Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielka księżna Anna Mallinckrodt od ponad dwudziestu lat sprawuje władzę nad Księstwem Asselin tworząc jedno z najpiękniejszych, jak i najbogatszych państw na kontynencie, stając się światłym przykładem dla sąsiednich krain, które z zazdrością patrzą na tę małą kropkę na mapie świata. Lecz pewnego dnia na terytorium sąsiadującego z księstwem Królestwa Ashwood spada ognista kula, spopielając znaczną część ziem umęczonego głodem mocarstwa.
Jednakże obiekt, który pojawił się tak nagle na nocnym niebie, nie doprowadził tylko do zniszczeń, jak i klęski humanitarnej, lecz do pojawienia się zagrożenia nieznanego nigdy wcześniej, które po pewnym czasie wybiera sobie za cel księstwo rządzone przez księżną Annę, niszcząc jej dawny świat i zmuszając do podjęcia nierównej walki. Mimo wszystko Anna dzięki niezłomności kobiecego ducha staje przeciwko nadchodzącemu mrokowi, próbując mu się przeciwstawić ze wszystkich sił.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 663
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Strona tytułowa
Wstęp
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
CZĘŚĆ DRUGA
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
CZĘŚĆ TRZECIA
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
Radosław Sławiński
INNY DAWNY ŚWIAT
Tom I
Numer ISBN: 978-83-970409-1-5
Copyright © Radosław Sławiński, 2024
Wstęp
Przemowa głowy Kościoła arturiańskiego arcybiskupa Jordana w ostatnich dniach urzędowania do zgromadzonego ludu nieistniejącego już Cesarstwa Maclesia. Słowa spisał kronikarz Hamilkar Barakas 1500 lat przed wydarzeniami, które nastąpią w dalszej części tego dzieła:
— I powiadam wam, wiernym Kościoła arturiańskiego. Dokładnie tydzień temu, nasz Pan zesłał mi ostrzeżenie, które jestem wam teraz winien wszystkim zgromadzonym przedstawić.
— A brzmi ono tak: Przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy to ognista kula przybędzie z ciemnych rejonów nieba, zawitawszy w skromne progi naszego świata. Kula ta nie zniszczy tego, co na co dzień widzimy, lecz będzie próbowała zniewolić — arcybiskupwskazał palcem na tłum — was!
— I to nie za pomocą wojsk, czy kajdan, lecz zatruje wasze słabe podatne na pokusy umysły.
— Wy słabi będziecie realizować ich wolę. Tak skończy się panowanie prawych człekokształtnych na tym świecie. Zastąpią ich bowiem ludzcy bogowie, o nikczemnych zamiarach.
— Niemniej jednak jest jeszcze czas, aby...
Nie dokończywszy, arcybiskup złapał się za serce, po czym padł na drewniany podest. Rozgorączkowany tłum usłyszawszy złowrogie słowa, wszczął zamieszki, które doprowadziły do wojny domowej trwającej bez mała bite sto lat! Wojna ta doprowadziła do rozpadu cesarstwa, dając początek nowemu światu. Światu, który pewny swej przyszłości trwał w błogiej nieświadomości nadchodzącego niebezpieczeństwa. Nikt bowiem nie traktował poważnie słów świątobliwego klechy aż do pewnego pamiętnego dnia...
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Wielka księżna Anna Mallinckrodt zażywała kąpieli w swej prywatnej komnacie mieszczącej się na najwyższym piętrze Białego Pałacu. A dlaczego białego? Bo był biały. A tak naprawdę to szary. Prawdziwą barwę można było ujrzeć tylko w pochmurne i deszczowe dni, jednakże takowe zdarzały się kilka razy do roku.
Wspomniane zjawisko było zasługą słynnego architekta oraz wynalazcy Oscara de la von Huya. To właśnie on odkrył surowiec, który po dziś dzień wydobywany jest z pobliskich kopalń. Dzięki swej trwałości jest głównym budulcem większości pałaców oraz domostw znajdujących się w granicach Księstwa Asselin.
Leżąc w okrągłej drewnianej wannie, Anna spoglądała w kierunku otwartych balkonowych drzwi, skąd rozpościerał się bezkres władanej przez nią krainy. Wysokie trawy oraz złociste łany zbóż ciągnęły się na całe kilometry, tworząc naturalne dzieło sztuki. Pomiędzy majestatycznymi polami można było dostrzec miasteczka, otoczone przez niewielkie gospodarstwa, gdzie prowadzono powolne, acz pracowite życie. Z odległych aglomeracji do komnat pałacu dochodziły dźwięki maszyn napędzanych parą wodną, których to kominy wyrzucały białe obłoczki wijące się ku błękitnemu niebu.
Annę za każdym razem rozpierała duma, gdy spoglądała na żyjący obraz namalowany po części jej ręką. W końcu to ona była wielką orędowniczką postępu technologicznego. Poprzez niepopularne reformy, które okazały się strzałem w dziesiątkę, jej poddani pracowali mniej niż wcześniej, dzięki czemu pozostały czas mogli przeznaczyć dla siebie i swojej rodziny. Każdy mieszkaniec księstwa odczuwał w większym lub mniejszym stopniu skutki jej wybitnych rządów.
Niektórzy ówcześni badacze sądzili, że gdyby nie krzywizna planety, widziany widok ciągnąłby się w nieskończoność. Oczywiście Anna wiedziała, że są to wierutne bzdury, wszak Księstwo Asselin nie było wcale tak wielkie i rozległe jak to w zwyczaju mieli opisywać przyjezdni kronikarze. W porównaniu do przylegających krain było tylko małą kropką na mapie świata. Jednakże była to najpiękniejsza i najbogatsza kropka.
Podziw Anny nad widzianym pejzażem przerwała służąca kładąca na jej dużych błękitnych oczach dwa plastry chłodnego ogórka. Następnie poczuła, jak na twarz nakładana jest tak nielubiana, aczkolwiek konieczna błotnista maseczka, która miała pomóc zachować jej urodę. Czy takie zabiegi miały sens? Może i miały, każda bowiem kobieta zdająca sobie sprawę, że posiada, choć odrobinę piękna, zrobi wszystko, aby zachować to piękno na dłużej.
Najmłodsza stażem służka usiadła na stołku obok i sięgnąwszy po gumowy wąż, wpięła go w dolny otwór wanny. Bosą stopą zaczęła pompować powietrze, powodując powstanie bąbelków łechtających każdą część ciałaAnny. Ta rozkoszując się kąpielą,starała się, choć na chwilę zapomnieć o trudach rządzenia. Na przemian unosiła swoje gładkie nogi, śmiejąc się i chichocząc przy tym donośnie. Była teraz w swoim świecie. Nic ją nie obchodziło, oprócz błogiego stanu, który właśnie przeżywała.
Niestety wszystko, co dobre szybko się kończy. I tak też było w tym przypadku. Kiedy woda stała się chłodna był to znak dla Anny, że czas opuścić to jakże przyjemne miejsce. Westchnąwszy, wzięła głęboki wdech, ostatni raz zanurzając się pod wodę.
Minęła minuta, lecz nadal nie wypływała.
Służące zaczęły się niepokoić.
Kobiety podeszły bliżej, aby zorientować się w sytuacji, lecz przez błoto zmyte z twarzy swej pani, woda zmętniała do tego stopnia, że nie były w stanie dostrzec żadnych szczegółów.
Najstarsza ze służek spanikowała. Zakasała rękawy, po czym zanurzyła ręce, starając się wyciągnąć swą władczynię. Nim jednak udało się jej zlokalizować Annę, tanagle wynurzyła się, śmiejąc donośnie na cały głos.Był to jej ulubiony numer z dzieciństwa, wszak uwielbiała tak straszyć swoje cioteczne siostry, które na jej wygłupy dostawały nieraz palpitacji serca. Jednakże widząc pobladłe twarze służących, szybko zaprzestała śmiechu, wiedziała bowiem, że gdyby coś jej się stało, te kilka biednych kobiet poniosłoby konsekwencje w postaci kary chłosty lub co gorsza, wypędzenia, które koniec końców mogło się skończyć śmiercią. W jednej chwili opanowała śmiech i przeprosiła swoje wierne pomocnice, zapewniając, że już nigdy się to nie powtórzy.
Najstarsza stażem służąca stanęła przed wanną z rozłożonym bawełnianym ręcznikiem, który to niecierpliwie czekał, aby okryć nagie ciało księżnej. Anna unosiła się powoli, ukazując zazdrosnym oczom służących zgrabną sylwetkę.
Gdy ręcznik dostał to, na co czekał, Anna podeszła do pobliskiej garderoby. Zasłoniwszy parawan, zapaliła niewielką lampkę zasilaną przez magię. A tak naprawdę przez magię prądu elektrycznego będącego najnowszym odkryciem uniwersytetu „Nowych Technologii Księstwa Asselin”. Choć wynalazek ten był jeszcze w powijakach, Anna przekazywała olbrzymie fundusze na rozwój tej technologi przyszłości. Cały pałac nakazała wyposażyć w nowinkę ułatwiającą życie, dzięki czemu wiele spraw urzędowych niecierpiących zwłoki można było wykonać nocą.
Światło lampy wypełniło pomieszczenie białą poświatą, drażniąc nieprzyzwyczajone oczy. Lecz po chwili zaczęło słabnąć, tworząc przytulną aurę. Służące z niecierpliwością czekały, co ich pani na siebie dziś włoży, szczególnie że był to ostatni dzień tygodnia, czyli dzień wolny od obowiązków państwowych. Księżna tego dnia miała w zwyczaju szokować swoim ekstrawaganckim stylem. Panie wiedziały, że mogą się szykować na fajerwerki. Jednakże to, co ujrzały po wyjściu swej władczyni zza parawanu przeszło ich najśmielsze oczekiwania. I nie były to fajerwerki, tylko wystrzał z setek dwudziestu-funtowych dział. Władczyni Księstwa Asselin ukazała się w krótkiej spódniczce, ledwo ukrywające jej intymne wdzięki. Panie zobaczywszy kusy ubiór, zarumieniły się, wydając z siebie jęk zdumienia.
Najmłodsza służąca nie wytrzymała, krzycząc:
— Najjaśniejsza pani! Na Stwórcę! To jest genialne!
Anna niczym baletnica okręciła się, powodując tym samym, że sukienka uniosła się do góry, ukazując to, co powinno zostać ukryte przed wścibskim światem. Najstarsza stopniem, ale i zarazem wiekiem służka, ujrzawszy ten jakże wyśmienity dla męskiego oka widok, o mało nie zemdlała. Dla jej konserwatywnego postrzegania świata obraz kobiecego ideału przekroczył wszelkie możliwe granice dobrego smaku.
Po pokazie Anna podziękowała podwładnym za wierną służbę, jednocześnie podarowała im prezent w postaci całego dnia dla siebie. Kobiety zachwycone otrzymanym urlopem ukłoniły się uniżenie, po czym pędem udały się do wyjścia, po drodze szepcząc w zachwycie nad odważnym ubiorem swej pani.
Westchnąwszy, Anna udała się do sypialni.
