Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po cudownym ocaleniu, księżna Anna wraz ze swymi towarzyszami podróży odkrywają zupełnie nowy świat, z którego obecności nie zdawali sobie sprawy. Jednakże to tajemnica skryta pod jego powierzchnią wzbudza zachwyt, jak i niepokój w sercu księżnej. Czy poznanie prawdy o otaczającej wszystkich ludzi rzeczywistości pomoże rozwiać widmo powstałego tysiące lat temu technologicznego niebezpieczeństwa?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 555
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Strona tytułowa
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
CZĘŚĆ DRUGA
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
Radosław Sławiński
INNY DAWNY ŚWIAT
Tom II
Numer ISBN: 978-83-970409-2-2
Copyright © Radosław Sławiński, 2024
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Lord Remington Lloyd wstał dziś nad wyraz wcześnie, co było dość niezwykłe, wszak od ponad dekady nie zdarzyło mu się powstać z wygodnego łoża wcześniej niż przed godziną dziewiątą. Tym razem jednak musiał być na nogach przed nastaniem świtu, aby zdążyć na otwarcie budynku gazety, której to miał stać się dumnym właścicielem.
Po zapaleniu lamp naftowych podszedł do szafy, zastanawiając się co dziś na siebie włożyć. Po chwili namysłu wybór padł na odświętny czarny surdut.
Przebrawszy się, podszedł jeszcze do lustra, aby upewnić się, że każdy element ubioru leży idealnie na jego jeszcze w miarę szczupłej sylwetce, która z każdym miesiącem zaczynała oddawać pola kolejnym nowym kilogramom.
Upewniwszy się, że wygląda jak pierwszoligowy przedsiębiorca, przygasił lampy, po czym wyszedł na długi korytarz swej rezydencji.
Szedł pewnym krokiem, rzucając cień na szkarłatny dywan ozdobiony różnorakimi czarnymi wzorami przypominającymi coś na kształt porozrzucanych królewskich koron. Lubił każdego dnia na nie patrzeć, od dziecka bowiem pragnął zostać królem, aby uzyskać władzę nad milionami ludzkich istnień. Sama myśl o decydowaniu o losie innych napawała go przemożnym podnieceniem. Niestety władza była zarezerwowana tylko dla tych, których wybrał sam Święty Artur. On jako człowiek wywodzący się z klasy średniej nie mógł sobie pozwolić aż na tak wielki awans. Niemniejpo kilku kolejnych krokach na lordowskiej twarzy pojawił się uśmiech zwycięstwa, gdyż zdał sobie sprawę, że tamte dni minęły wraz z pojawieniem się nowego władcy, którego prześmiewczo nazywał „Lotharem von der Absturz”. Zawczasu bowiem udało się przegłosować zmianę ustroju wKrólestwie Ashwood, przemieniając je w republikę, dzięki czemu i zwykły majętny lord mógł stać się władcą absolutnym. Pierwsze wybory miały odbyć się za trzy miesiące i do tego czasu lord Lloyd jako właściciel gazety musiał rozpocząć zmasowaną kampanię propagandową, aby jego kandydat otrzymał odpowiednie poparcie społeczne tym samym, wynosząc swoją osobę na szczyty niewidocznej władzy.
Idąc dalej i rozmyślając nad kolejnymi scenariuszami, lord Lloyd doszedł do schodów, napotykając na ziewającego młodziana, który trzymał w ręku srebrną tacę.
— Och, to ty! — odezwał się radośnie lord Lloyd, widząc przed sobą swojego nowego kamerdynera.
— Panie — odparł z szacunkiem młodzian, który ponownie ziewnął.
— Nie wyspałeś się? — zapytał lord.
Kamerdyner kiwnął głową.
— To niedobrze — odparł zmartwiony lord. Spojrzawszy na tacę,dodał: — Co tam niesiesz w swych wielkich rękach?
— Śniadanie dla szanownego pana.
— No, no, no! Widzę, że dobrze zrobiłem, zatrudniając cię. — I gdy lord chciał sięgnąć po jedną z leżących na srebrnej tacy słodkich bułek, zamyślił się, po czym po chwili rzekł: — Jednak zastanawia mnie jedna rzecz.
Kamerdyner spojrzał z obawą na złowrogi wzrok swego pana.
— Skąd wiedziałeś, że wstanę dziś tak wcześnie? Nikomu o tym nie mówiłem, oczywiście z wyjątkiem mojego woźnicy.
— A no... przechodziłem akurat obok pańskiego pokoju i usłyszałem krokiwydobywające się ze środka. Postałem tak dłuższą chwilę i domyśliłem się, że szanowny Lord powstał, więc czym prędzej popędziłem przygotować posiłek.
— Lubisz podsłuchiwać? A może podglądać? — spytał szyderczo lord. — A gdybym tam sobie harcował z jakąś damą? To, czy przyzwoicie byłoby tak beztrosko się temu przysłuchiwać? — Lord rzucił speszonemu młodzianowi szydercze spojrzenie.
— No... chyba nie. Proszę mi wybaczyć moją wścibskość.
Służący spuścił wzrok ku błyszczącym pantoflom swego pracodawcy.
— Daj spokój! — wybuchł donośnym śmiechem lord.
Jednak pomimo lordowskiego śmiechu kamerdyner nadal wyglądał na speszonego.
— No już przestań być taki poważny — rzekł po przyjacielsku lord. — Prowadź do salonu, tam dziś sobie zjem pyszne śniadanko, które tak czule dla mnie trzymasz.
Kiwnąwszy głową, kamerdyner ruszył wraz z lordem dowielkiego salonu, który swym ogromem przypominał salę balową mogącą pomieścić bez mała setkę osób.
Postawiwszy tacę na połyskującym od światła płomieni wydobywających się z pobliskiego kominka blacie, służący oddalił się na kilka kroków i stanąwszy przy jednym z posągów ukazujących nagą kobietę, zrobił równie posągową postawę.
Rozsiadłszy się wygodnie na skórzanej kanapie, lord Lloyd z jednej kieszeni wyjął cygaro z drugiej natomiast zapalniczkę. Przypaliwszy końcówkę, odłożył cygaro na pobliską popielniczkę i z ochotą zabrał się za jedzenie śniadania. Pochłaniał posiłek w tempie szarżującego kawalerzysty będącego o włos od ściany pikinierów. Kiedy skończył pierwszą porcję, sięgnął po filiżankę z kawą i zrobiwszy kilka łyków, zwrócił się do nadal nieruchomego kamerdynera:
— Chłopcze, twój czyn przejdzie do historii.
Zadziwiony kamerdyner nie miał pojęcia, o co może chodzić lordowi. Ten widząc jego zakłopotanie, uniósł triumfalnie filiżankę z kawą do góry, dodając:
— Chciałem dziś wyjść bez śniadania, lecz dopiero teraz zrozumiałem — oblizał swe usta — że popełniłbym niewybaczalny błąd. Nawet nie wiesz, jak tym czynem urosłeś w mych oczach.
— Dziękuję panu za te miłe słowa — odparł nieśmiało młodzieńczy lekko śpiewający głos.
Lord Lloyd, skończywszy śniadanie, sięgnął po cygaro i zaciągnąwszy się, powstał, zwracając się do swego przezornego służącego:
— Masz dziś jakieś plany?
— Ja? — zdziwiony kamerdyner wskazał na siebie palcem. — No… Mam zamiar wysprzątać posiadłość podczas pańskiej nieobecności i jak czas pozwoli, to zająłbym się ogrodem.
— No widzę, że nie tylko przezorny, ale również i pracowity. Ale daruj sobie dziś te obowiązki, zabieram cię bowiem na wycieczkę.
— Wycieczkę?
— Pokażę ci moje imperium prasowe, którego właśnie dziś zostanę dumnym właścicielem. Co ty na to?
— W sumie nie wiem, czy to dobry pomysł, panie. Mam jeszcze tyle obowiązków przed sobą, a dzień jest taki krótki.
— Oj, nie krępuj się, nie samą pracą człowiek żyje. Zresztą będzie jeszcze wiele okazji, abyś się wykazał.
— Skoro pan tak mówi...
Lord Lloyd wraz ze swym służącym udali się na podwórze, gdzie czekał na nich elegancki kryty powóz. Woźnica, widząc swojego pana, ukłonił się nisko, po czym otworzył drzwiczki, robiąc zapraszający gest ręką.
Usiadłszy wygodnie na miękkim siedzisku i po zamknięciu drzwiczek lord Lloyd lekkim gwizdnięciem dał znać kierującemu, by ten ruszył. Woźnica strzelił lejcami, a dorożka rozpoczęła powolną jazdę w stronę wyjazdu z posiadłości, aby po kolejnych minutach znaleźć się na brukowanych drogach Republiki Ashwood.
Połowę drogi przebyli w całkowitym milczeniu, słuchając rytmicznego tętentu kopyt. Gdy zabudowa zgęstniała lord Lloyd rzekł:
— Jednak wojna wyszła nam na zdrowie.
Słowa lorda zdziwiły siedzącego naprzeciwko niego kamerdynera.
— Co pan przez to rozumie?
— Przed wojną Ashwood miało nie lada problem ze zwalczeniem biedoty z ulic stolicy. Na szczęście działania wojenne oraz wirus rozwiązały ten cuchnący i obrzydliwy dla mego zacnego oka problem. — Słowa lorda zgorszyły kamerdynera, który jedynie zacisnął zęby. Lord mówił dalej: — Do tego po przejęciu bogatych w zboże terenów Księstwa Asselin nasza gospodarka ruszyła z kopyta, dzięki czemu już za niedługo nasza republika wejdzie na nowe tory dobrobytu. A jednym z ojców tego rozwoju, będę ja.
W ostatnich słowach słychać było nieskrywaną dumę.
— Dziękuję, że mogę pracować dla tak znamienitej osobistości — odparł z udawanym zadowoleniem kamerdyner.
— Szacunek to podstawa drogi Adamie.
— Edwardzie, mam na imię Edward.
Lord Lloyd nagle się zreflektował:
— Ach, wybacz mi Edwardzie. Niestety wojna sprawiła, że męska część mojej służby udała się na front, natomiast żeńska co chwilę umiera na wirusa. Przez tę rotację zaczęły mylić mi się imiona. No ale mam nadzieję, że tobie się nic nie stanie. Wyglądasz na krzepkiego, a działania wojenne raczej ci nie grożą bowiem podobno, na dniach ma nastąpić podpisanie kapitulacji przez włodarzy Księstwa Asselin.
— Chce pan powiedzieć, że Ashwood przełamało obronę Asselin?
Lord nachylił się do ucha Edwarda, mówiąc szeptem:
— Z tego, co wiem, nasi żołnierze świętują już na gruzach Białego Pałacu. Ale nasz rząd jeszcze milczy. Społeczeństwo dowie się o zwycięstwie z gazet. Z mojej gazety — dokończyłdumnie lord, uderzając się w pierś.
