Inny dawny świat - Tom 1 - Radosław Sławiński - ebook

Inny dawny świat - Tom 1 ebook

Radosław Sławiński

5,0

Opis

Wielka księżna Anna Mallinckrodt od ponad dwudziestu lat sprawuje władzę nad Księstwem Asselin tworząc jedno z najpiękniejszych, jak i najbogatszych państw na kontynencie, stając się światłym przykładem dla sąsiednich krain, które z zazdrością patrzą na tę małą kropkę na mapie świata. Lecz pewnego dnia na terytorium sąsiadującego z księstwem Królestwa Ashwood spada ognista kula, spopielając znaczną część ziem umęczonego głodem mocarstwa.

Jednakże obiekt, który pojawił się tak nagle na nocnym niebie, nie doprowadził tylko do zniszczeń, jak i klęski humanitarnej, lecz do pojawienia się zagrożenia nieznanego nigdy wcześniej, które po pewnym czasie wybiera sobie za cel księstwo rządzone przez księżną Annę, niszcząc jej dawny świat i zmuszając do podjęcia nierównej walki. Mimo wszystko Anna dzięki niezłomności kobiecego ducha staje przeciwko nadchodzącemu mrokowi, próbując mu się przeciwstawić ze wszystkich sił.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 663

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bassias

Nie oderwiesz się od lektury

Zaznaczam, że jest to ocena pierwszego i drugiego tomu. Inny dawny świat - Pana Radosława Sławińskiego ma w sobie coś, czego próżno szukać w nowoczesnym świecie literatury. A mianowicie jest to tołstojowska epickość, tylko że przefiltrowana przez estetykę science fiction i fantasy. Z jednej strony mamy tutaj wielką historię, arystokrację, zmagania polityczne, społeczne napięcia, a z drugiej – technologie, katastrofę kosmiczną, nadnaturalne siły. I to wszystko spięte głęboką psychologią postaci. Moje nawiązanie do Tołstoja nie jest dalekie od prawdy, wszak niniejsza powieść to taka Wojna i pokój, lecz w wersji postapokaliptycznego feudalizmu z nutą steampunku i z pewnymi elementami science fiction. Styl językowy – momentami wręcz arystokratyczny, kunsztowny, pełen opisów i refleksji nad działaniami politycznymi oraz przedstawieniu w obiektywny sposób brutalności wojny. Muszę pochwalić bardzo nietypowe podejście, szczególnie w self-pubie, gdzie rzadko spotyka się tak rozbudowane formy...
20

Popularność




Spis treści

Strona tytułowa

Wstęp

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

XIV

CZĘŚĆ DRUGA

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

XIV

XV

XVI

XVII

XVIII

CZĘŚĆ TRZE­CIA

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

 

 

Ra­do­sław Sła­wiń­ski

 

INNY DAWNY ŚWIAT

 

Tom I

 

Nu­mer ISBN: 978-83-970409-1-5

 

Co­py­ri­ght © Ra­do­sław Sła­wiń­ski, 2024

Wstęp

 

Prze­mowa głowy Ko­ścioła ar­tu­riań­skiego ar­cy­bi­skupa Jor­dana w ostat­nich dniach urzę­do­wa­nia do zgro­ma­dzo­nego ludu nie­ist­nie­ją­cego już Ce­sar­stwa Mac­le­sia. Słowa spi­sał kro­ni­karz Ha­mil­kar Ba­ra­kas 1500 lat przed wy­da­rze­niami, które na­stą­pią w dal­szej czę­ści tego dzieła:

 

— I po­wia­dam wam, wier­nym Ko­ścioła ar­tu­riań­skiego. Do­kład­nie ty­dzień temu, nasz Pan ze­słał mi ostrze­że­nie, które je­stem wam te­raz wi­nien wszyst­kim zgro­ma­dzo­nym przed­sta­wić.

 

— A brzmi ono tak: Przyj­dzie kie­dyś taki dzień, kiedy to ogni­sta kula przy­bę­dzie z ciem­nych re­jo­nów nieba, za­wi­taw­szy w skromne progi na­szego świata. Kula ta nie znisz­czy tego, co na co dzień wi­dzimy, lecz bę­dzie pró­bo­wała znie­wo­lić — arcy­bi­skupwska­zał pal­cem na tłum — was!

 

— I to nie za po­mocą wojsk, czy kaj­dan, lecz za­truje wa­sze słabe po­datne na po­kusy umy­sły.

 

— Wy słabi bę­dzie­cie re­ali­zo­wać ich wolę. Tak skoń­czy się pa­no­wa­nie pra­wych człe­ko­kształt­nych na tym świe­cie. Za­stą­pią ich bo­wiem ludzcy bo­go­wie, o nik­czem­nych za­mia­rach.

 

— Nie­mniej jed­nak jest jesz­cze czas, aby...

 

Nie do­koń­czyw­szy, ar­cy­bi­skup zła­pał się za serce, po czym padł na drew­niany po­dest. Roz­go­rącz­ko­wany tłum usły­szaw­szy zło­wro­gie słowa, wsz­czął za­mieszki, które do­pro­wa­dziły do wojny do­mo­wej trwa­ją­cej bez mała bite sto lat! Wojna ta do­pro­wa­dziła do roz­padu ce­sar­stwa, da­jąc po­czą­tek no­wemu światu. Światu, który pewny swej przy­szło­ści trwał w bło­giej nie­świa­do­mo­ści nad­cho­dzą­cego nie­bez­pie­czeń­stwa. Nikt bo­wiem nie trak­to­wał po­waż­nie słów świą­to­bli­wego kle­chy aż do pew­nego pa­mięt­nego dnia...

 

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I

 

Wielka księżna Anna Mal­linc­krodt za­ży­wała ką­pieli w swej pry­wat­nej kom­na­cie miesz­czą­cej się na naj­wyż­szym pię­trze Bia­łego Pa­łacu. A dla­czego bia­łego? Bo był biały. A tak na­prawdę to szary. Praw­dziwą barwę można było uj­rzeć tylko w po­chmurne i desz­czowe dni, jed­nakże ta­kowe zda­rzały się kilka razy do roku.

Wspo­mniane zja­wi­sko było za­sługą słyn­nego ar­chi­tekta oraz wy­na­lazcy Oscara de la von Huya. To wła­śnie on od­krył su­ro­wiec, który po dziś dzień wy­do­by­wany jest z po­bli­skich ko­palń. Dzięki swej trwa­ło­ści jest głów­nym bu­dul­cem więk­szo­ści pa­ła­ców oraz do­mostw znaj­du­ją­cych się w gra­ni­cach Księ­stwa As­se­lin.

Le­żąc w okrą­głej drew­nia­nej wan­nie, Anna spo­glą­dała w kie­runku otwar­tych bal­ko­no­wych drzwi, skąd roz­po­ście­rał się bez­kres wła­da­nej przez nią kra­iny. Wy­so­kie trawy oraz zło­ci­ste łany zbóż cią­gnęły się na całe ki­lo­me­try, two­rząc na­tu­ralne dzieło sztuki. Po­mię­dzy ma­je­sta­tycz­nymi po­lami można było do­strzec mia­steczka, oto­czone przez nie­wiel­kie go­spo­dar­stwa, gdzie pro­wa­dzono po­wolne, acz pra­co­wite ży­cie. Z od­le­głych aglo­me­ra­cji do kom­nat pa­łacu do­cho­dziły dźwięki ma­szyn na­pę­dza­nych parą wodną, któ­rych to ko­miny wy­rzu­cały białe ob­łoczki wi­jące się ku błę­kit­nemu niebu.

Annę za każ­dym ra­zem roz­pie­rała duma, gdy spo­glą­dała na ży­jący ob­raz na­ma­lo­wany po czę­ści jej ręką. W końcu to ona była wielką orę­dow­niczką po­stępu tech­no­lo­gicz­nego. Po­przez nie­po­pu­larne re­formy, które oka­zały się strza­łem w dzie­siątkę, jej pod­dani pra­co­wali mniej niż wcze­śniej, dzięki czemu po­zo­stały czas mo­gli prze­zna­czyć dla sie­bie i swo­jej ro­dziny. Każdy miesz­ka­niec księ­stwa od­czu­wał w więk­szym lub mniej­szym stop­niu skutki jej wy­bit­nych rzą­dów.

Nie­któ­rzy ów­cze­śni ba­da­cze są­dzili, że gdyby nie krzy­wi­zna pla­nety, wi­dziany widok cią­gnąłby się w nie­skoń­czo­ność. Oczy­wi­ście Anna wie­działa, że są to wie­rutne bzdury, wszak Księ­stwo As­se­lin nie było wcale tak wiel­kie i roz­le­głe jak to w zwy­czaju mieli opi­sy­wać przy­jezdni kro­ni­ka­rze. W po­rów­na­niu do przy­le­ga­ją­cych krain było tylko małą kropką na ma­pie świata. Jed­nakże była to naj­pięk­niej­sza i naj­bo­gat­sza kropka.

Po­dziw Anny nad wi­dzia­nym pej­za­żem prze­rwała słu­żąca kła­dąca na jej du­żych błę­kit­nych oczach dwa pla­stry chłod­nego ogórka. Na­stęp­nie po­czuła, jak na twarz na­kła­dana jest tak nie­lu­biana, acz­kol­wiek ko­nieczna błot­ni­sta ma­seczka, która miała po­móc za­cho­wać jej urodę. Czy ta­kie za­biegi miały sens? Może i miały, każda bo­wiem ko­bieta zda­jąca so­bie sprawę, że po­siada, choć odro­binę piękna, zrobi wszystko, aby za­cho­wać to piękno na dłu­żej.

Naj­młod­sza sta­żem służka usia­dła na stołku obok i się­gnąw­szy po gu­mowy wąż, wpięła go w dolny otwór wanny. Bosą stopą za­częła pom­po­wać po­wie­trze, po­wo­du­jąc po­wsta­nie bą­bel­ków łech­ta­ją­cych każdą część ciałaAnny. Ta rozko­szu­jąc się ką­pielą,sta­rała się, choć na chwilę za­po­mnieć o tru­dach rzą­dze­nia. Na prze­mian uno­siła swoje gład­kie nogi, śmie­jąc się i chi­cho­cząc przy tym do­no­śnie. Była te­raz w swoim świe­cie. Nic ją nie ob­cho­dziło, oprócz bło­giego stanu, który wła­śnie prze­ży­wała.

Nie­stety wszystko, co do­bre szybko się koń­czy. I tak też było w tym przy­padku. Kiedy woda stała się chłodna był to znak dla Anny, że czas opu­ścić to jakże przy­jemne miej­sce. Wes­tchnąw­szy, wzięła głę­boki wdech, ostatni raz za­nu­rza­jąc się pod wodę.

Mi­nęła mi­nuta, lecz na­dal nie wy­pły­wała.

Słu­żące za­częły się nie­po­koić.

Ko­biety pode­szły bli­żej, aby zo­rien­to­wać się w sy­tu­acji, lecz przez błoto zmyte z twa­rzy swej pani, woda zmęt­niała do tego stop­nia, że nie były w sta­nie do­strzec żad­nych szcze­gó­łów.

Naj­star­sza ze słu­żek spa­ni­ko­wała. Za­ka­sała rę­kawy, po czym za­nu­rzyła ręce, sta­ra­jąc się wy­cią­gnąć swą wład­czy­nię. Nim jed­nak udało się jej zlo­ka­li­zo­wać Annę, tanagle wy­nu­rzyła się, śmie­jąc do­no­śnie na cały głos.Był to jej ulu­biony nu­mer z dzie­ciń­stwa, wszak uwiel­biała tak stra­szyć swoje cio­teczne sio­stry, które na jej wy­głupy do­sta­wały nie­raz pal­pi­ta­cji serca. Jed­nakże wi­dząc po­bla­dłe twa­rze słu­żą­cych, szybko za­prze­stała śmie­chu, wie­działa bo­wiem, że gdyby coś jej się stało, te kilka bied­nych ko­biet po­nio­słoby kon­se­kwencje w po­staci kary chło­sty lub co gorsza, wy­pę­dze­nia, które ko­niec koń­ców mo­gło się skoń­czyć śmier­cią. W jed­nej chwili opa­no­wała śmiech i prze­pro­siła swoje wierne po­moc­nice, za­pew­nia­jąc, że już ni­gdy się to nie po­wtó­rzy.

Naj­star­sza sta­żem słu­żąca sta­nęła przed wanną z roz­ło­żo­nym ba­weł­nia­nym ręcz­ni­kiem, który to nie­cier­pli­wie cze­kał, aby okryć na­gie ciało księż­nej. Anna uno­siła się po­woli, uka­zu­jąc za­zdro­snym oczom słu­żą­cych zgrabną syl­wetkę.

Gdy ręcz­nik do­stał to, na co cze­kał, Anna po­de­szła do po­bli­skiej gar­de­roby. Za­sło­niw­szy pa­ra­wan, za­pa­liła nie­wielką lampkę za­si­laną przez ma­gię. A tak na­prawdę przez ma­gię prądu elek­trycz­nego bę­dą­cego naj­now­szym od­kry­ciem uni­wer­sy­tetu „No­wych Tech­no­lo­gii Księ­stwa As­se­lin”. Choć wy­na­la­zek ten był jesz­cze w po­wi­ja­kach, Anna prze­ka­zy­wała ol­brzy­mie fun­du­sze na roz­wój tej tech­no­logi przy­szło­ści. Cały pa­łac na­ka­zała wy­po­sa­żyć w no­winkę uła­twia­jącą ży­cie, dzięki czemu wiele spraw urzę­do­wych nie­cier­pią­cych zwłoki można było wy­ko­nać nocą.

Świa­tło lampy wy­peł­niło po­miesz­cze­nie białą po­światą, draż­niąc nie­przy­zwy­cza­jone oczy. Lecz po chwili za­częło słab­nąć, two­rząc przy­tulną aurę. Słu­żące z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kały, co ich pani na sie­bie dziś włoży, szcze­gól­nie że był to ostatni dzień ty­go­dnia, czyli dzień wolny od obo­wiąz­ków pań­stwo­wych. Księżna tego dnia miała w zwy­czaju szo­ko­wać swoim eks­tra­wa­ganc­kim sty­lem. Pa­nie wie­działy, że mogą się szy­ko­wać na fa­jer­werki. Jed­nakże to, co uj­rzały po wyj­ściu swej wład­czyni zza pa­ra­wanu prze­szło ich naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. I nie były to fa­jer­werki, tylko wy­strzał z se­tek dwu­dzie­stu-fun­to­wych dział. Wład­czyni Księ­stwa As­se­lin uka­zała się w krót­kiej spód­niczce, le­dwo ukry­wa­jące jej in­tymne wdzięki. Pa­nie zo­ba­czyw­szy kusy ubiór, za­ru­mie­niły się, wy­da­jąc z sie­bie jęk zdu­mie­nia.

Naj­młod­sza słu­żąca nie wy­trzy­mała, krzy­cząc:

— Naj­ja­śniej­sza pani! Na Stwórcę! To jest ge­nialne!