W pachnącym lawendą pomieszczeniu stało olbrzymie łóżko zakryte różowym baldachimem. Zresztą różowy dominował w całej sypialni. Po śmierci swojego męża księcia Gustava kazała przemalować cały pokój ze smutnego szarego koloru na jasny róż, wszak nadal czuła się bardziej księżniczką niż księżną. Po drugie kolor ten łagodził jej nerwy podczas trudnych dni.
Usiadłszy na krawędzi łóżka, sięgnęła po grzebień leżący przy przezroczystym dzbanku wypełnionym wodą z pływającymi na powierzchni plastrami limonki. Czesząc długie złociste niczym zboże Asselin włosy, ukradkiem spoglądała na swe zniekształcone oblicze odbite w okrągłym szkle. Pomimo blisko czterdziestu przeżytych wiosen jej uroda nadal przyćmiłaby nie jedną młódkę ze szlacheckiego rodu. Choć czasem miała wrażenie, że powoli zaczyna dostrzegać pierwsze zmarszczki, co oczywiście nie było prawdą, wszak zabiegi pielęgnacyjne spełniały swoje zadanie.
Jednak to nie delikatne rysy twarzy były jej największą zaletą, tylko kształtne usta zniewalające swym pocałunkiem nawet najbardziej zatwardziałego mężczyznę. Zresztą niejeden lokalny magnat finansowy po soczystym buziaku był w stanie przepisać na książęcy dwór niemałą sumkę pieniędzy, przez co Anna jeszcze bardziej ochoczo korzystała z tego atutu.
Skończywszy czesanie podeszła do lustra oprawionego w srebrną prostokątną ramę. To raz obracając się, raz stając tyłem, robiła głupie, śmieszne oraz poważne miny. Nieraz potrafiła spędzić całe godziny, ćwicząc mimikę wraz z gestykulacją. Poddani uwielbiali jej pełne życia wystąpienia okraszone życiowymi poradami, w jaki sposób prowadzić uczciwe i prawe życie. Starała się dzięki temu natchnąć lokalną społeczność do ciężkiej i solidnej pracy na rzecz ich małej ojczyzny. Jak ukazywał to tutejszy dobrobyt, robiła to z wielką finezją.
Niestety robiła to samotnie. I to właśnie ta samotność dręczyła ją o każdej porze dnia i nocy. Otaczało ją liczne grono osób, od sprzątaczek po służące, od ministrów po wojskowych. Lecz jedyną bliską osobą, z którą mogła szczerze bez skrępowania porozmawiać, był jej syn Olivier. Niestety od jakiegoś czasu nieszczęśnik przebywał w oddalonym o dziesiątki kilometrów ośrodku, gdzie najlepsi lekarze opłacani bajońskimi sumami próbowali doprowadzić go do pełni zdrowia. Pomimo usilnych prób medycy rozkładali ręce, ponieważ jakiekolwiek metody leczenia nie przynosiły pożądanych efektów, a często nawet pogarszały jego i tak już ciężki stan.
Choroba Oliviera była ciosem dla Anny, wiedziała bowiem, że zapisy w konstytucji jasno określają warunki dziedziczenia tronu przez pierworodnego: „Przyszły władca musi dysponować końskim zdrowiem”, koniec kropka.
Jednakże sama myśl, że rządy mogłaby przejąć konserwatywna rada stanu, napawały ją trwogą. Przez lata walczyła o większe przywileje dla swej płci. Pomimo licznych oporów udało jej się przeforsować ulgi oraz zapewnić więcej wolności ciemiężonym według niej od lat kobietom. Księstwo Asselin od ponad dekady było przykładem wolności dla kobiet na całym znanym świecie.
Jedynym wyjściem z tej patowej sytuacji były ponowne zaślubiny i urodzenie dziecka. Anna otoczona przez stado adoratorów nie mogła narzekać na brak kandydatów. Wystarczyłoby zwykłe wskazanie palcem, a jeden z nich stałby się z dnia na dzień jej mężem. Ale czy ukochanym mężem? — pytała samą siebie.
Jej duszę rozdzierały wątpliwości pomiędzy stworzeniem wielkiego przyjaznego każdemu księstwa, o którym zawsze marzyła, a uczuciem, którego tak jej brakowało. Nigdy szczerze nie kochała swojego zmarłego męża, jednak nie miała innego wyjścia jak przyjąć jego oświadczyny. Pochodziła bowiem z wiejskiej rodziny bez perspektyw na świetlaną przyszłość.
Książę Gustav pojawił się w jej życiu niczym bohater z romantycznych baśni. Pewnego dnia jadąc na koniu, gdy zobaczył piękną niewiastę targającą na swych plecach worek z pszenicą, nie potrafił uwierzyć, że taka piękność może parać się fizyczną pracą. Jako pewny siebie władca od razu przystąpił do ofensywy. Celebrował ją każdego dnia, obsypując kwiatami oraz fikuśnymi podarkami. Annę z początku peszyły zaloty księcia, lecz koniec końców młode emocje wzięły nad nią górę. Po raz pierwszy kochali się na stogu siana w jej siedemnaste urodziny.
Jakiś czas później silne geny księcia przyprawiły Annę o napuchnięty brzuch. Wiadomość, że książę będzie miał nieślubne dziecko z chłopką, wywołało istne trzęsienie ziemi. Anna była przerażona widmem banicji. Niemniej książę Gustav stanął na wysokości zadania, zmieniając dekretem prawo zaślubin. Nie dość, że mógł bez problemu pojąć za żonę Annę, to jeszcze stała się jego spadkobierczynią! Po tym zdarzeniu Konserwatywna Izba ogłosiła trzymiesięczną żałobę narodową.
I tak przemijały ich wspólne wiosny, jedna za drugą. Aż pewnego dnia książę Gustav podczas turnieju strzeleckiego został śmiertelnie trafiony przez własny pistolet. Zginął na miejscu, a całym księstwem zatrzęsło w posadach. Rada stanu chciała siłą przejąć rządy, aby nie dopuścić kobiety do władzy, lecz przyjaciel zmarłego księcia i wielki zwolennik Anny generał Henry Francis zasłużony weteran oraz dumny ojciec dwunastu córek stanął w obronie konstytucji, uniemożliwiając zamach stanu. Do dziś pozostał jej głównym doradcą.
Wątpiono, czy Anna podoła samodzielnym rządom. Powstały nawet zakłady przewidujące, że nie wytrzyma nawet miesiąca i będzie musiała oddać władzę. Jednak bukmacherzy przeżyli srogi zawód. Anna nie dość, że wytrwała, to wprowadziła księstwo na nowe tory rozwoju. A skutki jej sprawnych rządów widać po dziś dzień.
To właśnie cały dramat związany ze śmiercią męża uświadomił Annie, że nigdy go nie kochała. Było to tylko młodzieńcze zauroczenie i gdyby nie ciąża zapewne zostałaby kolejną przelotną miłostką księcia. Zresztą i jego zachowanie świadczyło, że nie nosił w sobie tej iskry, która mogłaby rozpalić ich miłość na powrót. Czasem miała wrażenie, że jest zdradzana, nieraz bowiem książę wracał do domu, pachnąc perfumami innych kobiet. Od lat zastanawiała się, dlaczego ją poślubił, ryzykując tym samym swoją reputację, a nawet ocierając się o utratę władzy. Niestety odpowiedź na to pytanie odeszła wraz z nim.
Zamyślona Anna wpatrywała sięw falujące balkonowe kotary, zastanawiając się, czy ten, do którego wysłała list, odważy się przybyć. Tym kimś był jej daleki kuzyn książę Ernest Morris, jeden z kandydatów do objęcia schedy po swoim ojcu królu Josephie Morrisie IV, obecnie panującym w Królestwie Ashwood, z którym to Księstwo Asselin graniczy od wschodu.
Znali się z Ernestem od małego. Mały książę regularnie w tajemnicy przyjeżdżał na letni wypoczynek w granice księstwa. Anna opiekowała się nim jak bratem, lecz z każdym kolejnym rokiem, gdy oboje dorastali, zaczęli patrzeć na siebie przez pryzmat wzajemnego skrywanego w sercu uczucia. Choć kiedy Anna została żoną księcia Gustava, utracili ze sobą kontakt. Zresztą Ernest był tak samo zajęty przyswajaniem królewskiej etykiety, jak i ona.
Jednakże po latach spotkali się ponownie podczas jednego z przyjęć mającego ocieplić napięte stosunki pomiędzy ich państwami.
Wysoki i postawny pułkownik Ernest Morris wsławiony uczestnik kilku zwycięskich bitew, dzięki którym Królestwo Ashwood znacznie się poszerzyło, zrobił niemałe wrażenie na Annie. Pomimo bycia wojskowym nigdy nie puszył się swoimi zasługami. Był też nad wyraz delikatny dla dam, co tym bardziej urzekało Annę. To właśnie wtedy podczas ich wspólnego tańca poczuła na powrót dawne uczucie.
Nieraz spotykali się potajemnie, aby wspólnie porozmawiać i odbyć niejeden pasjonujący spacer. Nigdy pomimo wysyłanych listów pełnych namiętnych słów, Anna nie zdradziła męża. Zresztą Ernest by do tego nie dopuścił. Był to człowiek religijny, pełen zasad oraz wiedział, czym jest honor mężczyzny.
Po śmierci księcia Gustava niespodziewanie Ernest zaprzestał pisania listów. Anna była tym zaniepokojona, szczególnie że Królestwo Ashwood popadło w kolejne konflikty z przyległymi księstwami. Śledząc informacje w prasie, modliła się w duchu, aby nie ogłoszono o jego śmierci. Na całe szczęście wojny dobiegły końca, a Ernest Morris ponownie został okrzyknięty bohaterem.
Gdy Anna zaczęła o nim zapominać, pewnego dnia otrzymała tajemniczą wiadomość dostarczoną osobiście przez gołębia pocztowego. Był to list od Ernesta pełen emocji i uczuć do jej osoby. Postanowiła odpisać, zapraszając go tym samym do siebie. Sama nie mogła opuścić księstwa z powodu ogromnej ilości obowiązków, które na siebie narzuciła, chcąc zapomnieć o dawnych uczuciach.
Czy przyjedzie? — spytała samą siebie. To właśnie dziś w nocy mieli się spotkać, dokładnie w tej sypialni. Niemniej do wieczora pozostał jeszcze szmat czasu. Znudzona Anna odsunęła baldachim, wchodząc do łóżka. Zamknęła oczy, mając nadzieję, że noc ich spotkania niedługo nadejdzie.
***
Dwa kasztanowe wierzchowce czując pod kopytami twardy grunt, od razu się pobudziły tak jak i ich jeźdźcy, których od kilkunastu godzin dźwigały na swych wymęczonych grzbietach.
— Panie najjaśniejszy! — krzyknął w zachwycie jeden z nich.
Grubawy mężczyzna, poprawiwszy swojego kręconego wąsa, był pod wrażeniem widzianego krajobrazu. Od dwóch dni wraz ze swym wysokim towarzyszem podróżowali przez mroczne pełne błotnistych dróg i jeszcze bardziej błotnistych leśnych ścieżek krainy. Dlatego też uczucie równej powierzchni oraz widok złocistozielonych pól wprawił go w radosny nastrój.