Mina Edwarda spochmurniała.
Lord Lloyd to zauważył.
— Nie cieszysz się? Nie mów mi, że kibicowałeś Asselin — zaśmiał się.
— Nie ja… — zawahał się Edward. — Cieszę się, że wojna dobiegła końca. Tylko zastanawia mnie, co się stało z księżną?
Lord ponownie nachylił się nad uchem Edwarda:
— Podobno zdołała uciec na jednym ze swoich statków, lecz z tego, co wiem, zatonął dziś wieczorem.
Mina Edwarda spochmurniała ukazując jednocześnie głęboki żal, pomieszany z przerażeniem.
— A wiadomo co było przyczyną? — zapytał drżącym głosem.
— Przykro mi Edwardzie, ale tego dowiesz się w jutrzejszym premierowym wydaniu mojej gazety.
Powóz dojechał w końcu przed pięciopiętrowy budynek zbudowany z czerwonej cegły. Gdyby nie szyld wiszący na jego szczycie ciężko byłoby zgadnąć, że może się w nim mieścić redakcja gazety o nazwie: „Głos Republiki Ashwood”.
Kamerdyner Edward wyszedł jako pierwszy, pomagając swemu panu przejść nad błotnistą kałużą. Lord Lloyd, znalazłszy się na twardym gruncie, z dumą uniósł szeroko ręce, mówiąc teatralnym tonem:
— Oto w tym miejscu, będziemy pisać historię nie tylko naszej republiki, ale również i całego świata!
Z budynku niespodziewanie wyszedł zasapany niskiej postury mężczyzna, który żywo podbiegł do nowo przybyłych. Jego zakola na głowie oraz okrągłe okulary nadawały mu profesorskiego wyglądu.
— Witam, szanownego lorda! — odezwał się donośnie mężczyzna, nadal starając się nabrać odrobinę więcej tchu.
— Witam, szanownego redaktora naczelnego — odparł radośnie lord.
— Nie sądziłem, że pojawi się lord tak wcześnie. Jeszcze nie zdążyliśmy zawiesić czerwonej wstęgi.
Lord, machnąwszy od niechcenia ręką, odrzekł:
— Darujmy sobie oficjalne powitanie — spojrzał na zegarek — przybyłem dziś tak wcześnie, ponieważ mam jeszcze trochę spraw do załatwienia.
— W takim razie proszę za mną — zasapany mężczyzna wskazał dłonią otwarte wejście — postaram się jak najszybciej ukazać to, co kluczowe dla funkcjonowania naszej wspaniałej gazety.
Po wejściu do środka Edward wraz z lordem przechadzali się wraz z redaktorem naczelnym, od pomieszczenia do pomieszczenia podziwiając nowoczesny wystrój redakcji. Co chwilę redaktor z pełnym przejęciem opowiadał o przyszłych planach wydawniczych oraz możliwościach, jakie otworzą się przed społeczeństwem republiki dzięki nowoczesnemu medium. Lord Lloyd tylko w połowie słuchał tych rewelacji, wiedział bowiem, że to on będzie miał decydujący głos o tym, co będzie mówione i w jakim tonie.
Po półgodzinie żwawego spaceru na powrót znaleźli się przed budynkiem. I gdy lord uścisnął na pożegnanie dłoń redaktora naczelnego, przed budynek gazety nadjechał urzędowy powóz, z którego wysiadł szczupły mężczyzna o śniadej karnacji. Przejechawszy dłonią swe krucze włosy, podszedł dziarsko w stronę zdumionego lorda.
— O, witam, lordzie Lloyd.
— Witam — odparł posępnie lord. — Nie sądziłem, że minister kultury przybędzie na otwarcie.
— Taki mój obowiązek, wszak gazety również są elementem kultury, nad którą sprawuję pieczę.
— No tak — odparł posępnie lord.
— Czy szanowny lord oprowadzi mnie po swoim nowym przybytku?
Spojrzawszy na zegarek, lord zaczął nerwowo drapać się po głowie. Najchętniej zastrzeliłby uciążliwego natręta, lecz wiedział, że był to człowiek przewodniczącego rady stanu Grahama Adkinsa i musiał przystać na jego prośbę.
— Dobrze, lecz proszę dać mi chwilę, muszę porozmawiać z moim pomocnikiem.
Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, lord zwrócił się do Edwarda:
— Chłopcze, jako że znalazłem się w dość niezręcznej sytuacji, muszę cię prosić o pomoc. Jednak chcę, abyś zachował najdalej idącą dyskrecję, sprawa bowiem jest dość dla mnie ważna i nie chciałbym, aby wyszła na jaw. Rozumiesz, moja pozycja nie może zostać nadszarpnięta.
Edward w milczeniu zrobił delikatny ukłon zrozumienia.
— Dobrze. Widzę, że nie myliłem się co do ciebie — rzekł dumnie lord. — Dodam jeszcze, że jak wykonasz powierzone ci zadanie, otrzymasz sowitą nagrodę i to nie tylko pieniężną. — Puścił oko. — A więc kwestia jest tego typu. Udasz się do Królewskiej Przystani z oto tą kartką, którą wręczysz pewnemu strasznemu jegomościowi, który będzie na ciebie czekał w doku numer sześć.
— Strasznemu? — zadziwił się Edward.
— Chodziło mi o wygląd. Facet wygląda, jakby go wyciągnęli z zakładu karnego o zaostrzonym rygorze.Ale tak naprawdę wcale nie jest taki straszny, na jakiego wygląda. Pamiętaj o tym i nie daj po sobie poznać strachu, bo inaczej będzie chciał go wykorzystać przeciwko tobie. Zrozumiano?
Edward jedynie się ukłonił.
— Dobrze. Widzę, że rozumiesz. W takim razieweź mój powóz i ruszaj jak najszybciej. Ach! I pamiętaj dyskrecja ponad wszystko!
Klepnąwszy Edwarda w ramię, lord Lloyd udał się wraz z ministrem kultury do wnętrza budynku gazety. Edward wsiadł do powozu i gdy ten ruszył, zaczął rozmyślać nad rozmową z lordem, zastanawiając się, o co może mu chodzić, wszak był wyraźnie przejęty, jak i iście podekscytowany.
***
Dojechawszy na miejsce, Edward z podziwem patrzył na Królewską Przystań, której doki, jak i przyległe magazyny rozciągały się na całą długość wielokilometrowego wybrzeża. Był to tak naprawdę największy port na kontynencie, który podkreślał wielkość Królestwa Ashwood na morzach i oceanach znanego wszystkim świata.
Po przejściu przez bramę jego oczom ukazały się setki sylwetek brudnych i cuchnących od potu robotników portowych pracujących w pocie czoła przy wyładunku i załadunku kolejnego z rzędu statku transportowego. Większość skrzyń wypełniona była zbożem rozkradzionym z silosów Księstwa Asselin. Widok cennego surowca przyprawiał pracujących robotników o uśmiech na ustach, wiedzieli bowiem, że już za niedługo zostanie przemienione na pyszne pieczywo, dzięki czemu nakarmią swe wygłodniałe rodziny.
Idąc dalej, Edward zaczynał czuć się coraz bardziej niezręcznie, wszak ciekawskie spojrzenia lustrowały zagubionego elegancko ubranego kamerdynera. Jednocześnie z ust pracujących w pocie czoła mężczyzn wydobywały się szydercze docinki pod jego adresem.
Zaciskając zęby oraz ignorując zaczepki, doszedł w końcu do doku numer sześć. Stał tam jeden z nielicznych statków transportowych, którego kadłub pokrywała pomalowana na czarno stal, a z pojedynczego komina wydobywała się biała para. Domyślił się, że musi to być skradziony statek z portów Księstwa Asselin, Ashwood bowiem nie posiadało jeszcze w swej flocie handlowej statków parowych.
Przed trapem stał mężczyzna, który z wyglądu przypominał człowieka, o którym wspominał lord Lloyd. Starcza popękana skóra, zapadłe podkrążone oczy, jakby co dopiero wstał po całonocnej libacji alkoholowej oraz widoczny brak połowy uzębienia wprawiły Edwarda w lekki niepokój. Pomimo obaw postanowił wykonać otrzymane polecenie, nie chciał bowiem, aby spadł na niego lordowski gniew.
Podszedłszy na odległość swobodnej rozmowy, przystanął przed mężczyzną i wyciągnąwszy dłoń z karteczką otrzymaną od lorda, rzekł:
— To dla pana.
W pierwszej chwili stojący przed Edwardem mężczyzna zignorował jego słowa, lecz widząc niezłomną postawę młodziana, od niechcenia przejął skrawek papieru.
Przeczytawszy go, obrzucił Edwarda badawczym spojrzeniem, po czym powiedział złowrogim tonem:
— Proszę za mną.
Po wejściu do pobliskiego magazynu od razu rzucał się widok tysięcy drewnianych skrzyń ustawionych w równym szeregu. Szli pomiędzy nimi, a straszny jegomość liczył szeptem każdy kolejny krok. Gdy ucichł dźwięk jego ciężkiego buta, spojrzał na skrzynie przed sobą. Wyróżniała się od pozostałych tym, że jej powierzchnia posiadała niewielkie otwory wentylacyjne.
— Czemu jest podziurawiona jak ser? — zapytał Edward.
Straszny mężczyzna wydał z siebie pomruk niezadowolenia na zadane mu pytanie. Zaraz jednak odparł:
— Żeby zawartość się nie podusiła.
— Chce pan powiedzieć, że...
— Chcę powiedzieć, że jak nie skończysz zadawać idiotycznych pytań, to wsadzę cię zaraz związanego do jednej z tych skrzyń i wrzucę do wody.
Edward pokornie zamilkł.
Na miejsce dotarli pomocnicy portowi, którzy w ciągu pół godziny wynieśli i zładowali pokaźnych rozmiarów skrzynie na wóz transportowy zaprzęgnięty sześcioma rumakami.
Gdy wóz zaczął powoli ruszać, straszny jegomość wraz z Edwardem chwycili się tylnej poręczy, rozpoczynając leniwą przejażdżkę ulicami Republiki Ashwood.
Wraz z nastaniem dnia ulice wypełniły się mieszkańcami, choć nie stanowili tak wielkiej liczby, jak przed pojawieniem się morderczego wirusa. Duża część osób nadal obawiała się zakażenia, choć serum na „Dusznicę”, jak została nazwana przez lekarzy, było dostępne od dobrych paru tygodni.
Ku irytacji strasznego mężczyzny Edward nadal próbował drążyć temat skrzyni, przez co kilkukrotnie zdarzyło się mu wybuchnąć złością niczym wulkan. Jednakże w końcu zamilkł, przemieniając się w niewzruszoną skałę.
Po dłużącej się przejażdżce dojechali na opustoszały dziedziniec otoczony przez pięciopiętrowe kamienice o spadzistym dachu pokrytym ceramicznymi czerwonymi dachówkami.