Anna ni­czym ba­let­nica okrę­ciła się, po­wo­du­jąc tym sa­mym, że su­kienka unio­sła się do góry, uka­zu­jąc to, co po­winno zo­stać ukryte przed wścib­skim świa­tem. Naj­star­sza stop­niem, ale i za­ra­zem wie­kiem służka, uj­rzaw­szy ten jakże wy­śmie­nity dla mę­skiego oka wi­dok, o mało nie ze­mdlała. Dla jej kon­ser­wa­tyw­nego po­strze­ga­nia świata ob­raz ko­bie­cego ide­ału prze­kro­czył wszel­kie moż­liwe gra­nice do­brego smaku.

Po po­ka­zie Anna po­dzię­ko­wała pod­wład­nym za wierną służbę, jed­no­cze­śnie po­da­ro­wała im pre­zent w po­staci ca­łego dnia dla sie­bie. Ko­biety za­chwy­cone otrzy­ma­nym urlo­pem ukło­niły się uni­że­nie, po czym pę­dem udały się do wyj­ścia, po dro­dze szep­cząc w za­chwycie nad od­waż­nym ubio­rem swej pani.

Wes­tchnąw­szy, Anna udała się do sy­pialni.

W pach­ną­cym la­wendą po­miesz­cze­niu stało ol­brzy­mie łóżko za­kryte ró­żo­wym bal­da­chi­mem. Zresztą ró­żowy do­mi­no­wał w ca­łej sy­pialni. Po śmierci swo­jego męża księ­cia Gu­stava ka­zała prze­ma­lo­wać cały po­kój ze smut­nego sza­rego ko­loru na ja­sny róż, wszak na­dal czuła się bar­dziej księż­niczką niż księżną. Po dru­gie ko­lor ten ła­go­dził jej nerwy pod­czas trud­nych dni.

Usiadł­szy na kra­wę­dzi łóżka, się­gnęła po grze­bień le­żący przy prze­zro­czy­stym dzbanku wy­peł­nio­nym wodą z pły­wa­ją­cymi na po­wierzchni pla­strami li­monki. Cze­sząc dłu­gie zło­ci­ste ni­czym zboże As­se­lin włosy, ukrad­kiem spo­glą­dała na swe znie­kształ­cone ob­li­cze od­bite w okrą­głym szkle. Po­mimo bli­sko czter­dzie­stu prze­ży­tych wio­sen jej uroda na­dal przy­ćmi­łaby nie jedną młódkę ze szla­chec­kiego rodu. Choć cza­sem miała wra­że­nie, że po­woli za­czyna do­strze­gać pierw­sze zmarszczki, co oczy­wi­ście nie było prawdą, wszak za­biegi pie­lę­gna­cyjne speł­niały swoje za­da­nie.

Jed­nak to nie de­li­katne rysy twa­rzy były jej naj­więk­szą za­letą, tylko kształtne usta znie­wa­la­jące swym po­ca­łun­kiem na­wet naj­bar­dziej za­twar­dzia­łego męż­czy­znę. Zresztą nie­je­den lo­kalny ma­gnat fi­nan­sowy po so­czy­stym bu­ziaku był w sta­nie prze­pi­sać na ksią­żęcy dwór nie­małą sumkę pie­nię­dzy, przez co Anna jesz­cze bar­dziej ocho­czo ko­rzy­stała z tego atutu.

Skoń­czyw­szy cze­sa­nie po­de­szła do lu­stra opra­wio­nego w srebrną pro­sto­kątną ramę. To raz ob­ra­ca­jąc się, raz sta­jąc ty­łem, ro­biła głu­pie, śmieszne oraz po­ważne miny. Nie­raz po­tra­fiła spę­dzić całe go­dziny, ćwi­cząc mi­mikę wraz z ge­sty­ku­la­cją. Pod­dani uwiel­biali jej pełne ży­cia wy­stą­pie­nia okra­szone ży­cio­wymi po­ra­dami, w jaki spo­sób pro­wa­dzić uczciwe i prawe ży­cie. Sta­rała się dzięki temu na­tchnąć lo­kalną spo­łecz­ność do cięż­kiej i so­lid­nej pracy na rzecz ich ma­łej oj­czy­zny. Jak uka­zy­wał to tu­tej­szy do­bro­byt, ro­biła to z wielką fi­ne­zją.

Nie­stety ro­biła to sa­mot­nie. I to wła­śnie ta sa­mot­ność drę­czyła ją o każ­dej po­rze dnia i nocy. Ota­czało ją liczne grono osób, od sprzą­ta­czek po słu­żące, od mi­ni­strów po woj­sko­wych. Lecz je­dyną bli­ską osobą, z którą mo­gła szcze­rze bez skrę­po­wa­nia po­roz­ma­wiać, był jej syn Oli­vier. Nie­stety od ja­kie­goś czasu nie­szczę­śnik prze­by­wał w od­da­lo­nym o dzie­siątki ki­lo­me­trów ośrodku, gdzie naj­lepsi le­ka­rze opła­cani ba­joń­skimi su­mami pró­bo­wali do­pro­wa­dzić go do pełni zdro­wia. Po­mimo usil­nych prób me­dycy roz­kła­dali ręce, po­nie­waż ja­kie­kol­wiek me­tody le­cze­nia nie przy­no­siły po­żą­da­nych efek­tów, a czę­sto na­wet po­gar­szały jego i tak już ciężki stan.

Cho­roba Oli­viera była cio­sem dla Anny, wie­działa bo­wiem, że za­pisy w kon­sty­tu­cji ja­sno okre­ślają wa­runki dzie­dzi­cze­nia tronu przez pier­wo­rod­nego: „Przy­szły władca musi dys­po­no­wać koń­skim zdro­wiem”, ko­niec kropka.

Jed­nakże sama myśl, że rządy mo­głaby prze­jąć kon­ser­wa­tywna rada stanu, na­pa­wały ją trwogą. Przez lata wal­czyła o więk­sze przy­wi­leje dla swej płci. Po­mimo licz­nych opo­rów udało jej się prze­for­so­wać ulgi oraz za­pew­nić wię­cej wol­no­ści cie­mię­żo­nym we­dług niej od lat ko­bietom. Księ­stwo As­se­lin od po­nad de­kady było przy­kła­dem wol­no­ści dla ko­biet na ca­łym zna­nym świe­cie.

Je­dy­nym wyj­ściem z tej pa­to­wej sy­tu­acji były po­nowne za­ślu­biny i uro­dze­nie dziecka. Anna oto­czona przez stado ad­o­ra­to­rów nie mo­gła na­rze­kać na brak kan­dy­da­tów. Wy­star­czy­łoby zwy­kłe wska­za­nie pal­cem, a je­den z nich stałby się z dnia na dzień jej mę­żem. Ale czy uko­cha­nym mę­żem? — py­tała samą sie­bie.

Jej du­szę roz­dzie­rały wąt­pli­wo­ści po­mię­dzy stwo­rze­niem wiel­kiego przy­ja­znego każ­demu księ­stwa, o któ­rym za­wsze ma­rzyła, a uczu­ciem, któ­rego tak jej bra­ko­wało. Ni­gdy szcze­rze nie ko­chała swo­jego zmar­łego męża, jed­nak nie miała in­nego wyj­ścia jak przy­jąć jego oświad­czyny. Po­cho­dziła bo­wiem z wiej­skiej ro­dziny bez per­spek­tyw na świe­tlaną przy­szłość.

Książę Gu­stav po­ja­wił się w jej ży­ciu ni­czym bo­ha­ter z ro­man­tycz­nych ba­śni. Pew­nego dnia ja­dąc na ko­niu, gdy zo­ba­czył piękną nie­wia­stę tar­ga­jącą na swych ple­cach wo­rek z psze­nicą, nie po­tra­fił uwie­rzyć, że taka pięk­ność może pa­rać się fi­zyczną pracą. Jako pewny sie­bie władca od razu przy­stą­pił do ofen­sywy. Ce­le­bro­wał ją każ­dego dnia, ob­sy­pu­jąc kwia­tami oraz fi­ku­śnymi po­dar­kami. Annę z po­czątku pe­szyły za­loty księ­cia, lecz ko­niec koń­ców młode emo­cje wzięły nad nią górę. Po raz pierw­szy ko­chali się na stogu siana w jej sie­dem­na­ste uro­dziny.

Ja­kiś czas póź­niej silne geny księ­cia przy­pra­wiły Annę o na­puch­nięty brzuch. Wia­do­mość, że książę bę­dzie miał nie­ślubne dziecko z chłopką, wy­wo­łało istne trzę­sie­nie ziemi. Anna była prze­ra­żona wid­mem ba­ni­cji. Nie­mniej książę Gu­stav sta­nął na wy­so­ko­ści za­da­nia, zmie­nia­jąc de­kre­tem prawo za­ślu­bin. Nie dość, że mógł bez pro­blemu po­jąć za żonę Annę, to jesz­cze stała się jego spad­ko­bier­czy­nią! Po tym zda­rze­niu Kon­ser­wa­tywna Izba ogło­siła trzy­mie­sięczną ża­łobę na­ro­dową.

I tak prze­mi­jały ich wspólne wio­sny, jedna za drugą. Aż pew­nego dnia książę Gu­stav pod­czas tur­nieju strze­lec­kiego zo­stał śmier­tel­nie tra­fiony przez wła­sny pi­sto­let. Zgi­nął na miej­scu, a ca­łym księ­stwem za­trzę­sło w po­sa­dach. Rada stanu chciała siłą prze­jąć rządy, aby nie do­pu­ścić ko­biety do wła­dzy, lecz przy­ja­ciel zmar­łego księ­cia i wielki zwo­len­nik Anny ge­ne­rał Henry Fran­cis za­słu­żony we­te­ran oraz dumny oj­ciec dwu­na­stu có­rek sta­nął w obro­nie kon­sty­tu­cji, unie­moż­li­wia­jąc za­mach stanu. Do dziś po­zo­stał jej głów­nym do­radcą.

Wąt­piono, czy Anna po­doła sa­mo­dziel­nym rzą­dom. Po­wstały na­wet za­kłady prze­wi­du­jące, że nie wy­trzyma na­wet mie­siąca i bę­dzie mu­siała od­dać wła­dzę. Jed­nak buk­ma­che­rzy prze­żyli srogi za­wód. Anna nie dość, że wy­trwała, to wpro­wa­dziła księ­stwo na nowe tory roz­woju. A skutki jej spraw­nych rzą­dów wi­dać po dziś dzień.

To wła­śnie cały dra­mat zwią­zany ze śmier­cią męża uświa­do­mił An­nie, że ni­gdy go nie ko­chała. Było to tylko mło­dzień­cze za­uro­cze­nie i gdyby nie ciąża za­pewne zo­sta­łaby ko­lejną prze­lotną mi­łostką księ­cia. Zresztą i jego za­cho­wa­nie świad­czyło, że nie no­sił w so­bie tej iskry, która mo­głaby roz­pa­lić ich mi­łość na po­wrót. Cza­sem miała wra­że­nie, że jest zdra­dzana, nie­raz bo­wiem książę wra­cał do domu, pach­nąc per­fu­mami in­nych ko­biet. Od lat za­sta­na­wiała się, dla­czego ją po­ślu­bił, ry­zy­ku­jąc tym sa­mym swoją re­pu­ta­cję, a na­wet ocie­ra­jąc się o utratę wła­dzy. Nie­stety od­po­wiedź na to py­ta­nie ode­szła wraz z nim.

Za­my­ślona Anna wpa­try­wała sięw fa­lu­jące bal­ko­nowe ko­tary, za­sta­na­wia­jąc się, czy ten, do któ­rego wy­słała list, od­waży się przy­być. Tym kimś był jej da­leki ku­zyn książę Er­nest Mor­ris, je­den z kan­dy­da­tów do ob­ję­cia schedy po swoim ojcu królu Jo­se­phie Mor­ri­sie IV, obec­nie pa­nu­ją­cym w Kró­le­stwie Ash­wood, z któ­rym to Księ­stwo As­se­lin gra­ni­czy od wschodu.

Znali się z Er­ne­stem od ma­łego. Mały książę re­gu­lar­nie w ta­jem­nicy przy­jeż­dżał na letni wy­po­czy­nek w gra­nice księ­stwa. Anna opie­ko­wała się nim jak bra­tem, lecz z każ­dym ko­lej­nym ro­kiem, gdy oboje do­ra­stali, za­częli pa­trzeć na sie­bie przez pry­zmat wza­jem­nego skry­wa­nego w sercu uczu­cia. Choć kiedy Anna zo­stała żoną księ­cia Gu­stava, utra­cili ze sobą kon­takt. Zresztą Er­nest był tak samo za­jęty przy­swa­ja­niem kró­lew­skiej ety­kiety, jak i ona.

Jed­nakże po la­tach spo­tkali się po­now­nie pod­czas jed­nego z przy­jęć ma­ją­cego ocie­plić na­pięte sto­sunki po­mię­dzy ich pań­stwami.

Wy­soki i po­stawny puł­kow­nik Er­nest Mor­ris wsła­wiony uczest­nik kilku zwy­cię­skich bi­tew, dzięki któ­rym Kró­le­stwo Ash­wood znacz­nie się po­sze­rzyło, zro­bił nie­małe wra­że­nie na An­nie. Po­mimo by­cia woj­sko­wym ni­gdy nie pu­szył się swo­imi za­słu­gami. Był też nad wy­raz de­li­katny dla dam, co tym bar­dziej urze­kało Annę. To wła­śnie wtedy pod­czas ich wspól­nego tańca po­czuła na po­wrót dawne uczu­cie.

Nie­raz spo­ty­kali się po­ta­jem­nie, aby wspól­nie po­roz­ma­wiać i od­być nie­je­den pa­sjo­nu­jący spa­cer. Ni­gdy po­mimo wy­sy­ła­nych li­stów peł­nych na­mięt­nych słów, Anna nie zdra­dziła męża. Zresztą Er­nest by do tego nie do­pu­ścił. Był to czło­wiek re­li­gijny, pe­łen za­sad oraz wie­dział, czym jest ho­nor męż­czy­zny.

Po śmierci księ­cia Gu­stava nie­spo­dzie­wa­nie Er­nest za­prze­stał pi­sa­nia li­stów. Anna była tym za­nie­po­ko­jona, szcze­gól­nie że Kró­le­stwo Ash­wood po­pa­dło w ko­lejne kon­flikty z przy­le­głymi księ­stwami. Śle­dząc in­for­ma­cje w pra­sie, mo­dliła się w du­chu, aby nie ogło­szono o jego śmierci. Na całe szczę­ście wojny do­bie­gły końca, a Er­nest Mor­ris po­now­nie zo­stał okrzyk­nięty bo­ha­te­rem.

Gdy Anna za­częła o nim za­po­mi­nać, pew­nego dnia otrzy­mała ta­jem­ni­czą wia­do­mość do­star­czoną oso­bi­ście przez go­łę­bia pocz­to­wego. Był to list od Er­ne­sta pe­łen emo­cji i uczuć do jej osoby. Po­sta­no­wiła od­pi­sać, za­pra­sza­jąc go tym sa­mym do sie­bie. Sama nie mo­gła opu­ścić księ­stwa z po­wodu ogrom­nej ilo­ści obo­wiąz­ków, które na sie­bie na­rzu­ciła, chcąc za­po­mnieć o daw­nych uczu­ciach.

Czy przy­je­dzie? — spy­tała samą sie­bie. To wła­śnie dziś w nocy mieli się spo­tkać, do­kład­nie w tej sy­pialni. Nie­mniej do wie­czora po­zo­stał jesz­cze szmat czasu. Znu­dzona Anna od­su­nęła bal­da­chim, wcho­dząc do łóżka. Za­mknęła oczy, ma­jąc na­dzieję, że noc ich spo­tka­nia nie­długo na­dej­dzie.