Tętent kopyt rozbrzmiewał po okolicy, zwabiając okoliczne dzieci rolników. Był to kolejny zachwycający widok. Maluchy były zadbane, dobrze odżywione, a ich schludne ubranka nie wskazywały, że muszą parać się ciężką pracą w polu. Dziewczynki w większości miały na sobie białe zwiewne sukienki sięgające do kolan. We włosach natomiast wplecione kwiaty rumianku, a na szyi można było dostrzec naszyjnik z jarzębiny. Każda niewiasta była na swój sposób urokliwa. Plotki o pięknie kobiet w księstwie rządzonym przez księżną Annę potwierdzały się na każdym kroku.
Chłopcy również nie ustępowali dziewczętom. Mieli na sobie eleganckie ciemnobrązowe garnitury szyte na miarę, a ich głowy przed palącym słońcem chroniły popielate kaszkiety. Każdy z nich na nadgarstku nosił posrebrzany zegarek z wygrawerowanym na tarczy wizerunkiem ukochanej przywódczyni. Nieco starsi wiekiem trzymali pod pachą książkę o wdzięcznym tytule: „Zasady moralne młodego dżentelmena”.
Zaraz jednak dzieci rozpierzchły się na wszystkie strony, z naprzeciwka bowiem do jadącej dwójki zbliżała się kolumna żołnierzy. Mężczyźni zatrzymali się, czekając cierpliwie na przybycie komitetu powitalnego.
— Przygotuj się, kapitanie White — rzekł wysoki. — Aha, i proszę cię o jedno Jeffrey. Ja będę mówił, a ty zaszyj sobie usta na tę krótką chwilę. Błagam...
Kapitan White jedynie pokornie skinął głową.
Żołnierze po chwili dotarli do dwóch nowo przybyłych, tworząc naokoło nich okrąg składający się z siedmiu rosłych mężczyzn. W oczy rzucały się ich niebieskoszkarłatne mundury oraz złocisto-stalowe grenadierskie hełmy z białym piórem opadającym na charakterystyczne brązowe plecaki, do których przypięty był pięciostrzałowy karabin. Wąska lufa sterczała ponad głowami wojaków, sprawiając wrażenie tyczki pod chorągiew. Kilku z nich patrząc wyzywającym spojrzeniem na otoczoną dwójkę, wysunęła z pochew szable połyskujące w świetle słońca, wymachując nimi, jakby szykowali się do walki.
Nagle rozbrzmiał donośny gwizd.
Żołnierze tworzący koło rozproszyli się, ustępując miejsca wojakowi, którego mundur wyróżniał się jedynie od pozostałych większymi pagonami na ramionach. Zszedłszy z konia, spojrzał na postawnego mężczyznę i ukłoniwszy się, powiedział uprzejmie:
— Witamy, witamy! W skromnych progach Księstwa Asselin rządzonego przez naszą ukochaną władczynię wielką księżną Annę Mallinckrodt. Czym zawdzięczamy przybycie tak zacnych dżentelmenów?
— Interesy drogi panie. A dokładnie kupno nieruchomości — odpowiedział wysoki.
— Oo! To wspaniale! Czy szanowny pan może ukazać stosowny dokument poświadczający, że przyjechał pan nabyć nieruchomość? Oczywiście rozumiem, że zna pan zasady? Bez okazania dokumentu poświadczającego o zezwoleniu kupna wydanego przez najwyższą izbę handlową nie może pan wjechać na teren księstwa.
— Oczywiście, inaczej by nas tu nie było — odparł wysoki. Spojrzawszy na swojego kompana, dodał: — Jeffrey, pokaż panu stosowne pozwolenie.
Kapitan White z trudem zsiadł z konia. Z kieszeni smolistego surduta wyjął zawinięty dokument, wręczając go cierpliwie czekającemu oficerowi. Żołnierz rozwiązał sznurek, po czym rozłożywszy papier, ukucnął, studiując zawartość. Od razu poznali, że trafili na służbistę. Kilkukrotnie czytał dokument potwierdzający kupno nieruchomości w okolicach stolicy księstwa, starając się znaleźć jakikolwiek błąd. W końcu dał za wygraną. Dokument nie nosił skazy fałszerstwa i posiadał tak trudną do podrobienia pieczęć urzędu skarbowego Asselin.
Wstając, oddał go właścicielowi, dodając z podziwem:
— Ma pan wysoko postawionych przyjaciół, panie Herst. Hrabia Erhard von Ludendorff to jeden z najbardziej znamienitych magnatów finansowych w tych stronach. Mam nadzieję, że pańskie interesy przebiegną pomyślnie. Z mojej strony to wszystko. Życzę udanego pobytu w Księstwie Asselin.
Oficer ukłonił się, następnie nakazał pozostałym żołnierzom, aby przepuścili nowych gości. Mężczyźni ruszyli przed siebie, kontynuując podróż brukowanymi drogami księstwa.
Obydwaj nadal zachwycali się krajobrazem otaczającym ich z każdej strony. Jadąc pomiędzy łanami zbóż, obserwowali rolników pracujących w pocie czoła. To właśnie to niepozorne zboże było złotem obecnej krainy. Według miejscowej legendy Księstwo Asselin zostało wybrane na spichlerz świata przez samego Stwórcę. To właśnie dzięki tym polom pokrywającymi większość część ziem księstwa mieszkańcy zawdzięczali swój dobrobyt.
Mężczyźni na chwilę przystanęli, obserwując potężną kołową machinę, pochłaniającą wystające łodygi zboża. Ogromne ostrza wprawione w ruch przez nieznaną im siłę z ochotą cięły kolejne partie pszenicy, rozdrabniając ją, po czym wyrzucały przez długą rurę na ciągniętą obok przezparowy ciągnik przyczepę.
Kapitan White patrzył zafascynowany jak w zbiornikach na tyłach tego dziwnego pojazdu, gotowana jest woda, która napędza cały mechanizm. Mogliby tak stać cały dzień, gapiąc się na to cudo techniki, lecz wysoki spojrzawszy na zegarek, dał znać kompanowi, że muszą ruszać w dalszą drogę.
— Oni wyprzedzają nas o całe stulecia! — zapiał kapitan White.
— A to wszystko dzięki niej — odparł dumnie wysoki, wskazując palcem na oddaloną o kilometry sylwetkę Białego Pałacu.
— No tak… Myślisz, że i nam przydałaby się kobieta u steru władzy? — zapytał prześmiewczo kapitan.
Wysoki westchnął, mówiąc:
— Kobieta czy mężczyzna. Płeć w tym przypadku nie ma żadnego znaczenia. Ona się po prostu do tego nadaje. Jej każda decyzja jest celna jak strzał myśliwego o wprawnym oku. Wie, co i kiedy powinno nastąpić, jej umysł jest po prostu stworzony do rządzenia. — Ostatnie słowa wyrażały głęboki podziw.
Wtem rozmowa została przerwana przez radosny głos jegomościa jadącego czterokołową machiną podobną do widzianej przed chwilą, lecz była o wiele mniejsza i bardziej poręczna.
— Hola, Hola! Panowie!
Próbowali dojrzeć, kto wznosił w ich kierunku przyjazne okrzyki, jednakże wszechobecna para stworzyła całun, zakrywając twarz kierowcy. Wstrzymali konie, czekając aż wiatr rozwieje powstałą mgłę. Kiedy biały kocioł zelżał, ponownie rozbrzmiał przyjacielski głos:
— Ho, Ho! Wybaczcie drodzy dżentelmeni, ale jeszcze tę ustrojstwo trochę kopci. Muszę popracować nad filtrami tłumiącymi dla tych dwóch zacnych kominów, które znajdują się za moimi plecami.
Z lekką obawą, lecz równie z wielkim zaciekawieniem spojrzeli na dziwną machinę stojącą przed nimi. Cała trejkotała, a jej konstrukcja sprawiała wrażenie, jakby miała się zaraz rozlecieć na drobne kawałki. Co chwilę wydawała z siebie złowrogi syk niczym wąż mający odstraszyć potencjalnego napastnika.
— Może chcecie się przejechać tym cudeńkiem? — spytał kierowca, klepiąc dumnie w skórzane poszycie kierownicy.
Jeźdźcy popatrzyli na siebie, po czym grzecznie podziękowali. Niemniej nowo poznany gość nie dawał za wygraną:
— No, nie róbcie mi tego. Zdajecie sobie sprawę, że to cudo ma moc pięćdziesięciu takich rumaków jak wasze?
— Wydaje mi się jednak, że nasze rumaki są bardziej solidne — odpowiedział spokojnie wysoki.
— Ale powolne jak ślimaki w porównaniu do tego cacka!
— Powolne? — zapytał kapitan White, robiąc groźne spojrzenie.
— No powolne! A do tego muszą taszczyć takie sadło na swoich grzbietach!
— Sadło? Na grzbietach!? — oburzył się kapitan.
— No tak! Bo raczej nie zgrabną pałacową damulkę.
— Ja ci dam, nikczemniku! — krzyknął kapitan. — Choć tu ty mały…
Nie zdążył dokończyć, kierowca bowiem wdepnął w gaz, pokrywając okolicę białą parą. Kapitan White jednak nie mógł darować zasłyszanej zniewagi. Wysoki spojrzał bezradnie na kompana, próbując wyperswadować mu pomysł gonitwy. Niemniej pomimo próśb kapitan wiedział, że honor to honor i trzeba go bronić w każdej sytuacji.
Strzeliwszy lejcami, rozpoczął starcie dwóch epok.
Pęd wiatru opływał twarz kapitana White'a, sprawiając, że jego wąsy podrywały się do lotu. O dziwo machina parowa nie była wcale taka szybka, jak przekonywał jej właściciel. Po przejechanym kilometrze Jeffrey White zdołał dogonić obrazoburcę swej tuszy. Lecz kierujący spostrzegłszy zawczasu morderczą minę swojego oponenta, wdepnął pedał gazu do samej podłogi. Z kominów buchnęło jeszcze więcej pary, ograniczając widoczność ścigającego go kapitana.
Zbliżywszy się do przytulnej wiejskiej mieściny, ruch na drodze zrobił się gęstszy. Obydwaj manewrowali pomiędzy zaskoczonymi mieszkańcami. Kierowca czterokołowca ujrzawszy przed sobą ostre rozwidlenie drogi, gdzie pośrodku stał dwukondygnacyjny budynek o strzelistym dachu, w ostatniej chwili nacisnął hamulec, wykonując jednakowo ostry skręt kierownicą. Koła zabuksowały, a cała machina ruchem ślizgowym pokonała ostry zakręt.
