Inny dawny świat - Tom 2 - Radosław Sławiński - ebook

Inny dawny świat - Tom 2 ebook

Radosław Sławiński

0,0

Opis

Po cudownym ocaleniu, księżna Anna wraz ze swymi towarzyszami podróży odkrywają zupełnie nowy świat, z którego obecności nie zdawali sobie sprawy. Jednakże to tajemnica skryta pod jego powierzchnią wzbudza zachwyt, jak i niepokój w sercu księżnej. Czy poznanie prawdy o otaczającej wszystkich ludzi rzeczywistości pomoże rozwiać widmo powstałego tysiące lat temu technologicznego niebezpieczeństwa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 555

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Strona tytułowa

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

CZĘŚĆ DRUGA

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

XIV

XV

XVI

XVII

XVIII

XIX

XX

XXI

 

 

Ra­do­sław Sła­wiń­ski

 

INNY DAWNY ŚWIAT

 

Tom II

 

Nu­mer ISBN: 978-83-970409-2-2

 

Co­py­ri­ght © Ra­do­sław Sła­wiń­ski, 2024

 

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I

 

Lord Re­ming­ton Lloyd wstał dziś nad wy­raz wcze­śnie, co było dość nie­zwy­kłe, wszak od po­nad de­kady nie zda­rzyło mu się po­wstać z wy­god­nego łoża wcze­śniej niż przed go­dziną dzie­wiątą. Tym ra­zem jed­nak mu­siał być na no­gach przed na­sta­niem świtu, aby zdą­żyć na otwar­cie bu­dynku ga­zety, któ­rej to miał stać się dum­nym wła­ści­cie­lem.

Po za­pa­le­niu lamp naf­to­wych pod­szedł do szafy, za­sta­na­wia­jąc się co dziś na sie­bie wło­żyć. Po chwili na­my­słu wy­bór padł na od­świętny czarny sur­dut.

Prze­braw­szy się, pod­szedł jesz­cze do lu­stra, aby upew­nić się, że każdy ele­ment ubioru leży ide­al­nie na jego jesz­cze w miarę szczu­płej syl­wetce, która z każ­dym mie­sią­cem za­czy­nała od­da­wać pola ko­lej­nym no­wym ki­lo­gra­mom.

Upew­niw­szy się, że wy­gląda jak pierw­szo­li­gowy przed­się­biorca, przy­ga­sił lampy, po czym wy­szedł na długi ko­ry­tarz swej re­zy­den­cji.

Szedł pew­nym kro­kiem, rzu­ca­jąc cień na szkar­łatny dy­wan ozdo­biony róż­no­ra­kimi czar­nymi wzo­rami przy­po­mi­na­ją­cymi coś na kształt po­roz­rzu­ca­nych kró­lew­skich ko­ron. Lu­bił każ­dego dnia na nie pa­trzeć, od dziecka bo­wiem pra­gnął zo­stać kró­lem, aby uzy­skać wła­dzę nad mi­lio­nami ludz­kich ist­nień. Sama myśl o de­cy­do­wa­niu o lo­sie in­nych na­pa­wała go prze­moż­nym pod­nie­ce­niem. Nie­stety wła­dza była za­re­zer­wo­wana tylko dla tych, któ­rych wy­brał sam Święty Ar­tur. On jako czło­wiek wy­wo­dzący się z klasy śred­niej nie mógł so­bie po­zwo­lić aż na tak wielki awans. Nie­mniejpo kilku ko­lej­nych kro­kach na lor­dow­skiej twa­rzy po­ja­wił się uśmiech zwy­cię­stwa, gdyż zdał so­bie sprawę, że tamte dni mi­nęły wraz z po­ja­wie­niem się no­wego władcy, któ­rego prze­śmiew­czo na­zy­wał „Lo­tha­rem von der Abs­turz”. Zawczasu bo­wiem udało się prze­gło­so­wać zmianę ustroju wKró­le­stwie Ash­wood, prze­mie­nia­jąc je w re­pu­blikę, dzięki czemu i zwy­kły ma­jętny lord mógł stać się władcą absolut­nym. Pierw­sze wy­bory miały od­być się za trzy mie­siące i do tego czasu lord Lloyd jako wła­ści­ciel ga­zety mu­siał roz­po­cząć zma­so­waną kam­pa­nię pro­pa­gan­dową, aby jego kan­dy­dat otrzy­mał od­po­wied­nie po­par­cie spo­łeczne tym sa­mym, wy­no­sząc swoją osobę na szczyty nie­wi­docz­nej wła­dzy.

Idąc da­lej i roz­my­śla­jąc nad ko­lej­nymi sce­na­riu­szami, lord Lloyd do­szedł do scho­dów, na­po­ty­ka­jąc na zie­wa­ją­cego mło­dziana, który trzy­mał w ręku srebrną tacę.

— Och, to ty! — ode­zwał się ra­do­śnie lord Lloyd, wi­dząc przed sobą swo­jego no­wego ka­mer­dy­nera.

— Pa­nie — od­parł z sza­cun­kiem mło­dzian, który po­now­nie ziew­nął.

— Nie wy­spa­łeś się? — za­py­tał lord.

Ka­mer­dy­ner kiw­nął głową.

— To niedo­brze — od­parł zmar­twiony lord. Spoj­rzaw­szy na tacę,do­dał: — Co tam nie­siesz w swych wiel­kich rę­kach?

— Śnia­da­nie dla sza­now­nego pana.

— No, no, no! Wi­dzę, że do­brze zro­bi­łem, za­trud­nia­jąc cię. — I gdy lord chciał się­gnąć po jedną z le­żą­cych na srebr­nej tacy słod­kich bu­łek, za­my­ślił się, po czym po chwili rzekł: — Jed­nak za­sta­na­wia mnie jedna rzecz.

Ka­mer­dy­ner spoj­rzał z obawą na zło­wrogi wzrok swego pana.

— Skąd wie­dzia­łeś, że wstanę dziś tak wcze­śnie? Ni­komu o tym nie mó­wi­łem, oczy­wi­ście z wy­jąt­kiem mo­jego woź­nicy.

— A no... prze­cho­dzi­łem aku­rat obok pań­skiego po­koju i usły­sza­łem krokiwy­do­by­wa­jące się ze środka. Po­sta­łem tak dłuż­szą chwilę i do­my­śli­łem się, że sza­nowny Lord po­wstał, więc czym prę­dzej po­pę­dzi­łem przy­go­to­wać po­si­łek.

— Lu­bisz pod­słu­chi­wać? A może pod­glą­dać? — spy­tał szy­der­czo lord. — A gdy­bym tam so­bie har­co­wał z ja­kąś damą? To, czy przy­zwo­icie by­łoby tak bez­tro­sko się temu przy­słu­chi­wać? — Lord rzu­cił spe­szo­nemu mło­dzia­nowi szy­der­cze spoj­rze­nie.

— No... chyba nie. Pro­szę mi wy­ba­czyć moją wścib­skość.

Słu­żący spu­ścił wzrok ku błysz­czą­cym pan­to­flom swego pra­co­dawcy.

— Daj spo­kój! — wy­buchł do­no­śnym śmie­chem lord.

Jed­nak pomimo lor­dow­skiego śmie­chu ka­mer­dy­ner na­dal wy­glą­dał na spe­szo­nego.

— No już prze­stań być taki po­ważny — rzekł po przy­ja­ciel­sku lord. — Pro­wadź do sa­lonu, tam dziś so­bie zjem pyszne śnia­danko, które tak czule dla mnie trzy­masz.

Kiw­nąw­szy głową, ka­mer­dy­ner ru­szył wraz z lor­dem dowiel­kiego sa­lonu, który swym ogro­mem przy­po­mi­nał salę ba­lową mo­gącą po­mie­ścić bez mała setkę osób.

Po­sta­wiw­szy tacę na po­ły­sku­ją­cym od świa­tła pło­mieni wy­do­by­wa­jących się z po­bli­skiego ko­minka bla­cie, słu­żący od­da­lił się na kilka kro­ków i sta­nąw­szy przy jed­nym z po­są­gów uka­zu­ją­cych nagą ko­bietę, zro­bił rów­nie po­są­gową po­stawę.

Roz­siadł­szy się wy­god­nie na skó­rza­nej ka­na­pie, lord Lloyd z jed­nej kie­szeni wy­jął cy­garo z dru­giej na­to­miast za­pal­niczkę. Przy­pa­liw­szy koń­cówkę, odło­żył cy­garo na po­bli­ską po­piel­niczkę i z ochotą za­brał się za je­dze­nie śnia­da­nia. Po­chła­niał po­si­łek w tem­pie szar­żu­ją­cego ka­wa­le­rzy­sty bę­dą­cego o włos od ściany pi­ki­nie­rów. Kiedy skoń­czył pierw­szą por­cję, się­gnął po fi­li­żankę z kawą i zro­biw­szy kilka ły­ków, zwró­cił się do na­dal nie­ru­cho­mego ka­mer­dy­nera:

— Chłop­cze, twój czyn przej­dzie do hi­sto­rii.

Za­dzi­wiony ka­mer­dy­ner nie miał po­ję­cia, o co może cho­dzić lor­dowi. Ten wi­dząc jego za­kło­po­ta­nie, uniósł trium­fal­nie fi­li­żankę z kawą do góry, do­da­jąc:

— Chcia­łem dziś wyjść bez śnia­da­nia, lecz do­piero te­raz zro­zu­mia­łem — ob­li­zał swe usta — że po­peł­nił­bym nie­wy­ba­czalny błąd. Na­wet nie wiesz, jak tym czy­nem uro­słeś w mych oczach.

— Dzię­kuję panu za te miłe słowa — od­parł nie­śmiało mło­dzień­czy lekko śpie­wa­jący głos.

Lord Lloyd, skoń­czyw­szy śnia­da­nie, się­gnął po cy­garo i za­cią­gnąw­szy się, po­wstał, zwra­ca­jąc się do swego prze­zor­nego słu­żą­cego:

— Masz dziś ja­kieś plany?

— Ja? — zdzi­wiony ka­mer­dy­ner wska­zał na sie­bie pal­cem. — No… Mam za­miar wy­sprzą­tać po­sia­dłość pod­czas pań­skiej nie­obec­no­ści i jak czas po­zwoli, to za­jął­bym się ogro­dem.

— No wi­dzę, że nie tylko prze­zorny, ale rów­nież i pra­co­wity. Ale da­ruj so­bie dziś te obo­wiązki, za­bie­ram cię bo­wiem na wy­cieczkę.

— Wy­cieczkę?

— Po­każę ci moje im­pe­rium pra­sowe, któ­rego wła­śnie dziś zo­stanę dum­nym wła­ści­cie­lem. Co ty na to?

— W su­mie nie wiem, czy to do­bry po­mysł, pa­nie. Mam jesz­cze tyle obo­wiąz­ków przed sobą, a dzień jest taki krótki.

— Oj, nie krę­puj się, nie samą pracą czło­wiek żyje. Zresztą bę­dzie jesz­cze wiele oka­zji, abyś się wy­ka­zał.

— Skoro pan tak mówi...

Lord Lloyd wraz ze swym słu­żą­cym udali się na po­dwó­rze, gdzie cze­kał na nich ele­gancki kryty po­wóz. Woź­nica, wi­dząc swo­jego pana, ukło­nił się ni­sko, po czym otwo­rzył drzwiczki, ro­biąc za­pra­sza­jący gest ręką.

Usiadł­szy wy­god­nie na mięk­kim sie­dzi­sku i po za­mknię­ciu drzwi­czek lord Lloyd lek­kim gwizd­nię­ciem dał znać kie­ru­ją­cemu, by ten ru­szył. Woź­nica strze­lił lej­cami, a do­rożka roz­po­częła po­wolną jazdę w stronę wy­jazdu z po­sia­dło­ści, aby po ko­lej­nych mi­nu­tach zna­leźć się na bru­ko­wa­nych dro­gach Re­pu­bliki Ash­wood.

Po­łowę drogi prze­byli w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, słu­cha­jąc ryt­micz­nego tę­tentu ko­pyt. Gdy za­bu­dowa zgęst­niała lord Lloyd rzekł:

— Jed­nak wojna wy­szła nam na zdro­wie.

Słowa lorda zdzi­wiły sie­dzą­cego na­prze­ciwko niego ka­mer­dy­nera.