 

***

 

Dwa kasz­ta­nowe wierz­chowce czu­jąc pod ko­py­tami twardy grunt, od razu się po­bu­dziły tak jak i ich jeźdźcy, któ­rych od kil­ku­na­stu go­dzin dźwi­gały na swych wy­mę­czo­nych grzbie­tach.

— Pa­nie naj­ja­śniej­szy! — krzyk­nął w za­chwy­cie je­den z nich.

Gru­bawy męż­czy­zna, po­pra­wiw­szy swo­jego krę­co­nego wąsa, był pod wra­że­niem wi­dzia­nego kra­jo­brazu. Od dwóch dni wraz ze swym wy­so­kim to­wa­rzy­szem po­dró­żo­wali przez mroczne pełne błot­ni­stych dróg i jesz­cze bar­dziej błot­ni­stych le­śnych ście­żek kra­iny. Dla­tego też uczu­cie rów­nej po­wierzchni oraz wi­dok zło­ci­sto­zie­lo­nych pól wpra­wił go w ra­do­sny na­strój.

Tę­tent ko­pyt roz­brzmie­wał po oko­licy, zwa­bia­jąc oko­liczne dzieci rol­ni­ków. Był to ko­lejny za­chwy­ca­jący wi­dok. Ma­lu­chy były za­dbane, do­brze od­ży­wione, a ich schludne ubranka nie wska­zy­wały, że mu­szą pa­rać się ciężką pracą w polu. Dziew­czynki w więk­szo­ści miały na so­bie białe zwiewne su­kienki się­ga­jące do ko­lan. We wło­sach na­to­miast wple­cione kwiaty ru­mianku, a na szyi można było do­strzec na­szyj­nik z ja­rzę­biny. Każda nie­wia­sta była na swój spo­sób uro­kliwa. Plotki o pięk­nie ko­biet w księ­stwie rzą­dzo­nym przez księżną Annę po­twier­dzały się na każ­dym kroku.

Chłopcy rów­nież nie ustę­po­wali dziew­czę­tom. Mieli na so­bie ele­ganc­kie ciem­no­brą­zowe gar­ni­tury szyte na miarę, a ich głowy przed pa­lą­cym słoń­cem chro­niły po­pie­late kasz­kiety. Każdy z nich na nad­garstku no­sił po­sre­brzany ze­ga­rek z wy­gra­we­ro­wa­nym na tar­czy wi­ze­run­kiem uko­cha­nej przy­wód­czyni. Nieco starsi wie­kiem trzy­mali pod pa­chą książkę o wdzięcz­nym ty­tule: „Za­sady mo­ralne mło­dego dżen­tel­mena”.

Za­raz jed­nak dzieci roz­pierz­chły się na wszyst­kie strony, z na­prze­ciwka bo­wiem do ja­dą­cej dwójki zbli­żała się ko­lumna żoł­nie­rzy. Męż­czyźni za­trzy­mali się, cze­ka­jąc cier­pli­wie na przy­by­cie ko­mi­tetu po­wi­tal­nego.

— Przy­go­tuj się, ka­pi­ta­nie White — rzekł wysoki. — Aha, i pro­szę cię o jedno Jef­frey. Ja będę mó­wił, a ty za­szyj so­bie usta na tę krótką chwilę. Bła­gam...

Ka­pi­tan White je­dy­nie po­kor­nie ski­nął głową.

Żoł­nie­rze po chwili do­tarli do dwóch nowo przy­by­łych, two­rząc na­około nich okrąg skła­da­jący się z sied­miu ro­słych męż­czyzn. W oczy rzu­cały się ich nie­bie­skosz­kar­łatne mun­dury oraz zło­ci­sto-sta­lowe gre­na­dier­skie hełmy z bia­łym pió­rem opa­da­ją­cym na cha­rak­te­ry­styczne brą­zowe ple­caki, do któ­rych przy­pięty był pię­cio­strza­łowy ka­ra­bin. Wą­ska lufa ster­czała po­nad gło­wami wo­ja­ków, spra­wia­jąc wra­że­nie tyczki pod cho­rą­giew. Kilku z nich pa­trząc wy­zy­wa­ją­cym spoj­rze­niem na oto­czoną dwójkę, wy­su­nęła z po­chew sza­ble po­ły­sku­jące w świe­tle słońca, wy­ma­chu­jąc nimi, jakby szy­ko­wali się do walki.

Na­gle roz­brzmiał do­no­śny gwizd.

Żoł­nie­rze two­rzący koło roz­pro­szyli się, ustę­pu­jąc miej­sca wo­ja­kowi, któ­rego mun­dur wy­róż­niał się je­dy­nie od po­zo­sta­łych więk­szymi pa­go­nami na ra­mio­nach. Zszedł­szy z ko­nia, spoj­rzał na po­staw­nego męż­czy­znę i ukło­niw­szy się, po­wie­dział uprzej­mie:

— Wi­tamy, wi­tamy! W skrom­nych pro­gach Księ­stwa As­se­lin rzą­dzo­nego przez na­szą uko­chaną wład­czy­nię wielką księżną Annę Mal­linc­krodt. Czym za­wdzię­czamy przy­by­cie tak za­cnych dżen­tel­me­nów?

— In­te­resy drogi pa­nie. A do­kład­nie kupno nie­ru­cho­mo­ści — od­po­wie­dział wysoki.

— Oo! To wspa­niale! Czy sza­nowny pan może uka­zać sto­sowny do­ku­ment po­świad­cza­jący, że przy­je­chał pan na­być nie­ru­cho­mość? Oczy­wi­ście ro­zu­miem, że zna pan za­sady? Bez oka­za­nia do­ku­mentu po­świad­cza­ją­cego o ze­zwo­le­niu kupna wy­da­nego przez naj­wyż­szą izbę han­dlową nie może pan wje­chać na te­ren księ­stwa.

— Oczy­wi­ście, ina­czej by nas tu nie było — od­parł wysoki. Spoj­rzaw­szy na swo­jego kom­pana, do­dał: — Jef­frey, po­każ panu sto­sowne po­zwo­le­nie.

Ka­pi­tan White z tru­dem zsiadł z ko­nia. Z kie­szeni smo­li­stego sur­duta wy­jął za­wi­nięty do­ku­ment, wrę­cza­jąc go cier­pli­wie cze­ka­ją­cemu ofi­ce­rowi. Żoł­nierz roz­wią­zał sznu­rek, po czym roz­ło­żyw­szy pa­pier, ukuc­nął, stu­diu­jąc za­war­tość. Od razu po­znali, że tra­fili na służ­bi­stę. Kil­ku­krot­nie czy­tał do­ku­ment po­twier­dza­jący kupno nie­ru­cho­mo­ści w oko­li­cach sto­licy księ­stwa, sta­ra­jąc się zna­leźć ja­ki­kol­wiek błąd. W końcu dał za wy­graną. Do­ku­ment nie no­sił skazy fał­szer­stwa i po­sia­dał tak trudną do pod­ro­bie­nia pie­częć urzędu skar­bo­wego As­se­lin.

Wsta­jąc, od­dał go wła­ści­cie­lowi, do­da­jąc z po­dzi­wem:

— Ma pan wy­soko po­sta­wio­nych przy­ja­ciół, pa­nie Herst. Hra­bia Er­hard von Lu­den­dorff to je­den z naj­bar­dziej zna­mie­ni­tych ma­gna­tów fi­nan­so­wych w tych stro­nach. Mam na­dzieję, że pań­skie in­te­resy prze­bie­gną po­myśl­nie. Z mo­jej strony to wszystko. Ży­czę uda­nego po­bytu w Księ­stwie As­se­lin.

Ofi­cer ukło­nił się, na­stęp­nie na­ka­zał po­zo­sta­łym żoł­nie­rzom, aby prze­pu­ścili no­wych go­ści. Męż­czyźni ru­szyli przed sie­bie, kon­ty­nu­ując po­dróż bru­ko­wa­nymi dro­gami księ­stwa.

Oby­dwaj na­dal za­chwy­cali się kra­jo­bra­zem ota­cza­ją­cym ich z każ­dej strony. Ja­dąc po­mię­dzy ła­nami zbóż, ob­ser­wo­wali rol­ni­ków pra­cu­ją­cych w po­cie czoła. To wła­śnie to nie­po­zorne zboże było zło­tem obec­nej kra­iny. We­dług miej­sco­wej le­gendy Księ­stwo As­se­lin zo­stało wy­brane na spi­chlerz świata przez sa­mego Stwórcę. To wła­śnie dzięki tym po­lom po­kry­wa­ją­cymi więk­szość część ziem księ­stwa miesz­kańcy za­wdzię­czali swój do­bro­byt.

Męż­czyźni na chwilę przy­sta­nęli, ob­ser­wu­jąc po­tężną ko­łową ma­chinę, po­chła­nia­jącą wy­sta­jące ło­dygi zboża. Ogromne ostrza wpra­wione w ruch przez nie­znaną im siłę z ochotą cięły ko­lejne par­tie psze­nicy, roz­drab­nia­jąc ją, po czym wy­rzu­cały przez długą rurę na cią­gniętą obok przezpa­rowy cią­gnik przy­czepę.

Ka­pi­tan White pa­trzył za­fa­scy­no­wany jak w zbior­ni­kach na ty­łach tego dziw­nego po­jazdu, go­to­wana jest woda, która na­pę­dza cały me­cha­nizm. Mo­gliby tak stać cały dzień, ga­piąc się na to cudo tech­niki, lecz wysoki spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, dał znać kom­pa­nowi, że mu­szą ru­szać w dal­szą drogę.

— Oni wy­prze­dzają nas o całe stu­le­cia! — za­piał ka­pi­tan White.

— A to wszystko dzięki niej — od­parł dum­nie wy­soki, wska­zu­jąc pal­cem na od­da­loną o ki­lo­me­try syl­wetkę Bia­łego Pa­łacu.

— No tak… My­ślisz, że i nam przy­da­łaby się ko­bieta u steru wła­dzy? — za­py­tał prze­śmiew­czo kapi­tan.

Wy­soki wes­tchnął, mó­wiąc:

— Ko­bieta czy męż­czy­zna. Płeć w tym przy­padku nie ma żad­nego zna­cze­nia. Ona się po pro­stu do tego na­daje. Jej każda de­cy­zja jest celna jak strzał my­śli­wego o wpraw­nym oku. Wie, co i kiedy po­winno na­stą­pić, jej umysł jest po pro­stu stwo­rzony do rzą­dze­nia. — Ostat­nie słowa wy­ra­żały głę­boki po­dziw.

Wtem roz­mowa zo­stała prze­rwana przez ra­do­sny głos je­go­mo­ścia ja­dą­cego czte­ro­ko­łową ma­chiną po­dobną do wi­dzia­nej przed chwilą, lecz była o wiele mniej­sza i bar­dziej po­ręczna.

— Hola, Hola! Pa­no­wie!

Pró­bo­wali doj­rzeć, kto wzno­sił w ich kie­runku przy­ja­zne okrzyki, jed­nakże wszech­obecna para stwo­rzyła ca­łun, za­kry­wa­jąc twarz kie­rowcy. Wstrzy­mali ko­nie, cze­ka­jąc aż wiatr roz­wieje po­wstałą mgłę. Kiedy biały ko­cioł ze­lżał, po­now­nie roz­brzmiał przy­ja­ciel­ski głos:

— Ho, Ho! Wy­bacz­cie dro­dzy dżen­tel­meni, ale jesz­cze tę ustroj­stwo tro­chę kopci. Mu­szę po­pra­co­wać nad fil­trami tłu­mią­cymi dla tych dwóch za­cnych ko­mi­nów, które znaj­dują się za mo­imi ple­cami.

Z lekką obawą, lecz rów­nie z wiel­kim za­cie­ka­wie­niem spoj­rzeli na dziwną ma­chinę sto­jącą przed nimi. Cała trej­ko­tała, a jej kon­struk­cja spra­wiała wra­że­nie, jakby miała się za­raz roz­le­cieć na drobne ka­wałki. Co chwilę wy­da­wała z sie­bie zło­wrogi syk ni­czym wąż ma­jący od­stra­szyć po­ten­cjal­nego na­past­nika.

— Może chce­cie się prze­je­chać tym cu­deń­kiem? — spy­tał kie­rowca, kle­piąc dum­nie w skó­rzane po­szy­cie kie­row­nicy.

Jeźdźcy po­pa­trzyli na sie­bie, po czym grzecz­nie po­dzię­ko­wali. Nie­mniej nowo po­znany gość nie da­wał za wy­graną:

— No, nie rób­cie mi tego. Zda­je­cie so­bie sprawę, że to cudo ma moc pięć­dzie­się­ciu ta­kich ru­ma­ków jak wa­sze?

— Wy­daje mi się jed­nak, że na­sze ru­maki są bar­dziej so­lidne — od­po­wie­dział spo­koj­nie wysoki.

— Ale po­wolne jak śli­maki w po­rów­na­niu do tego cacka!

— Po­wolne? — za­py­tał kapi­tan White, ro­biąc groźne spoj­rze­nie.

— No po­wolne! A do tego mu­szą tasz­czyć ta­kie sa­dło na swo­ich grzbie­tach!

— Sa­dło? Na grzbie­tach!? — obu­rzył się ka­pi­tan.

— No tak! Bo ra­czej nie zgrabną pa­ła­cową da­mulkę.

— Ja ci dam, nik­czem­niku! — krzyk­nął ka­pi­tan. — Choć tu ty mały…

Nie zdą­żył do­koń­czyć, kie­rowca bo­wiem wdep­nął w gaz, po­kry­wa­jąc oko­licę białą parą. Kapi­tan White jed­nak nie mógł da­ro­wać za­sły­sza­nej znie­wagi. Wy­soki spoj­rzał bez­rad­nie na kom­pana, pró­bu­jąc wy­per­swa­do­wać mu po­mysł go­ni­twy. Nie­mniej pomimo próśb ka­pi­tan wie­dział, że ho­nor to ho­nor i trzeba go bro­nić w każ­dej sy­tu­acji.

Strze­liw­szy lej­cami, roz­po­czął star­cie dwóch epok.

Pęd wia­tru opły­wał twarz ka­pi­tana White'a, spra­wia­jąc, że jego wąsy pod­ry­wały się do lotu. O dziwo ma­china pa­rowa nie była wcale taka szybka, jak prze­ko­ny­wał jej wła­ści­ciel. Po prze­je­cha­nym ki­lo­me­trze Jef­frey White zdo­łał do­go­nić ob­ra­zo­burcę swej tu­szy. Lecz kie­ru­jący spo­strze­gł­szy za­wczasu mor­der­czą minę swo­jego opo­nenta, wdep­nął pe­dał gazu do sa­mej pod­łogi. Z ko­mi­nów buch­nęło jesz­cze wię­cej pary, ogra­ni­cza­jąc wi­docz­ność ści­ga­ją­cego go ka­pi­tana.