Konny jeździec, wyszedłszy nagle z obłoków pary, zobaczył przed sobą okna lokalnej knajpy. Instynktownie pociągnął lejce do siebie. Popełnił błąd. Błąd, który spowodował, że wyleciał z siodła jak wystrzelony z katapulty. Na całe szczęście jego wspaniały lot przerwała szyba karczmy, do której z hukiem wpadł, niszcząc przy okazji pobliski stolik. Klienci z wrzaskiem rozpierzchli się na wszystkie strony, lecz jeden ze śmiałków pędem dobiegł do powstałej dziury, wyglądając na zewnątrz. Zobaczywszy obłoki pary niknące za kolejnym zakrętem, krzyknął zachwycony:
— To już siódmy w tym miesiącu!
— Szczęśliwa siódemka! — odkrzyknął ktoś z klientów.
— Piwo dla wszystkich dżentelmenów i wino dla naszych wspaniałych dam! — Po tych słowach ściany karczmy rozbrzmiały okrzykami radości oraz energicznym klaskaniem. Pianista z ochotą zaczął grać radosne utwory.
Kapitan White z trudem powstał o własnych siłach, otrzepując się z kawałków szkła oraz drzazg. Gdy próbował przywrócić umysł do stanu równowagi, z pomocą przyszedł mu barman, wręczając kufel dużego piwa. Wypiwszy go do cna, od razu odżył, a na ustach pojawił się szeroki uśmiech. Zamówił jeszcze dwa kolejne, po czym usiadł przy pobliskim stoliku, czekając na swego towarzysza podróży.
Wysoki dotarł po czasie, lecz widząc rozgardiasz naokoło oraz pokiereszowanego kompana zapytał z obawą:
— Co się stało, Jeff?
— Zatęskniłem za dawnymi czasami, kiedy to byłem młodszym działonowym.
Wysoki spojrzał na rozbitą szybę, po czym przybliżył się do twarzy przyjaciela.
— Zapomniałeś, że jesteśmy tu nielegalnie? Oficera przy wjeździe udało nam się oszukać, lecz kolejny raz możemy mieć mniej szczęścia.
— Przepraszam cię Ernest, ale...
Nie zdążył dokończyć. Do siedzącej dwójki podszedł jegomość w czarnym fraku, którego głowę zdobił iście wysoki cylinder. Swoją wyprostowaną postawę wspomagał drewnianą laską. Unosząc kieliszek przed siebie, przywitał się szarmancko:
— Witam, witam szanowni panowie.
— Nasze uszanowanie — odparł Ernest.
— To pański przyjaciel? — Mężczyzna zwrócił się do bawiącego kuflem piwa Ernesta, wskazując kapitana White’a.
— Tak — odpowiedział Ernest, następnie powstając, ukłonił się, dodając: — Czy w czymś problem? Jest pan może właścicielem tego jakże wspaniałego przybytku? Jeśli trzeba opłacić powstałe szkody, zrobimy to bez żadnych obiekcji.
— Ależ nie, drogi panie. Proszę siadać. Przywiodła mnie do panów zwykła ludzka ciekawość. Po waszych ubiorach i rysach twarzy śmiem zaryzykować stwierdzenie, że nie jesteście mieszkańcami Księstwa Asselin.
— To prawda — odezwał się Ernest. — Przybywamy ze wschodu.
— Och, jakże to zaszczyt spotkać przybyszów z tak nieprzyjaznych stron świata. A czy można wiedzieć skąd dokładnie?
Ernest spojrzał na kapitana White’a. Ten tylko bezradnie rozłożył ręce.
— Przybywamy z Królestwa Ashwood — rzekł pewnie Ernest.
— No, no, no! — zachwycił się mężczyzna. — Przybywacie z krainy, która produkuje większość jesionowych mebli, wypełniających prawie każde domostwo naszego księstwa. Szkoda tylko, że relacje pomiędzy Ashwood a Asselin w ostatnim czasie znacząco się pogorszyły. Mam jednak nadzieję, że zapowiadane przez waszego wspaniałego króla embargo nie wejdzie w życie.
— A jak wejdzie? — zapytał Ernest, przymrużając oczy.
— No cóż… Księżna będzie musiała ograniczyć dostawy zboża. Wasza populacja rozrasta się w zawrotnym tempie, a to przekłada się na większe zapotrzebowanie na produkt, jakim jest chleb. Wasze pola już teraz nie są w stanie zapewnić nawet w jednej czwartej zapotrzebowania na ten cenny surowiec. Na domiar złego pogarszające się warunki klimatyczne spowodują ogromne straty w zbiorach. Wielu ludzi zacznie chorować na przerażającą chorobę, jaką jest głód. Powstaną niepokoje społeczne, ludzie zaczną być podburzani przeciwko władzy królewskiej. Myślę, że trzeci podział Królestwa Ashwood będzie wtedy bardzo, ale to bardzo prawdopodobny. — Mężczyzna spojrzał chytrym wzrokiem na Ernesta, dodając: — Chyba nie muszę tłumaczyć, że będzie to oznaczało koniec tego wielkiego, acz kruchego królestwa.
Dostojnik nie czekając na odpowiedź, odszedł od swoich rozmówców, tak jakby nagle rozpłynęli się w powietrzu.
— Ale tupet! — oburzył się kapitan White.
— Teraz już rozumiem, czemu mój ojciec nazywa ich, parszywymi ćwierć inteligentami… — Odprowadziwszy wzrokiem niegrzecznego jegomościa, Ernest machnął ręką, dodając: — Ale mniejsza z tym. Jeff zbliża się noc, a do Białego Pałacu zostało jeszcze trochę drogi. Zostaniesz tutaj i wynajmiesz pokój. Gdybym nie pojawił się rano, to znaczy, że zostałem zdemaskowany i pochwycony. Masz tu list, który napisałem do ojca w razie takiej przykrej ewentualności. Aha, i biorę twojego konia.
— Że co?! — Kapitan White zapluł się piwem.
— To twój wierzchowiec dźwiga całe oprzyrządowanie do wspinaczki. Przecież nie mogę tak sobie wejść frontowymi drzwiami do pałacu księżnej.
— No tak… — odparł ponuro kapitan. — No dobra, bierz go. Tylko postaraj się zwrócić mego rumaka w jednym kawałku.
— O to się nie martw. A, i jeszcze jedno. Masz przybory do golenia? Nie mogę się u niej pokazać jak pierwszorzędny lump, który opuścił co dopiero jedną z melin Ashwood.
— Są w tylnej kieszeni, a do tego polecam jeszcze perfumy od Izabell Cotter.
— Psikasz się babskimi pachnidłami? — zaśmiał się Ernest.
— Wiesz, jak jest… Bieda u nas panuje, a jak powiedziałem żonie, że jadę do Asselin, to podarowała mi swoje perfumy, na które pracowała bez mała dwie wiosny. Jej mąż nie może przecież pachnieć jak cap.
Usłyszawszy o problemach swego towarzysza, Ernest spuścił wzrok w stronę podłogi. Po chwili rozmyślań klepnął go na pożegnanie w ramię, po czym wstał, wychodząc na zewnątrz.
Po wyjściu spojrzał na stojącego wierzchowca swego kompana, który pokornie na niego spoglądał, jakby podsłuchiwał ich rozmowie. Ernest pogłaskał go po czole, następnie pewnie wsiadł na siodło. Przez rozbitą szybę spojrzał ostatni raz na swojego druha i przycisnąwszy łydkę, ruszył powoli w stronę widocznej w oddali iglicy pałacu.
***
Noc zapadła na dobre, a na bezchmurnym niebie rozbłysło tysiące gwiazd, tworząc przeróżne konstelacje widoczne gołym okiem. Choć ten piękny obraz był tylko tłem dla rozświetlonej przez pomarańczowe światło lamp naftowych stolicy Asselin. W jej centrum stał pałac księżnej Anny, z którego okien wydobywało się jaskrawe światło, tworzące białą poświatę otulającą tę jakże wspaniałą budowlę, która przyćmiewała swym majestatem wszystko inne w okolicy.
Golący się Ernest, kucając przy niewielkim strumyku, przyglądał się najwyżej położonemu balkonowi, planując trasę wspinaczki. Wiedział, że bijące światło utrudni jego próby dostania się do komnaty Anny, lecz nie po to przebył taki szmat drogi, aby teraz zrezygnować z możliwości zobaczenia jej na powrót. Pocieszał się myślą, że lata spędzone w wojskach szturmowych nie poszły na marne. Jako żołnierz był wyszkolony na radzenie sobie w każdym terenie, zresztą nieraz uchodził cało z gorszych od tego wyzwań.
Doprowadziwszy się do stanu czystości i estetyczności, zarzucił na ramię linę wraz z uprzężą, po czym ruszył w kierunku ciągnących się na wiele metrów łanów zbóż. Na szczęście dla Ernesta były koszone jako ostatnie, wszak księżna Anna wielbiła ich widok o poranku, kiedy to wschodzące słońce nadawało im iście złocistej barwy.
Wszedłszy w wysokie łodygi, zaczął iść pochylony, uważnie nasłuchując potencjalnego niebezpieczeństwa w postaci strażników pełniących wartę w grupach liczących około czterech do pięciu ludzi.
Po czasie dotarł do przerwy między polem a przypałacowym ogrodem. Wychyliwszy głowę, ujrzał, jak z prawej strony w jego stronę zmierza wspomniany wcześniej patrol. Jeden ze strażników trzymając pochodnię, rozglądał się po okolicy w poszukiwaniu potencjalnego niebezpieczeństwa.
Zrobiwszy krok wstecz, Ernest schował się za gęstszym porostem, wstrzymując oddech. Gdy odgłosy kroków wymieszane z podszeptami strażników przeminęły, chyżo pobiegł w stronę ogrodu.
Przeskoczywszy przez metalowy płot, poczuł dobrze znany zapach malw, bzu oraz różnokolorowych tulipanów, który wprawił go w chwilę przyjemnego zawieszenia. Zaraz jednak otrząsnął się z tego kwiecistego transu, lecz zanim ruszył dalej, zerwał kilka kwiatów, tworząc niewielki bukiecik. Przypiąwszy go do klapy w okolicach serca, ruszył w stronę ściany pałacu pokrytej piętrzącym się ku pierwszym trzem piętrom bluszczem.
Sprawdziwszy, czy roślina wytrzyma jego ciężar, zaczął się po niej wspinać. Wspinaczka po solidnej drabince stworzonej rękoma matki natury nie różniła się niczym od tej z grubych lin stosowanych w okrętach wojennych. Była nawet lepsza, wszak nie bujała się na lewo i prawo.
Będąc u jej szczytu, próbował zarzucić linę z kotwiczką, jednakże po dwóch próbach darował to sobie. Dźwięk uderzania był zbyt donośny, powodując, że z okien zaczęli wyglądać strażnicy. Na całe szczęście bujny bluszcz pozwolił się skryć w jego wnętrzu.
Nie mógł się jednak wycofywać, był zbyt blisko tej, której szczerze pragnął. Musiał iść dalej pomimo niebezpieczeństwa śmiertelnego upadku. Porzucił więc linę i zaczął kontynuować wejście. Ściany pałacu wydawały się równe tylko z daleka. Z bliska przypominały znakomitą ściankę do wspinaczki. Ernest w skupieniu zważał na każdy krok, aby ponownie nie wzbudzić ciekawości strażników.