— Co pan przez to ro­zu­mie?

— Przed wojną Ash­wood miało nie lada pro­blem ze zwal­cze­niem bie­doty z ulic sto­licy. Na szczę­ście dzia­ła­nia wo­jenne oraz wi­rus roz­wią­zały ten cuch­nący i obrzy­dliwy dla mego za­cnego oka pro­blem. — Słowa lorda zgor­szyły ka­mer­dy­nera, który je­dy­nie za­ci­snął zęby. Lord mó­wił da­lej: — Do tego po prze­ję­ciu bo­ga­tych w zboże te­re­nów Księ­stwa As­se­lin na­sza go­spo­darka ru­szyła z ko­pyta, dzięki czemu już za nie­długo na­sza re­pu­blika wej­dzie na nowe tory do­bro­bytu. A jed­nym z oj­ców tego roz­woju, będę ja.

W ostat­nich sło­wach sły­chać było nie­skry­waną dumę.

— Dzię­kuję, że mogę pra­co­wać dla tak zna­mie­ni­tej oso­bi­sto­ści — od­parł z uda­wa­nym za­do­wo­le­niem ka­mer­dy­ner.

— Sza­cu­nek to pod­stawa drogi Ada­mie.

— Edwar­dzie, mam na imię Edward.

Lord Lloyd na­gle się zre­flek­to­wał:

— Ach, wy­bacz mi Edwar­dzie. Nie­stety wojna spra­wiła, że mę­ska część mo­jej służby udała się na front, na­to­miast żeń­ska co chwilę umiera na wi­rusa. Przez tę ro­ta­cję za­częły my­lić mi się imiona. No ale mam na­dzieję, że to­bie się nic nie sta­nie. Wy­glą­dasz na krzep­kiego, a dzia­ła­nia wo­jenne ra­czej ci nie grożą bo­wiem po­dobno, na dniach ma na­stą­pić pod­pi­sa­nie ka­pi­tu­la­cji przez wło­da­rzy Księ­stwa As­se­lin.

— Chce pan po­wie­dzieć, że Ash­wood prze­ła­mało obronę As­se­lin?

Lord na­chy­lił się do ucha Edwarda, mó­wiąc szep­tem:

— Z tego, co wiem, nasi żoł­nie­rze świę­tują już na gru­zach Bia­łego Pa­łacu. Ale nasz rząd jesz­cze mil­czy. Spo­łe­czeń­stwo do­wie się o zwy­cię­stwie z ga­zet. Z mo­jej ga­zety — do­koń­czyłdum­nie lord, ude­rza­jąc się w pierś.

Mina Edwarda spo­chmur­niała.

Lord Lloyd to za­uwa­żył.

— Nie cie­szysz się? Nie mów mi, że ki­bi­co­wa­łeś As­se­lin — za­śmiał się.

— Nie ja… — za­wa­hał się Edward. — Cie­szę się, że wojna do­bie­gła końca. Tylko za­sta­na­wia mnie, co się stało z księżną?

Lord po­now­nie na­chy­lił się nad uchem Edwarda:

— Po­dobno zdo­łała uciec na jed­nym ze swo­ich stat­ków, lecz z tego, co wiem, za­to­nął dziś wie­czo­rem.

Mina Edwarda spo­chmur­niała uka­zu­jąc jed­no­cze­śnie głę­boki żal, po­mie­szany z prze­ra­że­niem.

— A wia­domo co było przy­czyną? — za­py­tał drżą­cym gło­sem.

— Przy­kro mi Edwar­dzie, ale tego do­wiesz się w ju­trzej­szym pre­mie­ro­wym wy­da­niu mo­jej ga­zety.

Po­wóz do­je­chał w końcu przed pię­cio­pię­trowy bu­dy­nek zbu­do­wany z czer­wo­nej ce­gły. Gdyby nie szyld wi­szący na jego szczy­cie ciężko by­łoby zgad­nąć, że może się w nim mie­ścić re­dak­cja ga­zety o na­zwie: „Głos Re­pu­bliki Ash­wood”.

Ka­mer­dy­ner Edward wy­szedł jako pierw­szy, po­ma­ga­jąc swemu panu przejść nad błot­ni­stą ka­łużą. Lord Lloyd, zna­la­zł­szy się na twar­dym grun­cie, z dumą uniósł sze­roko ręce, mó­wiąc te­atral­nym to­nem:

— Oto w tym miej­scu, bę­dziemy pi­sać hi­sto­rię nie tylko na­szej re­pu­bliki, ale rów­nież i ca­łego świata!

Z bu­dynku nie­spo­dzie­wa­nie wy­szedł za­sa­pany ni­skiej po­stury męż­czy­zna, który żywo pod­biegł do nowo przy­by­łych. Jego za­kola na gło­wie oraz okrą­głe oku­lary nada­wały mu pro­fe­sor­skiego wy­glądu.

— Wi­tam, sza­now­nego lorda! — ode­zwał się do­no­śnie męż­czy­zna, na­dal sta­ra­jąc się na­brać odro­binę wię­cej tchu.

— Wi­tam, sza­now­nego re­dak­tora na­czel­nego — od­parł ra­do­śnie lord.

— Nie są­dzi­łem, że po­jawi się lord tak wcze­śnie. Jesz­cze nie zdą­ży­li­śmy za­wie­sić czer­wo­nej wstęgi.

Lord, mach­nąw­szy od nie­chce­nia ręką, od­rzekł:

— Da­rujmy so­bie ofi­cjalne po­wi­ta­nie — spoj­rzał na ze­ga­rek — przy­by­łem dziś tak wcze­śnie, po­nie­waż mam jesz­cze tro­chę spraw do za­ła­twie­nia.

— W ta­kim ra­zie pro­szę za mną — za­sa­pany męż­czy­zna wska­zał dło­nią otwarte wej­ście — po­sta­ram się jak naj­szyb­ciej uka­zać to, co klu­czowe dla funk­cjo­no­wa­nia na­szej wspa­nia­łej ga­zety.

Po wej­ściu do środka Edward wraz z lor­dem prze­cha­dzali się wraz z re­dak­to­rem na­czel­nym, od po­miesz­cze­nia do po­miesz­cze­nia po­dzi­wia­jąc no­wo­cze­sny wy­strój re­dak­cji. Co chwilę re­dak­tor z peł­nym prze­ję­ciem opo­wia­dał o przy­szłych pla­nach wy­daw­ni­czych oraz moż­li­wo­ściach, ja­kie otwo­rzą się przed spo­łe­czeń­stwem re­pu­bliki dzięki no­wo­cze­snemu me­dium. Lord Lloyd tylko w po­ło­wie słu­chał tych re­we­la­cji, wie­dział bo­wiem, że to on bę­dzie miał de­cy­du­jący głos o tym, co bę­dzie mó­wione i w ja­kim to­nie.

Po pół­go­dzi­nie żwa­wego spa­ceru na po­wrót zna­leźli się przed bu­dyn­kiem. I gdy lord uści­snął na po­że­gna­nie dłoń re­dak­tora na­czel­nego, przed bu­dy­nek ga­zety nad­je­chał urzę­dowy po­wóz, z któ­rego wy­siadł szczu­pły męż­czy­zna o śnia­dej kar­na­cji. Prze­je­chaw­szy dło­nią swe kru­cze włosy, pod­szedł dziar­sko w stronę zdu­mio­nego lorda.

— O, wi­tam, lor­dzie Lloyd.

— Wi­tam — od­parł po­sęp­nie lord. — Nie są­dzi­łem, że mi­ni­ster kul­tury przy­bę­dzie na otwar­cie.

— Taki mój obo­wią­zek, wszak ga­zety rów­nież są ele­men­tem kul­tury, nad którą spra­wuję pie­czę.

— No tak — od­parł po­sęp­nie lord.

— Czy sza­nowny lord opro­wa­dzi mnie po swoim no­wym przy­bytku?

Spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, lord za­czął ner­wowo dra­pać się po gło­wie. Naj­chęt­niej za­strze­liłby uciąż­li­wego na­tręta, lecz wie­dział, że był to czło­wiek prze­wod­ni­czą­cego rady stanu Gra­hama Ad­kinsa i mu­siał przy­stać na jego prośbę.

— Do­brze, lecz pro­szę dać mi chwilę, mu­szę po­roz­ma­wiać z moim po­moc­ni­kiem.

Od­da­liw­szy się na bez­pieczną od­le­głość, lord zwró­cił się do Edwarda:

— Chłop­cze, jako że zna­la­złem się w dość nie­zręcz­nej sy­tu­acji, mu­szę cię pro­sić o po­moc. Jed­nak chcę, abyś za­cho­wał naj­da­lej idącą dys­kre­cję, sprawa bo­wiem jest dość dla mnie ważna i nie chciał­bym, aby wy­szła na jaw. Ro­zu­miesz, moja po­zy­cja nie może zo­stać nad­szarp­nięta.

Edward w mil­cze­niu zro­bił de­li­katny ukłon zro­zu­mie­nia.

— Do­brze. Widzę, że nie my­li­łem się co do cie­bie — rzekł dum­nie lord. — Do­dam jesz­cze, że jak wy­ko­nasz po­wie­rzone ci za­da­nie, otrzy­masz so­witą na­grodę i to nie tylko pie­niężną. — Pu­ścił oko. — A więc kwe­stia jest tego typu. Udasz się do Kró­lew­skiej Przy­stani z oto tą kartką, którą wrę­czysz pew­nemu strasz­nemu je­go­mo­ściowi, który bę­dzie na cie­bie cze­kał w doku nu­mer sześć.

— Strasz­nemu? — za­dzi­wił się Edward.

— Cho­dziło mi o wy­gląd. Fa­cet wy­gląda, jakby go wy­cią­gnęli z za­kładu kar­nego o za­ostrzo­nym ry­go­rze.Ale tak na­prawdę wcale nie jest taki straszny, na ja­kiego wy­gląda. Pa­mię­taj o tym i nie daj po so­bie po­znać stra­chu, bo ina­czej bę­dzie chciał go wy­ko­rzy­stać prze­ciwko to­bie. Zro­zu­miano?

Edward je­dy­nie się ukło­nił.

— Do­brze. Widzę, że ro­zu­miesz. W ta­kim ra­zieweź mój po­wóz i ru­szaj jak naj­szyb­ciej. Ach! I pa­mię­taj dys­kre­cja po­nad wszystko!

Klep­nąw­szy Edwarda w ra­mię, lord Lloyd udał się wraz z mi­ni­strem kul­tury do wnę­trza bu­dynku ga­zety. Edward wsiadł do po­wozu i gdy ten ru­szył, za­czął roz­my­ślać nad roz­mową z lor­dem, za­sta­na­wia­jąc się, o co może mu cho­dzić, wszak był wy­raź­nie prze­jęty, jak i iście pod­eks­cy­to­wany.

 

***

 

Do­je­chaw­szy na miej­sce, Edward z po­dzi­wem pa­trzył na Kró­lew­ską Przy­stań, któ­rej doki, jak i przy­le­głe ma­ga­zyny roz­cią­gały się na całą dłu­gość wie­lo­ki­lo­me­tro­wego wy­brzeża. Był to tak na­prawdę naj­więk­szy port na kon­ty­nen­cie, który pod­kre­ślał wiel­kość Kró­le­stwa Ash­wood na mo­rzach i oce­anach zna­nego wszyst­kim świata.

Po przej­ściu przez bramę jego oczom uka­zały się setki syl­we­tek brud­nych i cuch­ną­cych od potu ro­bot­ni­ków por­to­wych pra­cu­ją­cych w po­cie czoła przy wy­ła­dunku i za­ła­dunku ko­lej­nego z rzędu statku trans­por­to­wego. Więk­szość skrzyń wy­peł­niona była zbo­żem roz­kra­dzio­nym z si­lo­sów Księ­stwa As­se­lin. Wi­dok cen­nego su­rowca przy­pra­wiał pra­cu­ją­cych ro­bot­ni­ków o uśmiech na ustach, wie­dzieli bo­wiem, że już za nie­długo zo­sta­nie prze­mie­nione na pyszne pie­czywo, dzięki czemu na­kar­mią swe wy­głod­niałe ro­dziny.