Zbli­żyw­szy się do przy­tul­nej wiej­skiej mie­ściny, ruch na dro­dze zro­bił się gęst­szy. Oby­dwaj ma­new­ro­wali po­mię­dzy za­sko­czo­nymi miesz­kań­cami. Kie­rowca czte­ro­ko­łowca uj­rzaw­szy przed sobą ostre roz­wi­dle­nie drogi, gdzie po­środku stał dwu­kon­dy­gna­cyjny bu­dy­nek o strze­li­stym da­chu, w ostat­niej chwili na­ci­snął ha­mu­lec, wy­ko­nu­jąc jed­na­kowo ostry skręt kie­row­nicą. Koła za­buk­so­wały, a cała ma­china ru­chem śli­zgo­wym po­ko­nała ostry za­kręt.

Konny jeź­dziec, wy­szedł­szy na­gle z ob­ło­ków pary, zo­ba­czył przed sobą okna lo­kal­nej knajpy. In­stynk­tow­nie po­cią­gnął lejce do sie­bie. Popeł­nił błąd. Błąd, który spo­wo­do­wał, że wy­le­ciał z sio­dła jak wy­strze­lony z ka­ta­pulty. Na całe szczę­ście jego wspa­niały lot prze­rwała szyba karczmy, do któ­rej z hu­kiem wpadł, nisz­cząc przy oka­zji po­bli­ski sto­lik. Klienci z wrza­skiem roz­pierz­chli się na wszyst­kie strony, lecz je­den ze śmiał­ków pę­dem do­biegł do po­wsta­łej dziury, wy­glą­da­jąc na ze­wnątrz. Zo­ba­czyw­szy ob­łoki pary nik­nące za ko­lej­nym za­krę­tem, krzyk­nął za­chwy­cony:

— To już siódmy w tym mie­siącu!

— Szczę­śliwa sió­demka! — odkrzyk­nął ktoś z klien­tów.

— Piwo dla wszyst­kich dżen­tel­me­nów i wino dla na­szych wspa­nia­łych dam! — Po tych sło­wach ściany karczmy roz­brzmiały okrzy­kami ra­do­ści oraz ener­gicz­nym kla­ska­niem. Pia­ni­sta z ochotą za­czął grać ra­do­sne utwory.

Ka­pi­tan White z tru­dem po­wstał o wła­snych si­łach, otrze­pu­jąc się z ka­wał­ków szkła oraz drzazg. Gdy pró­bo­wał przy­wró­cić umysł do stanu rów­no­wagi, z po­mocą przy­szedł mu bar­man, wrę­cza­jąc ku­fel du­żego piwa. Wy­piw­szy go do cna, od razu od­żył, a na ustach po­ja­wił się sze­roki uśmiech. Za­mó­wił jesz­cze dwa ko­lejne, po czym usiadł przy po­bli­skim sto­liku, cze­ka­jąc na swego to­wa­rzy­sza po­dróży.

Wy­soki do­tarł po cza­sie, lecz wi­dząc roz­gar­diasz na­około oraz po­kie­re­szo­wa­nego kom­pana za­py­tał z obawą:

— Co się stało, Jeff?

— Za­tę­sk­ni­łem za daw­nymi cza­sami, kiedy to by­łem młod­szym dzia­ło­no­wym.

Wy­soki spoj­rzał na roz­bitą szybę, po czym przy­bli­żył się do twa­rzy przy­ja­ciela.

— Za­po­mnia­łeś, że je­ste­śmy tu nie­le­galnie? Ofi­cera przy wjeź­dzie udało nam się oszu­kać, lecz ko­lejny raz mo­żemy mieć mniej szczę­ścia.

— Prze­pra­szam cię Er­nest, ale...

Nie zdą­żył do­koń­czyć. Do sie­dzą­cej dwójki pod­szedł je­go­mość w czar­nym fraku, któ­rego głowę zdo­bił iście wy­soki cy­lin­der. Swoją wy­pro­sto­waną po­stawę wspo­ma­gał drew­nianą la­ską. Uno­sząc kie­li­szek przed sie­bie, przy­wi­tał się szar­mancko:

— Wi­tam, wi­tam sza­nowni pa­no­wie.

— Na­sze usza­no­wa­nie — od­parł Er­nest.

— To pań­ski przy­ja­ciel? — Męż­czy­zna zwró­cił się do ba­wią­cego ku­flem piwa Er­ne­sta, wska­zu­jąc ka­pi­tana White’a.

— Tak — od­po­wie­dział Er­nest, na­stęp­nie po­wsta­jąc, ukło­nił się, do­da­jąc: — Czy w czymś pro­blem? Jest pan może wła­ści­cie­lem tego jakże wspa­nia­łego przy­bytku? Je­śli trzeba opła­cić po­wstałe szkody, zro­bimy to bez żad­nych obiek­cji.

— Ależ nie, drogi pa­nie. Pro­szę sia­dać. Przy­wio­dła mnie do pa­nów zwy­kła ludzka cie­ka­wość. Po wa­szych ubio­rach i ry­sach twa­rzy śmiem za­ry­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że nie je­ste­ście miesz­kań­cami Księ­stwa As­se­lin.

— To prawda — ode­zwał się Er­nest. — Przy­by­wamy ze wschodu.

— Och, jakże to za­szczyt spo­tkać przy­by­szów z tak nie­przy­ja­znych stron świata. A czy można wie­dzieć skąd do­kład­nie?

Er­nest spoj­rzał na ka­pi­tana White’a. Ten tylko bez­rad­nie roz­ło­żył ręce.

— Przy­by­wamy z Kró­le­stwa Ash­wood — rzekł pew­nie Er­nest.

— No, no, no! — za­chwy­cił się męż­czy­zna. — Przy­by­wa­cie z kra­iny, która pro­du­kuje więk­szość je­sio­no­wych me­bli, wy­peł­nia­ją­cych pra­wie każde do­mo­stwo na­szego księ­stwa. Szkoda tylko, że re­la­cje po­mię­dzy Ash­wood a As­se­lin w ostat­nim cza­sie zna­cząco się po­gor­szyły. Mam jed­nak na­dzieję, że za­po­wia­dane przez wa­szego wspa­nia­łego króla em­bargo nie wej­dzie w ży­cie.

— A jak wej­dzie? — za­py­tał Er­nest, przy­mru­ża­jąc oczy.

— No cóż… Księżna bę­dzie mu­siała ogra­ni­czyć do­stawy zboża. Wa­sza po­pu­la­cja roz­ra­sta się w za­wrot­nym tem­pie, a to prze­kłada się na więk­sze za­po­trze­bo­wa­nie na pro­dukt, ja­kim jest chleb. Wa­sze pola już te­raz nie są w sta­nie za­pew­nić na­wet w jed­nej czwar­tej za­po­trze­bo­wa­nia na ten cenny su­ro­wiec. Na do­miar złego po­gar­sza­jące się wa­runki kli­ma­tyczne spo­wo­dują ogromne straty w zbio­rach. Wielu lu­dzi za­cznie cho­ro­wać na prze­ra­ża­jącą cho­robę, jaką jest głód. Po­wstaną nie­po­koje spo­łeczne, lu­dzie za­czną być pod­bu­rzani prze­ciwko wła­dzy kró­lew­skiej. My­ślę, że trzeci po­dział Kró­le­stwa Ash­wood bę­dzie wtedy bar­dzo, ale to bar­dzo praw­do­po­dobny. — Męż­czy­zna spoj­rzał chy­trym wzro­kiem na Er­ne­sta, do­da­jąc: — Chyba nie mu­szę tłu­ma­czyć, że bę­dzie to ozna­czało ko­niec tego wiel­kiego, acz kru­chego kró­le­stwa.

Do­stoj­nik nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, od­szedł od swo­ich roz­mów­ców, tak jakby na­gle roz­pły­nęli się w po­wie­trzu.

— Ale tu­pet! — obu­rzył się ka­pi­tan White.

— Te­raz już ro­zu­miem, czemu mój oj­ciec na­zywa ich, par­szy­wymi ćwierć in­te­li­gen­tami… — Od­pro­wa­dziw­szy wzro­kiem nie­grzecz­nego je­go­mo­ścia, Er­nest mach­nął ręką, do­da­jąc: — Ale mniej­sza z tym. Jeff zbliża się noc, a do Bia­łego Pa­łacu zo­stało jesz­cze tro­chę drogi. Zo­sta­niesz tu­taj i wy­naj­miesz po­kój. Gdy­bym nie po­ja­wił się rano, to zna­czy, że zo­sta­łem zde­ma­sko­wany i po­chwy­cony. Masz tu list, który na­pi­sa­łem do ojca w ra­zie ta­kiej przy­krej ewen­tu­al­no­ści. Aha, i biorę two­jego ko­nia.

— Że co?! — Ka­pi­tan White za­pluł się pi­wem.

— To twój wierz­cho­wiec dźwiga całe oprzy­rzą­do­wa­nie do wspi­naczki. Prze­cież nie mogę tak so­bie wejść fron­to­wymi drzwiami do pa­łacu księż­nej.

— No tak… — od­parł po­nuro ka­pi­tan. — No do­bra, bierz go. Tylko po­sta­raj się zwró­cić mego ru­maka w jed­nym ka­wałku.

— O to się nie martw. A, i jesz­cze jedno. Masz przy­bory do go­le­nia? Nie mogę się u niej po­ka­zać jak pierw­szo­rzędny lump, który opu­ścił co do­piero jedną z me­lin Ash­wood.

— Są w tyl­nej kie­szeni, a do tego po­le­cam jesz­cze per­fumy od Iza­bell Cot­ter.

— Psi­kasz się bab­skimi pach­ni­dłami? — za­śmiał się Er­nest.

— Wiesz, jak jest… Bieda u nas pa­nuje, a jak po­wie­dzia­łem żo­nie, że jadę do As­se­lin, to po­da­ro­wała mi swoje per­fumy, na które pra­co­wała bez mała dwie wio­sny. Jej mąż nie może prze­cież pach­nieć jak cap.

Usły­szaw­szy o pro­ble­mach swego to­wa­rzy­sza, Er­nest spu­ścił wzrok w stronę pod­łogi. Po chwili roz­my­ślań klep­nął go na po­że­gna­nie w ra­mię, po czym wstał, wy­cho­dząc na ze­wnątrz.

Po wyj­ściu spoj­rzał na sto­ją­cego wierz­chowca swego kom­pana, który po­kor­nie na niego spo­glą­dał, jakby pod­słu­chi­wał ich roz­mowie. Er­nest po­gła­skał go po czole, na­stęp­nie pew­nie wsiadł na sio­dło. Przez roz­bitą szybę spoj­rzał ostatni raz na swo­jego druha i przy­ci­snąw­szy łydkę, ru­szył po­woli w stronę wi­docz­nej w od­dali iglicy pa­łacu.

 

***

 

Noc za­pa­dła na do­bre, a na bez­chmur­nym nie­bie roz­bły­sło ty­siące gwiazd, two­rząc prze­różne kon­ste­la­cje wi­doczne go­łym okiem. Choć ten piękny ob­raz był tylko tłem dla roz­świe­tlo­nej przez po­ma­rań­czowe świa­tło lamp naf­to­wych sto­licy As­se­lin. W jej cen­trum stał pa­łac księż­nej Anny, z któ­rego okien wy­do­by­wało się ja­skrawe świa­tło, two­rzące białą po­światę otu­la­jącą tę jakże wspa­niałą bu­dowlę, która przy­ćmie­wała swym ma­je­sta­tem wszystko inne w oko­licy.

Go­lący się Er­nest, ku­ca­jąc przy nie­wiel­kim stru­myku, przy­glą­dał się naj­wy­żej po­ło­żo­nemu bal­ko­nowi, pla­nu­jąc trasę wspi­naczki. Wie­dział, że bi­jące świa­tło utrudni jego próby do­sta­nia się do kom­naty Anny, lecz nie po to prze­był taki szmat drogi, aby te­raz zre­zy­gno­wać z moż­li­wo­ści zo­ba­cze­nia jej na po­wrót. Po­cie­szał się my­ślą, że lata spę­dzone w woj­skach sztur­mo­wych nie po­szły na marne. Jako żoł­nierz był wy­szko­lony na ra­dze­nie so­bie w każ­dym te­re­nie, zresztą nie­raz ucho­dził cało z gor­szych od tego wy­zwań.

Do­pro­wa­dziw­szy się do stanu czy­sto­ści i es­te­tycz­no­ści, za­rzu­cił na ra­mię linę wraz z uprzężą, po czym ru­szył w kie­runku cią­gną­cych się na wiele me­trów ła­nów zbóż. Na szczę­ście dla Er­ne­sta były ko­szone jako ostat­nie, wszak księżna Anna wiel­biła ich wi­dok o po­ranku, kiedy to wscho­dzące słońce nada­wało im iście zło­ci­stej barwy.

Wszedł­szy w wy­so­kie ło­dygi, za­czął iść po­chy­lony, uważ­nie na­słu­chu­jąc po­ten­cjal­nego nie­bez­pie­czeń­stwa w po­staci straż­ni­ków peł­nią­cych wartę w gru­pach li­czą­cych około czte­rech do pię­ciu lu­dzi.

Po cza­sie do­tarł do prze­rwy mię­dzy po­lem a przy­pa­ła­co­wym ogro­dem. Wy­chy­liw­szy głowę, uj­rzał, jak z pra­wej strony w jego stronę zmie­rza wspo­mniany wcze­śniej pa­trol. Je­den ze straż­ni­ków trzy­ma­jąc po­chod­nię, roz­glą­dał się po oko­licy w po­szu­ki­wa­niu po­ten­cjal­nego nie­bez­pie­czeń­stwa.

Zro­biw­szy krok wstecz, Er­nest scho­wał się za gęst­szym po­ro­stem, wstrzy­mu­jąc od­dech. Gdy od­głosy kro­ków wy­mie­szane z pod­szep­tami straż­ni­ków prze­mi­nęły, chyżo po­biegł w stronę ogrodu.

Prze­sko­czyw­szy przez me­ta­lowy płot, po­czuł do­brze znany za­pach malw, bzu oraz róż­no­ko­lo­ro­wych tu­li­pa­nów, który wpra­wił go w chwilę przy­jem­nego za­wie­sze­nia. Za­raz jed­nak otrzą­snął się z tego kwie­ci­stego transu, lecz za­nim ru­szył da­lej, ze­rwał kilka kwia­tów, two­rząc nie­wielki bu­kie­cik. Przy­piąw­szy go do klapy w oko­li­cach serca, ru­szył w stronę ściany pa­łacu po­kry­tej pię­trzą­cym się ku pierw­szym trzem pię­trom blusz­czem.

Spraw­dziw­szy, czy ro­ślina wy­trzyma jego cię­żar, za­czął się po niej wspi­nać. Wspi­naczka po so­lid­nej dra­bince stwo­rzo­nej rę­koma matki na­tury nie róż­niła się ni­czym od tej z gru­bych lin sto­so­wa­nych w okrę­tach wo­jen­nych. Była na­wet lep­sza, wszak nie bu­jała się na lewo i prawo.

Bę­dąc u jej szczytu, pró­bo­wał za­rzu­cić linę z ko­twiczką, jed­nakże po dwóch pró­bach da­ro­wał to so­bie. Dźwięk ude­rza­nia był zbyt do­no­śny, po­wo­du­jąc, że z okien za­częli wy­glą­dać straż­nicy. Na całe szczę­ście bujny bluszcz po­zwo­lił się skryć w jego wnę­trzu.