Po dobrej godzinie był już o jedną długość ręki od balkonu przylegającego do komnaty księżnej. Odetchnął z ulgą, wystarczyło bowiem zrobić jeden mały krok. Niemniej, kiedy miał schwycić się barierki, osłabiona czujność umysłu się na nim zemściła. Śliska podeszwa pantofli omsknęła się na kancie, na którym oparł stopę. Nie mógł nic zrobić poza wydaniem z siebie jęku przerażenia, który wpadł wprost do komnaty Anny.
***
Zgasiwszy drażniące oczy oświetlenie elektryczne, Anna sięgnęła po palącą się lampę naftową i postawiwszy ją na stoliku obok łóżka, nieco ją przykręciła, aby stworzyć romantyczny nastrój.
Położywszy się na swym łożu, spoglądała przez otwarte balkonowe drzwi. Migoczące na zewnątrz gwiazdy wprowadziły ją w stan lekkiej melancholii. Zastanawiała się, czy ten, na którego tyle czekała, pojawi się o umówionej godzinie.
Wiedziała jednak, że jej nadzieje były płonne, wszak przez napięte stosunki dyplomatyczne pomiędzy Księstwem Asselin a Królestwem Ashwood królewski syn nie mógł sobie pozwolić na wjazd na teren księstwa. Gdyby to zrobił, wywołałoby to dyplomatyczny wstrząs, co mogłoby się skończyć nawet otwartą wojną. Westchnąwszy, Anna zamknęła oczy, chcąc jak najszybciej zasnąć i zapomnieć o swych marzeniach zobaczenia Ernesta. Nowy dzień pełen pracy zapewne rozwieje jej miłosny zawód.
Gdy była o włos od udania się do krainy marzeń sennych usłyszała łoskot dobiegający zza otwartych balkonowych drzwi. W pierwszej chwili pomyślała, że to tak nielubiane przez nią ptactwo usiadło na posrebrzanych barierkach. Z drugiej stronyAnna nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek o tej porze odwiedzały ją ptaki.
Dźwięk załomotał na powrót.
Tym razem do jej uszu dobiegło dźwięczne echo barierek wprawionych w rytmiczny ruch. Zaniepokojona wstała, ostrożnie podchodząc do progu balkonu. Rozglądając się po tarasie, nagle usłyszała jęk dochodzący spod miejsca gdzie stała. W pierwszym odruchu chciała popędzić po straże, bojąc się, że może to być jakiś skrytobójca chcący ją zabić we śnie. Jednakże jej kobieca ciekawość zwyciężyła nad rozsądkiem.
Nieśmiało podeszła do barierki.
Ostrożnie trzymając się poręczy, wyjrzała, aby spróbować zlokalizować źródło dźwięku. Nagle ku jej zdumieniu ujrzała przed sobą twarz, która wprawiła ją w osłupienie.
— Ernest!? O Boże! Ernest to ty! — Podskoczyła zachwycona.
Ernest, spojrzawszy na Annę bolesnym wzrokiem, rzekł:
— Możesz… — Na moment zabrakło mu tchu. — Czy możesz mi pomóc? Ta... wspinaczka… Wyssała, zemnie wszystkie siły.
Anna stęknęła, wyciągając rękę. Pomimo skromnej postury jej siła zadziwiłaby niejednego mężczyznę.
Wspólnymi siłami udało się wydostać Ernesta z nie lada opałów.
Znalazłszy się na twardym gruncie, książę odetchnął z ulgą. Gdy doszedł do siebie, zrobił wysoki krok nad poręczą. Lecz po raz kolejny pantofel zrobił mu psikusa. Wypolerowana podeszwa buta omsknęła się na śliskiej powierzchni barierki, przez co siła grawitacji popchnęła go w stronę Anny, która nie była w stanie zatrzymać potężnego ciała. Ernest w ostatniej chwili chwycił Annę za rękę i przytuliwszy do siebie, przekręcił się w bok, upadając na twardą posadzkę balkonu. Na szczęście korpus królewskiego syna posłużył za poduszkę dla Anny.
Tuląc się do jego ciała, czuła szaleńczy rytm serca. Ciepły oddech wydobywający się z jego ust ogrzewał jej zmarznięte usta, przez co doznała nagłego przypływu dreszczy. Chciała tak jeszcze trochę poleżeć, lecz Ernest uniósł ją do góry, stawiając z łatwością na równe nogi.
— Udało się… — odsapnął Ernest, ocierając jednakowo czoło z kropel potu.
— Tak udało. Ale... chodźmy stąd natychmiast! — odezwała się Anna pełna trwogi.
Schwyciwszy Ernesta za rękę, wciągnęła go do wnętrza komnaty.
Stojąc w ciepłym pokoju, Anna mogła mu się teraz lepiej przyjrzeć. Aczkolwiek, aby spojrzeć w ciemnobrązowe przystojne oczy, musiała unieść głowę, wszak wzrost Ernesta przywiał do jej umysłu obraz żołnierzy na defiladzie, którzy w swych wysokich czapach dumnie maszerowali przez plac. Aby go ucałować, musiała stanąć na palcach niczym baletnica.
Gdy delikatny odcisk jej ust pozostał na jego ozdobionym przez głęboką bliznę policzku, odstąpiła na krok i złapawszy za białe kołnierze, nieco je poprawiła. Następnie przejechała dłońmi po czarnym zbyt szerokim garniturze, lecz wiedziała, że w Ashwood panuje moda preferująca taki styl ubierania się mężczyzn. Była ona przeciwieństwem mody Asselin, gdzie dominowały stroje szyte na miarę.
Wyglądał prawie tak samo, jak wtedy kiedy widzieli się po raz ostatni. Jedyną różnicą było kilka nowych szram na jego pociągłej twarzy oraz krótki wojskowy fryz, który zastąpił tak lubianą przez Annę uczesaną w bok fryzurę.
Pomimo zmian Anna poczuła dreszcz przeszywający ją na wskroś. Ernest bowiem wydawał się jej bardziej męski i pewny siebie. Choć pod maską pewności nadal widziała w jego oczach skrywaną wrażliwość.
Spojrzawszy jeszcze raz na swego gościa, posłała mu uśmiech, po czym odstąpiła, kierując się w stronę lustra. Dopiero teraz Ernest zauważył jej kusą sukienkę uwidaczniającą jej nogi nasmarowane balsamem błyszczących w świetle pobliskiej lampy.
Stojąc przed lustrem, Anna sięgnęła po szczotkę leżącą na kredensie i spoglądając to raz na siebie raz na Ernesta, któremu nadal posyłała uśmiechy, zaczęła czesać swe długie włosy.
Skończywszy czesanie, schwyciła zgrabnym ruchem dłoni stojące perfumy, pryskając szyję. Ernest, korzystając z nieuwagi Anny, wyjął sklecony w pośpiechu bukiecik i podszedłszy na palcach, stanął za nią, czekając w bezruchu, aż się odwróci.
Okręciwszy się na pięcie, Anna jęknęła ze strachu. Niemniej zaraz jej zaskoczenie przeminęło, wszak w dłoni Ernesta ujrzała swoje ulubione kwiaty. Przejąwszy je, posłała księciu buziaka, po czym złapała za rękę, prowadząc w stronę łóżka.
Odsunąwszy baldachim, usiadła wraz z Ernestem na krawędzi łoża.
Jeździła palcem po jego spracowanych przez żołnierskie życie dłoniach, robiąc pełne ósemki. Od czasu do czasu unosiła wzrok, aby na powrót ujrzeć jego twarz. Oboje pragnęli się do siebie odezwać, lecz tak długie rozstanie oraz niespodziewana wizyta sprawiły, że jedynie milczeli, patrząc sobie w oczy.
Po chwili miłosnych spojrzeń ręka Ernesta jakby ciągnięta przez nieznaną siłę znalazła się na wilgotnym udzie Anny. Wpierw nieśmiało je masował, lecz gdy Anna odsunęła nieco wyżej sukienkę, jego palce powędrowały za oddalającym się materiałem w kierunku doliny rozkoszy.
Ich twarze powoli zaczęły tracić do siebie dystans. Będąc na odległość pocałunku, Anna spojrzała Ernestowi w oczy.
— Zostaniesz dziś przy mnie? — spytała tkliwie.
— Ja… — zawahał się — nie mam zbyt wiele czasu. Nad ranem muszę wyruszyć z powrotem do Ashwood. Tak naprawdę to przybyłem tylko po to, aby cię ujrzeć i upewnić się, czy nadal za mną tęsknisz.
Wyznanie Ernesta poruszyło Annę. Po jej policzkach zaczęły spływać łzy wijące się zygzakiem ku nabrzmiałemu z emocji biustowi.
— Anno! — Ernest pogładził jej policzek. — Nie przybyłem tutaj, aby doprowadzić cię do łez.
— Tak bardzo bym chciała, abyś został… — Zarzuciła swoją nogę, na nogę Ernesta o włos nie trącając pewnej części ciała.
Ernest poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się niczym fala po całym ciele. Nieświadomie jego dłoń zaczęła zapuszczać się w coraz to bardziej intymne rejony ciała Anny. W końcu ich wargi się ze sobą zetknęły. Pocałunki z początku były subtelne, lecz z czasem stały się iście namiętne. Języki wiły się w tańcu zapomnienia, przenosząc ich do krainy rozkoszy. Anna próbowała niezdarnie zdjąć sukienkę, lecz jej dłonie niemiłosiernie drżały. Ernest, widząc jej zakłopotanie, pomógł pozbyć się niechcianego w tej sytuacji kawałka materiału.
Ujrzawszy księżną w całej okazałości, Ernest musiał przyznać, że jej ciało jest istnym arcydziełem stworzenia. Anna, czując na sobie spojrzenie księcia, poczuła stado dreszczy, a na jej policzkach zawitały dwa okrąglutkie rumieńce. Nieśmiałym gestem palca pokazała, aby on również rzucił z siebie łachy.
Usłużnie usłuchał jej prośby.
Nagie ciała oplotły się w miłosnym tańcu. Ernest z rozkoszą pieścił jędrny biust, sprawiając tym samym, że Annę przeszywały łaskotki, powodując ponętny chichot.
Skończywszy smakować nabrzmiałe sutki, uniósł się do góry, odgarniając jej rozpuszczone włosy. Rozgrzanymi ustami pieścił jej szyję, ponownie wzbudzając śmiech Anny, która czuła jakby unosiła się w stronę nieba.
Gdy pieszczoty dobiegły końca, ogromne łoże księżnej zaczęło drżeć w posadach.
Wtem, gdy zegar wybił północ, Ernest poczuł przypływ ekstazy, po czym opadł, wpadając w objęcia Anny. Przytulając się do siebie, wymieniali ze sobączułe pocałunki, szepcząc jednocześnie miłosne słówka. Po chwili Anna przywarła z całą siłą do ciała Ernesta, głaszcząc go po włosach i patrząc głęboko w oczy. Leżeli otuleni przez srebrzysty blask księżyca wpadający przez okrągłe okna, prowadząc ze sobą milczącą rozmowę.