Idąc da­lej, Edward za­czy­nał czuć się co­raz bar­dziej nie­zręcz­nie, wszak cie­kaw­skie spoj­rze­nia lu­stro­wały za­gu­bio­nego ele­gancko ubra­nego ka­mer­dy­nera. Jed­no­cze­śnie z ust pra­cu­ją­cych w po­cie czoła męż­czyzn wy­do­by­wały się szy­der­cze do­cinki pod jego ad­re­sem.

Zaci­ska­jąc zęby oraz igno­ru­jąc za­czepki, do­szedł w końcu do doku nu­mer sześć. Stał tam je­den z nie­licz­nych stat­ków trans­por­to­wych, któ­rego ka­dłub po­kry­wała po­ma­lo­wana na czarno stal, a z po­je­dyn­czego ko­mina wy­do­by­wała się biała para. Do­my­ślił się, że musi to być skra­dziony sta­tek z por­tów Księ­stwa As­se­lin, Ash­wood bo­wiem nie po­sia­dało jesz­cze w swej flo­cie han­dlo­wej stat­ków pa­ro­wych.

Przed tra­pem stał męż­czy­zna, który z wy­glądu przy­po­mi­nał czło­wieka, o któ­rym wspo­mi­nał lord Lloyd. Star­cza po­pę­kana skóra, za­pa­dłe pod­krą­żone oczy, jakby co do­piero wstał po ca­ło­noc­nej li­ba­cji al­ko­ho­lo­wej oraz wi­doczny brak po­łowy uzę­bie­nia wpra­wiły Edwarda w lekki nie­po­kój. Pomimo obaw po­sta­no­wił wy­ko­nać otrzy­mane po­le­ce­nie, nie chciał bo­wiem, aby spadł na niego lor­dow­ski gniew.

Pod­szedł­szy na od­le­głość swo­bod­nej roz­mowy, przy­sta­nął przed męż­czy­zną i wy­cią­gnąw­szy dłoń z kar­teczką otrzy­maną od lorda, rzekł:

— To dla pana.

W pierw­szej chwili sto­jący przed Edwar­dem męż­czy­zna zi­gno­ro­wał jego słowa, lecz wi­dząc nie­złomną po­stawę mło­dziana, od nie­chce­nia prze­jął skra­wek pa­pieru.

Prze­czy­taw­szy go, ob­rzu­cił Edwarda ba­daw­czym spoj­rze­niem, po czym po­wie­dział zło­wro­gim to­nem:

— Pro­szę za mną.

Po wej­ściu do po­bli­skiego ma­ga­zynu od razu rzu­cał się wi­dok ty­sięcy drew­nia­nych skrzyń usta­wio­nych w rów­nym sze­regu. Szli po­mię­dzy nimi, a straszny je­go­mość li­czył szep­tem każdy ko­lejny krok. Gdy ucichł dźwięk jego cięż­kiego buta, spoj­rzał na skrzy­nie przed sobą. Wy­róż­niała się od po­zo­sta­łych tym, że jej po­wierzch­nia po­sia­dała nie­wiel­kie otwory wen­ty­la­cyjne.

— Czemu jest po­dziu­ra­wiona jak ser? — za­py­tał Edward.

Straszny męż­czy­zna wy­dał z sie­bie po­mruk nie­za­do­wo­le­nia na za­dane mu py­ta­nie. Zaraz jed­nak od­parł:

— Żeby za­war­tość się nie po­du­siła.

— Chce pan po­wie­dzieć, że...

— Chcę po­wie­dzieć, że jak nie skoń­czysz za­da­wać idio­tycz­nych py­tań, to wsa­dzę cię za­raz zwią­za­nego do jed­nej z tych skrzyń i wrzucę do wody.

Edward po­kor­nie za­milkł.

Na miej­sce do­tarli po­moc­nicy por­towi, któ­rzy w ciągu pół go­dziny wy­nie­śli i zła­do­wali po­kaź­nych roz­mia­rów skrzy­nie na wóz trans­por­towy za­przę­gnięty sze­ścioma ru­ma­kami.

Gdy wóz za­czął po­woli ru­szać, straszny je­go­mość wraz z Edwar­dem chwy­cili się tyl­nej po­rę­czy, roz­po­czy­na­jąc le­niwą prze­jażdżkę uli­cami Re­pu­bliki Ash­wood.

Wraz z na­sta­niem dnia ulice wy­peł­niły się miesz­kań­cami, choć nie sta­no­wili tak wiel­kiej liczby, jak przed po­ja­wie­niem się mor­der­czego wi­rusa. Duża część osób na­dal oba­wiała się za­ka­że­nia, choć se­rum na „Dusznicę”, jak zo­stała na­zwana przez le­ka­rzy, było do­stępne od do­brych paru ty­go­dni.

Ku iry­ta­cji strasz­nego męż­czy­zny Edward na­dal pró­bo­wał drą­żyć te­mat skrzyni, przez co kil­ku­krot­nie zda­rzyło się mu wy­buch­nąć zło­ścią ni­czym wul­kan. Jed­nakże w końcu za­milkł, prze­mie­nia­jąc się w nie­wzru­szoną skałę.

Po dłu­żą­cej się prze­jażdżce do­je­chali na opu­sto­szały dzie­dzi­niec oto­czony przez pię­cio­pię­trowe ka­mie­nice o spa­dzi­stym da­chu po­kry­tym ce­ra­micz­nymi czer­wo­nymi da­chów­kami.

Przed tyl­nym wej­ściem stał gru­bawy męż­czy­zna po­pa­la­jący chci­wie fajkę. Wi­dząc strasz­nego je­go­mo­ścia, przy­wi­tał się z nim, jakby znali się od lat. Po krót­kiej wy­mia­nie ser­decz­nych zdań za­brali się do roz­wie­ra­nia skrzyń.

Gdy drew­niane wieko upa­dło z hu­kiem na brudną od błota oraz szczu­rzych fe­ka­lii na­wierzch­nię, oczom Edwarda uka­zał się wi­dok, który wbił go w pod­łoże. Skrzy­nia bo­wiem wy­peł­niona była mło­dymi dziew­czę­tami w róż­nym wieku, choć więk­szość na oko nie miała ukoń­czo­nych na­wet pięt­na­stu lat. Brudne, oka­le­czone, wy­cień­czone, a przede wszyst­kim prze­ra­żone twa­rze ści­snęły serce sto­ją­cego w cał­ko­wi­tym osłu­pie­niu Edwarda.

Dziew­częta za­częto wy­ga­niać na ze­wnątrz, na­ka­zu­jąc im przejść do bu­dynku obok. Nie­które po wie­lo­dnio­wym braku ru­chu upa­dały na zimnychod­nik, wi­ta­jąc ko­lejną parę si­nia­ków oraz za­dra­pań. Edward, wi­dząc, jak jedno dziew­czę ma pro­blemy, aby po­wstać, pod­biegł do niej, po­ma­ga­jąc jej wstać. Młoda nie­wia­sta za­łza­wio­nymi oczyma rzu­ciła w stronę Edwarda spoj­rze­nie pełne po­dzię­ko­wa­nia, po czym chwiej­nym kro­kiem udała się do wnę­trza bu­dynku.

Kiedy wy­ła­du­nek do­biegł końca, a wóz od­je­chał, straszny je­go­mość po­że­gnał się z gru­ba­wym kom­pa­nem, na­stęp­nie żwa­wym kro­kiem opu­ścił dzie­dzi­niec.

Wy­pu­ściw­szy dym, gru­bas spoj­rzał na Edwarda, wska­zu­jąc, aby po­dą­żył za nim.

Po wej­ściu do środka oraz uda­niu się po scho­dach na pierw­sze pię­tro zna­leźli się na ko­ry­ta­rzu chro­nio­nym przez dwóch bar­czy­stych męż­czyzn, któ­rzy bez słowa obiek­cji prze­pu­ścili ich da­lej. W końcu zna­leźli się w po­miesz­cze­niu, gdzie stło­czone były przy­wie­zione dziew­częta.

Gru­bawy je­go­mość, uj­rzaw­szy, jak Edward spo­gląda to raz na nie­wia­sty, raz na niego, od­parł prze­śmiew­czo:

— No nie patrz tak na mnie, chłop­cze. Ja je­stem tylko przed­się­biorcą, a że han­del ży­wym to­wa­rem jest dziś w ce­nie, to mu­sia­łem prze­isto­czyć swój biz­nes, któ­rym był han­del dy­wa­nami na han­del oto tym wspa­nia­łym i jędr­nym to­wa­rem. — Wska­zał pal­cem prze­ra­żone i za­pła­kane oczy ści­śnię­tych dziew­cząt.

— Jest to sza­le­nie… — mó­wił z tru­dem obu­rzony Edward — nie­mo­ralne.

— E tam… — mach­nął ręką gru­ba­sek — mo­ral­ność upa­dła wraz z upad­kiem Ko­ścioła. Zresztą ja ni­gdy nie wie­rzy­łem w te bajki o obja­wie­niach, zmar­twy­chw­sta­niach i tak da­lej. Po dru­gie, te dziew­częta to do­bro zdo­byczne. Oby­wa­telki As­se­lin są ni­żej w hie­rar­chii od na­szych ko­biet, mu­szą bo­wiem po­nieść srogą karę za wsz­czę­cie wojny przez ich pa­nią. A od­ku­pią ją ciężką pracą w różny spo­sób.

Nie­spo­dzie­wa­nie do po­miesz­cze­nia wszedł szczu­pły męż­czy­zna w śred­nim wieku, prze­ry­wa­jąc roz­mowę. Gru­bawy je­go­mość, uj­rzaw­szy zna­jomą twarz, po­wie­dział za­do­wo­lony:

— Ach, John Paul. Przy­sze­dłeś zmie­rzyć na­sze pa­nie?

— Tak — od­parł lo­do­wato.

— Do­brze, to w ta­kim ra­zie zo­sta­wiam cię z tym oto ko­legą — wska­zał na Edwarda — jest to czło­wiek na­szego klienta nu­mer je­den, który nie­ba­wem mam na­dzieję, przy­bę­dzie po swój jędrny to­war.

Czło­wiek imie­niem John Paul su­mien­nie przy­pa­try­wał się Edwar­dowi, do­strze­ga­jąc na jego twa­rzy wąt­pli­wość co do sy­tu­acji, w któ­rej się zna­lazł. Gdy gru­bas wy­szedł, ode­zwał się:

— Pra­cu­jesz dla lorda Lloyda?

— Ja? — Zdzi­wiony Edward wska­zał na sie­bie pal­cem. — Tak. Pra­cuję dla niego jako ka­mer­dy­ner.

— Ka­mer­dy­ner? — zdzi­wił się John Paul. — Cie­kawe… A czy wiesz, co się tutaj dzieje?

— Te­raz już wiem — od­parł po­sęp­nie, pa­trząc z ża­lem na szlo­cha­jące dziew­częta. Edward, wi­dząc na­dal ba­daw­cze spoj­rze­nie Johna Paula, do­dał: — Coś nie tak drogi pa­nie?

— Wi­dzę, że twe serce roz­dziera żal i nie­pew­ność.

— Mówi pan jak du­chowny — rzekł prze­śmiew­czo Edward.

John Paul, usły­szaw­szy osta­nie słowo, pod­szedł do Edwarda na od­le­głość szeptu.

— Po­tra­fię po­znać po ob­li­czu czło­wieka jego szla­chetne serce. W to­bie wi­dzę za­równo je, jak i nie­na­wiść po­łą­czoną z chę­cią ze­msty.

— Ale… — Na­gle Edward za­marł, zda­jąc so­bie sprawę, że czło­wiek pa­trzący mu w oczy przej­rzał go na wskroś. — Skąd pan o tym wie?

— Ci­szej — wtó­ro­wał John Paul, przy­kła­da­jąc pa­lec do ust. — Chcesz po­móc tym dziew­czynom?

Widząc bez­radne spoj­rze­nia po­mie­szane ze stra­chem, Edward po­ki­wał ener­gicz­nie głową.

— Do­brze. Wi­dzę, że jesz­cze są na tym świe­cie lu­dzie go­towi na po­świę­ce­nie. — Ro­zej­rzaw­szy się na wszyst­kie strony, John Paul kon­ty­nu­ował: — Nie mo­żemy tak dłu­żej so­bie tu­taj roz­ma­wiać, wszak ściany tego bu­dynku lu­bią pod­słu­chi­wać. Wiesz, gdzie mie­ści się kościół Świę­tego Jor­dana?