Nie mógł się jed­nak wy­co­fy­wać, był zbyt bli­sko tej, któ­rej szcze­rze pra­gnął. Mu­siał iść da­lej po­mimo nie­bez­pie­czeń­stwa śmier­tel­nego upadku. Po­rzu­cił więc linę i za­czął kon­ty­nu­ować wej­ście. Ściany pa­łacu wy­da­wały się równe tylko z da­leka. Z bli­ska przy­po­mi­nały zna­ko­mitą ściankę do wspi­naczki. Er­nest w sku­pie­niu zwa­żał na każdy krok, aby po­now­nie nie wzbu­dzić cie­ka­wo­ści straż­ni­ków.

Po do­brej go­dzi­nie był już o jedną dłu­gość ręki od bal­konu przy­le­ga­ją­cego do kom­naty księż­nej. Ode­tchnął z ulgą, wy­star­czyło bo­wiem zro­bić je­den mały krok. Nie­mniej, kiedy miał schwy­cić się ba­rierki, osła­biona czuj­ność umy­słu się na nim ze­mściła. Śli­ska po­de­szwa pan­to­fli omsknęła się na kan­cie, na któ­rym oparł stopę. Nie mógł nic zro­bić poza wy­da­niem z sie­bie jęku prze­ra­że­nia, który wpadł wprost do kom­naty Anny.

 

***

 

Zga­siw­szy draż­niące oczy oświe­tle­nie elek­tryczne, Anna się­gnęła po pa­lącą się lampę naf­tową i po­sta­wiw­szy ją na sto­liku obok łóżka, nieco ją przy­krę­ciła, aby stwo­rzyć ro­man­tyczny na­strój.

Po­ło­żyw­szy się na swym łożu, spo­glą­dała przez otwarte bal­ko­nowe drzwi. Mi­go­czące na ze­wnątrz gwiazdy wpro­wa­dziły ją w stan lek­kiej me­lan­cho­lii. Za­sta­na­wiała się, czy ten, na któ­rego tyle cze­kała, po­jawi się o umó­wio­nej go­dzi­nie.

Wie­działa jed­nak, że jej na­dzieje były płonne, wszak przez na­pięte sto­sunki dy­plo­ma­tyczne po­mię­dzy Księ­stwem As­se­lin a Kró­le­stwem Ash­wood kró­lew­ski syn nie mógł so­bie po­zwo­lić na wjazd na te­ren księ­stwa. Gdyby to zro­bił, wy­wo­ła­łoby to dy­plo­ma­tyczny wstrząs, co mo­głoby się skoń­czyć na­wet otwartą wojną. Wes­tchnąw­szy, Anna za­mknęła oczy, chcąc jak naj­szyb­ciej za­snąć i za­po­mnieć o swych ma­rze­niach zo­ba­cze­nia Er­ne­sta. Nowy dzień pe­łen pracy za­pewne roz­wieje jej mi­ło­sny za­wód.

Gdy była o włos od uda­nia się do kra­iny ma­rzeń sen­nych usły­szała ło­skot do­bie­ga­jący zza otwar­tych bal­ko­no­wych drzwi. W pierw­szej chwili po­my­ślała, że to tak nie­lu­biane przez nią ptac­two usia­dło na po­sre­brza­nych ba­rier­kach. Z dru­giej stronyAnna nie przy­po­mi­nała so­bie, aby kie­dy­kol­wiek o tej po­rze od­wie­dzały ją ptaki.

Dźwięk za­ło­mo­tał na po­wrót.

Tym ra­zem do jej uszu do­bie­gło dźwięczne echo ba­rie­rek wpra­wionych w ryt­miczny ruch. Za­nie­po­ko­jona wstała, ostroż­nie pod­cho­dząc do progu bal­konu. Roz­glą­da­jąc się po ta­ra­sie, na­gle usły­szała jęk do­cho­dzący spod miej­sca gdzie stała. W pierw­szym od­ru­chu chciała po­pę­dzić po straże, bo­jąc się, że może to być ja­kiś skry­to­bójca chcący ją za­bić we śnie. Jed­nakże jej ko­bieca cie­ka­wość zwy­cię­żyła nad roz­sąd­kiem.

Nie­śmiało po­de­szła do ba­rierki.

Ostroż­nie trzy­ma­jąc się po­rę­czy, wyj­rzała, aby spró­bo­wać zlo­ka­li­zo­wać źró­dło dźwięku. Na­gle ku jej zdu­mie­niu uj­rzała przed sobą twarz, która wpra­wiła ją w osłu­pie­nie.

— Er­nest!? O Boże! Er­nest to ty! — Pod­sko­czyła za­chwy­cona.

Er­nest, spoj­rzaw­szy na Annę bo­le­snym wzro­kiem, rzekł:

— Mo­żesz… — Na mo­ment za­bra­kło mu tchu. — Czy mo­żesz mi po­móc? Ta... wspi­naczka… Wy­ssała, ze­mnie wszyst­kie siły.

Anna stęk­nęła, wy­cią­ga­jąc rękę. Po­mimo skrom­nej po­stury jej siła za­dzi­wi­łaby nie­jed­nego męż­czy­znę.

Wspól­nymi si­łami udało się wy­do­stać Er­ne­sta z nie lada opa­łów.

Zna­la­zł­szy się na twar­dym grun­cie, książę ode­tchnął z ulgą. Gdy do­szedł do sie­bie, zro­bił wy­soki krok nad po­rę­czą. Lecz po raz ko­lejny pan­to­fel zro­bił mu psi­kusa. Wy­po­le­ro­wana po­de­szwa buta omsknęła się na śli­skiej po­wierzchni ba­rierki, przez co siła gra­wi­ta­cji po­pchnęła go w stronę Anny, która nie była w sta­nie za­trzy­mać po­tęż­nego ciała. Er­nest w ostat­niej chwili chwy­cił Annę za rękę i przy­tu­liw­szy do sie­bie, prze­krę­cił się w bok, upa­da­jąc na twardą po­sadzkę bal­konu. Na szczę­ście kor­pus kró­lew­skiego syna po­słu­żył za po­duszkę dla Anny.

Tu­ląc się do jego ciała, czuła sza­leń­czy rytm serca. Cie­pły od­dech wy­do­by­wa­jący się z jego ust ogrze­wał jej zmar­z­nięte usta, przez co do­znała na­głego przy­pływu dresz­czy. Chciała tak jesz­cze tro­chę po­le­żeć, lecz Er­nest uniósł ją do góry, sta­wia­jąc z ła­two­ścią na równe nogi.

— Udało się… — odsapnął Er­nest, ocie­ra­jąc jed­na­kowo czoło z kro­pel potu.

— Tak udało. Ale... chodźmy stąd na­tych­miast! — ode­zwała się Anna pełna trwogi.

Schwy­ciw­szy Er­ne­sta za rękę, wcią­gnęła go do wnę­trza kom­naty.

Sto­jąc w cie­płym po­koju, Anna mo­gła mu się te­raz le­piej przyj­rzeć. Acz­kol­wiek, aby spoj­rzeć w ciem­no­brą­zowe przy­stojne oczy, mu­siała unieść głowę, wszak wzrost Er­ne­sta przy­wiał do jej umy­słu ob­raz żoł­nie­rzy na de­fi­la­dzie, któ­rzy w swych wy­so­kich cza­pach dum­nie ma­sze­ro­wali przez plac. Aby go uca­ło­wać, mu­siała sta­nąć na pal­cach ni­czym ba­let­nica.

Gdy de­li­katny od­cisk jej ust po­zo­stał na jego ozdo­bio­nym przez głę­boką bli­znę po­liczku, od­stą­piła na krok i zła­paw­szy za białe koł­nie­rze, nieco je po­pra­wiła. Na­stęp­nie prze­je­chała dłońmi po czar­nym zbyt sze­ro­kim gar­ni­tu­rze, lecz wie­działa, że w Ash­wood pa­nuje moda pre­fe­ru­jąca taki styl ubie­ra­nia się męż­czyzn. Była ona prze­ci­wień­stwem mody As­se­lin, gdzie do­mi­no­wały stroje szyte na miarę.

Wy­glą­dał pra­wie tak samo, jak wtedy kiedy wi­dzieli się po raz ostatni. Je­dyną róż­nicą było kilka no­wych szram na jego po­cią­głej twa­rzy oraz krótki woj­skowy fryz, który za­stą­pił tak lu­bianą przez Annę ucze­saną w bok fry­zurę.

Po­mimo zmian Anna po­czuła dreszcz prze­szy­wa­jący ją na wskroś. Er­nest bo­wiem wy­da­wał się jej bar­dziej mę­ski i pewny sie­bie. Choć pod ma­ską pew­no­ści na­dal wi­działa w jego oczach skry­waną wraż­li­wość.

Spoj­rzaw­szy jesz­cze raz na swego go­ścia, po­słała mu uśmiech, po czym od­stą­piła, kie­ru­jąc się w stronę lu­stra. Do­piero te­raz Er­nest za­uwa­żył jej kusą su­kienkę uwi­dacz­nia­jącą jej nogi na­sma­ro­wane bal­sa­mem błysz­czą­cych w świe­tle po­bli­skiej lampy.

Sto­jąc przed lu­strem, Anna się­gnęła po szczotkę le­żącą na kre­den­sie i spo­glą­da­jąc to raz na sie­bie raz na Er­ne­sta, któ­remu na­dal po­sy­łała uśmie­chy, za­częła cze­sać swe dłu­gie włosy.

Skoń­czyw­szy cze­sa­nie, schwy­ciła zgrab­nym ru­chem dłoni sto­jące per­fumy, pry­ska­jąc szyję. Er­nest, ko­rzy­sta­jąc z nie­uwagi Anny, wy­jął skle­cony w po­śpie­chu bu­kie­cik i pod­szedł­szy na pal­cach, sta­nął za nią, cze­ka­jąc w bez­ru­chu, aż się od­wróci.

Okrę­ciw­szy się na pię­cie, Anna jęk­nęła ze stra­chu. Nie­mniej za­raz jej za­sko­cze­nie prze­mi­nęło, wszak w dłoni Er­ne­sta uj­rzała swoje ulu­bione kwiaty. Prze­jąw­szy je, po­słała księ­ciu bu­ziaka, po czym zła­pała za rękę, pro­wa­dząc w stronę łóżka.

Od­su­nąw­szy bal­da­chim, usia­dła wraz z Er­ne­stem na kra­wę­dzi łoża.

Jeź­dziła pal­cem po jego spra­co­wa­nych przez żoł­nier­skie ży­cie dło­niach, ro­biąc pełne ósemki. Od czasu do czasu uno­siła wzrok, aby na po­wrót uj­rzeć jego twarz. Oboje pra­gnęli się do sie­bie ode­zwać, lecz tak dłu­gie roz­sta­nie oraz nie­spo­dzie­wana wi­zyta spra­wiły, że je­dy­nie mil­czeli, pa­trząc so­bie w oczy.

Po chwili mi­ło­snych spoj­rzeń ręka Er­ne­sta jakby cią­gnięta przez nie­znaną siłę zna­la­zła się na wil­got­nym udzie Anny. Wpierw nie­śmiało je ma­so­wał, lecz gdy Anna od­su­nęła nieco wy­żej su­kienkę, jego palce po­wę­dro­wały za od­da­la­ją­cym się ma­te­ria­łem w kie­runku do­liny roz­ko­szy.

Ich twa­rze po­woli za­częły tra­cić do sie­bie dy­stans. Bę­dąc na od­le­głość po­ca­łunku, Anna spoj­rzała Er­ne­stowi w oczy.

— Zo­sta­niesz dziś przy mnie? — spy­tała tkli­wie.

— Ja… — za­wa­hał się — nie mam zbyt wiele czasu. Nad ra­nem mu­szę wy­ru­szyć z po­wro­tem do Ash­wood. Tak na­prawdę to przy­by­łem tylko po to, aby cię uj­rzeć i upew­nić się, czy na­dal za mną tę­sk­nisz.

Wy­zna­nie Er­ne­sta po­ru­szyło Annę. Po jej po­licz­kach za­częły spły­wać łzy wi­jące się zyg­za­kiem ku na­brzmia­łemu z emo­cji biu­stowi.

— Anno! — Er­nest po­gła­dził jej po­li­czek. — Nie przy­by­łem tu­taj, aby do­pro­wa­dzić cię do łez.

— Tak bar­dzo bym chciała, abyś zo­stał… — Za­rzu­ciła swoją nogę, na nogę Er­ne­sta o włos nie trą­ca­jąc pew­nej czę­ści ciała.

Er­nest po­czuł przy­jemne cie­pło roz­cho­dzące się ni­czym fala po ca­łym ciele. Nie­świa­do­mie jego dłoń za­częła za­pusz­czać się w co­raz to bar­dziej in­tymne re­jony ciała Anny. W końcu ich wargi się ze sobą ze­tknęły. Po­ca­łunki z po­czątku były sub­telne, lecz z cza­sem stały się iście na­miętne. Języki wiły się w tańcu za­po­mnie­nia, prze­no­sząc ich do kra­iny roz­ko­szy. Anna pró­bo­wała nie­zdar­nie zdjąć su­kienkę, lecz jej dło­nie nie­mi­ło­sier­nie drżały. Er­nest, wi­dząc jej za­kło­po­ta­nie, po­mógł po­zbyć się nie­chcia­nego w tej sy­tu­acji ka­wałka ma­te­riału.

Uj­rzaw­szy księżną w ca­łej oka­za­ło­ści, Er­nest mu­siał przy­znać, że jej ciało jest ist­nym ar­cy­dzie­łem stwo­rze­nia. Anna, czu­jąc na so­bie spoj­rze­nie księ­cia, po­czuła stado dresz­czy, a na jej po­licz­kach za­wi­tały dwa okrą­glut­kie ru­mieńce. Nie­śmia­łym ge­stem palca po­ka­zała, aby on rów­nież rzu­cił z sie­bie ła­chy.

Usłuż­nie usłu­chał jej prośby.

Na­gie ciała oplo­tły się w mi­ło­snym tańcu. Er­nest z roz­ko­szą pie­ścił jędrny biust, spra­wia­jąc tym sa­mym, że Annę prze­szy­wały ła­skotki, po­wo­du­jąc po­nętny chi­chot.

Skoń­czyw­szy sma­ko­wać na­brzmiałe sutki, uniósł się do góry, od­gar­nia­jąc jej roz­pusz­czone włosy. Roz­grza­nymi ustami pie­ścił jej szyję, po­now­nie wzbu­dza­jąc śmiech Anny, która czuła jakby uno­siła się w stronę nieba.

Gdy piesz­czoty do­bie­gły końca, ogromne łoże księż­nej za­częło drżeć w po­sa­dach.

Wtem, gdy ze­gar wy­bił pół­noc, Er­nest po­czuł przy­pływ eks­tazy, po czym opadł, wpa­da­jąc w ob­ję­cia Anny. Przy­tu­la­jąc się do sie­bie, wy­mieniali ze sobączułe po­ca­łunki, szep­cząc jed­no­cze­śnie mi­ło­sne słówka. Po chwili Anna przy­warła z całą siłą do ciała Er­ne­sta, głasz­cząc go po wło­sach i pa­trząc głę­boko w oczy. Le­żeli otu­leni przez sre­brzy­sty blask księ­życa wpa­da­jący przez okrą­głe okna, pro­wa­dząc ze sobą mil­czącą roz­mowę.