Kiedy ich serca się uspokoiły, obydwoje zasnęli w miłosnym uścisku twardym jak skała snem. Jednakże, gdyby ich namiętność potrwała jeszcze odrobinę dłużej, ujrzeliby na niebie pędzącą kulę ognia, która po kilku chwilach zamieniła noc w słoneczny dzień.
II
Trzech żołnierzy przedzierało się przez gęsty las, co chwilę zawadzając o gałęzie drzew iglastych, których to igły przedostawały się pod opancerzone uniformy, drażniąc mokrą od wielogodzinnego marszu skórę. Naokoło rozbrzmiewał ryk dzików, niedźwiedzi oraz skowyt watah wilków, a porywisty wiatr smagając wierzchołki drzew, potęgował uczucie wszechobecnego niebezpieczeństwa.
Błotnista ziemia skutecznie próbowała zatrzymać prących przed siebie wojaków, lecz ci zachowywali się tak, jakby owładnęła ich jakaś magiczna siła, która nakazywała im maszerować, póki nie dotrą do celu. Jednakże po pewnym czasie magia zwana dyscypliną wymieszana z adrenaliną zaczęła słabnąć, oddając pola realnemu zmęczeniu.
Wojak idący na czele oddziału oświetlał drogę trzymaną w ręce lampą naftową. Pomarańczowa poświata po kolejnych kilkunastu krokach ukazała oczom prowadzącego niewielką polankę. Dowódca, ujrzawszy suchy plac, spojrzał na zegarek. Maszerowali wystarczająco długo, aby pozwolić sobie na odrobinę wytchnienia, zresztą ich stopy były na granicy wytrzymałości, przez co dalszy marsz mógł zakończyć się przywitaniem kolejnej pary odcisków.
Uniósłszy zaciśniętą dłoń, dał znać pozostałym, że czas się zatrzymać. Lecz kompan za jego plecami wyraził wątpliwość co do słuszności tego pomysłu:
— Nie możemy teraz stanąć! Widzieliście sami, co się tam stało. Trzeba jak najszybciej dostarczyć wiadomość.
— Musimy tutaj się zatrzymać — odrzekł zmęczonym głosem dowódca.
— Ale…
— To rozkaz, żołnierzu.
Wojacy usiedli naokoło lampy naftowej, zdejmując buty. Po rozwiązaniu onuc masowali swe stopy, które ozdabiały liczne odciski oraz krwawe obtarcia.
— Odpoczynek będzie trwał godzinę — nakazał dowódca — potem ruszamy. Każdy ma dwadzieścia minut na sen.
— James, ty odpoczywasz pierwszy.
Oficer wskazał palcem żołnierza, który od samego początku marszu milczał jak grób.
Wywołany do tablicy wojak nic nie odpowiedział. W milczeniu zdjął swój karabin z pleców, przeładowując go.
— James? — zapytał zaniepokojony dowódca.
Wojak James spojrzał na swoich kompanów lodowatym jak obecna temperatura powietrza wzrokiem. Z jego nosa ciekła niebieskawa wydzielina, która kiedy spłynęła w stronę ust, wywołała na jego twarzy głupkowaty uśmiech.
Żołnierz siedzący obok oficera, zrozumiawszy, co się święci, wykrzyczał, podrywając się na równe nogi:
— Jego! Jego też…
Nie zdążył dokończyć. Karabinowa kula rozerwała jego część głowy, a kawałki czaszki wraz z mózgiem pokryły twarz zdumionego dowódcy. Oślepiony i zaskoczony próbował sięgnąć do kabury, lecz i on podzielił los swego martwego towarzysza.
Wojak James, upewniwszy się, że obydwaj przenieśli się do krainy wiecznych snów, zarzucił dymiący karabin na plecy. Podszedłszy do jednego z ciał, przeszukał sumiennie kieszenie. Z jednej z nich wyjął zawinięty list, chowając go za pazuchę, po czym podniósł pobliską lampę, udając się w dalszą drogę.
III
Królewski minister skarbu Morgan Harrison przemierzał brukowaną aleję, co chwilę spoglądając na otaczające go pięciopiętrowe kamienice ciągnące się po obydwu stronach ulicy. Z otwartych okien wydobywał się pył, dźwięk stukotu młotków, piłowania drewna oraz siarczyste przekleństwa robotników narzekających na warunki pracy.
Na całej długości ulicy przed wejściem do budynków leżały poukładane na kształt piramidy stalowe rury. Królestwo Ashwood było jednym z ostatnich państw na kontynencie, które postanowiło zaopatrzyć swoich mieszkańców w kanalizację. Wszystko to było zasługą królewskiego syna, księcia Ernesta Morrisa, który za punkt honoru postanowił poprawić warunki sanitarne swoich przyszłych poddanych.
W pewnym momencie odgłosy trwających remontów zostały przytłumione przez tętent kopyt konnych dyliżansów pędzących na złamanie karku. Ich widok zaintrygował królewskiego ministra zresztą tak samo, jak i puste ulice, które gdy słońce zaczyna wschodzić, powinny powoli zapełniać się straganami, pucybutami oraz tak nielubianymi przez niego naganiaczami sklepowymi.
Morgan Harrison postanowił przyspieszyć kroku.
Po czasie dotarł przed majestatyczny plac, który swym ogromem potrafił zachwycić nawet człowieka o kamiennym sercu. Zresztą nic dziwnego, wszak było to miejsce, gdzie ukrzyżowano czołową postać Kościoła arturiańskiego, jakim był sam Święty Artur.
Plac w kształcie prostokąta otaczał równo przycięty żywopłot, awszechobecną skoszoną trawę służącą za idealne miejsce do klęczenia i wznoszenia modłów, przecinały marmurowe ścieżki z rosnącymi po obydwu stronach królewskimi liliami. Pośrodku wznosiła się katedra będąca najwyższym obiektem w znanym świecie. Jej iglice nieraz przecinały pierzasteobłoki wiszące paręset metrów nad ziemią. Wierni wierzyli, że za ich pomocą duchowni komunikują się z Najwyższym w Królestwie Niebieskim.
Lecz zamiast modlących się żarliwie wiernych, plac wypełniały ściśnięte masy ludzkie skupione naokoło krzyża będącego świętym symbolem wszystkich wierzących mieszkających na planecie zwanej „Domem”.
Królewski minister zaskoczony tym widokiem rozejrzał się po zgromadzeniu. Mieszkańcy stolicy wlepiali wzrok w mównicę ustawioną przed krzyżem, czekając niecierpliwie na pierwsze słowa głowy Kościoła. Rozglądając się po tłumie gapiów, uwagę ministra zwróciła grupka strażaków stojąca nieopodal niego, którzy prowadzili ze sobą żywiołową dyskusję.
Nie zwracając na siebie uwagi, postanowił się do nich zbliżyć.
— Podobno ta płonąca skała spadła gdzieś w okolicach Gór Czarnych — rzekł jeden ze strażaków, ubrany w czarny uniform.
— A czy wiadomo coś więcej? — wtrącił przejęty piekarz trzymający uformowany bochenek chleba stojący dwa kroki dalej.
Strażak zdjął swój srebrny hełm, dodając:
— Wiem tyle, co reszta, czyli niewiele. Musimy czekać na posłańców z garnizonu stacjonującego w tamtych rejonach. Oczywiście, jeśli przeżyli. Choć… — Strażak zamilkł, bojąc się mówić dalej.
— Jeżeli pan coś jeszcze wie, to proszę na Boga nam powiedzieć! — ponaglił szewc trzymający w dłoniach na wpół zszytego buta.
Pozostali mieszkańcy spiorunowali strażaka ciekawskim spojrzeniem. Ten podrapawszy się po głowie, rozejrzał po otaczających go ludziach, po czym rzekł:
— Mój szwagier trzymający nocną wartę na wierzy obserwacyjnej na wzgórzu Jordana, powiedział mi… Tylko proszę tego nie rozpowiadać, aby nie siać niepotrzebnej paniki. — Strażakowi odpowiedziały energiczne kiwnięcia głową. — A więc mój szwagier powiedział mi, że okolice od Harwood po Riverwood zostały doszczętnie zniszczone.
— Święty Arturze! Ratuj nas! — odpowiedział przerażony chór.
Wtem lament mieszkańców został przerwany przez pewny głos arcybiskupa, który pojawił się na mównicy.
— Proszę wiernych i niewiernych o chwilę ciszy i skupienia!
Chwilę potrwało, zanim wszystkie gardła zamilkły. Arcybiskup czekał cierpliwie, trzymając szeroko uniesione ręce ku niebu. Gdy do jego uszu doszedł niezakłócony szum wiatru, wraz z dźwiękiem latających owadów był to znak, że może mówić dalej:
— Dziękuję. Zanim jednak rozpocznę swą mowę, chciałbym, abyśmy pomodlili się do naszego Pana.
Arcybiskup wykonał znak krzyża, następnie rozpoczął od słów:
— Ojcze nasz, któryś jest w…
Korzystając z okazji, Morgan Harrison przedarł się przez tłum, aby znaleźć się jak najbliżej arcybiskupa. Stanąwszy przed mównicą, skrzyżował ręce. Była to jawna pogarda wobec religii, którą uważał za narzędzie używane w celu szerzenia ciemnoty wśród poddanych Ashwood.
Kiedy ludzkie masy przestały się modlić, ponownie rozbrzmiał głos arcybiskupa:
— I powiadam wam! Ten, który oddał swoje życie na o to tym krzyżu znajdującym się za moimi plecami, ostrzegł nas za pośrednictwem Świętego Jordana, o wydarzeniu, którego część z nas była świadkami dzisiejszej nocy. Musimy się teraz pokajać przed Nim i spędzić następne dni na gorliwej modlitwie, aby nasz Pan uchronił nas przed dalszymi konsekwencjami. Dlatego też ogłaszam, że następne trzy dni będą dniami wolnymi od jakiejkolwiek pracy.
Na placu wybuchł szał radości. Setki kapeluszy i meloników poszybowały do góry. Niemniej pewna grupa mężczyzn ubrana w drogie garnitury zrobiła posępną minę. Byli to przemysłowcy, którzy już w myślach liczyli straty, jakie poniosą na decyzji Kościoła, wszak prawo kościelne w wielu kwestiach górowało nad prawem państwowym, musieli więc pokornie podporządkować się jego decyzji.
Arcybiskup uniósł palec do góry, a tłum w jednej chwili zamilkł.
— Poświęćmy ten czas na modlitwę i błagajmy Pana o wybaczenie nam naszych grzechów. Ci, którzy spełnią swój obowiązek, zostaną zbawieni na wieki wieków! Dziękuję za wysłuchanie, możecie się rozejść.
Gdy tłum zaczął się rozrzedzać, Morgan Harrison podszedł do schodzącego z mównicy arcybiskupa, zaczepiając go:
— Trzy dni świętowania? Niezła sumka wpadnie do kościelnej kabzy arcybiskupie Sheen.
Poprawiwszy fioletową szatę przepasaną złotym szalem, arcybiskup Sheen spiorunował królewskiego ministra skarbu nienawistnym wzrokiem.