— Nie­da­leko urzędu mia­sta.

— Do­kład­nie — od­parł dum­nie John Paul.

— Ale z tego, co wiem, zo­stał zbu­rzony pod­czas re­wolty.

— Tak, to prawda — od­parł smutno John Paul. — Na jego miej­scu zbu­do­wano dom pu­bliczny, do któ­rego trafi część tych bie­dactw. — Z kie­szeni spodni wy­jął pla­kietkę, wrę­cza­jąc ją Edwar­dowi. — Weź tę prze­pustkę i przyjdź tam po zmroku, py­ta­jąc o Pana Rozko­szy.

— Pan Rozko­szy?

— Nie mogę ci nic te­raz po­wie­dzieć. Mu­sisz mi po pro­stu za­ufać. I pa­mię­taj, los tych dziew­cząt jest te­raz w na­szych rę­kach.

— Ro­zu­miem — od­parł Edward, ki­wa­jąc głową.

Do po­koju po­now­nie wszedł za­afe­ro­wany gru­bawy je­go­mość, oznaj­mia­jąc:

— No pa­no­wie, przy­był nasz klient nu­mer je­den…

 

 

II

 

Ko­ły­sa­nie po trwa­ją­cym całe dwa bite dni sztor­mie ustało, dzięki czemu Anna po raz pierw­szy od mo­mentu zna­le­zie­nia się na po­kła­dzie jed­nostki, na któ­rej ro­iło się od czar­no­skó­rych ma­ry­na­rzy, mo­gła bez­piecz­nie wyjść na ze­wnątrz, aby wraz z Vir­gi­nią na­brać hau­stów świe­żego po­wie­trza. Po kilku wde­chach i wy­de­chach od­czuła ulgę, wszak rybi odór po­łą­czony z mę­skim po­tem przy­po­mi­na­ją­cym za­pach octu stał się mniej do­kucz­liwy dla jej wraż­li­wego wę­chu.

O dziwo, „Czarni”, jak ich na­zy­wała, nie zje­dli jej od razu po wej­ściu na po­kład. Co jesz­cze dziw­niej­sze, byli bar­dzo dys­tyn­go­wanini­czym naj­zna­mie­nitsi dżen­tel­meni As­se­lin, a z ich wiel­kich twa­rzy nie zni­kał sze­roki uśmiech. Je­dyną nie­do­god­no­ścią dla Anny były cie­kaw­skie spoj­rze­nia pa­da­jące na nią na każ­dym kroku.

Sta­tek, który oca­lił roz­bit­ków z SS Im­pe­ra­tora od nie­chyb­nej śmierci, na­le­żał do floty han­dlowej czar­no­skó­rych po­wra­ca­jącą z por­tów Ce­sar­stwa Wschod­niego. Był to trzy­masz­towy ża­glo­wiec o sta­lo­wym ka­dłu­bie przy­po­mi­na­jący An­nie dawne statki Księ­stwa As­se­lin, przez co zdu­mie­nie z jej twa­rzy na­dal nie zni­kało, ni­gdy bo­wiem nie są­dziła, że „Czarni” są rów­nież w sta­nie bu­do­wać tak wspa­niałe jed­nostki. Jej po­strze­ga­nie świata, o któ­rym wiele czy­tała w ciągu tej krót­kiej po­dróży le­gło w gru­zach.

Prze­cha­dza­jąc się po­mię­dzy drew­nia­nymi skrzy­niami, do­tarła przed mo­stek ka­pi­tań­ski. Sto­jący na gó­rze po­stawny ka­pi­tan w bia­łym mun­du­rze wi­dząc Annę, ukło­nił się, po czym po­śpiesz­nie zszedł po przy­le­głych schod­kach i gdy zna­lazł się przed ob­li­czem księż­nej, ukło­nił się ni­sko, ca­łu­jąc jej dłoń. Ka­pi­tan po­mimo in­nego ko­loru skóry oraz po­staw­nej bu­dowy był nad wy­raz de­li­katny, co jesz­cze bar­dziej spe­szyło Annę.

— Pani — za­czął nie­śmiało — prze­pra­szam, że nie od­wie­dzi­łem księż­nej wcze­śniej, lecz do­padł nas sztorm i mu­sia­łem zro­bić wszystko, aby nie po­dzie­lić losuwa­szego nie­szczę­snego statku.

Ka­pi­tan po raz ko­lejny wzbu­dził w An­nie po­dziw, wszak jego mowa w ję­zyku As­se­lin brzmiała per­fek­cyj­nie.

— Nie są­dzi­łam, że mó­wi­cie w na­szym ję­zyku — od­parła z sza­cun­kiem.

— Bo nie mó­wimy — od­rzekł ka­pi­tan, uwi­dacz­nia­jąc swe białe jak śnieg zęby. — Nie­mniej, jako przed­sta­wi­ciel mo­jej oj­czy­zny je­stem zmu­szony do na­ucze­nia się ję­zyków wielu państw na wy­pa­dek, gdy­bym spo­tkał obce jed­nostki w ce­lach han­dlo­wych.

Opo­wia­da­jąc o swym statku, jak i pracy, ka­pi­tan do­strzegł, że Anna co chwilę ner­wowo się roz­gląda.

— Coś nie tak pani? — za­py­tał nad wy­raz de­li­kat­nie.

— Słu­cham? — Zdaw­szy so­bie sprawę, że swo­jego dziw­nego za­cho­wa­nia Anna po­trzą­snęła głową, do­po­wia­da­jąc: — Nie drogi pa­nie, to… Na­dal przeżywam to, co spo­tkało mnie oraz mo­ich to­wa­rzy­szy.

— Ro­zu­miem pani ból… Trudno po­wie­dzieć co­kol­wiek w tej sy­tu­acji, spo­tkała was bo­wiem ogromna tra­ge­dia. Na całe szczę­ście po­sta­no­wi­łem tego wie­czora skró­cić nieco drogę, dzięki czemu uj­rze­li­śmy błysk. W pierw­szej chwili nie są­dzi­łem, że była to eks­plo­zja, lecz po do­tar­ciu na miej­sce zro­zumiałem bru­talną prawdę. Na całe szczę­ście udało się wy­ło­wić wa­szą piątkę.

— Piątkę? — po­wtó­rzyła Anna. — Czy na­prawdę nikt inny nie oca­lał?

— Nie­stety, nie — do­dał z bó­lem ka­pi­tan. — Nikogo wię­cej nie udało nam się od­na­leźć. W oko­licy uno­siły się je­dy­nie same po­pa­lone szczątki.

— To nie­moż­liwe — w ką­ci­kach oczu Anny po­ja­wiły się łzy — znów go stra­ci­łam… Tym ra­zem na do­bre.

I gdy miała wy­buch­nąć pła­czem, jej uwagę zwró­ciło cie­kaw­skie spoj­rze­nie sto­ją­cego przed nią ka­pi­tana, przez co w mig się otrząsnęła, nie chcąc oka­zać sła­bo­ści przed przed­sta­wi­cie­lem ob­cego pań­stwa. Po dru­gie, po­sta­no­wiła, że do­póki nie zo­sta­nie od­na­le­zione ciało Lo­thara, nie bę­dzie ro­nić żad­nych łez, wszak jak sama sie­bie okła­my­wała, cuda się zda­rzają.

— Czy mogę wie­dzieć, o kim pani mówi? — za­py­tał nie­śmiało ka­pi­tan.

— Te­raz to nie ma żad­nego zna­cze­nia — od­parła, pa­trząc na bez­kres wody.

Do sto­ją­cej dwójki do­łą­czył ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger, który wi­dząc zna­jomą twarz, rzekł ra­do­śnie ję­zy­kiem oj­czy­stym ka­pi­tana:

— Ka­pi­ta­nie Gar­con, jakże znów do­brze cię zo­ba­czyć, przy­ja­cielu.

— Cie­bie rów­nież Jo­se­phie

Oby­dwaj pa­no­wie wpa­dli so­bie w ra­miona.

Kiedy po­wi­ta­nie do­bie­gło końca, Anna po­pa­trzyła na uśmiech­niętą dwójkę, mó­wiąc:

— Do­my­ślam się, że do­brze się zna­cie. Czy może to tylko moje mylne spo­strze­że­nie?

— Ach, pani — wes­tchnął dum­nie ka­pi­tan Gar­con — oczy­wi­ście, że tak. Jo­seph przez wiele lat był mi­sjo­na­rzem od­by­wa­ją­cym służbę du­chową na Czar­nym Lą­dzie. Można by rzec, że jest dość po­pu­larną per­soną w na­szej oj­czyź­nie.

Arcy­bi­skup Rat­zin­ger, sły­sząc wy­po­wia­dane przez ka­pi­tana po­chwały, uśmie­chał się skrom­nie, cały czas za­chowu­jąc po­korę. W końcu jed­nak pod­czas ko­lejnej opo­wie­ści na te­mat jego zna­mie­ni­tej osoby po­zwo­lił so­bie na wtręt:

— Daj spo­kój przy­ja­cielu. Je­dy­nie sta­ram się wy­ko­ny­wać su­mien­nie swoje obo­wiązki.

— I ro­bisz to z peł­nym po­świę­ce­niem dla na­szego na­rodu — od­parł z dumą ka­pi­tan. — Pa­mię­tasz jak parę lat temu, gdy pre­zy­dent...

W pew­nym mo­men­cie słowa ka­pi­tana Gar­cona zo­stały prze­rwane przez krzyk ob­ser­wa­tora wy­do­by­wa­jący się z bo­cia­niego gniazda:

— Ląd przed nami! Po­wta­rzam ląd przed nami!

Ukło­niw­szy się swym roz­mów­com, ka­pi­tan ru­szył po­śpiesz­nie na mo­stek.

Za­cie­ka­wiona Anna wraz z arcybi­sku­pem Rat­zin­ge­rem udała się na dziób statku, gdzie uj­rzaw­szy przed sobą wy­so­kie klify, po­ro­śnięte bujną ro­ślin­no­ścią, rze­kła za­sko­czona:

— My­śla­łam, że Czarny Ląd to sama pu­sty­nia.

Unio­sła wy­żej Vir­gi­nię, aby ma­leń­stwo rów­nież mo­gło uj­rzeć ten za­chwy­ca­jący wi­dok.

— Pu­sty­nia sta­nowi nie­wielką część Czar­nego Lądu i znaj­duje się bar­dziej na po­łu­dnie — mó­wił ar­cy­bi­skup — na­to­miast te­reny przy­brzeżne przy­po­mi­nają mie­szankę Księ­stwa As­se­lin z Kró­le­stwem Ash­wood.

— Będę mu­siała w ta­kim ra­zie to zo­ba­czyć — od­parła za­chwy­cona Anna, na­dal pa­trząc na ląd przed sobą.

Sta­tek pod wie­czór zna­lazł się u wej­ścia do za­toki. Po kwa­dran­sie od za­trzy­ma­nia jed­nostki na po­kład wszedł uśmiech­nięty pi­lot, po­ma­ga­jąc ka­pi­ta­nowi bez­piecz­nie wejść do portu.

Kiedy sta­tek za­cu­mo­wał, pierwsi ma­ry­na­rze za­częli scho­dzić na ląd, gło­sząc no­winę o przy­by­łych ra­zem z nimi roz­bit­kach. Wieść ta spra­wiła, że w ciągu na­stęp­nych mi­nut port wy­peł­nił się ga­piami, któ­rzy nie­cier­pli­wie cze­kali na po­ja­wie­nie się nie­za­po­wie­dzia­nych go­ści.

Anna, uj­rzaw­szy tłum czar­no­skó­rych, od­czuła nie­małe prze­ra­że­nie, wszak nie miała po­ję­cia, jak za­cho­wać się w świe­cie, który był dla niej cał­kiem obcy. Na szczę­ście obok niej po­ja­wił się za­fa­scy­no­wanypre­mier Har­ri­son w to­wa­rzy­stwie słu­żą­cej Helgi trzy­ma­ją­cej na rę­kach przy­sy­pia­jącą Vir­gi­nię, przez co strach Anny ze­lżał o kilka nut.

— No, tego się nie spo­dzie­wa­łem — ode­zwał się pre­mier Har­ri­son.