Kiedy ich serca się uspo­ko­iły, oby­dwoje za­snęli w mi­ło­snym uści­sku twar­dym jak skała snem. Jed­nakże, gdyby ich na­mięt­ność po­trwała jesz­cze odro­binę dłu­żej, uj­rze­liby na nie­bie pę­dzącą kulę ognia, która po kilku chwi­lach za­mie­niła noc w sło­neczny dzień.

II

 

Trzech żoł­nie­rzy prze­dzie­rało się przez gę­sty las, co chwilę za­wa­dza­jąc o ga­łę­zie drzew igla­stych, któ­rych to igły prze­do­sta­wały się pod opan­ce­rzone uni­formy, draż­niąc mo­krą od wie­lo­go­dzin­nego mar­szu skórę. Na­około roz­brzmie­wał ryk dzi­ków, niedź­wie­dzi oraz sko­wyt wa­tah wil­ków, a po­ry­wi­sty wiatr sma­ga­jąc wierz­chołki drzew, po­tę­go­wał uczu­cie wszech­obec­nego nie­bez­pie­czeń­stwa.

Błot­ni­sta zie­mia sku­tecz­nie pró­bo­wała za­trzy­mać prą­cych przed sie­bie wo­ja­ków, lecz ci za­cho­wy­wali się tak, jakby owład­nęła ich ja­kaś ma­giczna siła, która na­ka­zy­wała im ma­sze­ro­wać, póki nie do­trą do celu. Jed­nakże po pew­nym cza­sie ma­gia zwana dys­cy­pliną wy­mie­szana z ad­re­na­liną za­częła słab­nąć, od­da­jąc pola re­al­nemu zmę­cze­niu.

Wo­jak idący na czele od­działu oświe­tlał drogę trzy­maną w ręce lampą naf­tową. Po­ma­rań­czowa po­świata po ko­lej­nych kil­ku­na­stu kro­kach uka­zała oczom pro­wa­dzą­cego nie­wielką po­lankę. Do­wódca, uj­rzaw­szy su­chy plac, spoj­rzał na ze­ga­rek. Ma­sze­ro­wali wy­star­cza­jąco długo, aby po­zwo­lić so­bie na odro­binę wy­tchnie­nia, zresztą ich stopy były na gra­nicy wy­trzy­ma­ło­ści, przez co dal­szy marsz mógł za­koń­czyć się przy­wi­ta­niem ko­lej­nej pary od­ci­sków.

Unió­sł­szy za­ci­śniętą dłoń, dał znać po­zo­sta­łym, że czas się za­trzy­mać. Lecz kompan za jego ple­cami wy­ra­ził wąt­pli­wość co do słusz­no­ści tego po­my­słu:

— Nie mo­żemy te­raz sta­nąć! Wi­dzie­li­ście sami, co się tam stało. Trzeba jak naj­szyb­ciej do­star­czyć wia­do­mość.

— Mu­simy tu­taj się za­trzy­mać — od­rzekł zmę­czo­nym gło­sem do­wódca.

— Ale…

— To roz­kaz, żoł­nie­rzu.

Wo­jacy usie­dli na­około lampy naf­to­wej, zdej­mu­jąc buty. Po roz­wią­za­niu onuc ma­so­wali swe stopy, które ozda­biały liczne od­ci­ski oraz krwawe ob­tar­cia.

— Od­po­czy­nek bę­dzie trwał go­dzinę — na­ka­zał do­wódca — po­tem ru­szamy. Każdy ma dwa­dzie­ścia mi­nut na sen.

— Ja­mes, ty od­po­czy­wasz pierw­szy.

Ofi­cer wska­zał pal­cem żoł­nie­rza, który od sa­mego po­czątku mar­szu mil­czał jak grób.

Wy­wo­łany do ta­blicy wo­jak nic nie od­po­wie­dział. W mil­cze­niu zdjął swój ka­ra­bin z ple­ców, prze­ła­do­wu­jąc go.

— Ja­mes? — za­py­tał za­nie­po­ko­jony do­wódca.

Wo­jak Ja­mes spoj­rzał na swo­ich kom­pa­nów lo­do­wa­tym jak obecna tem­pe­ra­tura po­wie­trza wzro­kiem. Z jego nosa cie­kła nie­bie­skawa wy­dzie­lina, która kiedy spły­nęła w stronę ust, wy­wo­łała na jego twa­rzy głup­ko­waty uśmiech.

Żoł­nierz sie­dzący obok ofi­cera, zro­zu­miaw­szy, co się święci, wy­krzy­czał, pod­ry­wa­jąc się na równe nogi:

— Jego! Jego też…

Nie zdą­żył do­koń­czyć. Ka­ra­bi­nowa kula ro­ze­rwała jego część głowy, a ka­wałki czaszki wraz z mó­zgiem po­kryły twarz zdu­mio­nego do­wódcy. Ośle­piony i za­sko­czony pró­bo­wał się­gnąć do ka­bury, lecz i on po­dzie­lił los swego mar­twego to­wa­rzy­sza.

Wo­jak Ja­mes, upew­niw­szy się, że oby­dwaj prze­nie­śli się do kra­iny wiecz­nych snów, za­rzu­cił dy­miący ka­ra­bin na plecy. Pod­szedł­szy do jed­nego z ciał, prze­szu­kał su­mien­nie kie­sze­nie. Z jed­nej z nich wy­jął za­wi­nięty list, cho­wa­jąc go za pa­zu­chę, po czym pod­niósł po­bli­ską lampę, udając się w dal­szą drogę.

III

 

Kró­lew­ski mi­ni­ster skarbu Mor­gan Har­ri­son prze­mie­rzał bru­ko­waną aleję, co chwilę spo­glą­da­jąc na ota­cza­jące go pię­cio­pię­trowe ka­mie­nice cią­gnące się po oby­dwu stro­nach ulicy. Z otwar­tych okien wy­do­by­wał się pył, dźwięk stu­kotu młot­ków, pi­ło­wa­nia drewna oraz siar­czy­ste prze­kleń­stwa ro­bot­ni­ków na­rze­ka­ją­cych na wa­runki pracy.

Na ca­łej dłu­go­ści ulicy przed wej­ściem do bu­dyn­ków le­żały po­ukła­dane na kształt pi­ra­midy sta­lowe rury. Kró­le­stwo Ash­wood było jed­nym z ostat­nich państw na kon­ty­nen­cie, które po­sta­no­wiło za­opa­trzyć swo­ich miesz­kań­ców w ka­na­li­za­cję. Wszystko to było za­sługą kró­lew­skiego syna, księ­cia Er­ne­sta Mor­risa, który za punkt ho­noru po­sta­no­wił po­pra­wić wa­runki sa­ni­tarne swo­ich przy­szłych pod­da­nych.

W pew­nym mo­men­cie od­głosy trwa­ją­cych re­mon­tów zo­stały przy­tłu­mione przez tę­tent ko­pyt kon­nych dy­li­żan­sów pę­dzą­cych na zła­ma­nie karku. Ich wi­dok za­in­try­go­wał kró­lew­skiego mi­ni­stra zresztą tak samo, jak i pu­ste ulice, które gdy słońce za­czyna wscho­dzić, po­winny po­woli za­peł­niać się stra­ga­nami, pu­cy­bu­tami oraz tak nie­lu­bia­nymi przez niego na­ga­nia­czami skle­po­wymi.

Mor­gan Har­ri­son po­sta­no­wił przy­spie­szyć kroku.

Po cza­sie do­tarł przed ma­je­sta­tyczny plac, który swym ogro­mem po­tra­fił za­chwy­cić na­wet czło­wieka o ka­mien­nym sercu. Zresztą nic dziw­nego, wszak było to miej­sce, gdzie ukrzy­żo­wano czo­łową po­stać Ko­ścioła ar­tu­riań­skiego, ja­kim był sam Święty Ar­tur.

Plac w kształ­cie pro­sto­kąta ota­czał równo przy­cięty ży­wo­płot, awsze­cho­becną sko­szoną trawę słu­żącą za ide­alne miej­sce do klę­cze­nia i wzno­sze­nia mo­dłów, prze­ci­nały mar­mu­rowe ścieżki z ro­sną­cymi po oby­dwu stro­nach kró­lew­skimi li­liami. Po­środku wzno­siła się ka­te­dra bę­dąca naj­wyż­szym obiek­tem w zna­nym świe­cie. Jej iglice nie­raz prze­ci­nały pie­rza­steob­łoki wi­szące pa­rę­set me­trów nad zie­mią. Wierni wie­rzyli, że za ich po­mocą du­chowni ko­mu­ni­kują się z Naj­wyż­szym w Kró­le­stwie Nie­bie­skim.

Lecz za­miast mo­dlą­cych się żar­li­wie wier­nych, plac wy­peł­niały ści­śnięte masy ludz­kie sku­pione na­około krzyża bę­dą­cego świę­tym sym­bo­lem wszyst­kich wie­rzą­cych miesz­ka­ją­cych na pla­ne­cie zwa­nej „Do­mem”.

Kró­lew­ski mi­ni­ster za­sko­czony tym wi­do­kiem ro­zej­rzał się po zgro­ma­dze­niu. Miesz­kańcy sto­licy wle­piali wzrok w mów­nicę usta­wioną przed krzy­żem, cze­ka­jąc nie­cier­pli­wie na pierw­sze słowa głowy Ko­ścioła. Roz­glą­da­jąc się po tłu­mie ga­piów, uwagę mi­ni­stra zwró­ciła grupka stra­ża­ków sto­jąca nie­opo­dal niego, któ­rzy pro­wa­dzili ze sobą ży­wio­łową dys­ku­sję.

Nie zwra­ca­jąc na sie­bie uwagi, po­sta­no­wił się do nich zbli­żyć.

— Po­dobno ta pło­nąca skała spa­dła gdzieś w oko­li­cach Gór Czar­nych — rzekł je­den ze stra­ża­ków, ubrany w czarny uni­form.

— A czy wia­domo coś wię­cej? — wtrą­cił prze­jęty pie­karz trzy­ma­jący ufor­mo­wany bo­che­nek chleba sto­jący dwa kroki da­lej.

Stra­żak zdjął swój srebrny hełm, do­da­jąc:

— Wiem tyle, co reszta, czyli nie­wiele. Mu­simy cze­kać na po­słań­ców z gar­ni­zonu sta­cjo­nu­ją­cego w tam­tych re­jo­nach. Oczy­wi­ście, je­śli prze­żyli. Choć… — Stra­żak za­milkł, bo­jąc się mó­wić da­lej.

— Je­żeli pan coś jesz­cze wie, to pro­szę na Boga nam po­wie­dzieć! — po­na­glił szewc trzy­ma­jący w dło­niach na wpół zszy­tego buta.

Po­zo­stali miesz­kańcy spio­ru­no­wali stra­żaka cie­kaw­skim spoj­rze­niem. Ten po­dra­paw­szy się po gło­wie, ro­zej­rzał po ota­cza­ją­cych go lu­dziach, po czym rzekł:

— Mój szwa­gier trzy­ma­jący nocną wartę na wie­rzy ob­ser­wa­cyj­nej na wzgó­rzu Jor­dana, po­wie­dział mi… Tylko pro­szę tego nie roz­po­wia­dać, aby nie siać nie­po­trzeb­nej pa­niki. — Stra­ża­kowi od­po­wie­działy ener­giczne kiw­nię­cia głową. — A więc mój szwa­gier po­wie­dział mi, że oko­lice od Har­wood po Ri­ver­wood zo­stały do­szczęt­nie znisz­czone.

— Święty Ar­tu­rze! Ra­tuj nas! — od­po­wie­dział prze­ra­żony chór.

Wtem la­ment miesz­kań­ców zo­stał prze­rwany przez pewny głos ar­cy­bi­skupa, który po­ja­wił się na mów­nicy.

— Pro­szę wier­nych i nie­wier­nych o chwilę ci­szy i sku­pie­nia!

Chwilę po­trwało, za­nim wszyst­kie gar­dła za­mil­kły. Ar­cy­bi­skup cze­kał cier­pli­wie, trzy­ma­jąc sze­roko unie­sione ręce ku niebu. Gdy do jego uszu do­szedł nie­za­kłó­cony szum wia­tru, wraz z dźwię­kiem la­ta­ją­cych owa­dów był to znak, że może mó­wić da­lej:

— Dzię­kuję. Za­nim jed­nak roz­pocznę swą mowę, chciał­bym, aby­śmy po­mo­dlili się do na­szego Pana.

Ar­cy­bi­skup wy­ko­nał znak krzyża, na­stęp­nie roz­po­czął od słów:

— Oj­cze nasz, któ­ryś jest w…

Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, Mor­gan Har­ri­son przedarł się przez tłum, aby zna­leźć się jak naj­bli­żej ar­cy­bi­skupa. Sta­nąw­szy przed mów­nicą, skrzy­żo­wał ręce. Była to jawna po­garda wo­bec re­li­gii, którą uwa­żał za na­rzę­dzie uży­wane w celu sze­rze­nia ciem­noty wśród pod­da­nych Ash­wood.

Kiedy ludz­kie masy prze­stały się mo­dlić, po­now­nie roz­brzmiał głos ar­cy­bi­skupa:

— I po­wia­dam wam! Ten, który od­dał swoje ży­cie na o to tym krzyżu znaj­du­ją­cym się za mo­imi ple­cami, ostrzegł nas za po­śred­nic­twem Świę­tego Jor­dana, o wy­da­rze­niu, któ­rego część z nas była świad­kami dzi­siej­szej nocy. Mu­simy się te­raz po­ka­jać przed Nim i spę­dzić na­stępne dni na gor­li­wej mo­dli­twie, aby nasz Pan uchro­nił nas przed dal­szymi kon­se­kwen­cjami. Dla­tego też ogła­szam, że na­stępne trzy dni będą dniami wol­nymi od ja­kiej­kol­wiek pracy.

Na placu wy­buchł szał ra­do­ści. Setki ka­pe­lu­szy i me­lo­ni­ków po­szy­bo­wały do góry. Nie­mniej pewna grupa męż­czyzn ubrana w dro­gie gar­ni­tury zro­biła po­sępną minę. Byli to prze­my­słowcy, któ­rzy już w my­ślach li­czyli straty, ja­kie po­niosą na de­cy­zji Ko­ścioła, wszak prawo ko­ścielne w wielu kwe­stiach gó­ro­wało nad pra­wem pań­stwo­wym, mu­sieli więc po­kor­nie pod­po­rząd­ko­wać się jego de­cy­zji.

Arcy­bi­skup uniósł pa­lec do góry, a tłum w jed­nej chwili za­milkł.

— Po­święćmy ten czas na mo­dli­twę i bła­gajmy Pana o wy­ba­cze­nie nam na­szych grze­chów. Ci, któ­rzy speł­nią swój obo­wią­zek, zo­staną zba­wieni na wieki wie­ków! Dzię­kuję za wy­słu­cha­nie, mo­że­cie się ro­zejść.

Gdy tłum za­czął się roz­rze­dzać, Mor­gan Har­ri­son pod­szedł do scho­dzą­cego z mów­nicy ar­cy­bi­skupa, za­cze­pia­jąc go:

— Trzy dni świę­to­wa­nia?  Nie­zła sumka wpad­nie do ko­ściel­nej kabzy arcybi­sku­pie Sheen.