— Witam największego i najbardziej zatwardziałego bezbożnika Królestwa Ashwood — odparł zadziornie arcybiskup,posyłając swemu rozmówcy błogosławieństwo.
— Mi również, jest bardzo miło. Jednak wracając do tematu, czy skarb państwa może liczyć na jakiś udział z tych trzydniowych modłów? Drogi, szkoły, czy kanalizacja, która właśnie powstaje, nie zostanie zbudowana dzięki gorliwej modlitwie tylko dzięki królewskim monetom.
— Pieniędzmi się nie szasta, szanowny ministrze… A co do szkół. Chyba zapomniał pan, że swój tytuł otrzymał za ukończenie Arturiańskiego Uniwersytetu Ekonomicznego. Mogę pana również zapewnić, że póki żyję, nic pan od nas nie dostanie.
— No cóż… — odparł Morgan Harrison, szyderczo się uśmiechając. — W takim razie życzę dużo zdrowia, bo na pewno arcybiskupowi się ono przyda.
Minister ukłonił się, po czym oddalił w stronę królewskiego pałacu.
Zasłyszane słowa sprawiły, że arcybiskup zrobił posępną minę. Wiedział bowiem, że jego dzień ostateczny może nastąpić w każdej chwili, a następca będzie mniej skory do trzymania kościelnego majątku pod kluczem. Przeżegnawszy się, ruszył w stronę katedry.
Kontynuując swą wędrówkę, Morgan Harrison wszedł na trakt królewski, skąd można było ujrzeć monarszy pałac. Pomiędzy ulicą rozciągały się sklepiki, a sklepowi naganiacze nawoływali klientów do środka, aby ich właściciele mogli jeszcze zarobić przed trzydniowym świętem.
Wtem jeden z naganiaczy stojący na ulicy w ostatniej chwili uskoczył przed pędzącym wozem. Morgan Harrison kątem oka dojrzał rannego żołnierza ubranego w mundur królewskiego garnizonu stacjonującego na pograniczu Gór Czarnych.
Minister skarbu przyspieszył kroku, aby jak najszybciej, dowiedzieć się, jakie szkody wyrządził obiekt, który tak niespodziewanie pojawił się na nocnym niebie.
***
Król Joseph Morris IV spędzał poranek w miejscu, gdzie każdego dnia przesiadywał coraz więcej czasu, rozkoszując się zapachem tulipanów, żonkili, bzu oraz wielu innych gatunków kwiatów, których nazw nie potrafił wymienić. Miejsce to koiło jego nerwy napięte z powodu coraz to uciążliwszych obowiązków państwowych.
Trzymając metalową konewkę, przechadzał się po ogrodzie, co chwilę podlewając samotną roślinę. Opróżniwszy ostatnią kroplę wody, monarcha usiadł na ławce przy pobliskiej fontannie. Patrząc na tryskającą wodę, dostrzegł, że w obłoczkach mikroskopijnych kropel wytworzyła się tęcza, przyprawiająca go o uśmiech na twarzy. Najchętniej zostałby tu cały dzień, wszakże miał dosyć królewskiego urzędu, który był tylko szeregiem kolejnych nudnych posiedzeń, przemówień do głupiego ludu, czy w końcu wielogodzinną pracą nad tak znienawidzonymi dokumentami urzędowymi.
Zamknąwszy oczy, próbował się z relaksować, słuchając szumu wody z tryskającej fontanny. Lecz niespodziewanie przyjemny dźwięk został przerwany przez rytmiczny stukot pantofli. Kroki stawały się coraz wyraźniejsze, aż w końcu ucichły, po czym po krótkiej chwili rozbrzmiał niepewny męski głos:
— Panie…
Król, otworzywszy oczy, ujrzał przed sobą swego kamerdynera, ubranego w czerwony uniform, spod którego wystawał kołnierz białej koszuli. Młodzian niepewnie przekładał stopy ozdobione przez wypolerowane smoliste pantofle.
Morris IV, widząc niepewność podwładnego, wykonał od niechcenia gest dłonią, aby ten mówił dalej.
— Panie, przybył transport, który przywiózł ocalałego z katastrofy w Górach Czarnych.
Przez moment król zachowywał się tak, jakby słowa giermka do niego nie docierały. Po chwili jednak wstał ociężale i klepnąwszy go w ramię, dał znać, aby prowadził.
Opuściwszy ogród, znaleźli się na brukowanej ścieżce, prowadzącej zygzakiem w stronę bocznego wejścia do królewskiego pałacu. Na pierwszy rzut oka sam budynek nie prezentował się majestatycznie. Ciężko bowiem było odgadnąć, że dwupiętrowa płaska budowla niczym nieróżniąca się od budynków szkoły, jak i urzędów mogła być domem dla tak ważnej persony, jaką jest król. Niemniej pierwsze mdłe wrażenie odchodziło w zapomnienie po przekroczeniu progu pałacu.
Ściany od głównego wejścia do końca sali, gdzie stał królewski tron obwieszone były obrazami przedstawiającymi zmarłych poprzedników, kroczącego z trudem króla, który nieraz o mało nie poślizgnął się na marmurowej posadzce oświetlanej przez świecowe żyrandole.
Doszedłszy w końcu do schodów wyściełanych czerwonym dywanem, monarcha z pomocą giermka wszedł po schodach i podwinąwszy swą szatę, z ulgą usiadł na pozłacanym tronie, obserwując jak powoli, lecz nie ubłaganie wypełnia się przybyłymi dygnitarzami.
Miejsca z przodu zajmowali najważniejsi ministrowie w tym królewski skarbnik Morgan Harrison ubrany w oficjalny czarny frak zlewający się z fryzurą zaczesaną w bok, potęgującjego przystojny, lecz poważny wyraz twarzy. Za nim zasiadali dowódcy wojskowi w swych białoczerwonych odświętnych mundurach, których oblicza wyglądały tak, jakby król za kilka chwil miał wypowiedzieć wojnę całemu znanemu światu. Dwie ławy przy ścianie zajęte były z jednej strony przez duchownych z drugiej natomiast zasiadało kółko naukowe. Podział ten miał symbolizować równowagę pomiędzy wiarą a nauką. Jednakże nienawistne spojrzenia rzucane przez jednych i drugich dawały do zrozumienia postronnym, jak wielkim uwielbieniem do siebie pałają. Ostatnie rzędy wypełniały mniej znaczące osobistości niemające żadnego znaczenia dla przebiegu posiedzenia.
Po całej sali przechadzały się szepty i żywiołowe rozmowy. Aczkolwiek wraz z trzaskiem zamykanych drzwi, po których nastąpił brzdęk dzwonków wszyscy zgromadzeni natychmiast zamilkli.
Wyczekawszy jeszcze parę chwil, Joseph Morris IV uniósł w końcu królewskie berło, a cała sala wykonała niski ukłon trwający pełną minutę. Gdy ceremonia powitalna minęła, do monarchy podszedł jeden z królewskich gwardzistów, szepcząc mu coś na ucho. Morris IV kiwnął tylko porozumiewawczo głową, po czym gwardzista krzyknął:
— Wprowadzić ocalałego z Gór Czarnych!
Z bocznych drzwi wyszło kolejnych czterech gwardzistów, którzy wnieśli przed tron wynędzniałego żołnierza. Spojrzenia wszystkich w tym i samego króla padały na popalony mundur oraz poranioną twarz wojaka ozdobioną przez zakrzepłą krew. Przy ocalałym pozostało dwóch gwardzistów, pomagając mu ustać na nogach.
Wymęczony człowiek wzbudzał litość u króla, lecz wiedział, że ten biedak był jedynym źródłem wiedzy na temat zniszczeń wyrządzonych w okolicach Gór Czarnych. Monarcha w jednej chwili z sympatycznego staruszka przemienił się w chłodnego polityka. Po sekundach dłużącej się ciszy w końcu z ust głowy państwa padły pierwsze słowa:
— Imię, nazwisko oraz stopień żołnierzu.
— Młodszy szeregowy… James... James Parker, panie! — odkrzyknął wojak, z trudem się prostując i wykonując salut.
— Spocznij… — rozbrzmiał rozkazujący głos. Gdy żołnierz wykonał polecenie, monarcha kontynuował: — Czy to prawda, że byłeś świadkiem uderzenia ognistej kuli?
— Tak, panie.
— W takim razie opowiedz nam, co się tam wydarzyło.
Młodszy szeregowy Parker zrobił szerokie oczy, a jego oddech stał się ciężki.
Król, ujrzawszy przejęcie swego podwładnego, odezwał się nad wyraz spokojnym głosem:
— Nie bój się mówić, chłopcze. Dla nas wszystkich jesteś bohaterem, zostaniesz odznaczony najwyższym królewskim orderem za bohaterstwo wobec Królestwa Ashwood. Jednakże musimy wiedzieć, co tam się u was wydarzyło i jakie ta ognista kula poczyniła szkody, aby móc podjąć odpowiednie kroki.
Młodszy szeregowy spojrzał w królewskie oczy, po czym pokiwał głową.
— Wczorajszej nocy — zaczął z trudem — kiedy nasza zmiana zeszła z warty, ustępując miejsca nocnej zmianie, zasiedliśmy jak zawsze do sutej kolacji. Jak zwykle zaczęła się od ciepłej pomidorówki, po której miała zostać podana pieczona wołowina wraz z winem. Lecz gdy opróżniliśmy talerze z zupą, ujrzeliśmy za oknem białą poświatę, która z każdą chwilą stawała się coraz bardziej jaskrawa. Wszyscy poderwali się z miejsc, aby ujrzeć to dziwne zjawisko. Błysk po czasie zrobił się tak jasny, że wypełnił całe pomieszczenie, a widoczność spadła do zaledwie paru kroków. Nagle nasz fort nawiedziła potężna wichura, po której ziemia zaczęła trząść się tak mocno, że cała kolacja spadła na podłogę… — Szeregowy Parker musiał na chwilę przerwać z powodu krwawego kaszlu. Kiedy uspokoił kaszel, mówił dalej: — Nagle do naszych uszu dobiegł głos oficera, który krzyknął: „Chować się!”. Niestety żaden z nas nie zdążył wykonać tego rozkazu. Nagły wybuch sprawił, że rzuciło mną o drewnianą ścianę, która po chwili przykryła mnie, ratując przed ognistą falą. Cały ten rozgardiasz trwał parę chwil. Gdy się ocknąłem z fortu pozostały zaledwie płonące zgliszcza. Nie wielu z nas przetrwało, duża część z naszych żołnierzy po prostu znikła.
— Jak to znikła? — wtrącił zdziwiony monarcha.
— Wyparowali — odparł z bólem szeregowy.
Na sali zapanowało lekkie obruszenie.
— Cisza — rzekł stanowczo król, następnie pokazał gestem dłoni, aby ocalały mówił dalej.
— Część z tych, którzy przetrwali, wyruszyła, aby zbadać popaloną przez ogień okolicę.