— Nie tylko pan pre­mie­rze — od­parła wciąż zdu­miona Anna. — Czy wie pan coś o ich zwy­cza­jach? Jak się za­cho­wy­wać, aby przy­pad­kiem nie ura­zić tu­tej­szych uczuć.

— Z tego, co udało mi się do­wie­dzieć od na­szych kup­ców, to nie róż­nią się zbyt­nio od nas.

— Och, na­prawdę?

— Pro­szę spoj­rzeć na tych dwóch je­go­mo­ści sto­ją­cych nie­opo­dal trapu.

Za radą pre­miera Anna skie­ro­wała wzrok na po­staw­nych męż­czyzn o dłu­gich bro­dach zle­wa­ją­cych się z ich ko­lo­rem skóry, któ­rzy ubrani byli w ele­ganc­kie fraki, a ich głowy zdo­bił wy­soki cy­lin­der. Je­den z nich przez swój mo­nokl spo­glą­dał cie­kaw­sko w miej­sce, gdzie stała biała blond pięk­ność.

— Ich ma­niery oraz pre­zen­cja świad­czą, że są do­kład­nie tacy sami jak my. Róż­nią się je­dy­nie ko­lo­rem skóry i barwą głosu — do­koń­czył pre­mier.

— Oby pan miał ra­cję — od­parła z na­dzieją Anna.

Ka­pi­tan Gar­con pod­szedł­szy do swych go­ści, rzekł:

— Moi dro­dzy, czas zejść na su­chy ląd. Nie oba­wiaj­cie się mo­ich ro­da­ków, zo­sta­nie­cie bo­wiem ugosz­czeni po kró­lew­sku.

Gdy oczom zgro­ma­dzo­nego tłumu uka­zała się biała jak śnieg twarz Anny, wszy­scy za­marli, ob­ser­wu­jąc w ci­szy scho­dzącą po tra­pie księżną. Sto­jące damy żywo dys­ku­to­wały o jej po­nad prze­cięt­nej uro­dzie, po­mimo że ob­li­cze Anny było blade z wy­czer­pa­nia, jak i ze stra­chu spo­wo­do­wa­nego obec­no­ścią na ob­cym dość ego­tycz­nym dla niej te­re­nie.

Jed­nakże za­raz wzrok pań po­wę­dro­wał ku słu­żą­cej Hel­dze nio­są­cej w no­si­dełku roz­bu­dzoną już na do­bre Vir­gi­nię, która to wi­dząc tłum lu­dzi, za­częła się śmiać i wierz­gać wzbu­dza­jąc przy tym za­chwyt zgro­ma­dzo­nych. Lecz gdy zza ple­ców ka­pi­tana wy­ło­niła się twarz arcybi­skupa Rat­zin­gera, tłum cał­ko­wi­cie osza­lał, wzno­sząc pe­any na jego cześć.

Męż­czyźni po­śpiesz­nie spod ma­ry­na­rek za­częli wy­cią­gać drew­niane krzyże i gdy ar­cy­bi­skup prze­cho­dził obok nich, kła­niali mu się po­kor­nie. Du­chowny bło­go­sła­wił wier­nych ge­stem dłoni, wzbu­dza­jąc u idą­cego tuż obok pre­miera Har­ri­sona nie­mały po­dziw nad wiarą mi­ja­nych lu­dzi, wszak z ich oczu biło praw­dziwe prze­ko­na­nie o ist­nie­niu Stwórcy.

Arcy­bi­skup Rat­zin­ger za­uwa­żył za­sko­cze­nie pre­miera Ash­wood.

— Wi­dzę, że pań­ska nie­wiara zo­stała wła­śnie wy­sta­wiona na próbę.

— Za­wsze my­śla­łem, że to Ash­wood przo­duje w ilo­ści wier­nych Ko­ścioła ar­tu­riań­skiego. Acz­kol­wiek to, co tu wi­dzę, prze­kra­cza moje naj­śmiel­sze wy­obra­że­nia. Nie są­dzi­łem, że lu­dzie z Czar­nego Lądu pa­łają aż taką mi­ło­ścią do ludz­kich wy­my­słów.

Du­chowny uda­jąc, że nie usły­szał ostat­nich słów, do­dał:

— To pro­szę po­cze­kać, aż zo­ba­czy sza­nowny pre­mier świą­ty­nie Jo­se­phine.

— Jo­se­phine? To ko­biety mogą zo­stać świę­tymi?

— Oczy­wi­ście. Świę­tym nie zo­staje się po­przez przy­na­leż­ność do da­nej płci, tylko za za­sługi wo­bec Boga, a przede wszyst­kim wo­bec lu­dzi.

— Te­raz już ro­zu­miem, co ozna­cza po­wie­dze­nie, że: „po­dróże kształcą” — żach­nął się pre­mier.

— My­ślę, że my biali lu­dzie, mo­żemy się od tu­tej­szych wiele na­uczyć. Szcze­gól­nie jak żyć w zgo­dzie.

Kiedy nowo przy­byli do­tarli przed główną bramę por­tową, nad­je­chała ko­lumna czte­ro­ko­ło­wych po­jaz­dów. Żyw­cem przy­po­mi­nały wy­na­lazki po­cho­dzące z As­se­lin, lecz wy­róż­niały się lśniącą ka­ro­se­rią oraz nie po­sia­dały rzu­ca­ją­cych się w oczy rur skie­ro­wa­nych ku gó­rze, które z ochotą lu­biły po­kry­wać oko­licę du­szącą białą mgiełką. Jed­nakże to brak ja­kie­kol­wiek od­głosu pracy sil­nika zro­bił naj­więk­sze wra­że­nie na An­nie, jak i resz­cie jej to­wa­rzy­szy.

Z po­jazdu sto­ją­cego po­środku wy­szedł kie­rowca, który po­śpiesz­nie pod­szedł do tyl­nych drzwi, po czym zgrab­nym ru­chem ręki otwo­rzył je na oścież. Z wnę­trza wy­szedł ni­ski krępy czło­wiek ma­jący na so­bie urzę­dowy gar­ni­tur, któ­rego po­zła­cane koń­cówki rę­ka­wów lśniły w bla­sku po­bli­skich lamp roz­świe­tla­ją­cych oko­licę swym bia­łym świa­tłem. Jego twarz zdo­biły liczne zmarszczki, a pro­sty chód po­zwa­lała utrzy­mać mu po­sre­brzana la­ska.

Sta­nąw­szy przed przy­by­szami, ob­rzu­cił ich po­waż­nym spoj­rze­niem. Lecz ujrzaw­szy twarz arcybi­skupa Rat­zin­gera, uśmiech­nął się sze­roko, mó­wiąc ochry­płym gło­sem:

— Wi­tam, bi­sku­pie — ukło­nił się ni­sko — cze­muż to po­now­nie do­stę­pu­jemy za­szczytu, gosz­cząc cię w na­szych skrom­nych pro­gach?

— Pre­mie­rze Car­bon­neau — za­czął z sza­cun­kiem ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger. — Po pierw­sze, już nie bi­sku­pie, tylko ar­cy­bi­sku­pie. Ja­kiś czas temu z po­wodu śmierci po­przed­niego wło­da­rza ar­cy­bi­skupa She­ena zo­sta­łem mia­no­wany na tym­cza­so­wego za­stępcę. Do mo­mentu, do­póki nie zbie­rze się kon­klawe mam peł­nić obo­wiązki głowy Ko­ścioła.

— Och! To moje naj­szczer­sze gra­tu­la­cje.

— Po dru­gie, nasz sta­tek uległ po­ra­ża­ją­cej ka­ta­stro­fie, w któ­rej zgi­nęło wiele wy­bit­nych jed­no­stek. Szczę­śli­wie dzięki Opatrz­no­ści na­szej gar­stce udało się wyjść cało z tej opre­sji. Na do­da­tek, ze­słała nam twych lu­dzi — wska­zał na jed­nostkę cu­mu­jącą w por­cie — któ­rzy to z cał­ko­wi­tym po­świę­ce­niem ura­to­wali nas przed nie­chybną śmier­cią w od­mę­tach lo­do­wa­tej wody.

— Ka­pi­ta­nie Gar­con — za­czął pre­mier Car­bon­neau — pro­szę się sta­wić ju­tro wraz z za­łogą w bu­dynku rady mi­ni­strów. Od­zna­czę pana i pań­skich lu­dzi naj­wyż­szym moż­li­wym or­de­rem za ten od­ważny i ry­zy­kowny czyn. Pro­szę rów­nież na­ka­zać wy­sła­nie floty w celu zba­da­nia miej­sca ka­ta­strofy oraz wy­ło­wić ciała po­zo­sta­łych nie­szczę­śni­ków, je­żeli ta­kowe zo­staną zna­le­zione.

Ka­pi­tan Gar­con dum­nie się wy­pro­sto­wał i sa­lu­tu­jąc, wy­krzy­czał:

— Tak jest, pa­nie pre­mie­rze!

— Do­brze, a te­raz przejdźmy do po­wi­tań. Kim są ci za­cni pań­stwo ar­cy­bi­sku­pie, któ­rzy ci to­wa­rzy­szą?

— A więc pre­mie­rze Car­bon­neau — ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger wska­zał na Annę — to jest wielka księżna Anna Mal­linc­krodt, a obok niej stoi jej wierna słu­żąca Helga trzy­ma­jąca w swych rę­kach córkę księż­nej imie­niem Vir­gi­nia. Na­to­miast ten wy­soki dżen­tel­men to nie kto inny jak sam Mor­gan Har­ri­son pre­mier Kró­le­stwa Ash­wood.

Pre­mier Car­bon­neau za­marł, za­sta­na­wia­jąc się jed­no­cze­śnie, czy ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger przy­pad­kiem nie stroi so­bie z niego żar­tów. Nie­mniej znał go do­sko­nale i wie­dział, że ni­gdy, ale to ni­gdy nie po­zwo­liłby so­bie na dow­cip­ko­wa­nie z ko­go­kol­wiek, a tym bar­dziej z tak sza­no­wa­nej osoby, jaką jest pre­mier pań­stwa Ca­den.

Po­lu­zo­waw­szy swój nieco cia­sny koł­nierz, od­parł:

— Nie po­wiem, że je­stem to­tal­nie za­sko­czony tym, czego się wła­śnie do­wie­dzia­łem. Czy mo­że­cie mi wy­ja­śnić ja­kim cu­dem pre­mier oraz księżna wro­gich so­bie państw zna­leźli się na jed­nym po­kła­dzie?

— Pre­mie­rze — ode­zwał się z sza­cun­kiem ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger. — Ta hi­sto­ria jest tak długa i nie­praw­do­po­dobna, że nie wiem, czy star­czy nam czasu do rana.

Spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, pre­mier Car­bon­neau rzekł:

— Ma sza­nowny ar­cy­bi­skup ra­cję, zbliża się wie­czór i głu­pio by­łoby, aby­ście mi w tak prze­dziwnym miej­scu opo­wia­dali o swych prze­ży­ciach. W ta­kim ra­zie za­pra­szam was na ko­lację do pa­łacu go­ścin­nego. Tam mi wszystko na spo­koj­nie wy­ja­śni­cie. — Wska­zu­jąc po­jazd przed sobą, do­dał: — Pro­szę wsia­dać, gwa­ran­tuję, że się po­mie­ścimy.

Gdy wszy­scy roz­sie­dli się na wy­god­nych skó­rza­nych kre­mo­wych ka­na­pach, po­jazd le­ni­wie ru­szył, ja­dąc w szpa­le­rze tłumu ma­cha­ją­cego na po­że­gna­nie.

Opu­ściw­szy za­tło­czony port, po­jazd głowy pań­stwa Ca­den wje­chał na główną drogę wy­peł­nioną przez do­rożki, ro­we­rzy­stów oraz po­dobne elek­tryczne czte­ro­ko­łowce, któ­rym się po­ru­szali. Re­flek­tory mi­ja­nych po­jaz­dów ośle­piały jesz­cze nie­przy­zwy­cza­jony do tak du­żej ilo­ści świa­tła wzrok Anny.

Po cza­sie rzą­dowako­lumna zje­chał z głów­nej drogi, wjeż­dża­jąc na wą­skie miej­skie uliczki oto­czone przez kil­ku­pię­trowe ka­mie­nice przy­po­mi­na­jące bar­dziej pa­łace niż bu­dynki miesz­kalne. Kie­rowcy co rusz musieli za­trzy­my­wać się, aby prze­pu­ścić prze­chod­niów, któ­rzy wi­dząc po­zdra­wia­ją­cego ich pre­miera Car­bon­neau, kła­niali się ni­sko, wy­ko­nu­jąc jed­no­cze­śnie sa­lut prawą dło­nią.