Popra­wiw­szy fio­le­tową szatę prze­pa­saną zło­tym sza­lem, arcy­bi­skup Sheen spio­ru­no­wał kró­lew­skiego mi­ni­stra skarbu nie­na­wist­nym wzro­kiem.

— Wi­tam naj­więk­szego i naj­bar­dziej za­twar­dzia­łego bez­boż­nika Kró­le­stwa Ash­wood — od­parł za­dzior­nie ar­cy­bi­skup,po­sy­ła­jąc swemu roz­mówcy bło­go­sła­wień­stwo.

— Mi rów­nież, jest bar­dzo miło. Jed­nak wra­ca­jąc do te­matu, czy skarb pań­stwa może li­czyć na ja­kiś udział z tych trzy­dnio­wych mo­dłów? Drogi, szkoły, czy ka­na­li­za­cja, która wła­śnie po­wstaje, nie zo­sta­nie zbu­do­wana dzięki gor­li­wej mo­dli­twie tylko dzięki kró­lew­skim mo­netom.

— Pie­niędzmi się nie sza­sta, sza­nowny mi­ni­strze… A co do szkół. Chyba za­po­mniał pan, że swój ty­tuł otrzy­mał za ukoń­cze­nie Ar­tu­riań­skiego Uni­wer­sy­tetu Eko­no­micz­nego. Mogę pana rów­nież za­pew­nić, że póki żyję, nic pan od nas nie do­sta­nie.

— No cóż… — od­parł Mor­gan Har­ri­son, szy­der­czo się uśmie­cha­jąc. — W ta­kim ra­zie ży­czę dużo zdro­wia, bo na pewno arcybi­sku­powi się ono przyda.

Mi­ni­ster ukło­nił się, po czym od­da­lił w stronę kró­lew­skiego pa­łacu.

Za­sły­szane słowa spra­wiły, że ar­cy­bi­skup zro­bił po­sępną minę. Wie­dział bo­wiem, że jego dzień osta­teczny może na­stą­pić w każ­dej chwili, a na­stępca bę­dzie mniej skory do trzy­ma­nia ko­ściel­nego ma­jątku pod klu­czem. Prze­że­gnaw­szy się, ru­szył w stronę ka­te­dry.

Kon­ty­nu­ując swą wę­drówkę, Mor­gan Har­ri­son wszedł na trakt kró­lew­ski, skąd można było uj­rzeć mo­nar­szy pa­łac. Po­mię­dzy ulicą roz­cią­gały się skle­piki, a skle­powi na­ga­nia­cze na­wo­ły­wali klien­tów do środka, aby ich wła­ści­ciele mo­gli jesz­cze za­ro­bić przed trzy­dnio­wym świę­tem.

Wtem je­den z na­ga­nia­czy sto­jący na ulicy w ostat­niej chwili usko­czył przed pę­dzą­cym wo­zem. Mor­gan Har­ri­son ką­tem oka doj­rzał ran­nego żoł­nie­rza ubra­nego w mun­dur kró­lew­skiego gar­ni­zonu sta­cjo­nu­ją­cego na po­gra­ni­czu Gór Czar­nych.

Mi­ni­ster skarbu przy­spie­szył kroku, aby jak naj­szyb­ciej, do­wie­dzieć się, ja­kie szkody wy­rzą­dził obiekt, który tak nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wił się na noc­nym nie­bie.

 

***

 

Król Jo­seph Mor­ris IV spę­dzał po­ra­nek w miej­scu, gdzie każ­dego dnia prze­sia­dy­wał co­raz wię­cej czasu, roz­ko­szu­jąc się za­pa­chem tu­li­pa­nów, żon­kili, bzu oraz wielu in­nych ga­tun­ków kwia­tów, któ­rych nazw nie po­tra­fił wy­mie­nić. Miej­sce to ko­iło jego nerwy na­pięte z po­wodu co­raz to uciąż­liw­szych obo­wiąz­ków pań­stwo­wych.

Trzy­ma­jąc me­ta­lową ko­newkę, prze­cha­dzał się po ogro­dzie, co chwilę pod­le­wa­jąc sa­motną ro­ślinę. Opróż­niw­szy ostat­nią kro­plę wody, mo­nar­cha usiadł na ławce przy po­bli­skiej fon­tan­nie. Pa­trząc na try­ska­jącą wodę, do­strzegł, że w ob­łocz­kach mi­kro­sko­pij­nych kro­pel wy­two­rzyła się tę­cza, przy­pra­wia­jąca go o uśmiech na twa­rzy. Naj­chęt­niej zo­stałby tu cały dzień, wszakże miał do­syć kró­lew­skiego urzędu, który był tylko sze­re­giem ko­lej­nych nud­nych po­sie­dzeń, prze­mó­wień do głu­piego ludu, czy w końcu wie­lo­go­dzinną pracą nad tak znie­na­wi­dzo­nymi do­ku­men­tami urzę­do­wymi.

Za­mknąw­szy oczy, pró­bo­wał się z re­lak­so­wać, słu­cha­jąc szumu wody z try­ska­ją­cej fon­tanny. Lecz nie­spo­dzie­wa­nie przy­jemny dźwięk zo­stał prze­rwany przez ryt­miczny stu­kot pan­to­fli. Kroki sta­wały się co­raz wy­raź­niej­sze, aż w końcu uci­chły, po czym po krót­kiej chwili roz­brzmiał nie­pewny mę­ski głos:

— Pa­nie…

Król, otwo­rzyw­szy oczy, uj­rzał przed sobą swego ka­mer­dy­nera, ubra­nego w czer­wony uni­form, spod któ­rego wy­sta­wał koł­nierz bia­łej ko­szuli. Mło­dzian nie­pew­nie prze­kła­dał stopy ozdo­bione przez wy­po­le­ro­wane smo­li­ste pan­to­fle.

Mor­ris IV, wi­dząc nie­pew­ność pod­wład­nego, wy­ko­nał od nie­chce­nia gest dło­nią, aby ten mó­wił da­lej.

— Pa­nie, przy­był trans­port, który przy­wiózł oca­la­łego z ka­ta­strofy w Gó­rach Czar­nych.

Przez mo­ment król za­cho­wy­wał się tak, jakby słowa giermka do niego nie do­cie­rały. Po chwili jed­nak wstał ocię­żale i klep­nąw­szy go w ra­mię, dał znać, aby pro­wa­dził.

Opu­ściw­szy ogród, zna­leźli się na bru­ko­wa­nej ścieżce, pro­wa­dzą­cej zyg­za­kiem w stronę bocz­nego wej­ścia do kró­lew­skiego pa­łacu. Na pierw­szy rzut oka sam bu­dy­nek nie pre­zen­to­wał się ma­je­sta­tycz­nie. Ciężko bo­wiem było od­gad­nąć, że dwu­pię­trowa pła­ska bu­dowla ni­czym nie­róż­niąca się od bu­dyn­ków szkoły, jak i urzę­dów mo­gła być do­mem dla tak waż­nej per­sony, jaką jest król. Nie­mniej pierw­sze mdłe wra­że­nie od­cho­dziło w za­po­mnie­nie po prze­kro­cze­niu progu pa­łacu.

Ściany od głów­nego wej­ścia do końca sali, gdzie stał kró­lew­ski tron ob­wie­szone były ob­ra­zami przed­sta­wia­ją­cymi zmar­łych po­przed­ni­ków, kro­czą­cego z tru­dem króla, który nie­raz o mało nie po­śli­zgnął się na mar­mu­ro­wej po­sadzce oświe­tla­nej przez świe­cowe ży­ran­dole.

Do­szedł­szy w końcu do scho­dów wy­ście­ła­nych czer­wo­nym dy­wa­nem, mo­nar­cha z po­mocą giermka wszedł po scho­dach i pod­wi­nąw­szy swą szatę, z ulgą usiadł na po­zła­ca­nym tro­nie, ob­ser­wu­jąc jak po­woli, lecz nie ubła­ga­nie wy­peł­nia się przy­by­łymi dy­gni­ta­rzami.

Miej­sca z przodu zaj­mo­wali naj­waż­niejsi mi­ni­stro­wie w tym kró­lew­ski skarb­nik Mor­gan Har­ri­son ubrany w ofi­cjalny czarny frak zle­wa­jący się z fry­zurą za­cze­saną w bok, po­tę­gu­jącjego przy­stojny, lecz po­ważny wy­raz twa­rzy. Za nim za­sia­dali do­wódcy woj­skowi w swych bia­ło­czer­wo­nych od­święt­nych mun­du­rach, któ­rych ob­li­cza wy­glą­dały tak, jakby król za kilka chwil miał wy­po­wie­dzieć wojnę ca­łemu zna­nemu światu. Dwie ławy przy ścia­nie za­jęte były z jed­nej strony przez du­chow­nych z dru­giej na­to­miast za­sia­dało kółko na­ukowe. Po­dział ten miał sym­bo­li­zo­wać rów­no­wagę po­mię­dzy wiarą a na­uką. Jed­nakże nie­na­wistne spoj­rze­nia rzu­cane przez jed­nych i dru­gich da­wały do zro­zu­mie­nia po­stron­nym, jak wiel­kim uwiel­bie­niem do sie­bie pa­łają. Ostat­nie rzędy wy­peł­niały mniej zna­czące oso­bi­sto­ści nie­ma­jące żad­nego zna­cze­nia dla prze­biegu po­sie­dze­nia.

Po ca­łej sali prze­cha­dzały się szepty i ży­wio­łowe roz­mowy. Acz­kol­wiek wraz z trza­skiem za­my­ka­nych drzwi, po któ­rych na­stą­pił brzdęk dzwon­ków wszy­scy zgro­ma­dzeni na­tych­miast za­mil­kli.

Wy­cze­kaw­szy jesz­cze parę chwil, Jo­seph Mor­ris IV uniósł w końcu kró­lew­skie berło, a cała sala wy­ko­nała ni­ski ukłon trwa­jący pełną mi­nutę. Gdy ce­re­mo­nia po­wi­talna mi­nęła, do mo­nar­chy pod­szedł je­den z kró­lew­skich gwar­dzi­stów, szep­cząc mu coś na ucho. Mor­ris IV kiw­nął tylko po­ro­zu­mie­waw­czo głową, po czym gwar­dzi­sta krzyk­nął:

— Wpro­wa­dzić oca­la­łego z Gór Czar­nych!

Z bocz­nych drzwi wy­szło ko­lej­nych czte­rech gwar­dzi­stów, któ­rzy wnie­śli przed tron wy­nędz­nia­łego żoł­nie­rza. Spoj­rze­nia wszyst­kich w tym i sa­mego króla pa­dały na po­pa­lony mun­dur oraz po­ra­nioną twarz wo­jaka ozdo­bioną przez za­krze­płą krew. Przy oca­la­łym po­zo­stało dwóch gwar­dzi­stów, po­ma­ga­jąc mu ustać na no­gach.

Wy­mę­czony czło­wiek wzbu­dzał li­tość u króla, lecz wie­dział, że ten bie­dak był je­dy­nym źró­dłem wie­dzy na te­mat znisz­czeń wy­rzą­dzo­nych w oko­li­cach Gór Czar­nych. Mo­nar­cha w jed­nej chwili z sym­pa­tycz­nego sta­ruszka prze­mie­nił się w chłod­nego po­li­tyka. Po se­kun­dach dłu­żą­cej się ci­szy w końcu z ust głowy pań­stwa pa­dły pierw­sze słowa:

— Imię, na­zwi­sko oraz sto­pień żoł­nie­rzu.

— Młod­szy sze­re­gowy… Ja­mes... Ja­mes Par­ker, pa­nie! — od­krzyk­nął wo­jak, z tru­dem się pro­stu­jąc i wy­ko­nu­jąc sa­lut.

— Spo­cznij… — roz­brzmiał roz­ka­zu­jący głos. Gdy żoł­nierz wy­ko­nał po­le­ce­nie, mo­nar­cha kon­ty­nu­ował: — Czy to prawda, że by­łeś świad­kiem ude­rze­nia ogni­stej kuli?

— Tak, pa­nie.

— W ta­kim ra­zie opo­wiedz nam, co się tam wy­da­rzyło.

Młod­szy sze­re­gowy Par­ker zro­bił sze­ro­kie oczy, a jego od­dech stał się ciężki.

Król, uj­rzaw­szy prze­ję­cie swego pod­wład­nego, ode­zwał się nad wy­raz spo­koj­nym gło­sem:

— Nie bój się mó­wić, chłop­cze. Dla nas wszyst­kich je­steś bo­ha­te­rem, zo­sta­niesz od­zna­czony naj­wyż­szym kró­lew­skim or­de­rem za bo­ha­ter­stwo wo­bec Kró­le­stwa Ash­wood. Jed­nakże mu­simy wie­dzieć, co tam się u was wy­da­rzyło i ja­kie ta ogni­sta kula po­czy­niła szkody, aby móc pod­jąć od­po­wied­nie kroki.

Młod­szy sze­re­gowy spoj­rzał w kró­lew­skie oczy, po czym po­ki­wał głową.

— Wczo­raj­szej nocy — za­czął z tru­dem — kiedy na­sza zmiana ze­szła z warty, ustę­pu­jąc miej­sca noc­nej zmia­nie, za­sie­dli­śmy jak za­wsze do su­tej ko­la­cji. Jak zwy­kle za­częła się od cie­płej po­mi­do­rówki, po któ­rej miała zo­stać po­dana pie­czona wo­ło­wina wraz z wi­nem. Lecz gdy opróż­ni­li­śmy ta­le­rze z zupą, uj­rze­li­śmy za oknem białą po­światę, która z każdą chwilą sta­wała się co­raz bar­dziej ja­skrawa. Wszy­scy po­de­rwali się z miejsc, aby uj­rzeć to dziwne zja­wi­sko. Błysk po cza­sie zro­bił się tak ja­sny, że wy­peł­nił całe po­miesz­cze­nie, a wi­docz­ność spa­dła do za­le­d­wie paru kro­ków. Na­gle nasz fort na­wie­dziła po­tężna wi­chura, po któ­rej zie­mia za­częła trząść się tak mocno, że cała ko­la­cja spa­dła na pod­łogę… — Sze­re­gowy Par­ker mu­siał na chwilę prze­rwać z po­wodu krwa­wego kaszlu. Kiedy uspo­koił ka­szel, mó­wił da­lej: — Na­gle do na­szych uszu do­biegł głos ofi­cera, który krzyk­nął: „Cho­wać się!”. Nie­stety ża­den z nas nie zdą­żył wy­ko­nać tego roz­kazu. Na­gły wy­buch spra­wił, że rzu­ciło mną o drew­nianą ścianę, która po chwili przy­kryła mnie, ra­tu­jąc przed ogni­stą falą. Cały ten roz­gar­diasz trwał parę chwil. Gdy się ock­ną­łem z fortu po­zo­stały za­le­d­wie pło­nące zglisz­cza. Nie wielu z nas prze­trwało, duża część z na­szych żoł­nie­rzy po pro­stu zni­kła.

— Jak to zni­kła? — wtrą­cił zdzi­wiony mo­nar­cha.

— Wy­pa­ro­wali — od­parł z bó­lem sze­re­gowy.

Na sali za­pa­no­wało lek­kie ob­ru­sze­nie.

— Ci­sza — rzekł sta­now­czo król, na­stęp­nie po­ka­zał ge­stem dłoni, aby oca­lały mó­wił da­lej.