Przed tylnym wejściem stał grubawy mężczyzna popalający chciwie fajkę. Widząc strasznego jegomościa, przywitał się z nim, jakby znali się od lat. Po krótkiej wymianie serdecznych zdań zabrali się do rozwierania skrzyń.
Gdy drewniane wieko upadło z hukiem na brudną od błota oraz szczurzych fekalii nawierzchnię, oczom Edwarda ukazał się widok, który wbił go w podłoże. Skrzynia bowiem wypełniona była młodymi dziewczętami w różnym wieku, choć większość na oko nie miała ukończonych nawet piętnastu lat. Brudne, okaleczone, wycieńczone, a przede wszystkim przerażone twarze ścisnęły serce stojącego w całkowitym osłupieniu Edwarda.
Dziewczęta zaczęto wyganiać na zewnątrz, nakazując im przejść do budynku obok. Niektóre po wielodniowym braku ruchu upadały na zimnychodnik, witając kolejną parę siniaków oraz zadrapań. Edward, widząc, jak jedno dziewczę ma problemy, aby powstać, podbiegł do niej, pomagając jej wstać. Młoda niewiasta załzawionymi oczyma rzuciła w stronę Edwarda spojrzenie pełne podziękowania, po czym chwiejnym krokiem udała się do wnętrza budynku.
Kiedy wyładunek dobiegł końca, a wóz odjechał, straszny jegomość pożegnał się z grubawym kompanem, następnie żwawym krokiem opuścił dziedziniec.
Wypuściwszy dym, grubas spojrzał na Edwarda, wskazując, aby podążył za nim.
Po wejściu do środka oraz udaniu się po schodach na pierwsze piętro znaleźli się na korytarzu chronionym przez dwóch barczystych mężczyzn, którzy bez słowa obiekcji przepuścili ich dalej. W końcu znaleźli się w pomieszczeniu, gdzie stłoczone były przywiezione dziewczęta.
Grubawy jegomość, ujrzawszy, jak Edward spogląda to raz na niewiasty, raz na niego, odparł prześmiewczo:
— No nie patrz tak na mnie, chłopcze. Ja jestem tylko przedsiębiorcą, a że handel żywym towarem jest dziś w cenie, to musiałem przeistoczyć swój biznes, którym był handel dywanami na handel oto tym wspaniałym i jędrnym towarem. — Wskazał palcem przerażone i zapłakane oczy ściśniętych dziewcząt.
— Jest to szalenie… — mówił z trudem oburzony Edward — niemoralne.
— E tam… — machnął ręką grubasek — moralność upadła wraz z upadkiem Kościoła. Zresztą ja nigdy nie wierzyłem w te bajki o objawieniach, zmartwychwstaniach i tak dalej. Po drugie, te dziewczęta to dobro zdobyczne. Obywatelki Asselin są niżej w hierarchii od naszych kobiet, muszą bowiem ponieść srogą karę za wszczęcie wojny przez ich panią. A odkupią ją ciężką pracą w różny sposób.
Niespodziewanie do pomieszczenia wszedł szczupły mężczyzna w średnim wieku, przerywając rozmowę. Grubawy jegomość, ujrzawszy znajomą twarz, powiedział zadowolony:
— Ach, John Paul. Przyszedłeś zmierzyć nasze panie?
— Tak — odparł lodowato.
— Dobrze, to w takim razie zostawiam cię z tym oto kolegą — wskazał na Edwarda — jest to człowiek naszego klienta numer jeden, który niebawem mam nadzieję, przybędzie po swój jędrny towar.
Człowiek imieniem John Paul sumiennie przypatrywał się Edwardowi, dostrzegając na jego twarzy wątpliwość co do sytuacji, w której się znalazł. Gdy grubas wyszedł, odezwał się:
— Pracujesz dla lorda Lloyda?
— Ja? — Zdziwiony Edward wskazał na siebie palcem. — Tak. Pracuję dla niego jako kamerdyner.
— Kamerdyner? — zdziwił się John Paul. — Ciekawe… A czy wiesz, co się tutaj dzieje?
— Teraz już wiem — odparł posępnie, patrząc z żalem na szlochające dziewczęta. Edward, widząc nadal badawcze spojrzenie Johna Paula, dodał: — Coś nie tak drogi panie?
— Widzę, że twe serce rozdziera żal i niepewność.
— Mówi pan jak duchowny — rzekł prześmiewczo Edward.
John Paul, usłyszawszy ostanie słowo, podszedł do Edwarda na odległość szeptu.
— Potrafię poznać po obliczu człowieka jego szlachetne serce. W tobie widzę zarówno je, jak i nienawiść połączoną z chęcią zemsty.
— Ale… — Nagle Edward zamarł, zdając sobie sprawę, że człowiek patrzący mu w oczy przejrzał go na wskroś. — Skąd pan o tym wie?
— Ciszej — wtórował John Paul, przykładając palec do ust. — Chcesz pomóc tym dziewczynom?
Widząc bezradne spojrzenia pomieszane ze strachem, Edward pokiwał energicznie głową.
— Dobrze. Widzę, że jeszcze są na tym świecie ludzie gotowi na poświęcenie. — Rozejrzawszy się na wszystkie strony, John Paul kontynuował: — Nie możemy tak dłużej sobie tutaj rozmawiać, wszak ściany tego budynku lubią podsłuchiwać. Wiesz, gdzie mieści się kościół Świętego Jordana?
— Niedaleko urzędu miasta.
— Dokładnie — odparł dumnie John Paul.
— Ale z tego, co wiem, został zburzony podczas rewolty.
— Tak, to prawda — odparł smutno John Paul. — Na jego miejscu zbudowano dom publiczny, do którego trafi część tych biedactw. — Z kieszeni spodni wyjął plakietkę, wręczając ją Edwardowi. — Weź tę przepustkę i przyjdź tam po zmroku, pytając o Pana Rozkoszy.
— Pan Rozkoszy?
— Nie mogę ci nic teraz powiedzieć. Musisz mi po prostu zaufać. I pamiętaj, los tych dziewcząt jest teraz w naszych rękach.
— Rozumiem — odparł Edward, kiwając głową.
Do pokoju ponownie wszedł zaaferowany grubawy jegomość, oznajmiając:
— No panowie, przybył nasz klient numer jeden…
II
Kołysanie po trwającym całe dwa bite dni sztormie ustało, dzięki czemu Anna po raz pierwszy od momentu znalezienia się na pokładzie jednostki, na której roiło się od czarnoskórych marynarzy, mogła bezpiecznie wyjść na zewnątrz, aby wraz z Virginią nabrać haustów świeżego powietrza. Po kilku wdechach i wydechach odczuła ulgę, wszak rybi odór połączony z męskim potem przypominającym zapach octu stał się mniej dokuczliwy dla jej wrażliwego węchu.
O dziwo, „Czarni”, jak ich nazywała, nie zjedli jej od razu po wejściu na pokład. Co jeszcze dziwniejsze, byli bardzo dystyngowaniniczym najznamienitsi dżentelmeni Asselin, a z ich wielkich twarzy nie znikał szeroki uśmiech. Jedyną niedogodnością dla Anny były ciekawskie spojrzenia padające na nią na każdym kroku.
Statek, który ocalił rozbitków z SS Imperatora od niechybnej śmierci, należał do floty handlowej czarnoskórych powracającą z portów Cesarstwa Wschodniego. Był to trzymasztowy żaglowiec o stalowym kadłubie przypominający Annie dawne statki Księstwa Asselin, przez co zdumienie z jej twarzy nadal nie znikało, nigdy bowiem nie sądziła, że „Czarni” są również w stanie budować tak wspaniałe jednostki. Jej postrzeganie świata, o którym wiele czytała w ciągu tej krótkiej podróży legło w gruzach.
Przechadzając się pomiędzy drewnianymi skrzyniami, dotarła przed mostek kapitański. Stojący na górze postawny kapitan w białym mundurze widząc Annę, ukłonił się, po czym pośpiesznie zszedł po przyległych schodkach i gdy znalazł się przed obliczem księżnej, ukłonił się nisko, całując jej dłoń. Kapitan pomimo innego koloru skóry oraz postawnej budowy był nad wyraz delikatny, co jeszcze bardziej speszyło Annę.
— Pani — zaczął nieśmiało — przepraszam, że nie odwiedziłem księżnej wcześniej, lecz dopadł nas sztorm i musiałem zrobić wszystko, aby nie podzielić losuwaszego nieszczęsnego statku.
Kapitan po raz kolejny wzbudził w Annie podziw, wszak jego mowa w języku Asselin brzmiała perfekcyjnie.
— Nie sądziłam, że mówicie w naszym języku — odparła z szacunkiem.
— Bo nie mówimy — odrzekł kapitan, uwidaczniając swe białe jak śnieg zęby. — Niemniej, jako przedstawiciel mojej ojczyzny jestem zmuszony do nauczenia się języków wielu państw na wypadek, gdybym spotkał obce jednostki w celach handlowych.
Opowiadając o swym statku, jak i pracy, kapitan dostrzegł, że Anna co chwilę nerwowo się rozgląda.
— Coś nie tak pani? — zapytał nad wyraz delikatnie.
— Słucham? — Zdawszy sobie sprawę, że swojego dziwnego zachowania Anna potrząsnęła głową, dopowiadając: — Nie drogi panie, to… Nadal przeżywam to, co spotkało mnie oraz moich towarzyszy.
— Rozumiem pani ból… Trudno powiedzieć cokolwiek w tej sytuacji, spotkała was bowiem ogromna tragedia. Na całe szczęście postanowiłem tego wieczora skrócić nieco drogę, dzięki czemu ujrzeliśmy błysk. W pierwszej chwili nie sądziłem, że była to eksplozja, lecz po dotarciu na miejsce zrozumiałem brutalną prawdę. Na całe szczęście udało się wyłowić waszą piątkę.
— Piątkę? — powtórzyła Anna. — Czy naprawdę nikt inny nie ocalał?
— Niestety, nie — dodał z bólem kapitan. — Nikogo więcej nie udało nam się odnaleźć. W okolicy unosiły się jedynie same popalone szczątki.
— To niemożliwe — w kącikach oczu Anny pojawiły się łzy — znów go straciłam… Tym razem na dobre.
I gdy miała wybuchnąć płaczem, jej uwagę zwróciło ciekawskie spojrzenie stojącego przed nią kapitana, przez co w mig się otrząsnęła, nie chcąc okazać słabości przed przedstawicielem obcego państwa. Po drugie, postanowiła, że dopóki nie zostanie odnalezione ciało Lothara, nie będzie ronić żadnych łez, wszak jak sama siebie okłamywała, cuda się zdarzają.
— Czy mogę wiedzieć, o kim pani mówi? — zapytał nieśmiało kapitan.
— Teraz to nie ma żadnego znaczenia — odparła, patrząc na bezkres wody.