Anna pa­trzyła z po­dzi­wem na nocne ży­cie sto­licy Czar­nego Lądu. Tań­czący oraz uśmiech­nięci lu­dzie w po­świa­cie oświe­tle­nia elek­trycz­nego wy­da­wali się bez­tro­scy i pełni ży­cia. Żyli bo­wiem da­leko od pro­ble­mów bia­łych lu­dzi, dzięki czemu mo­gli ko­rzy­stać z tech­nicz­nych udo­god­nień bez obaw, że za­raz na głowę spad­nie im wiel­kich roz­mia­rów po­cisk ar­ty­le­ryj­ski, nisz­cząc wszystko, co z tak wiel­kim tru­dem stwo­rzyli pracą ca­łych po­ko­leń.

Jed­nakże na­dal naj­więk­szy po­dziw spra­wiał po­stęp, który ota­czał Annę na­około. Była prze­ko­nana, że to Księ­stwo As­se­lin wie­dzie prym w roz­woju no­wych tech­no­logi, lecz wi­dząc ota­cza­jący ją prze­pych, uświa­do­miła so­bie, jak dużo bra­ko­wało jej księ­stwu, aby osią­gnąć to, na co wła­śnie pa­trzyła. Znaj­do­wała się w cen­trum tak słyn­nej i ogła­sza­nej przez wielu na­uko­wych wiesz­czy, re­wo­lu­cji tech­no­lo­gicz­nej. Miała wra­że­nie, jakby prze­nio­sła się do świata przed­sta­wia­nego na kar­tach po­wie­ści naj­wy­bit­niej­szych fan­ta­stów.

Kiedy ko­lumna wje­chała na drogę pro­wa­dzącą przez pu­sty plac, jej serce za­biło jesz­cze moc­niej, uj­rzała bo­wiem, jak wielki obiekt przy­po­mi­na­jący po­cisk ka­ra­bi­nowy oświe­tlany przez dzie­siątki re­flek­to­rów unosi się w po­wie­trzu. W po­śpie­chu prze­jęła od słu­żą­cej Helgi Vir­gi­nię, aby uka­zać jej to dzi­waczne cudo.

Pre­mier Car­bon­neau za­uwa­żył za­chwyt na twa­rzach dam.

— To jest ste­ro­wiec, dro­gie pa­nie — rzekł dum­nie.

— Ste­ro­wiec? — od­parła zdzi­wiona Anna.

— Tak, pani. Taki sta­tek, tylko że pły­wa­jący w po­wie­trzu. W przy­szłym roku mamy za­miar otwo­rzyć pierw­szą mię­dzy­kra­jową li­nię po­wietrzną.

— A może by tak kon­ty­nen­talną? — wtrą­cił rów­nie zdu­miony pre­mier Har­ri­son.

— Może kie­dyś… — od­parł z dy­stan­sem pre­mier Car­bon­neau. — Wpierw mu­si­cie na­uczyć się żyć w zgo­dzie i za­prze­stać nie­po­trzeb­nych ni­komu kon­flik­tów. Głu­pio by było, aby tech­no­lo­gia po­wietrzna do­stała się w nie­po­wo­łane ręce.

Mor­gan Har­ri­son wraz z Anną po­pa­trzyli na sie­bie z lek­kim za­kło­po­ta­niem. Po sło­wach pre­miera Car­bon­neau po­czuli się jak przed­sta­wi­ciele bar­ba­rzyń­skich ple­mion opi­sy­wa­nych na kar­tach ksią­żek od hi­sto­rii.

Li­mu­zyna, opu­ściw­szy plac, je­chała jesz­cze chwilę po­mię­dzy drzew­nym szpa­le­rem, do­jeż­dża­jąc po cza­sie do bramy, któ­rej strze­gli gwar­dzi­ści w pió­ro­pu­szo­wych heł­mach. Wi­dząc do­brze znaną ko­lumnę, po­śpiesz­nie roz­warli wrota, prze­pusz­cza­jąc w ukło­nie swego pre­miera.

Po­jazd za­trzy­mał się przed głów­nym wej­ściem pa­łacu przy­po­mi­na­ją­cego An­nie wille naj­bo­gat­szych dy­gni­ta­rzy As­se­lin. Acz­kol­wiek wi­dok ten przy­pra­wił ją o ko­lejne ukłu­cie na du­szy, przy­po­mniała so­bie bo­wiem twa­rze nie­szczę­śni­ków, któ­rych ro­ze­rwane ciała uno­szą się na­dal na po­wierzchni wody. Choć wciąż wie­rzyła, że uda się wy­ło­wić i po­cho­wać z sza­cun­kiem przy­naj­mniej część z nich.

Po wej­ściu do środka pre­mier Car­bon­neau za­pro­wa­dził swo­ich go­ści do po­koju go­ścin­nego, wska­zu­jąc, aby za­jęli miej­sca na wy­god­nej ka­na­pie miesz­czą­cej się obok ma­je­sta­tycz­nego ko­minka w kształ­cie pod­kowy, sam na­to­miast za­jął miej­sce na ele­ganc­kim skó­rza­nym fo­telu, do któ­rego po chwili po­de­szła za­afe­ro­wana ko­bieta ubrana w długą be­żową suk­nię.

Kła­nia­jąc się ni­sko swym no­wym go­ściom, któ­rych to białe twa­rze wzbu­dziły w niej cie­ka­wość, zwró­ciła się gło­sem peł­nym po­kory w stronę pre­miera Car­bon­neau:

— Pre­mie­rze, czym mogę słu­żyć?

— Wi­taj, Elyno — ode­zwał się z sza­cun­kiem pre­mier Car­bon­neau — wy­bacz tak nie­spo­dzie­waną wi­zytę, wszak wy­da­rzyła się nie­spo­dzie­wana sy­tu­acja.

— Pre­mie­rze — ko­bieta ode­zwała się rów­nie z wiel­kim sza­cun­kiem — na całe szczę­ście zo­sta­łam o wszyst­kim po­in­for­mo­wana na czas dzięki na­szym te­le­gra­fistom.

— Te­le­gra­fi­ści jak za­wsze na po­ste­runku — od­parł dum­nie pre­mier.

— Za nie­długo po­damy ko­la­cję — do­dała ra­do­śnie ko­bieta.

— Dzię­kuję Elyno za twą służbę. Cze­kamy nie­cier­pli­wie na twoje wy­borne da­nia.

Pre­mier Car­bon­neau ukło­niw­szy się, uca­ło­wał czule dłoń ko­biety. Anna do­strze­gła, że oby­dwoje no­szą ta­kie same ob­rączki. Gdy dama imie­niem Elyna opu­ściła po­kój, po­sta­no­wiła za­py­tać:

— Pre­mie­rze — za­częła nie­śmiało — czy ko­bieta, z którą przed chwilą...

— Tak, to moja żona — wtrą­cił dum­nie pre­mier, jed­no­cze­śnie się uśmie­cha­jąc.

— Żona? — zdzi­wiła się Anna, bę­dąc rów­no­cze­śnie za­sko­czona prze­ni­kli­wo­ścią swego roz­mówcy.

— Do­kład­nie, i matka mo­ich ośmiorga dzieci.

— Och… — Anna za­ru­mie­niła się — pro­szę wy­ba­czyć mi moją cie­ka­wość. Nie są­dzi­łam, że żona władcy może być zwy­kłą słu­żącą.

— Moja ko­chana Elyna nie jest zwy­kłą słu­żącą — za­śmiał się — ona jest go­spo­da­rzem tego za­cnego przy­bytku od wielu, wielu lat. Za­rzą­dzała tą po­sia­dło­ścią na długo, za­nim zo­sta­łem pre­mie­rem.

— W ta­kim ra­zie pro­szę mi wy­ba­czyć, wy­cią­gnę­łam zbyt po­chopne wnio­ski.

— Nic się nie stało. Ro­zu­miem, że dla lu­dzi z wa­szego kon­ty­nentu może to być nieco dzi­waczne, że żona do­stoj­nika może zwy­czaj­nie pra­co­wać. Nie­mniej jest to spo­wo­do­wane na­szym sys­te­mem spo­łeczno-eko­no­micz­nym, w któ­rym ist­nieje tylko i wy­łącz­nie klasa śred­nia.

— Chce pan po­wie­dzieć, że nie po­sia­da­cie klasy bied­nej, jak i bo­ga­tej? — wtrą­cił za­cie­ka­wiony Mor­gan Har­ri­son.

— Do­kład­nie pre­mie­rze.

— Ale... jak to moż­liwe? Prze­cież czło­wiek po­siada na­tu­ralny in­stynkt do gro­ma­dze­nia dóbr. Prę­dzej czy póź­niej wy­kształci się klasa bo­ga­czy po­wo­du­jąca tym sa­mym po­wsta­nie bie­doty, która bę­dzie w po­cie czoła pra­co­wać na garstkę szczę­śliw­ców.

— Ma pan cał­ko­witą ra­cję, lecz do­ty­czy to spo­łe­czeń­stwa nie­wy­cho­wa­nego w ar­tu­riań­skim eto­sie pracy oraz na­uce spo­łecz­nej.

— Może pan przy­bli­żyć ten te­mat?

— Niech zrobi to ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger — od­parł pre­mier Car­bon­neau, wska­zu­jąc na wy­wo­ła­nego do ta­blicy du­chow­nego. Ten w po­dzię­ko­wa­niu ukło­nił się, mó­wiąc:

— Wie­le­set lat temu na te zie­mie przy­była eks­pe­dy­cja skła­da­jąca się z du­chow­nych ar­tu­riań­skich, któ­rzy od­kryli obec­ność czar­no­skó­rych. Byli to lu­dzie dzicy po­dzie­leni na liczne ple­miona róż­niące się za­cho­wa­niem i zwy­cza­jami. Nie­które były nie­zwy­kle go­ścinne, inne wo­jow­ni­cze, umie­jące za­bi­jać bez mru­gnię­cia okiem. W pierw­szej chwili wło­da­rze Ko­ścioła po­sta­no­wili zo­sta­wić te zie­mie w spo­koju, wszak bulla ar­cybiskupa Sub­li­mis Deus za­ka­zy­wała na­wra­ca­nie siłą na­po­tka­nych kul­tur. Co jesz­cze cie­kaw­sze, jedna z eks­pe­dy­cji, która udała się w głąb Czar­nego Lądu, zna­la­zła ślady by­to­wa­nia sa­mego Świę­tego Ar­tura.

— A ja­kież to ślady? — za­py­tał za­cie­ka­wiony Mor­gan Har­ri­son.

— Wszystko zo­stało opi­sane w Pi­śmie Świę­tym, pre­mie­rze.

— Pi­smo Święte to stek bzdur pi­sany za­gad­kami, aby wpro­wa­dzić jesz­cze więk­szy za­męt u wier­nych, zbłą­ka­nych owie­czek — rzekł zi­ry­to­wany pre­mier Har­ri­son.

— Do­sko­nale znam pań­skie po­glądy na te­mat Ko­ścioła i wąt­pli­wo­ści na te­mat wiary w ist­nie­nie Boga. Za­pew­niam, że gdy nada­rzy się sto­sowna oka­zja, wy­słu­cham tych wąt­pli­wo­ści. Jed­nak te­raz chciał­bym wró­cić do me­ri­tum pań­skiego py­ta­nia.

Mor­gan Har­ri­son ski­nął w mil­cze­niu, cze­ka­jąc na dal­sze słowa arcybi­skupa.