— Część z tych, któ­rzy prze­trwali, wy­ru­szyła, aby zba­dać po­pa­loną przez ogień oko­licę.

— Aste­ro­ida! — krzyk­nął je­den z pro­fe­so­rów, prze­ry­wa­jąc wy­po­wiedź sze­re­go­wego. Reszta uczo­nych po­ki­wała ener­gicz­nie gło­wami.

— Pro­szę mil­czeć! — ode­zwał się zde­ner­wo­wany król. — Jesz­cze je­den taki wtręt i każe was stąd wy­pro­wa­dzić oraz ode­tnę wam na trzy bite mie­siące kró­lew­skie fun­du­sze.

Uczeni w mig spo­kor­nieli, a mo­nar­cha na­ka­zał, aby sze­re­gowy kon­ty­nu­ował.

— To wszystko jest ta­kie nie­re­alne…

Sze­re­gowy po­now­nie prze­rwał, lecz tym ra­zem po­wo­dem był ka­szel, który spra­wił, że na po­sadzkę przed sobą wy­pluł sporą ilość nie­bie­ska­wej wy­dzie­liny.

— Po­trze­bu­jesz prze­rwy żoł­nie­rzu? — za­py­tał z obawą król.

Młod­szy sze­re­gowy Par­ker uniósł za­ci­śniętą pięść, mó­wiąc:

— Oni wró­cili…

— Ale kto?

— Ci, co mieli zba­dać oko­licę.

— I? — po­na­glił znie­cier­pli­wiony król.

— Wró­cili bez du­szy…

Na sali za­pa­no­wało istne za­mie­sza­nie. Du­chowni aż po­wstali z ław, roz­po­czy­na­jąc mię­dzy sobą ży­wio­łową dys­ku­sję, na­to­miast w śro­do­wi­sku uczo­nych sły­chać było śmie­chy oraz szy­der­cze uwagi.

Mor­ris IV schwy­cił kró­lew­ską la­skę, ude­rza­jąc nią trzy­krot­nie w pod­łogę. Echo ude­rzeń wy­peł­niło salę, a wszyst­kie gar­dła w jed­nej chwili za­mil­kły.

— Jak to bez du­szy? — za­py­tał skon­ster­no­wany król. — Mo­żesz nam to wy­ja­śnić?

— No… Jakby to po­wie­dzieć… — Nie­spo­dzie­wa­nie ton głosu sze­re­go­wego Par­kera zmie­nił się, przy­po­mi­na­jąc dźwięk wy­do­by­wa­jący się z fo­no­grafu. — Jak chcesz się do­wie­dzieć, to po­dejdź tu ty stary dziadu!

Cała cala usły­szaw­szy słowa sze­re­go­wego Par­kera po­bla­dła. Sam król za­sta­na­wiał się, czy przy­pad­kiem się nie prze­sły­szał.

Wtem po sali roz­szedł się spo­kojny głos męż­czy­zny:

— Pa­nie…  Władco Ash­wood, czy mogę coś po­wie­dzieć?

Mo­nar­cha spoj­rzał na gru­ba­wego czło­wieka w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze. Jego oczy ozda­biały po­zła­cane bi­no­kle, a twarz po­kry­wała bujna siwa broda. Trzy­ma­jąc unie­sioną rękę, cze­kał na znak od króla, aby ten po­zwo­lił mu mó­wić da­lej.

— Ach, pro­fe­sor Irving. — Ujrzaw­szy swego do­brego przy­ja­ciela z daw­nych cza­sów, król wes­tchnął z no­stal­gią, wszak wi­dziana per­sona wzbu­dziła jego wspo­mnie­nia, gdy jesz­cze jako mło­dzian stu­dio­wał na­uki me­dyczne. Pro­fe­sor Bran­don Irving był pio­nie­rem w le­cze­niu za­bu­rzeń psy­chicz­nych spo­wo­do­wa­nych przez zbyt szybką in­du­stria­li­za­cję spo­łe­czeń­stwa Ash­wood. — Pro­szę mó­wić pro­fe­so­rze — do­koń­czył, wy­ko­nu­jąc gest dło­nią.

— Dzię­kuję pa­nie, za od­da­nie mi głosu w tak waż­nej spra­wie. — Pro­fe­sor po­pra­wiw­szy bi­no­kle, mó­wił da­lej: — Nasz dzielny żoł­nierz sze­re­gowy Par­ker zdra­dza jawne ob­jawy ka­ta­stro­ficz­nego urazu mó­zgu.

— Ka­ta­stro­ficz­nego urazu mó­zgu? — za­py­tał za­gu­biony król. Po chwili za­my­śle­nia do­dał: — Czy mo­żesz nam to wy­ja­śnić?

— W skró­cie, umysł tego nie­szczę­śnika nie do­szedł jesz­cze do sie­bie po gwał­tow­nym szoku, któ­rego do­znał pod­czas ude­rze­nia i utra­cie swych kom­pa­nów. Dla­tego też za­le­cam, aby na ja­kiś czas wy­słać tego bie­daka do mo­jego ośrodka, a za­pew­niam, że w ciągu trzech mie­sięcy po­sta­wimy go na nogi.

— Bzdury opo­wia­dasz! — krzyk­nął je­den z du­chow­nych, który ener­gicz­nie po­wstał.

Król spoj­rzał się wy­mow­nie w kie­runku, z któ­rego pa­dły słowa obu­rze­nia.

Wy­soki męż­czy­zna w fio­le­to­wej sza­cie kon­ty­nu­ował:

— Ten czło­wiek zdra­dza jawne ob­jawy opę­ta­nia!

Na sali roz­brzmiały jęki stra­chu po­mie­szane ze śmie­chem nie­któ­rych uczo­nych.

— Śmiej­cie się da­lej ba­ra­nie łby! — krzy­czał du­chowny. — Lecz każdy z nas wi­dział na nie­bie kule ognia! Stało się tak, jak za­po­wia­dał Święty Jor­dan!

— Ci­sza!

Salę po­now­nie na­wie­dził stu­kot kró­lew­skiej la­ski.

Król spoj­rzał na sze­re­go­wego Par­kera, mó­wiąc roz­ka­zu­jąco:

— Sze­re­gowy Par­ker, pro­szę do mnie po­dejść.

Wo­jak, chwie­jąc się na no­gach, pod­szedł do władcy na od­le­głość wy­cią­gnię­tej dłoni. Król ocię­żale po­wstał i do­ty­ka­jąc po oj­cow­sku jego ra­mie­nia, szep­nął mu na ucho:

— Synu wiem, że jest ci ciężko, ale mu­simy do­wie­dzieć się, co do­kład­nie się tam wy­da­rzyło. Oczy­wi­ście masz prawo do od­ro­cze­nia, lecz wtedy tra­fisz pod skrzy­dła pro­fe­sora Irvinga i spę­dzisz całe trzy mie­siące wśród wa­ria­tów. Wie­rzę, że twe mę­stwo po­zwoli ci prze­zwy­cię­żyć tę chwi­lową sła­bość.

Sze­re­gowy Par­ker uniósł bez­na­miętny wzrok w stronę króla i gdy wy­da­wało się, że nic nie po­wie, z jego ust wy­do­był się sła­bo­wity szept. Król po­now­nie na­chy­lił się, aby zro­zu­mieć jego nie­wy­raźną mowę.

— Do­brze, po­wiem wszystko, ale… Ale naj­pierw pro­szę mi uści­snąć dłoń.

Usły­szaw­szy tak nie­co­dzienną prośbę, Jo­seph Mor­ris IV uśmiech­nął się, jed­no­cze­śnie pew­nie po­dał dłoń sze­re­go­wemu, dla któ­rego zwy­kły wy­da­wa­łoby się uścisk, nie­wiele zna­czył. Nie­mniej król wie­dział, że dla żoł­nie­rza Kró­le­stwa Ash­wood moż­li­wość uści­śnię­cia mo­nar­szej dłoni jest ogrom­nym za­szczy­tem, wszak nie co dzień zwy­kły śmier­tel­nik ma oka­zję do­ty­kać dłoń pierw­szego czło­wieka po Bogu.

Król, ści­ska­jąc dłoń sze­re­go­wego, uj­rzał, jak ten przy­gląda mu się cie­kaw­sko. W pierw­szej chwili po­trak­to­wał to jako kom­ple­ment, lecz gdy chciał za­brać dłoń, po­czuł, jak wo­jak za­ci­ska ją co­raz moc­niej, jakby jego palce prze­mie­niły się w sta­lowe si­dła.

Pró­bu­jąc wy­rwać rękę, mo­nar­cha od­czuł, jak jego ciało prze­szywa prąd, który nie­spo­dzie­wa­nie za­lał całe ciało. Chciał przy­wo­łać do sie­bie gwar­dzi­stów, lecz ta sama nie­znana siła ze­spa­wała mu usta.

Na­gle ku zdu­mie­niu wszyst­kich sze­re­gowy Par­ker opluł swo­jego władcę. Salę wy­peł­niła ka­ko­fo­nia obu­rze­nia. Po­bli­scy gwar­dzi­ści rzu­cili się na sprawcę znie­wa­że­nia głowy pań­stwa, po­wa­la­jąc go w ułamku se­kundy na zie­mię.

Otrzą­snąw­szy się z szoku, król po­wró­cił na tron, ocie­ra­jąc twarz z resz­tek nie­bie­ska­wej śliny. Pa­trząc na swą dłoń, przy­glą­dał się, jak wy­dzie­lina zmie­nia ko­lor na zie­lony, na­stęp­nie na czer­wony, aby na ko­niec stać się bez­barwną lepką ma­zią, przy­le­ga­jącą do skóry.

Po chwili roz­my­ślań nad wi­dzia­nym zja­wi­skiem mo­nar­cha się­gnął po la­skę, którą za­stu­kał trzy­krot­nie, uspo­ka­ja­jąc ze­bra­nych.

Gdy na­stała ci­sza ode­zwał się nad­wy­raz spo­koj­nie:

— Sze­re­gowy Par­ker zo­sta­nie skie­ro­wany na le­cze­nie do ośrodka pro­fe­sora Irvinga. Jed­nak w le­cze­niu jego du­szy ma uczest­ni­czyć rów­nież Ko­ściół, który wy­bie­rze swego przed­sta­wi­ciela naj­le­piej eg­zor­cy­stę, aby to­wa­rzy­szył le­ka­rzom w pro­ce­sie le­cze­nia. — Po­now­nie roz­brzmiały prze­śmiew­cze po­mruki koła na­uko­wego, lecz pewne spoj­rze­nie króla za­raz uci­szyło oświe­cone umy­sły. Mo­nar­cha mó­wił da­lej: — Pro­szę rów­nież, aby woj­sko opra­co­wało plan zba­da­nia miej­sca ka­ta­strofy. Wraz z grupą na­ukow­ców ochot­ni­ków uda­cie się na miej­sce, w celu wy­ja­śnie­nia co się tam do­kład­nie wy­da­rzyło. Ce­sar­stwo Wschod­nie za­pewne już pla­nuje taką samą eks­pe­dy­cję, więc nie mo­żemy po­zwo­lić, aby nas uprze­dzili. — Król, po­wstaw­szy, do­dał: — Ogła­szam ko­niec spo­tka­nia, pro­szę wra­cać do swych obo­wiąz­ków.

Cała sala za­wrzała w ko­tle roz­mów, każdy bo­wiem na swój spo­sób pró­bo­wał wy­ja­śnić, co wy­da­rzyło się w miej­scu, skąd przy­był sze­re­gowy Ja­mes Par­ker. Acz­kol­wiek im dłu­żej trwały ta­kowe dys­ku­sje tym po­wsta­wały co­raz to bar­dziej wy­myślne teo­rie, od­da­la­jące się od twar­dej rze­czy­wi­sto­ści. Rów­nież sie­dzący okra­kiem król, pa­trząc na top­nie­jący tłum, pró­bo­wał zna­leźć wła­sne wy­ja­śnie­nie. Nie­stety jego star­czy umysł nie był już tak ela­styczny, jak daw­niej. Je­dy­nie czego pra­gnął to za­mknąć oczy i choć na chwilę od­pły­nąć do kra­iny ze swych naj­skryt­szych ma­rzeń. Kra­iny gdzie le­żąc na po­la­nie, ob­ser­wo­wałby prze­miesz­cza­jące się le­ni­wie po nie­bo­skło­nie pie­rza­ste ob­łoczki rzu­ca­jące cień na zie­lone pa­stwi­ska.

Lecz ma­rze­nia te zo­stały prze­rwane przez zna­jomy głos:

— Dzię­kuję pa­nie, za gest wo­bec Ko­ścioła.

Otwarł­szy oczy, Mor­ris IV uj­rzał przed sobą ar­cy­bi­skupa She­ena trzy­ma­ją­cego w pra­wej dłoni po­zła­cane berło ozdo­bione na rę­ko­je­ści dia­men­tami uło­żo­nymi na kształt krzyża.

— Nie ma za co — od­parł od nie­chce­nia król. — Rów­no­waga musi zo­stać za­cho­wana.

— To prawda — po­parł ar­cy­bi­skup.

Król przez mo­ment mil­czał, lecz po chwili pa­trze­nia na swego roz­mówcę po­wie­dział z uśmie­chem na ustach:

— Arcy­bi­sku­pie Sheen, co po­wiesz na mały spa­cer?

Du­chowny pew­nie ski­nął, po­ma­ga­jąc swemu władcy po­wstać z tronu.

Trzy­ma­jąc się pod rękę, udali się po­wol­nym kro­kiem do wyj­ścia wy­cho­dzą­cego na tyły pa­łacu.

Kiedy zna­leźli się na placu, mo­nar­cha, spoj­rzał na opu­sto­szałą oko­licę, mó­wiąc z ulgą.

— W końcu ci­sza… Tak mi te­raz tego bra­kuje.

Ar­cy­bi­skup, pa­trząc na zmę­czoną twarz władcy, ode­zwał się nad wy­raz ostroż­nie:

— Nie my­śla­łeś mój drogi przy­ja­cielu, aby ustą­pić z urzędu? Masz prze­cież zdol­nego i spraw­nego syna. My­ślę, że już czas by to on po­pro­wa­dził nas ku lep­szemu ju­tru.

Król uśmiech­nął się i po chwili wy­buchł szcze­rym śmie­chem.

— Oczy­wi­ście, że my­śla­łem. Ma­rze o tym każ­dego dnia! — Klep­nąw­szy ar­cy­bi­skupa w ra­mię, kon­ty­nu­ował: — Gdy mój syn wróci z in­spek­cji wojsk, za­pro­szę go na po­ważną roz­mowę. Mam na­dzieję, że się zgo­dzi.

— Po twoim to­nie stwier­dzam, że nie je­steś pe­wien, czy Er­nest przyj­mie twą pro­po­zy­cję ob­ję­cia po to­bie kró­lew­skiej schedy.

— Ni­czego nie można wy­klu­czyć. Choć… gdyby od­mó­wił, to bym zro­zu­miał.

— Mó­wisz po­waż­nie? — Arcy­bi­skup był wy­raź­nie za­nie­po­ko­jony za­sły­sza­nymi sło­wami. — Wiesz, co by to ozna­czało?

— Wojnę do­mową… — od­parł gorzko król.

— Oraz, a może przede wszyst­kim śmierć wielu ty­sięcy ist­nień — do­dał ar­cy­bi­skup.