Do stojącej dwójki dołączył arcybiskup Ratzinger, który widząc znajomą twarz, rzekł radośnie językiem ojczystym kapitana:
— Kapitanie Garcon, jakże znów dobrze cię zobaczyć, przyjacielu.
— Ciebie również Josephie
Obydwaj panowie wpadli sobie w ramiona.
Kiedy powitanie dobiegło końca, Anna popatrzyła na uśmiechniętą dwójkę, mówiąc:
— Domyślam się, że dobrze się znacie. Czy może to tylko moje mylne spostrzeżenie?
— Ach, pani — westchnął dumnie kapitan Garcon — oczywiście, że tak. Joseph przez wiele lat był misjonarzem odbywającym służbę duchową na Czarnym Lądzie. Można by rzec, że jest dość popularną personą w naszej ojczyźnie.
Arcybiskup Ratzinger, słysząc wypowiadane przez kapitana pochwały, uśmiechał się skromnie, cały czas zachowując pokorę. W końcu jednak podczas kolejnej opowieści na temat jego znamienitej osoby pozwolił sobie na wtręt:
— Daj spokój przyjacielu. Jedynie staram się wykonywać sumiennie swoje obowiązki.
— I robisz to z pełnym poświęceniem dla naszego narodu — odparł z dumą kapitan. — Pamiętasz jak parę lat temu, gdy prezydent...
W pewnym momencie słowa kapitana Garcona zostały przerwane przez krzyk obserwatora wydobywający się z bocianiego gniazda:
— Ląd przed nami! Powtarzam ląd przed nami!
Ukłoniwszy się swym rozmówcom, kapitan ruszył pośpiesznie na mostek.
Zaciekawiona Anna wraz z arcybiskupem Ratzingerem udała się na dziób statku, gdzie ujrzawszy przed sobą wysokie klify, porośnięte bujną roślinnością, rzekła zaskoczona:
— Myślałam, że Czarny Ląd to sama pustynia.
Uniosła wyżej Virginię, aby maleństwo również mogło ujrzeć ten zachwycający widok.
— Pustynia stanowi niewielką część Czarnego Lądu i znajduje się bardziej na południe — mówił arcybiskup — natomiast tereny przybrzeżne przypominają mieszankę Księstwa Asselin z Królestwem Ashwood.
— Będę musiała w takim razie to zobaczyć — odparła zachwycona Anna, nadal patrząc na ląd przed sobą.
Statek pod wieczór znalazł się u wejścia do zatoki. Po kwadransie od zatrzymania jednostki na pokład wszedł uśmiechnięty pilot, pomagając kapitanowi bezpiecznie wejść do portu.
Kiedy statek zacumował, pierwsi marynarze zaczęli schodzić na ląd, głosząc nowinę o przybyłych razem z nimi rozbitkach. Wieść ta sprawiła, że w ciągu następnych minut port wypełnił się gapiami, którzy niecierpliwie czekali na pojawienie się niezapowiedzianych gości.
Anna, ujrzawszy tłum czarnoskórych, odczuła niemałe przerażenie, wszak nie miała pojęcia, jak zachować się w świecie, który był dla niej całkiem obcy. Na szczęście obok niej pojawił się zafascynowanypremier Harrison w towarzystwie służącej Helgi trzymającej na rękach przysypiającą Virginię, przez co strach Anny zelżał o kilka nut.
— No, tego się nie spodziewałem — odezwał się premier Harrison.
— Nie tylko pan premierze — odparła wciąż zdumiona Anna. — Czy wie pan coś o ich zwyczajach? Jak się zachowywać, aby przypadkiem nie urazić tutejszych uczuć.
— Z tego, co udało mi się dowiedzieć od naszych kupców, to nie różnią się zbytnio od nas.
— Och, naprawdę?
— Proszę spojrzeć na tych dwóch jegomości stojących nieopodal trapu.
Za radą premiera Anna skierowała wzrok na postawnych mężczyzn o długich brodach zlewających się z ich kolorem skóry, którzy ubrani byli w eleganckie fraki, a ich głowy zdobił wysoki cylinder. Jeden z nich przez swój monokl spoglądał ciekawsko w miejsce, gdzie stała biała blond piękność.
— Ich maniery oraz prezencja świadczą, że są dokładnie tacy sami jak my. Różnią się jedynie kolorem skóry i barwą głosu — dokończył premier.
— Oby pan miał rację — odparła z nadzieją Anna.
Kapitan Garcon podszedłszy do swych gości, rzekł:
— Moi drodzy, czas zejść na suchy ląd. Nie obawiajcie się moich rodaków, zostaniecie bowiem ugoszczeni po królewsku.
Gdy oczom zgromadzonego tłumu ukazała się biała jak śnieg twarz Anny, wszyscy zamarli, obserwując w ciszy schodzącą po trapie księżną. Stojące damy żywo dyskutowały o jej ponad przeciętnej urodzie, pomimo że oblicze Anny było blade z wyczerpania, jak i ze strachu spowodowanego obecnością na obcym dość egotycznym dla niej terenie.
Jednakże zaraz wzrok pań powędrował ku służącej Heldze niosącej w nosidełku rozbudzoną już na dobre Virginię, która to widząc tłum ludzi, zaczęła się śmiać i wierzgać wzbudzając przy tym zachwyt zgromadzonych. Lecz gdy zza pleców kapitana wyłoniła się twarz arcybiskupa Ratzingera, tłum całkowicie oszalał, wznosząc peany na jego cześć.
Mężczyźni pośpiesznie spod marynarek zaczęli wyciągać drewniane krzyże i gdy arcybiskup przechodził obok nich, kłaniali mu się pokornie. Duchowny błogosławił wiernych gestem dłoni, wzbudzając u idącego tuż obok premiera Harrisona niemały podziw nad wiarą mijanych ludzi, wszak z ich oczu biło prawdziwe przekonanie o istnieniu Stwórcy.
Arcybiskup Ratzinger zauważył zaskoczenie premiera Ashwood.
— Widzę, że pańska niewiara została właśnie wystawiona na próbę.
— Zawsze myślałem, że to Ashwood przoduje w ilości wiernych Kościoła arturiańskiego. Aczkolwiek to, co tu widzę, przekracza moje najśmielsze wyobrażenia. Nie sądziłem, że ludzie z Czarnego Lądu pałają aż taką miłością do ludzkich wymysłów.
Duchowny udając, że nie usłyszał ostatnich słów, dodał:
— To proszę poczekać, aż zobaczy szanowny premier świątynie Josephine.
— Josephine? To kobiety mogą zostać świętymi?
— Oczywiście. Świętym nie zostaje się poprzez przynależność do danej płci, tylko za zasługi wobec Boga, a przede wszystkim wobec ludzi.
— Teraz już rozumiem, co oznacza powiedzenie, że: „podróże kształcą” — żachnął się premier.
— Myślę, że my biali ludzie, możemy się od tutejszych wiele nauczyć. Szczególnie jak żyć w zgodzie.
Kiedy nowo przybyli dotarli przed główną bramę portową, nadjechała kolumna czterokołowych pojazdów. Żywcem przypominały wynalazki pochodzące z Asselin, lecz wyróżniały się lśniącą karoserią oraz nie posiadały rzucających się w oczy rur skierowanych ku górze, które z ochotą lubiły pokrywać okolicę duszącą białą mgiełką. Jednakże to brak jakiekolwiek odgłosu pracy silnika zrobił największe wrażenie na Annie, jak i reszcie jej towarzyszy.
Z pojazdu stojącego pośrodku wyszedł kierowca, który pośpiesznie podszedł do tylnych drzwi, po czym zgrabnym ruchem ręki otworzył je na oścież. Z wnętrza wyszedł niski krępy człowiek mający na sobie urzędowy garnitur, którego pozłacane końcówki rękawów lśniły w blasku pobliskich lamp rozświetlających okolicę swym białym światłem. Jego twarz zdobiły liczne zmarszczki, a prosty chód pozwalała utrzymać mu posrebrzana laska.
Stanąwszy przed przybyszami, obrzucił ich poważnym spojrzeniem. Lecz ujrzawszy twarz arcybiskupa Ratzingera, uśmiechnął się szeroko, mówiąc ochrypłym głosem:
— Witam, biskupie — ukłonił się nisko — czemuż to ponownie dostępujemy zaszczytu, goszcząc cię w naszych skromnych progach?
— Premierze Carbonneau — zaczął z szacunkiem arcybiskup Ratzinger. — Po pierwsze, już nie biskupie, tylko arcybiskupie. Jakiś czas temu z powodu śmierci poprzedniego włodarza arcybiskupa Sheena zostałem mianowany na tymczasowego zastępcę. Do momentu, dopóki nie zbierze się konklawe mam pełnić obowiązki głowy Kościoła.
— Och! To moje najszczersze gratulacje.
— Po drugie, nasz statek uległ porażającej katastrofie, w której zginęło wiele wybitnych jednostek. Szczęśliwie dzięki Opatrzności naszej garstce udało się wyjść cało z tej opresji. Na dodatek, zesłała nam twych ludzi — wskazał na jednostkę cumującą w porcie — którzy to z całkowitym poświęceniem uratowali nas przed niechybną śmiercią w odmętach lodowatej wody.
— Kapitanie Garcon — zaczął premier Carbonneau — proszę się stawić jutro wraz z załogą w budynku rady ministrów. Odznaczę pana i pańskich ludzi najwyższym możliwym orderem za ten odważny i ryzykowny czyn. Proszę również nakazać wysłanie floty w celu zbadania miejsca katastrofy oraz wyłowić ciała pozostałych nieszczęśników, jeżeli takowe zostaną znalezione.
Kapitan Garcon dumnie się wyprostował i salutując, wykrzyczał:
— Tak jest, panie premierze!
— Dobrze, a teraz przejdźmy do powitań. Kim są ci zacni państwo arcybiskupie, którzy ci towarzyszą?
— A więc premierze Carbonneau — arcybiskup Ratzinger wskazał na Annę — to jest wielka księżna Anna Mallinckrodt, a obok niej stoi jej wierna służąca Helga trzymająca w swych rękach córkę księżnej imieniem Virginia. Natomiast ten wysoki dżentelmen to nie kto inny jak sam Morgan Harrison premier Królestwa Ashwood.
Premier Carbonneau zamarł, zastanawiając się jednocześnie, czy arcybiskup Ratzinger przypadkiem nie stroi sobie z niego żartów. Niemniej znał go doskonale i wiedział, że nigdy, ale to nigdy nie pozwoliłby sobie na dowcipkowanie z kogokolwiek, a tym bardziej z tak szanowanej osoby, jaką jest premier państwa Caden.
Poluzowawszy swój nieco ciasny kołnierz, odparł:
— Nie powiem, że jestem totalnie zaskoczony tym, czego się właśnie dowiedziałem. Czy możecie mi wyjaśnić jakim cudem premier oraz księżna wrogich sobie państw znaleźli się na jednym pokładzie?