— Asteroida! — krzyknął jeden z profesorów, przerywając wypowiedź szeregowego. Reszta uczonych pokiwała energicznie głowami.
— Proszę milczeć! — odezwał się zdenerwowany król. — Jeszcze jeden taki wtręt i każe was stąd wyprowadzić oraz odetnę wam na trzy bite miesiące królewskie fundusze.
Uczeni w mig spokornieli, a monarcha nakazał, aby szeregowy kontynuował.
— To wszystko jest takie nierealne…
Szeregowy ponownie przerwał, lecz tym razem powodem był kaszel, który sprawił, że na posadzkę przed sobą wypluł sporą ilość niebieskawej wydzieliny.
— Potrzebujesz przerwy żołnierzu? — zapytał z obawą król.
Młodszy szeregowy Parker uniósł zaciśniętą pięść, mówiąc:
— Oni wrócili…
— Ale kto?
— Ci, co mieli zbadać okolicę.
— I? — ponaglił zniecierpliwiony król.
— Wrócili bez duszy…
Na sali zapanowało istne zamieszanie. Duchowni aż powstali z ław, rozpoczynając między sobą żywiołową dyskusję, natomiast w środowisku uczonych słychać było śmiechy oraz szydercze uwagi.
Morris IV schwycił królewską laskę, uderzając nią trzykrotnie w podłogę. Echo uderzeń wypełniło salę, a wszystkie gardła w jednej chwili zamilkły.
— Jak to bez duszy? — zapytał skonsternowany król. — Możesz nam to wyjaśnić?
— No… Jakby to powiedzieć… — Niespodziewanie ton głosu szeregowego Parkera zmienił się, przypominając dźwięk wydobywający się z fonografu. — Jak chcesz się dowiedzieć, to podejdź tu ty stary dziadu!
Cała cala usłyszawszy słowa szeregowego Parkera pobladła. Sam król zastanawiał się, czy przypadkiem się nie przesłyszał.
Wtem po sali rozszedł się spokojny głos mężczyzny:
— Panie… Władco Ashwood, czy mogę coś powiedzieć?
Monarcha spojrzał na grubawego człowieka w eleganckim garniturze. Jego oczy ozdabiały pozłacane binokle, a twarz pokrywała bujna siwa broda. Trzymając uniesioną rękę, czekał na znak od króla, aby ten pozwolił mu mówić dalej.
— Ach, profesor Irving. — Ujrzawszy swego dobrego przyjaciela z dawnych czasów, król westchnął z nostalgią, wszak widziana persona wzbudziła jego wspomnienia, gdy jeszcze jako młodzian studiował nauki medyczne. Profesor Brandon Irving był pionierem w leczeniu zaburzeń psychicznych spowodowanych przez zbyt szybką industrializację społeczeństwa Ashwood. — Proszę mówić profesorze — dokończył, wykonując gest dłonią.
— Dziękuję panie, za oddanie mi głosu w tak ważnej sprawie. — Profesor poprawiwszy binokle, mówił dalej: — Nasz dzielny żołnierz szeregowy Parker zdradza jawne objawy katastroficznego urazu mózgu.
— Katastroficznego urazu mózgu? — zapytał zagubiony król. Po chwili zamyślenia dodał: — Czy możesz nam to wyjaśnić?
— W skrócie, umysł tego nieszczęśnika nie doszedł jeszcze do siebie po gwałtownym szoku, którego doznał podczas uderzenia i utracie swych kompanów. Dlatego też zalecam, aby na jakiś czas wysłać tego biedaka do mojego ośrodka, a zapewniam, że w ciągu trzech miesięcy postawimy go na nogi.
— Bzdury opowiadasz! — krzyknął jeden z duchownych, który energicznie powstał.
Król spojrzał się wymownie w kierunku, z którego padły słowa oburzenia.
Wysoki mężczyzna w fioletowej szacie kontynuował:
— Ten człowiek zdradza jawne objawy opętania!
Na sali rozbrzmiały jęki strachu pomieszane ze śmiechem niektórych uczonych.
— Śmiejcie się dalej baranie łby! — krzyczał duchowny. — Lecz każdy z nas widział na niebie kule ognia! Stało się tak, jak zapowiadał Święty Jordan!
— Cisza!
Salę ponownie nawiedził stukot królewskiej laski.
Król spojrzał na szeregowego Parkera, mówiąc rozkazująco:
— Szeregowy Parker, proszę do mnie podejść.
Wojak, chwiejąc się na nogach, podszedł do władcy na odległość wyciągniętej dłoni. Król ociężale powstał i dotykając po ojcowsku jego ramienia, szepnął mu na ucho:
— Synu wiem, że jest ci ciężko, ale musimy dowiedzieć się, co dokładnie się tam wydarzyło. Oczywiście masz prawo do odroczenia, lecz wtedy trafisz pod skrzydła profesora Irvinga i spędzisz całe trzy miesiące wśród wariatów. Wierzę, że twe męstwo pozwoli ci przezwyciężyć tę chwilową słabość.
Szeregowy Parker uniósł beznamiętny wzrok w stronę króla i gdy wydawało się, że nic nie powie, z jego ust wydobył się słabowity szept. Król ponownie nachylił się, aby zrozumieć jego niewyraźną mowę.
— Dobrze, powiem wszystko, ale… Ale najpierw proszę mi uścisnąć dłoń.
Usłyszawszy tak niecodzienną prośbę, Joseph Morris IV uśmiechnął się, jednocześnie pewnie podał dłoń szeregowemu, dla którego zwykły wydawałoby się uścisk, niewiele znaczył. Niemniej król wiedział, że dla żołnierza Królestwa Ashwood możliwość uściśnięcia monarszej dłoni jest ogromnym zaszczytem, wszak nie co dzień zwykły śmiertelnik ma okazję dotykać dłoń pierwszego człowieka po Bogu.
Król, ściskając dłoń szeregowego, ujrzał, jak ten przygląda mu się ciekawsko. W pierwszej chwili potraktował to jako komplement, lecz gdy chciał zabrać dłoń, poczuł, jak wojak zaciska ją coraz mocniej, jakby jego palce przemieniły się w stalowe sidła.
Próbując wyrwać rękę, monarcha odczuł, jak jego ciało przeszywa prąd, który niespodziewanie zalał całe ciało. Chciał przywołać do siebie gwardzistów, lecz ta sama nieznana siła zespawała mu usta.
Nagle ku zdumieniu wszystkich szeregowy Parker opluł swojego władcę. Salę wypełniła kakofonia oburzenia. Pobliscy gwardziści rzucili się na sprawcę znieważenia głowy państwa, powalając go w ułamku sekundy na ziemię.
Otrząsnąwszy się z szoku, król powrócił na tron, ocierając twarz z resztek niebieskawej śliny. Patrząc na swą dłoń, przyglądał się, jak wydzielina zmienia kolor na zielony, następnie na czerwony, aby na koniec stać się bezbarwną lepką mazią, przylegającą do skóry.
Po chwili rozmyślań nad widzianym zjawiskiem monarcha sięgnął po laskę, którą zastukał trzykrotnie, uspokajając zebranych.
Gdy nastała cisza odezwał się nadwyraz spokojnie:
— Szeregowy Parker zostanie skierowany na leczenie do ośrodka profesora Irvinga. Jednak w leczeniu jego duszy ma uczestniczyć również Kościół, który wybierze swego przedstawiciela najlepiej egzorcystę, aby towarzyszył lekarzom w procesie leczenia. — Ponownie rozbrzmiały prześmiewcze pomruki koła naukowego, lecz pewne spojrzenie króla zaraz uciszyło oświecone umysły. Monarcha mówił dalej: — Proszę również, aby wojsko opracowało plan zbadania miejsca katastrofy. Wraz z grupą naukowców ochotników udacie się na miejsce, w celu wyjaśnienia co się tam dokładnie wydarzyło. Cesarstwo Wschodnie zapewne już planuje taką samą ekspedycję, więc nie możemy pozwolić, aby nas uprzedzili. — Król, powstawszy, dodał: — Ogłaszam koniec spotkania, proszę wracać do swych obowiązków.
Cała sala zawrzała w kotle rozmów, każdy bowiem na swój sposób próbował wyjaśnić, co wydarzyło się w miejscu, skąd przybył szeregowy James Parker. Aczkolwiek im dłużej trwały takowe dyskusje tym powstawały coraz to bardziej wymyślne teorie, oddalające się od twardej rzeczywistości. Również siedzący okrakiem król, patrząc na topniejący tłum, próbował znaleźć własne wyjaśnienie. Niestety jego starczy umysł nie był już tak elastyczny, jak dawniej. Jedynie czego pragnął to zamknąć oczy i choć na chwilę odpłynąć do krainy ze swych najskrytszych marzeń. Krainy gdzie leżąc na polanie, obserwowałby przemieszczające się leniwie po nieboskłonie pierzaste obłoczki rzucające cień na zielone pastwiska.
Lecz marzenia te zostały przerwane przez znajomy głos:
— Dziękuję panie, za gest wobec Kościoła.
Otwarłszy oczy, Morris IV ujrzał przed sobą arcybiskupa Sheena trzymającego w prawej dłoni pozłacane berło ozdobione na rękojeści diamentami ułożonymi na kształt krzyża.
— Nie ma za co — odparł od niechcenia król. — Równowaga musi zostać zachowana.
— To prawda — poparł arcybiskup.
Król przez moment milczał, lecz po chwili patrzenia na swego rozmówcę powiedział z uśmiechem na ustach:
— Arcybiskupie Sheen, co powiesz na mały spacer?
Duchowny pewnie skinął, pomagając swemu władcy powstać z tronu.
Trzymając się pod rękę, udali się powolnym krokiem do wyjścia wychodzącego na tyły pałacu.
Kiedy znaleźli się na placu, monarcha, spojrzał na opustoszałą okolicę, mówiąc z ulgą.
— W końcu cisza… Tak mi teraz tego brakuje.
Arcybiskup, patrząc na zmęczoną twarz władcy, odezwał się nad wyraz ostrożnie:
— Nie myślałeś mój drogi przyjacielu, aby ustąpić z urzędu? Masz przecież zdolnego i sprawnego syna. Myślę, że już czas by to on poprowadził nas ku lepszemu jutru.
Król uśmiechnął się i po chwili wybuchł szczerym śmiechem.
— Oczywiście, że myślałem. Marze o tym każdego dnia! — Klepnąwszy arcybiskupa w ramię, kontynuował: — Gdy mój syn wróci z inspekcji wojsk, zaproszę go na poważną rozmowę. Mam nadzieję, że się zgodzi.
— Po twoim tonie stwierdzam, że nie jesteś pewien, czy Ernest przyjmie twą propozycję objęcia po tobie królewskiej schedy.
— Niczego nie można wykluczyć. Choć… gdyby odmówił, to bym zrozumiał.
— Mówisz poważnie? — Arcybiskup był wyraźnie zaniepokojony zasłyszanymi słowami. — Wiesz, co by to oznaczało?
— Wojnę domową… — odparł gorzko król.
— Oraz, a może przede wszystkim śmierć wielu tysięcy istnień — dodał arcybiskup.