— Gdy wia­do­mość o by­to­wa­niu Świę­tego Ar­tura do­tarła do głowy Ko­ścioła, ten po­sta­no­wił nadać temu miej­scu sta­tus świę­tego. W ko­lej­nych la­tach na obecne zie­mie przy­by­wało co­raz wię­cej du­chow­nych oraz wier­nych, z któ­rymi przy­pły­wali rów­nież po­spo­lici ban­dyci chcący się na­kraść. Rok za ro­kiem ge­henna tu­tej­szych miesz­kań­ców prze­kro­czyła wsze­la­kie gra­nice. Dla­tego też ar­cy­bi­skup Wik­tor po­sta­no­wił stwo­rzyć tu­taj en­klawę ar­tu­riań­ską, która to po cza­sie zjed­no­czyła wszyst­kie ple­miona, prze­kształ­ca­jąc się w coś na kształt pań­stwa. Nie­stety po ko­lej­nych dzie­się­cio­le­ciach nad miesz­kań­cami za­czął gó­ro­wać in­stynkt, o któ­rym wspo­mniał pre­mier Har­ri­son. Za­częły po­wsta­wać po­działy kla­sowe, roz­po­czy­na­jąc krwawą walkę o wła­dzę, jed­nym sło­wem wszystko to, co znamy z bia­łego kon­ty­nentu. Dla­tego też Czarny Ląd pod­dano izo­la­cji. Za­częto sze­rzyć kłam­liwe plotki, aby od­stra­szyć po­ten­cjal­nych po­dróż­ni­ków, a tu­tej­szym za­bro­niono opusz­czania oj­czy­zny pod groźbą kary śmierci.

— Czyli Ko­ściół prze­pro­wa­dzał na tych zie­miach eks­pe­ry­ment? — za­py­tał za­in­try­go­wany pre­mier Har­ri­son.

— Tak — od­po­wie­dział pew­nie ar­cy­bi­skup.

— Nie uważa ar­cy­bi­skup, że tro­chę to nie­mo­ralne? — wtrą­cił pre­mier. — Nie są­dzi­łem, że je­ste­ście w sta­nie znie­wo­lić aż tak wiel­kie masy ludz­kie.

— Taka była wola Świę­tego Ar­tura, a my jako jego słu­dzy ją wy­ko­na­li­śmy.

— A gdyby wam ka­zał ich wy­rżnąć co do joty? Też by­ście wy­ko­nali jego wolę? — za­py­tał z prze­ką­sem pre­mier.

Na za­sły­szane słowa arcy­bi­skup je­dy­nie uśmiech­nął się pod no­sem.

— Za­pew­niam pana pre­mie­rze, że Święty Ar­tur ni­gdy nie ka­załby ni­kogo uśmier­cić, je­żeli nie by­łoby to na­prawdę ko­nieczne.

— Skoro pan tak twier­dzi — od­parł bez prze­ko­na­nia pre­mier Har­ri­son.

Wtem po­le­mikę prze­rwała Anna.

— Pa­no­wie, może jed­nak wró­cimy do wcze­śniej­szego te­matu?

— Ma naj­ja­śniej­sza cał­ko­witą ra­cję — rzekł po­kor­nie ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger i po­lu­zo­waw­szy ko­lo­ratkę, kon­ty­nu­ował: — Nasz eks­pe­ry­ment, jak to na­zwał sam sza­nowny pre­mier Har­ri­son, po set­kach lat ujarz­mia­nia pier­wot­nych in­stynk­tów przy­niósł wy­mierne ko­rzy­ści w po­staci ukształ­to­wa­nych i go­to­wych do twór­czej pracy umy­słów. Można by po­wie­dzieć, że roz­wój, który na­stą­pił na Czar­nym Lą­dzie, prze­kro­czył i na­sze wy­obra­że­nia. W pew­nym mo­men­cie za­częli ro­dzić się lu­dzie, któ­rzy w ciągu trzech po­ko­leń do­ko­nali po­stępu, jaki wy­ko­nał biały kon­ty­nent w prze­ciągu pię­ciu ty­sięcy lat! Za­miast cią­głej po­goni za pie­nią­dzem i pier­wot­nymi żą­dzami or­ga­ni­zmu obecni miesz­kańcy sku­pili się na roz­wi­ja­niu twór­czej pracy, czego efekty wi­dzimy na każ­dym kroku.

— Fa­scy­nu­jące — ode­zwała się z po­dzi­wem Anna.

— No do­brze — wtrą­cił Mor­gan Har­ri­son — ale co się dzieje, gdy dany czło­wiek zbije ma­ją­tek na swo­jej twór­czej pracy? Jak do­brze wiemy, pie­nią­dze nie mogą le­żeć odło­giem ni­czym zie­mia.

— To prawda — od­parł pre­mier Car­bon­neau. — Kiedy do­chód ta­kiego zdol­nego czło­wieka prze­kro­czy war­tość naj­wyż­szej śred­niej pen­sji, resztę od­daje do kasy pań­stwa. Oczy­wi­ście z wła­snej nie­przy­mu­szo­nej woli.

Pre­mier Har­ri­son był wy­raź­nie zdu­miony tym, co usły­szał od władcy pań­stwa Ca­den.

— I nikt nie ma z tym żad­nych obiek­cji? — za­py­tała Anna. — W As­se­lin coś ta­kiego by­łoby nie do po­my­śle­nia.

— Nie. Każdy bo­wiem miesz­ka­niec tego pięk­nego kraju zdaje so­bie sprawę, że spo­łe­czeń­stwo jest naj­waż­niej­sze. Nie­wła­sny in­te­res czy, in­te­res ro­dzinny tylko in­te­res spo­łeczny wpo­jony nam przez ar­tu­riań­ską na­ukę spo­łeczną jest tym, co każdy z nas pie­lę­gnuje na każ­dym kroku. Brak nad­wyżki pie­nią­dza chroni nas przed de­mo­ra­li­za­cją i po­pad­nię­ciem w he­do­nizm. Mu­simy cały czas pra­co­wać, dzięki czemu na­sze spo­łe­czeń­stwo jest po­zba­wione pro­ble­mów bia­łych lu­dzi.

— I na­prawdę nikt, ża­den po­li­tyk nie ma po­kus, aby so­bie tro­chę po­sza­stać kabzą pań­stwową? — za­py­tał Mor­gan Har­ri­son.

— Nie — od­po­wie­dział krótko pre­mier Car­bon­neau. — Każdy z nas głę­boko wie­rzy w ist­nie­nie po­śmiert­nej kary, o któ­rej wspo­mina Pi­smo Święte. Wiemy, że ucie­chy cie­le­sne i ma­te­rialne tego świata są ni­czym w po­rów­na­niu z za­szczy­tem, jaki do­stą­pimy po śmierci. Dla­tego też warto dzie­lić się owo­cami wła­snej pracy z bliź­nimi.

— Aż trudno mi w to uwie­rzyć — od­parł zdu­mionypre­mier Har­ri­son.

— Ro­zu­miem pre­mie­rze — ode­zwał się ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger — że bę­dąc wy­cho­wa­nym w świe­cie bia­łego czło­wieka, trudno uwie­rzyć, że uczci­wość i pra­wość może ist­nieć, lecz każ­dego dnia mo­dlę się, aby wa­sze spo­łe­czeń­stwa rów­nież przy­jęły ar­tu­riań­ską na­ukę spo­łeczną. Dzięki czemu bę­dziemy mo­gli ru­szyć w stronę gwiazd, na­ucza­jąc inne my­ślące rasy, czym jest do­bro i uczci­wość.

— Jak na ra­zie nasz kon­ty­nent za­prze­cza wsze­la­kim na­ukom Ko­ścioła na każ­dym kroku — od­parł po­sęp­nie pre­mier Har­ri­son.

— Wła­śnie — ode­zwał się do­no­śnie pre­mier Car­bon­neau — pro­szę, wy­ja­śni­cie mi co się u was do­kład­nie dzieje? Sły­sza­łem od ka­pi­ta­nów stat­ków han­dlo­wych, że spo­tkało was wiele złego. I co gorsza, roz­po­częła się wielka wojna.

W po­koju za­pa­no­wała nie­zręczna ci­sza. Go­ście pre­miera Car­bon­neau pa­trzyli na sie­bie, za­sta­na­wia­jąc się, kto ma ode­zwać się pierw­szy. Anna była zbyt wy­mę­czona po­dróżą, aby opo­wia­dać pre­mie­rowi ob­cego pań­stwa o sy­tu­acji na bia­łym kon­ty­nen­cie, na­to­miast ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger jako tym­cza­sowa głowa Ko­ścioła nie czuł się kom­pe­tentny do przed­sta­wie­nia spraw po­li­tycz­nych. Mor­gan Har­ri­son, od­czu­wa­jąc na swej twa­rzy spoj­rze­nia wy­mie­nio­nej dwójki, po­sta­no­wił, że to on opo­wie w każ­dym szcze­góle o mi­nio­nych oraz trwa­ją­cych wy­da­rze­niach.

Pre­mier Car­bon­neau słu­chał uważ­nie słów pre­mieraAsh­wood, do­kład­nie je ana­li­zu­jąc. Z każ­dym no­wym wąt­kiem jego czarna twarz ro­biła się co­raz bledsza. Lecz to in­for­ma­cja o moż­li­wym opę­ta­niu syna na­stępcy tronu Jo­se­pha Mor­risa IV, wpra­wiła go w naj­więk­sze osłu­pie­nie. Mor­gan Har­ri­son, wi­dząc za­my­śle­nie swego roz­mówcy, w pew­nym mo­men­cie za­milkł, cze­ka­jąc, aż głowa pań­stwa prze­trawi za­sły­szane słowa.

Po chwili za­dumy pre­mier Car­bon­neau rzekł:

— Czyli prze­po­wied­nia Świę­tego Jor­dana mó­wiła prawdę?

— Na to wy­gląda — do­dał ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger.

— A czy ten obiekt, ta kula, o któ­rej wspo­mi­nał pan Har­ri­son, wia­domo czym to jest?

— Nie­stety, jak już wspo­mnia­łem wcze­śniej, ba­zu­jemy tylko na wia­do­mo­ści od ka­pi­tana Jef­freya White’a, który jako je­dyny miał oka­zję za­po­znać się z dzien­ni­kiem za­gi­nio­nej eks­pe­dy­cji porucz­nika Da­viesa. Wiem rów­nież, że ka­pi­tan wy­ru­szył w dal­szą drogę, lecz na­dal nie ma od niego żad­nej in­for­ma­cji.

— Nie do­brze — od­parł za­smu­cony pre­mier Car­bon­neau.

— Je­dy­nie Lo­thar von de la Pe­ri­ère mógłby po­wie­dzieć nam coś wię­cej — rzekł smut­nym to­nem ar­cy­bi­skup Rat­zin­ger. — Nie­stety wolą Świę­tego Ar­tura było, aby…

Wy­po­wiedź du­chow­nego zo­stała prze­rwana przez po­ja­wie­nie się w po­koju żony pre­miera Car­bon­neau, która pod­szedł­szy do męża, na­chy­liła mu się nad uchem, szep­cząc coś w nie­zro­zu­mia­łym dla reszty dia­lek­cie.

Gdy skoń­czyła, pre­mier rzekł:

— Na­tych­miast go tu przy­pro­wadź.

Po chwili do po­koju zo­stał do­pro­wa­dzony por­towy po­sła­niec, bru­dząc obło­co­nymi bu­tami ele­gancki kre­mowy dy­wan.

Pro­stu­jąc się dum­nie przed swym władcą, rzekł:

— Pre­mie­rze! Pro­szę wy­ba­czyć mi tak na­głe naj­ście. Ale wia­do­mość, którą niosę dla pań­skich rąk, jest ar­cy­ważna!

— Pro­szę mó­wić — po­wie­dział pre­mier, ro­biąc ko­li­sty gest dło­nią:

— Przy­był nasz okręt pa­tro­lowy, na któ­rego po­kła­dzie znaj­duje się roz­bi­tek z ka­ta­strofy jed­nostki cy­wil­nej As­se­lin.

W po­koju na­stało nie­małe ob­ru­sze­nie.

— Tylko je­den? — za­py­tała zmar­twiona Anna, choć w jej gło­sie można było do­sły­szeć na­dzieję.

— Tak, po­nie­waż nasz okręt nie zna­lazł go w miej­scu ka­ta­strofy tylko trzy­dzie­ści mil mor­skich na pół­noc od za­to­nię­cia SS Im­pe­ra­tora.

— Jak to moż­liwe? I skąd wie­cie, że to pa­sa­żer statku po­cho­dzą­cego z As­se­lin? — spy­tał skon­ster­no­wany pre­mier Car­bon­neau.

— Bo… Jest biały i...

— I?

— I je­dynym statkiem, który prze­wo­ził bia­łych, był wła­śnie SS Im­pe­ra­tor.