— Premierze — odezwał się z szacunkiem arcybiskup Ratzinger. — Ta historia jest tak długa i nieprawdopodobna, że nie wiem, czy starczy nam czasu do rana.
Spojrzawszy na zegarek, premier Carbonneau rzekł:
— Ma szanowny arcybiskup rację, zbliża się wieczór i głupio byłoby, abyście mi w tak przedziwnym miejscu opowiadali o swych przeżyciach. W takim razie zapraszam was na kolację do pałacu gościnnego. Tam mi wszystko na spokojnie wyjaśnicie. — Wskazując pojazd przed sobą, dodał: — Proszę wsiadać, gwarantuję, że się pomieścimy.
Gdy wszyscy rozsiedli się na wygodnych skórzanych kremowych kanapach, pojazd leniwie ruszył, jadąc w szpalerze tłumu machającego na pożegnanie.
Opuściwszy zatłoczony port, pojazd głowy państwa Caden wjechał na główną drogę wypełnioną przez dorożki, rowerzystów oraz podobne elektryczne czterokołowce, którym się poruszali. Reflektory mijanych pojazdów oślepiały jeszcze nieprzyzwyczajony do tak dużej ilości światła wzrok Anny.
Po czasie rządowakolumna zjechał z głównej drogi, wjeżdżając na wąskie miejskie uliczki otoczone przez kilkupiętrowe kamienice przypominające bardziej pałace niż budynki mieszkalne. Kierowcy co rusz musieli zatrzymywać się, aby przepuścić przechodniów, którzy widząc pozdrawiającego ich premiera Carbonneau, kłaniali się nisko, wykonując jednocześnie salut prawą dłonią.
Anna patrzyła z podziwem na nocne życie stolicy Czarnego Lądu. Tańczący oraz uśmiechnięci ludzie w poświacie oświetlenia elektrycznego wydawali się beztroscy i pełni życia. Żyli bowiem daleko od problemów białych ludzi, dzięki czemu mogli korzystać z technicznych udogodnień bez obaw, że zaraz na głowę spadnie im wielkich rozmiarów pocisk artyleryjski, niszcząc wszystko, co z tak wielkim trudem stworzyli pracą całych pokoleń.
Jednakże nadal największy podziw sprawiał postęp, który otaczał Annę naokoło. Była przekonana, że to Księstwo Asselin wiedzie prym w rozwoju nowych technologi, lecz widząc otaczający ją przepych, uświadomiła sobie, jak dużo brakowało jej księstwu, aby osiągnąć to, na co właśnie patrzyła. Znajdowała się w centrum tak słynnej i ogłaszanej przez wielu naukowych wieszczy, rewolucji technologicznej. Miała wrażenie, jakby przeniosła się do świata przedstawianego na kartach powieści najwybitniejszych fantastów.
Kiedy kolumna wjechała na drogę prowadzącą przez pusty plac, jej serce zabiło jeszcze mocniej, ujrzała bowiem, jak wielki obiekt przypominający pocisk karabinowy oświetlany przez dziesiątki reflektorów unosi się w powietrzu. W pośpiechu przejęła od służącej Helgi Virginię, aby ukazać jej to dziwaczne cudo.
Premier Carbonneau zauważył zachwyt na twarzach dam.
— To jest sterowiec, drogie panie — rzekł dumnie.
— Sterowiec? — odparła zdziwiona Anna.
— Tak, pani. Taki statek, tylko że pływający w powietrzu. W przyszłym roku mamy zamiar otworzyć pierwszą międzykrajową linię powietrzną.
— A może by tak kontynentalną? — wtrącił równie zdumiony premier Harrison.
— Może kiedyś… — odparł z dystansem premier Carbonneau. — Wpierw musicie nauczyć się żyć w zgodzie i zaprzestać niepotrzebnych nikomu konfliktów. Głupio by było, aby technologia powietrzna dostała się w niepowołane ręce.
Morgan Harrison wraz z Anną popatrzyli na siebie z lekkim zakłopotaniem. Po słowach premiera Carbonneau poczuli się jak przedstawiciele barbarzyńskich plemion opisywanych na kartach książek od historii.
Limuzyna, opuściwszy plac, jechała jeszcze chwilę pomiędzy drzewnym szpalerem, dojeżdżając po czasie do bramy, której strzegli gwardziści w pióropuszowych hełmach. Widząc dobrze znaną kolumnę, pośpiesznie rozwarli wrota, przepuszczając w ukłonie swego premiera.
Pojazd zatrzymał się przed głównym wejściem pałacu przypominającego Annie wille najbogatszych dygnitarzy Asselin. Aczkolwiek widok ten przyprawił ją o kolejne ukłucie na duszy, przypomniała sobie bowiem twarze nieszczęśników, których rozerwane ciała unoszą się nadal na powierzchni wody. Choć wciąż wierzyła, że uda się wyłowić i pochować z szacunkiem przynajmniej część z nich.
Po wejściu do środka premier Carbonneau zaprowadził swoich gości do pokoju gościnnego, wskazując, aby zajęli miejsca na wygodnej kanapie mieszczącej się obok majestatycznego kominka w kształcie podkowy, sam natomiast zajął miejsce na eleganckim skórzanym fotelu, do którego po chwili podeszła zaaferowana kobieta ubrana w długą beżową suknię.
Kłaniając się nisko swym nowym gościom, których to białe twarze wzbudziły w niej ciekawość, zwróciła się głosem pełnym pokory w stronę premiera Carbonneau:
— Premierze, czym mogę służyć?
— Witaj, Elyno — odezwał się z szacunkiem premier Carbonneau — wybacz tak niespodziewaną wizytę, wszak wydarzyła się niespodziewana sytuacja.
— Premierze — kobieta odezwała się równie z wielkim szacunkiem — na całe szczęście zostałam o wszystkim poinformowana na czas dzięki naszym telegrafistom.
— Telegrafiści jak zawsze na posterunku — odparł dumnie premier.
— Za niedługo podamy kolację — dodała radośnie kobieta.
— Dziękuję Elyno za twą służbę. Czekamy niecierpliwie na twoje wyborne dania.
Premier Carbonneau ukłoniwszy się, ucałował czule dłoń kobiety. Anna dostrzegła, że obydwoje noszą takie same obrączki. Gdy dama imieniem Elyna opuściła pokój, postanowiła zapytać:
— Premierze — zaczęła nieśmiało — czy kobieta, z którą przed chwilą...
— Tak, to moja żona — wtrącił dumnie premier, jednocześnie się uśmiechając.
— Żona? — zdziwiła się Anna, będąc równocześnie zaskoczona przenikliwością swego rozmówcy.
— Dokładnie, i matka moich ośmiorga dzieci.
— Och… — Anna zarumieniła się — proszę wybaczyć mi moją ciekawość. Nie sądziłam, że żona władcy może być zwykłą służącą.
— Moja kochana Elyna nie jest zwykłą służącą — zaśmiał się — ona jest gospodarzem tego zacnego przybytku od wielu, wielu lat. Zarządzała tą posiadłością na długo, zanim zostałem premierem.
— W takim razie proszę mi wybaczyć, wyciągnęłam zbyt pochopne wnioski.
— Nic się nie stało. Rozumiem, że dla ludzi z waszego kontynentu może to być nieco dziwaczne, że żona dostojnika może zwyczajnie pracować. Niemniej jest to spowodowane naszym systemem społeczno-ekonomicznym, w którym istnieje tylko i wyłącznie klasa średnia.
— Chce pan powiedzieć, że nie posiadacie klasy biednej, jak i bogatej? — wtrącił zaciekawiony Morgan Harrison.
— Dokładnie premierze.
— Ale... jak to możliwe? Przecież człowiek posiada naturalny instynkt do gromadzenia dóbr. Prędzej czy później wykształci się klasa bogaczy powodująca tym samym powstanie biedoty, która będzie w pocie czoła pracować na garstkę szczęśliwców.
— Ma pan całkowitą rację, lecz dotyczy to społeczeństwa niewychowanego w arturiańskim etosie pracy oraz nauce społecznej.
— Może pan przybliżyć ten temat?
— Niech zrobi to arcybiskup Ratzinger — odparł premier Carbonneau, wskazując na wywołanego do tablicy duchownego. Ten w podziękowaniu ukłonił się, mówiąc:
— Wieleset lat temu na te ziemie przybyła ekspedycja składająca się z duchownych arturiańskich, którzy odkryli obecność czarnoskórych. Byli to ludzie dzicy podzieleni na liczne plemiona różniące się zachowaniem i zwyczajami. Niektóre były niezwykle gościnne, inne wojownicze, umiejące zabijać bez mrugnięcia okiem. W pierwszej chwili włodarze Kościoła postanowili zostawić te ziemie w spokoju, wszak bulla arcybiskupa Sublimis Deus zakazywała nawracanie siłą napotkanych kultur. Co jeszcze ciekawsze, jedna z ekspedycji, która udała się w głąb Czarnego Lądu, znalazła ślady bytowania samego Świętego Artura.
— A jakież to ślady? — zapytał zaciekawiony Morgan Harrison.
— Wszystko zostało opisane w Piśmie Świętym, premierze.
— Pismo Święte to stek bzdur pisany zagadkami, aby wprowadzić jeszcze większy zamęt u wiernych, zbłąkanych owieczek — rzekł zirytowany premier Harrison.
— Doskonale znam pańskie poglądy na temat Kościoła i wątpliwości na temat wiary w istnienie Boga. Zapewniam, że gdy nadarzy się stosowna okazja, wysłucham tych wątpliwości. Jednak teraz chciałbym wrócić do meritum pańskiego pytania.
Morgan Harrison skinął w milczeniu, czekając na dalsze słowa arcybiskupa.
— Gdy wiadomość o bytowaniu Świętego Artura dotarła do głowy Kościoła, ten postanowił nadać temu miejscu status świętego. W kolejnych latach na obecne ziemie przybywało coraz więcej duchownych oraz wiernych, z którymi przypływali również pospolici bandyci chcący się nakraść. Rok za rokiem gehenna tutejszych mieszkańców przekroczyła wszelakie granice. Dlatego też arcybiskup Wiktor postanowił stworzyć tutaj enklawę arturiańską, która to po czasie zjednoczyła wszystkie plemiona, przekształcając się w coś na kształt państwa. Niestety po kolejnych dziesięcioleciach nad mieszkańcami zaczął górować instynkt, o którym wspomniał premier Harrison. Zaczęły powstawać podziały klasowe, rozpoczynając krwawą walkę o władzę, jednym słowem wszystko to, co znamy z białego kontynentu. Dlatego też Czarny Ląd poddano izolacji. Zaczęto szerzyć kłamliwe plotki, aby odstraszyć potencjalnych podróżników, a tutejszym zabroniono opuszczania ojczyzny pod groźbą kary śmierci.
— Czyli Kościół przeprowadzał na tych ziemiach eksperyment? — zapytał zaintrygowany premier Harrison.
— Tak — odpowiedział pewnie arcybiskup.
— Nie uważa arcybiskup, że trochę to niemoralne? — wtrącił premier. — Nie sądziłem, że jesteście w stanie zniewolić aż tak wielkie masy ludzkie.
— Taka była wola Świętego Artura, a my jako jego słudzy ją wykonaliśmy.
— A gdyby wam kazał ich wyrżnąć co do joty? Też byście wykonali jego wolę? — zapytał z przekąsem premier.
Na zasłyszane słowa arcybiskup jedynie uśmiechnął się pod nosem.
— Zapewniam pana premierze, że Święty Artur nigdy nie kazałby nikogo uśmiercić, jeżeli nie byłoby to naprawdę konieczne.
— Skoro pan tak twierdzi — odparł bez przekonania premier Harrison.
Wtem polemikę przerwała Anna.
— Panowie, może jednak wrócimy do wcześniejszego tematu?
— Ma najjaśniejsza całkowitą rację — rzekł pokornie arcybiskup Ratzinger i poluzowawszy koloratkę, kontynuował: — Nasz eksperyment, jak to nazwał sam szanowny premier Harrison, po setkach lat ujarzmiania pierwotnych instynktów przyniósł wymierne korzyści w postaci ukształtowanych i gotowych do twórczej pracy umysłów. Można by powiedzieć, że rozwój, który nastąpił na Czarnym Lądzie, przekroczył i nasze wyobrażenia. W pewnym momencie zaczęli rodzić się ludzie, którzy w ciągu trzech pokoleń dokonali postępu, jaki wykonał biały kontynent w przeciągu pięciu tysięcy lat! Zamiast ciągłej pogoni za pieniądzem i pierwotnymi żądzami organizmu obecni mieszkańcy skupili się na rozwijaniu twórczej pracy, czego efekty widzimy na każdym kroku.
— Fascynujące — odezwała się z podziwem Anna.
— No dobrze — wtrącił Morgan Harrison — ale co się dzieje, gdy dany człowiek zbije majątek na swojej twórczej pracy? Jak dobrze wiemy, pieniądze nie mogą leżeć odłogiem niczym ziemia.
— To prawda — odparł premier Carbonneau. — Kiedy dochód takiego zdolnego człowieka przekroczy wartość najwyższej średniej pensji, resztę oddaje do kasy państwa. Oczywiście z własnej nieprzymuszonej woli.
Premier Harrison był wyraźnie zdumiony tym, co usłyszał od władcy państwa Caden.
— I nikt nie ma z tym żadnych obiekcji? — zapytała Anna. — W Asselin coś takiego byłoby nie do pomyślenia.
— Nie. Każdy bowiem mieszkaniec tego pięknego kraju zdaje sobie sprawę, że społeczeństwo jest najważniejsze. Niewłasny interes czy, interes rodzinny tylko interes społeczny wpojony nam przez arturiańską naukę społeczną jest tym, co każdy z nas pielęgnuje na każdym kroku. Brak nadwyżki pieniądza chroni nas przed demoralizacją i popadnięciem w hedonizm. Musimy cały czas pracować, dzięki czemu nasze społeczeństwo jest pozbawione problemów białych ludzi.
— I naprawdę nikt, żaden polityk nie ma pokus, aby sobie trochę poszastać kabzą państwową? — zapytał Morgan Harrison.
— Nie — odpowiedział krótko premier Carbonneau. — Każdy z nas głęboko wierzy w istnienie pośmiertnej kary, o której wspomina Pismo Święte. Wiemy, że uciechy cielesne i materialne tego świata są niczym w porównaniu z zaszczytem, jaki dostąpimy po śmierci. Dlatego też warto dzielić się owocami własnej pracy z bliźnimi.
— Aż trudno mi w to uwierzyć — odparł zdumionypremier Harrison.
— Rozumiem premierze — odezwał się arcybiskup Ratzinger — że będąc wychowanym w świecie białego człowieka, trudno uwierzyć, że uczciwość i prawość może istnieć, lecz każdego dnia modlę się, aby wasze społeczeństwa również przyjęły arturiańską naukę społeczną. Dzięki czemu będziemy mogli ruszyć w stronę gwiazd, nauczając inne myślące rasy, czym jest dobro i uczciwość.
— Jak na razie nasz kontynent zaprzecza wszelakim naukom Kościoła na każdym kroku — odparł posępnie premier Harrison.
— Właśnie — odezwał się donośnie premier Carbonneau — proszę, wyjaśnicie mi co się u was dokładnie dzieje? Słyszałem od kapitanów statków handlowych, że spotkało was wiele złego. I co gorsza, rozpoczęła się wielka wojna.
W pokoju zapanowała niezręczna cisza. Goście premiera Carbonneau patrzyli na siebie, zastanawiając się, kto ma odezwać się pierwszy. Anna była zbyt wymęczona podróżą, aby opowiadać premierowi obcego państwa o sytuacji na białym kontynencie, natomiast arcybiskup Ratzinger jako tymczasowa głowa Kościoła nie czuł się kompetentny do przedstawienia spraw politycznych. Morgan Harrison, odczuwając na swej twarzy spojrzenia wymienionej dwójki, postanowił, że to on opowie w każdym szczególe o minionych oraz trwających wydarzeniach.
Premier Carbonneau słuchał uważnie słów premieraAshwood, dokładnie je analizując. Z każdym nowym wątkiem jego czarna twarz robiła się coraz bledsza. Lecz to informacja o możliwym opętaniu syna następcy tronu Josepha Morrisa IV, wprawiła go w największe osłupienie. Morgan Harrison, widząc zamyślenie swego rozmówcy, w pewnym momencie zamilkł, czekając, aż głowa państwa przetrawi zasłyszane słowa.
Po chwili zadumy premier Carbonneau rzekł:
— Czyli przepowiednia Świętego Jordana mówiła prawdę?
— Na to wygląda — dodał arcybiskup Ratzinger.
— A czy ten obiekt, ta kula, o której wspominał pan Harrison, wiadomo czym to jest?
— Niestety, jak już wspomniałem wcześniej, bazujemy tylko na wiadomości od kapitana Jeffreya White’a, który jako jedyny miał okazję zapoznać się z dziennikiem zaginionej ekspedycji porucznika Daviesa. Wiem również, że kapitan wyruszył w dalszą drogę, lecz nadal nie ma od niego żadnej informacji.
— Nie dobrze — odparł zasmucony premier Carbonneau.
— Jedynie Lothar von de la Perière mógłby powiedzieć nam coś więcej — rzekł smutnym tonem arcybiskup Ratzinger. — Niestety wolą Świętego Artura było, aby…
Wypowiedź duchownego została przerwana przez pojawienie się w pokoju żony premiera Carbonneau, która podszedłszy do męża, nachyliła mu się nad uchem, szepcząc coś w niezrozumiałym dla reszty dialekcie.
Gdy skończyła, premier rzekł:
— Natychmiast go tu przyprowadź.
Po chwili do pokoju został doprowadzony portowy posłaniec, brudząc obłoconymi butami elegancki kremowy dywan.
Prostując się dumnie przed swym władcą, rzekł:
— Premierze! Proszę wybaczyć mi tak nagłe najście. Ale wiadomość, którą niosę dla pańskich rąk, jest arcyważna!
— Proszę mówić — powiedział premier, robiąc kolisty gest dłonią:
— Przybył nasz okręt patrolowy, na którego pokładzie znajduje się rozbitek z katastrofy jednostki cywilnej Asselin.
W pokoju nastało niemałe obruszenie.
— Tylko jeden? — zapytała zmartwiona Anna, choć w jej głosie można było dosłyszeć nadzieję.
— Tak, ponieważ nasz okręt nie znalazł go w miejscu katastrofy tylko trzydzieści mil morskich na północ od zatonięcia SS Imperatora.
— Jak to możliwe? I skąd wiecie, że to pasażer statku pochodzącego z Asselin? — spytał skonsternowany premier Carbonneau.
— Bo… Jest biały i...
— I?
— I jedynym statkiem, który przewoził białych, był właśnie SS Imperator.
— A wiecie, jak się nazywa?
— Nie przedstawił się. Jedynie na nas krzyczał i mówi, że jak nie pozwolimy mu odejść, zostaniemy przykładnie ukarani. Bredzi również coś o tajemnicach ukrytych w podziemiach Czarnego Lądu.
Usłyszawszy opis rozbitka przedstawionego przez portowego posłańca, Anna gwałtownie poderwała się na równe nogi i dobiegając do zaskoczonego młodziana, powiedziała rozkazującym tonem:
— Proszę mnie natychmiast do niego zaprowadzić.
— Ale… Nie może go pani teraz zobaczyć.
— Dlaczego? — obruszyła się Anna.
— Z jego otwartych ran wylewa się dziwna niebieskozielona wydzielina. Portowy lekarz nakazał kwarantannę i kategoryczny zakaz zbliżania.
— Ale ja muszę go zobaczyć! — krzyknęła tak mocno, że bębenki wszystkich odczuły nieprzyjemne drgania.
Posłaniec bezradnie spojrzał na premiera Carbonneau, który po chwili namysłu powstał, mówiąc:
— Jako gwarant bezpieczeństwa udam się wraz z księżną zorientować w sytuacji. Pozostałym natomiast zalecam odpoczynek.
Ucałowawszy na pożegnanie Virginię, Anna wraz z premierem Carbonneau udała się do limuzyny, mając nadzieję, że ten, o którym wspominał posłaniec, zwie się Lothar von de la Perière.
***
Około drugiej w nocy Anna wraz z głową państwa Caden dotarli przed drzwi portowego szpitala. Wejścia strzegli policjanci ubrani w eleganckie niebieskie mundury, a ich głowy zdobiły białe czapki. Beznamiętne miny stróżów prawa dawały jasno do zrozumienia, że nie mają zamiaru nikogo wpuścić. Nawet obecność premiera Carbonneau nie sprawiła, że ich kamienne twarze zmieniły się, choć na krótką chwilę.
Szpitalna flaga była opuszczona do połowy, co oznaczało, że wewnątrz odbywa się kwarantanna i wstęp ma tylko i wyłącznie personel medyczny.
— Oj, chyba nie pozwolą nam wejść — rzekł zmartwiony premier.
Anna nieco się obruszyła.
— Przecież jest pan premierem i może im pan wydać kategoryczny rozkaz.
— To prawda, ale premier państwa Caden też ma swoje ograniczenia.
— Premierze, zarzekam się w tym oto miejscu, że bez względu na konsekwencje mam zamiar wejść do tego budynku.
Premier Carbonneau ujrzawszy uparte oblicze Anny, zdał sobie sprawę, że nie powstrzyma jej kobiecego temperamentu. Nie chcąc zaogniać sytuacji, postanowił spróbować negocjacji, wykorzystując swą pozycję. Z drugiej strony sam był ciekaw, kim był rozbitek, który wywołał tyle zamieszania.
Podszedłszy do stróżów prawa, odezwał się grzecznie:
— Panowie, czy możecie wezwać przed me oblicze doktora Dupont?
Lekko zdezorientowani strażnicy obrzucili się pytającym spojrzeniem.
Stali tak jeszcze chwilę, po czym jeden z nich ukłonił się, następnie wszedł ostrożnie do środka.
Po chwili w drzwiach pojawił się niski mężczyzna w średnim wieku ubrany w biały uniform. Jego twarz przysłaniała maska chirurgiczna, lecz widząc premiera Carbonneau, zaraz ją zsunął, witając się z nim ciepło:
— Witam, premierze. Nie powiem, że pańska obecność o tej porze jest dla mnie zaskoczeniem.
— Dla mnie i ta wizyta jest również pewnym zaskoczeniem doktorze Dupont. Niemniejz oto tą damą — premier wskazał grzecznie na Annę — przybyliśmy, aby zobaczyć się z rozbitkiem.
Doktor Dupont był zdziwiony obecnością tak pięknej damy o białym, jak śnieg kolorze skóry. Jednakże zaraz zdał sobie sprawę, że musi to być księżna Anna, o której to wszyscy tak żywo dyskutują w szczególności kadra pielęgniarek.
— Czy szanowna pani to wielka księżna Anna? — zapytał z nadzieją doktor Dupont.
— Tak — odpowiedziała stanowczo.
— W takim razie proszę za mną.
Idąc oświetlonym białym światłem korytarzem, Anna była zadziwiona panującymi w środku warunkami. Budynek, pomimo że był szpitalem polowym, był schludny i czysty niczym łza. Również jego wyposażenie przypominało najlepsze szpitale Księstwa Asselin. Anna zaczęła zastanawiać się, jak w takim razie muszą wyglądać szpitale w głębi kraju.
W końcu doszli przed salę zasłoniętą przez kilka warstw parawanów. Po przejściu przez pierwszy doktor Dupont nakazał pielęgniarką odsłonić pozostałe.
Oczom Anny oraz premiera Carbonneau ukazał się nagi mężczyzna leżący na szpitalnym łóżku na kółkach, który patrzył się tępo na świecącą lampę na suficie. Jego ciało nosiło ślady poparzeń, a zamiast lewej dłoni sterczał obandażowany kikut.
Przykrywszy swe kształtne usta, Anna podeszła nieco bliżej.
Mężczyzna, słysząc kroki,zwróciłw ich stronę swoją poparzoną twarz. Anna, ujrzawszy ją, wydała z siebie jęk niedowierzania:
— Przecież to on!
Chcąc ruszyć w stronę Lothara, poczuła silny chwyt na swej tali. Był to doktor Dupont, który stanowczo potrząsał głową.
— Proszę do niego nie podchodzić.
— Ale ja muszę!
Anna rozpaczliwie wierzgała, próbując wyrwać się z ludzkiej klamry.
— Proszę się uspokoić — powtarzał w kółko doktor Dupont.
— Ale ja naprawdę muszę!
Po chwili szamotania Anna utraciła siły.
Doktor podtrzymując chwiejącą się Annę, wskazał palcem na Lothara.
— Widzi pani te oparzenia? Jego ciało utraciło ochronną barierę. Każdy nawet najmniejszy dotyk może spowodować okropny ból lub co gorsza, zakażenie.
Załzawionymi oczami Anna patrzyła na cierpienie malujące się na twarzy niegdyś wielkiego Lothara von de la Perière. Jego spojrzenie pozbawione życia przypominało wzrok dziecka pragnącego, aby matczyne ramiona objęły go w swe objęcia i spróbowały ukoić ból niedający się porównać z niczym innym.
— Rozumiem — odparła rozżalona — jednak, czy mogę podejść, choć odrobinę bliżej?
Doktor Dupont skinął głową i wraz z Anną podeszli do łóżka.
Przyglądając się ciału Lothara, Anna dostrzegła na jego klatce piersiowej wypalony znak przypominający krzyż, a z otaczających go otwartych ran sączyła się niebieskozielona wydzielina. Jej słodki zapach wymieszany z odorem spalenizny przywiał do umysłu Anny wspomnienie z pobytu na uniwersytecie imienia Klausa Wernera.
— Ta wydzielina — odezwała się Anna, przykrywając usta — z niej można przygotować serum na chorobę, która zaatakowała biały kontynent. Naszym naukowcom udało sięje stworzyć, dzięki czemu duża część moich poddanych została uchroniona przed zachorowaniem.
— Och! — wybrzmiał podniecony głos doktora Dupont. — To fantastyczna wiadomość. A czy mogę wiedzieć, czy najjaśniejsza je przyjęła?
— Tak, przed wypłynięciem każdy pasażer musiał poddać się szczepieniu.
— Fenomenalnie! — Doktor klasnął w dłonie. — A czy byłaby najjaśniejsza skłonna poddać się badaniu?
— Tak, ale pod jednym warunkiem.
Doktor zamarł w wyczekiwaniu na słowa Anny. Ta spojrzawszy na Lothara, rzekła:
— Chcę przy nim cały czas być.
— Myślę, że nie będzie z tym dużego problemu. Jedynie będzie musiała nałożyć najjaśniejsza rękawiczki, jak i maseczkę, aby ograniczyć wydalanie naszego mikrobiomu.
— Dobrze — odparła beznamiętnie.
— W takim razie jak najprędzej zwołam grono wirusologów. Proszę mi wybaczyć, ale muszę panią opuścić na momencik.
Ukłoniwszy się na pożegnanie, doktor Dupont energicznym krokiem wyszedł z sali.
Anna, korzystając, że została sam na sam z Lotharem, przysunęła pobliski stołek do jego łóżka.
Usiadłszy, patrzyła na jego oczy pozbawione życiowej iskry, która to od początku jego pojawienia się na tym świecie wyróżniała go spośród całej reszty. Teraz jednak niczym nie różnił się od kukiełki, która od czasu do czasu poruszy bezwładną głową.
W pewnym momencie Lothar z wysiłkiem spojrzał w bok. Jego usta z trudem próbowały się rozewrzeć, lecz spieczona powierzchnia skleiła je ze sobą. Anna, chcąc mu pomóc, nachyliła się i delikatnym całusem nawilżyła jego wargi, na powrót przywracając mu jego ochrypły pełny bólu głos:
— Myślałem… że… już nigdy… nie poczuję, jaka jesteś… Słodka.
— Och, Lotharze! Myślałam, że straciłam cię na zawsze.
— Ja też się bałem... że cię... już nigdy nie ujrzę.
Okropne zakasłał.
— Proszę, odpocznij — rzekła zmartwiona Anna.
— Musimy… Musimy…
Ponownie zakasłał, wypluwając krew.
— Nic nie mów kochany. Odpoczywaj.
Lothar nadal próbował się odezwać. Poparzenia jednak sprawiły, że jego słowa stały się nad wyraz niewyraźne, przez co Anna była zmuszona nachylić ucho nad jego twarzą, aby spróbować zrozumieć cokolwiek.
— Pod… Pod tą ziemią mieszka… Mieszka...
— Chcesz powiedzieć, że ktoś tu jeszcze mieszka?
Kiwnął z trudem głową.
— A wiesz kto? — zapytała Anna bezradnie.
Ponownie kiwnął, mówiąc:
— Artur… Święty Artur.
III
Wojna — słowo oznaczające zniszczenie, trwogę i śmierć dla tych, którzy wpadną w jej objęcia. Każdy jej uczestnik wyczekuje dnia, kiedy w końcu się zakończy, a świat ponownie wróci do nudnej rutyny życiowych zajęć, próbując po raz kolejny zapomnieć o tragicznych wydarzeniach. Niemniej wraz z ostatnim wystrzałem wojna nie opuszcza ludzkiego świata. Zasypia i cierpliwie wyczekuje, aż ludzkie dusze ponownie zapałają nienawiścią do swoich braci i sióstr.
Gdy wojna zaśnie, zastępuje ją zniewolenie dla tych, którzy okazali się za słabi i stali się stroną przegraną. Taką też stroną obecnie byli mieszkańcy Księstwa Asselin nadal niemogący otrząsnąć się po szoku spowodowanym nagłym przerwaniem Linii Gustava i błyskawicznemu natarciu wojsk Ashwood skutkującym porażką księstwa. Co gorsza, okupacja wroga przemieniła się w terror. Pijani żołdacy dokonywali masowych grabieży, pobić, gwałtów oraz zabójstw. Specjalne wyselekcjonowane oddziały, wyłapywały młode kobiety i wsadzając je do skrzyń transportowych, wysyłano jako ekskluzywny towar do Ashwood.
Tymczasowy przywódca Karl Albrecht został zmuszony do podpisania kapitulacji, dzięki czemu żołnierze Asselin mieli zachować życie. Większość z nich została skierowana do przymusowych robót mających na celu jak najszybsze zburzenie stolicy Asselin i stworzenie na jej miejscu jednej wielkiej kopalni. Lecz gdy robotnicy dowiedzieli się o tym planie, wybuchł bunt przynoszący kolejną falę ofiar. Dlatego też postanowiono odesłać byłych wojskowych do odbudowy dróg, natomiast do stolicy sprowadzono mieszkańców z odległych miast, którzy byli mniej skorzy do buntu.
Na miejscu temu wszystkiemu przyglądał się nie kto inny jak sam Aleksander w towarzystwie swojego nowego pupila w postaci przyszłego prezydenta Republiki Ashwood, którym zostać miał syn przewodniczącego byłej królewskiej rady stanu Donald Adkins.
Aleksander dumnie spoglądał na otaczający go akt zniszczenia. Sam nie spodziewał się, że wojna tak szybko się skończy, lecz jak sam twierdził, szczęście sprzyja sprytniejszym i mądrzejszym. Wiedział, że zyskał czas, aby umocnić swoją pozycję i przygotować obecny świat na nadejście nowego ładu, którego pragnął zostać inicjatorem. Wyobrażał sobie jak miliony będą wielbić jego osobę, jak będzie nadawał bieg nowym wydarzeniom, jak w końcu stanie się kimś ważnym, o kim będzie się mówić nie tylko na obecnej planecie, ale i w dalszych rejonach wszechświata.
Aczkolwiek jak na razie musiał powściągnąć swe marzenia, wszak nadal kwestia paliwa do reaktorów kuli nie została rozwiązana. Złoże uranu mieściło się dokładnie pod jego stopami, jednak nie wiedział, jak głęboko się może one znajdować. Musiał cierpliwie oczekiwać na opinię geodetów czekających aż robotnicy odgruzują zburzone zabudowania.
Przyglądając się pracą porządkowym, dobiegł go głos stojącego obok Donalda Adkinsa:
— Profesorze, nurtuje mnie pewna sprawa.
— Tak chłopcze?
— Od momentu przybycia na ziemie Księstwa Asselin ujrzałem zupełnie inny obraz od tego, który podawany jest przez nasze media. W gazetach można usłyszeć o uczciwej i równej walce szanujących się nawzajem armii. O trosce o dobro materialne mieszkańców i wielu, wielu innych górnolotnych haseł. Jednak od początku mego tutaj pobytu ujrzałem ślady brutalnych walk oraz totalnych zniszczeń. I jakby to powiedzieć delikatnie byłem świadkiem paru nieprzyjemnych sytuacji znęcania się nad jeńcami.
— Widzisz — zaczął poważnie Aleksander — jesteś jeszcze młody i jak dobrze wiem, ukończyłeś Uniwersytet Arturiański z oceną wzorową. Niestety muszę cię zmartwić to, czego cię tam uczyli, jest już nieaktualne. Moralność nie jest żadnym towarem szczególnie w polityce. Polityk musi być bezwzględny i przebiegły, aby uchronić swoich ludzi, przed tym, czego jesteśmy świadkami. — Aleksander wskazał otaczające ich gruzy zburzonych domostw. — Gazety natomiast mają nam pomagać ukryć prawdę za pomocą tematów zastępczych. Nie ma bowiem nic gorszego dla polityka niż prawda.
— Ale…
— Drogi chłopcze. Przyszły prezydencie republiki — Aleksander klepnął swego rozmówcę po przyjacielsku w plecy — z doświadczenia wiem, że ludzie uwielbiają być okłamywani. Prosty lud woli słodkie kłamstwo niż gorzką prawdę. A my jako włodarze musimy dostarczać im to, czego pragną. Czyli słodkie niczym pączek w lukrze kłamstwo.
— Skoro pan tak mówi.
Aleksander uśmiechnął się w duchu, wiedział bowiem, że przyszły prezydent pomimo wybitnego umysłu jest człowiekiem iście uległym, którym będzie się sterować niczym kukiełką w teatrze.
Po czasie do Aleksandra podszedł zasapany geodeta i ukłoniwszy się nisko, rzekł:
— Profesorze, mamy pewien problem.
Aleksander milczał, czekając na dalsze wyjaśnienia.
— Jakby to powiedzieć… — jąkał się geodeta.
— No wyduś to z siebie — ponaglił Aleksander.
— Po rozpoczęciu wstępnych odwiertów natrafiliśmy na przysłowiową skałę.
— A mianowicie?
— Pozwolicie panowie ze mną.
Cała trójka po czasie znalazła się przy stole kreślarskim ozdobionym przez ekierki, linijki, cyrkle oraz ołówki.
— A więc tak — geodeta wskazał palcem na pokreślony ołówkiem sporych rozmiarów arkusz papieru — nasze grupy badawcze po wstępnych badaniach ustaliły, że pod powierzchnią stolicy na całej jej długości i szerokości znajduje się betonowa powierzchnia pokryta ołowiem.
Słowa geodety wprawiły Aleksandra w zaskoczenie.
— Wiadomo, co to może być?
— Plany znalezione w archiwum architektonicznym Asselin świadczą, że są to kanały ściekowe.
Aleksander na moment się zamyślił. Kiedy przestał rozmyślać, rzekł:
— Dziwne, że kanały ściekowe są pokryte ołowiem. Może to podstawa pod jeden wielki schron?
— Z początku też tak myślałem, lecz po co włodarze Asselin mieliby budować tak ogromny schron? Z drugiej strony plany jasno wskazują, że biegną tędy tylko i wyłącznie kanały ściekowe.
— To chyba czas je zbadać od wewnątrz, nieprawdaż? — zapytał zgryźliwie Aleksander.
— Będzie z tym problem.
— A czemuż to?
— Wejścia do kanałów zostały zaryglowane od środka.
— A próbowaliście je sforsować?
— Tak, lecz drzwi oraz studzienki są chronione przez pancerne włazy. Już niejedno wiertło zostało przez nas ułamane.
Aleksander w milczeniu analizował słowa geodety.
Gdy przestał, rzekł:
— Może to partyzanci? — zapytał Aleksander, spoglądając na grunt pod swoimi stopami. — W takim razie trzeba poprosić wojskowych o pomoc. Mają w swoim arsenale odpowiednie zabawki, aby odblokować wejścia.
Do zachodu słońca ściągnięto specjalny oddział saperów, który wsławił się zniszczeniem niejednego okopu wojsk Asselin za pomocą podziemnych podkopów.
Saperzy przeanalizowali badania przeprowadzone przez geodetów, po czym wybrali jedną ze studzienek, która to wydawała się najsłabszym ogniwem w gąszczu podziemnych kanałów.
Po wypełnieniu wnętrza sporą ilością materiału wybuchowego nakazano ewakuację na odległość kilkuset metrów.
Gdy okolica opustoszała jeden z wojaków podpalił lont. Płomień popędził z ochotą ku swemu przeznaczeniu, doprowadzając po dłużących się sekundach do eksplozji. Wybuch był tak silny, że żelazna pokrywa studzienki poszybowała ku krwistemu niebu.
Kiedy pierwszy kurz opadł, saperzy ostrożnie podeszli do powstałej dziury, szacując zniszczenia. Potężna eksplozja nie zdołała przebić pancernego włazu, lecz wystarczająco go naruszyła, dzięki czemu do rana udało się wydrążyć otwór, przez który zaczęli przeciskać się pierwsi ochotnicy. Jednakże po dłużących się godzinach nikt nie powracał, przez co wysyłano kolejną grupę poszukiwawczą.
I gdy znów nikt nie powrócił, następni ochotnicy zaczęli rezygnować, bojąc się, że podzielą nieznany los poprzedników. Wśród wojskowych zapanowało niemałe zamieszanie, każdy bowiem wysnuwał własną teorię na temat zaginięć, tworząc to coraz bardziej wymyślne scenariusze, włączając w nie nawet piekielne zastępy demonów czających się w podziemiach Księstwa Asselin.
Niespodziewanie jednak z powstałej dziury z trudem wypełzł jeden z ochotników, którego ciało nosiło ślady dotkliwego pobicia. Kompani, posadziwszy go na jednym z leżących kamieni, w napięciu oczekiwali na jego relacje.
Do ocalałego podszedł również Aleksander wraz z Donaldem Adkinsem, który wręczył ochotnikowi czystą chustę, aby otarł twarz z kropel krwi.
Zniecierpliwiony Aleksander nie mogąc dłużej czekać, rzekł stanowczym tonem:
— Powiedz nam co się tam do cholery dzieje. I czemu nikt nie wraca?
— Ja… — zakasłał — mam wiadomość dla obecnych włodarzy Ashwood.
— Co to za wiadomość? — zapytał Donald Adkins.
Ocalały, uspokoiwszy nieco oddech, rzekł:
— Wiadomość ta brzmi tak: „Przegrywy Asselin mówią Ashwood jedno… WYPIERDALAĆ!”
— Wypierdalać? — powtórzył zdziwiony Aleksander.
— Mówili… — kontynuował z trudem ochotnik — mówili jeszcze, że każdy, kto wejdzie do ich salonu, zostanie w brutalny sposób zabity.
— Salonu? A kto to są te całe Przegrywy? — spytał bezradnie Aleksander.
Wszyscy zgromadzeni jedynie wzruszyli ramionami, patrząc jednocześnie po pozostałych kompanach.
Gładząc się po łysych zakolach, Aleksander zaczynał czuć coraz większy niepokój, wiedział bowiem, że czas goni.
— Panowie — zwrócił się do wojskowych — musicie rozwiązać ten problem wszelakimi możliwymi środkami. Nawet tymi bardzo brutalnymi. Macie miesiąc, aby oczyścić kanały z tego podziemnego robactwa. Jeżeli nie wywiążecie się ze swych obowiązków, spotka was sroga kara.
Aleksander wraz z przyszłym prezydentem Republiki Ashwood opuścili stolicę Asselin, mając nadzieję, że wojsko po raz kolejny przeprowadzi błyskawiczną kampanię dzięki czemu, wydobycie tak cennego minerału, jakim był uran ruszy pełną parą.
IV
Minął dokładniemiesiąc od momentu zatonięcia SS Imperatora. Anna wraz z Virginią oraz pozostałymi rozbitkami zamieszkali w pałacu gościnnym zarządzanym przez żonę premiera Carbonneau. Po dwóch tygodniach od momentu przybycia w progi państwa Caden stan Lothara poprawił się na tyle, że został przeniesiony do tymczasowej komnaty Anny, gdzie wraz z Helgą pielęgnowały jego poparzone ciało. Lekarze zapewniali, że pomimo rozległych ran skóra byłego władcy Ashwood goi się nadzwyczaj sprawnie, co tłumaczyli obecnością znaku krzyża na jego korpusie. Anna nieraz próbowała dopytać Lothara o wydarzenia na statku, lecz większość czasu spędzał we śnie niż na jawie.
Gdy Anna zwilżyła jego spieczone usta, odstawiła kubek z wodą na pobliski stolik i dała znać Heldze, że wychodzi wraz z Virginią na spacer do przyległego do posiadłości ogrodu.
Słońce już od dobrych godzin wisiało na niebie, okrywając swym całunem Czarny Ląd. Anna po wyjściu na zewnątrz odczuła, jak ciepła fala powietrza rozchodzi się na jej policzkach, a delikatny wiatr owiewa białą suknię otrzymaną w prezencie od Elyny Carbonneau.
Wraz z Virginią przechadzała się pomiędzy różnokolorowymi kwiatami, których gatunków nie potrafiła określić, wszak większość z nich widziała po raz pierwszy. Jedynie zapachy wydawały się znajome, przypominając żonkile, lilie, tulipany, a czasem wymieszanie wszystkich naraz. Virginia w skupieniu obserwowała pszczółkę, która przelatywała z kwiatu na kwiat, próbując dostać się do jego wnętrza. Ta jednak po kilku nieudanych próbach dała za wygraną, gwałtownie odlatując w inny rejon ogrodu.
Po chwili tuż nad głową Virginii przeleciał kolorowy motyl, sprawiając tym samym, że na jej twarzy zawitał radosny uśmiech.
Obie damy postanowiły udać się za oddalającym stworzeniem.
Motyl zaprowadził je na niewielki placyk porośnięty trawą, gdzie znajdował się kamienny stół, przy którym siedział czarnoskóry chłopczyk sumiennie zapisujący kartki papieru. Był tak zaaferowany swą pracą, że obecność dwóch egzotycznych dla ludzi z Czarnego Lądu postaci nie zwróciła jego uwagi. Dopiero gdy Anna zrobiła jeszcze kilka kroków, a jej cień padł na stół, chłopiec przerwał pracę, unosząc swój ciekawski wzrok do góry. Ujrzawszy przed sobą białą piękność, wzdrygnął się, robiąc szerokie oczy.