— A wie­cie, jak się na­zywa?

— Nie przed­sta­wił się. Je­dy­nie na nas krzy­czał i mówi, że jak nie po­zwo­limy mu odejść, zo­sta­niemy przy­kład­nie uka­rani. Bre­dzi rów­nież coś o ta­jem­ni­cach ukry­tych w pod­zie­miach Czar­nego Lądu.

Usły­szaw­szy opis roz­bitka przed­sta­wio­nego przez por­to­wego po­słańca, Anna gwał­tow­nie po­de­rwała się na równe nogi i do­bie­ga­jąc do za­sko­czo­nego mło­dziana, po­wie­działa roz­ka­zu­ją­cym to­nem:

— Pro­szę mnie na­tych­miast do niego za­pro­wa­dzić.

— Ale… Nie może go pani te­raz zo­ba­czyć.

— Dla­czego? — ob­ru­szyła się Anna.

— Z jego otwar­tych ran wy­lewa się dziwna nie­bie­sko­zie­lona wy­dzie­lina. Por­towy le­karz na­ka­zał kwa­ran­tannę i ka­te­go­ryczny za­kaz zbli­ża­nia.

— Ale ja mu­szę go zo­ba­czyć! — krzyk­nęła tak mocno, że bę­benki wszyst­kich od­czuły nie­przy­jemne drga­nia.

Po­sła­niec bez­rad­nie spoj­rzał na pre­miera Car­bon­neau, który po chwili na­my­słu po­wstał, mó­wiąc:

— Jako gwa­rant bez­pie­czeń­stwa udam się wraz z księżną zo­rien­to­wać w sy­tu­acji. Po­zo­sta­łym na­to­miast za­le­cam od­po­czy­nek.

Uca­ło­waw­szy na po­że­gna­nie Vir­gi­nię, Anna wraz z pre­mie­rem Car­bon­neau udała się do li­mu­zyny, ma­jąc na­dzieję, że ten, o któ­rym wspo­mi­nał po­sła­niec, zwie się Lo­thar von de la Pe­ri­ère.

 

***

 

Około dru­giej w nocy Anna wraz z głową pań­stwa Ca­den do­tarli przed drzwi por­to­wego szpi­tala. Wej­ścia strze­gli po­li­cjanci ubrani w ele­ganc­kie nie­bie­skie mun­dury, a ich głowy zdo­biły białe czapki. Bez­na­miętne miny stró­żów prawa da­wały ja­sno do zro­zu­mie­nia, że nie mają za­miaru ni­kogo wpu­ścić. Na­wet obec­ność pre­miera Car­bon­neau nie spra­wiła, że ich ka­mienne twa­rze zmie­niły się, choć na krótką chwilę.

Szpi­talna flaga była opusz­czona do po­łowy, co ozna­czało, że we­wnątrz od­bywa się kwa­ran­tanna i wstęp ma tylko i wy­łącz­nie per­so­nel me­dyczny.

— Oj, chyba nie po­zwolą nam wejść — rzekł zmar­twiony pre­mier.

Anna nieco się ob­ru­szyła.

— Prze­cież jest pan pre­mie­rem i może im pan wy­dać ka­te­go­ryczny roz­kaz.

— To prawda, ale pre­mier pań­stwa Ca­den też ma swoje ogra­ni­cze­nia.

— Pre­mie­rze, za­rze­kam się w tym oto miej­scu, że bez względu na kon­se­kwen­cje mam za­miar wejść do tego bu­dynku.

Pre­mier Car­bon­neau uj­rzaw­szy uparte ob­li­cze Anny, zdał so­bie sprawę, że nie po­wstrzyma jej ko­bie­cego tem­pe­ra­mentu. Nie chcąc za­ogniać sy­tu­acji, po­sta­no­wił spró­bo­wać ne­go­cja­cji, wy­ko­rzy­stu­jąc swą po­zy­cję. Z dru­giej strony sam był cie­kaw, kim był roz­bi­tek, który wy­wo­łał tyle za­mie­sza­nia.

Pod­szedł­szy do stró­żów prawa, ode­zwał się grzecz­nie:

— Pa­no­wie, czy mo­że­cie we­zwać przed me ob­li­cze dok­tora Du­pont?

Lekko zdez­o­rien­to­wani straż­nicy ob­rzu­cili się py­ta­ją­cym spoj­rze­niem.

Stali tak jesz­cze chwilę, po czym je­den z nich ukło­nił się, na­stęp­nie wszedł ostroż­nie do środka.

Po chwili w drzwiach po­ja­wił się ni­ski męż­czy­zna w śred­nim wieku ubrany w biały uni­form. Jego twarz przy­sła­niała ma­ska chi­rur­giczna, lecz wi­dząc pre­miera Car­bon­neau, za­raz ją zsu­nął, wi­ta­jąc się z nim cie­pło:

— Wi­tam, pre­mie­rze. Nie po­wiem, że pań­ska obec­ność o tej po­rze jest dla mnie za­sko­cze­niem.

— Dla mnie i ta wi­zyta jest rów­nież pew­nym za­sko­cze­niem dok­to­rze Du­pont. Nie­mniejz oto tą damą — pre­mier wska­zał grzecz­nie na Annę — przy­by­li­śmy, aby zo­ba­czyć się z roz­bit­kiem.

Dok­tor Du­pont był zdzi­wiony obec­no­ścią tak pięk­nej damy o bia­łym, jak śnieg ko­lo­rze skóry. Jed­nakże za­raz zdał so­bie sprawę, że musi to być księżna Anna, o któ­rej to wszy­scy tak żywo dys­ku­tują w szcze­gól­no­ści ka­dra pie­lę­gnia­rek.

— Czy sza­nowna pani to wielka księżna Anna? — za­py­tał z na­dzieją dok­tor Du­pont.

— Tak — od­po­wie­działa sta­now­czo.

— W ta­kim ra­zie pro­szę za mną.

Idąc oświe­tlo­nym bia­łym świa­tłem ko­ry­ta­rzem, Anna była za­dzi­wiona pa­nu­ją­cymi w środku wa­run­kami. Bu­dy­nek, po­mimo że był szpi­ta­lem po­lo­wym, był schludny i czy­sty ni­czym łza. Rów­nież jego wy­po­sa­że­nie przy­po­mi­nało naj­lep­sze szpi­tale Księ­stwa As­se­lin. Anna za­częła za­sta­na­wiać się, jak w ta­kim ra­zie mu­szą wy­glą­dać szpi­tale w głębi kraju.

W końcu do­szli przed salę za­sło­niętą przez kilka warstw pa­ra­wa­nów. Po przej­ściu przez pierw­szy dok­tor Du­pont na­ka­zał pie­lę­gniarką od­sło­nić po­zo­stałe.

Oczom Anny oraz pre­miera Car­bon­neau uka­zał się nagi męż­czy­zna le­żący na szpi­tal­nym łóżku na kół­kach, który pa­trzył się tępo na świe­cącą lampę na su­fi­cie. Jego ciało no­siło ślady po­pa­rzeń, a za­miast le­wej dłoni ster­czał oban­da­żo­wany ki­kut.

Przy­kryw­szy swe kształtne usta, Anna po­de­szła nieco bli­żej.

Męż­czyzna, sły­sząc kroki,zwró­ciłw ich stronę swoją po­pa­rzoną twarz. Anna, uj­rzaw­szy ją, wy­dała z sie­bie jęk nie­do­wie­rza­nia:

— Prze­cież to on!

Chcąc ru­szyć w stronę Lo­thara, po­czuła silny chwyt na swej tali. Był to dok­tor Du­pont, który sta­now­czo po­trzą­sał głową.

— Pro­szę do niego nie pod­cho­dzić.

— Ale ja mu­szę!

Anna roz­pacz­li­wie wierz­gała, pró­bu­jąc wy­rwać się z ludz­kiej klamry.

— Pro­szę się uspo­koić — po­wta­rzał w kółko dok­tor Du­pont.

— Ale ja na­prawdę mu­szę!

Po chwili sza­mo­ta­nia Anna utra­ciła siły.

Dok­tor pod­trzy­mu­jąc chwie­jącą się Annę, wska­zał pal­cem na Lo­thara.

— Wi­dzi pani te opa­rze­nia? Jego ciało utra­ciło ochronną ba­rierę. Każdy na­wet naj­mniej­szy do­tyk może spo­wo­do­wać okropny ból lub co gorsza, za­ka­że­nie.

Za­łza­wio­nymi oczami Anna pa­trzyła na cier­pie­nie ma­lu­jące się na twa­rzy nie­gdyś wiel­kiego Lo­thara von de la Pe­ri­ère. Jego spoj­rze­nie po­zba­wione ży­cia przy­po­mi­nało wzrok dziecka pra­gną­cego, aby mat­czyne ra­miona ob­jęły go w swe ob­ję­cia i spró­bo­wały ukoić ból nie­da­jący się po­rów­nać z ni­czym in­nym.

— Ro­zu­miem — od­parła roz­ża­lona — jed­nak, czy mogę po­dejść, choć odro­binę bli­żej?

Dok­tor Du­pont ski­nął głową i wraz z Anną po­de­szli do łóżka.

Przy­glą­da­jąc się ciału Lo­thara, Anna do­strze­gła na jego klatce pier­sio­wej wy­pa­lony znak przy­po­mi­na­jący krzyż, a z ota­cza­ją­cych go otwar­tych ran są­czyła się nie­bie­sko­zie­lona wy­dzie­lina. Jej słodki za­pach wy­mie­szany z odo­rem spa­le­ni­zny przy­wiał do umy­słu Anny wspo­mnie­nie z po­bytu na uni­wer­sy­te­cie imie­nia Klausa Wer­nera.

— Ta wy­dzie­lina — ode­zwała się Anna, przy­kry­wa­jąc usta — z niej można przy­go­to­wać se­rum na cho­robę, która za­ata­ko­wała biały kon­ty­nent. Na­szym na­ukow­com udało sięje stwo­rzyć, dzięki czemu duża część mo­ich pod­da­nych zo­stała uchro­niona przed za­cho­ro­wa­niem.

— Och! — wy­brzmiał pod­nie­cony głos dok­tora Du­pont. — To fan­ta­styczna wia­do­mość. A czy mogę wie­dzieć, czy naj­ja­śniej­sza je przy­jęła?

— Tak, przed wy­pły­nię­ciem każdy pa­sa­żer mu­siał pod­dać się szcze­pie­niu.

— Fe­no­me­nal­nie! — Dok­tor kla­snął w dło­nie. — A czy by­łaby naj­ja­śniej­sza skłonna pod­dać się ba­da­niu?

— Tak, ale pod jed­nym wa­run­kiem.

Dok­tor za­marł w wy­cze­ki­wa­niu na słowa Anny. Ta spoj­rzaw­szy na Lo­thara, rze­kła:

— Chcę przy nim cały czas być.

— My­ślę, że nie bę­dzie z tym du­żego pro­blemu. Je­dy­nie bę­dzie mu­siała na­ło­żyć naj­ja­śniej­sza rę­ka­wiczki, jak i ma­seczkę, aby ogra­ni­czyć wy­da­la­nie na­szego mi­kro­biomu.

— Do­brze — od­parła bez­na­mięt­nie.

— W ta­kim ra­zie jak naj­prę­dzej zwo­łam grono wi­ru­so­lo­gów. Pro­szę mi wy­ba­czyć, ale mu­szę pa­nią opu­ścić na mo­men­cik.

Ukło­niw­szy się na po­że­gna­nie, dok­tor Du­pont ener­gicz­nym kro­kiem wy­szedł z sali.

Anna, ko­rzy­sta­jąc, że zo­stała sam na sam z Lo­tha­rem, przy­su­nęła po­bli­ski sto­łek do jego łóżka.

Usiadł­szy, pa­trzyła na jego oczy po­zba­wione ży­cio­wej iskry, która to od po­czątku jego po­ja­wie­nia się na tym świe­cie wy­róż­niała go spo­śród ca­łej reszty. Te­raz jed­nak ni­czym nie róż­nił się od ku­kiełki, która od czasu do czasu po­ru­szy bez­władną głową.

W pew­nym mo­men­cie Lo­thar z wy­sił­kiem spoj­rzał w bok. Jego usta z tru­dem pró­bo­wały się ro­ze­wrzeć, lecz spie­czona po­wierzch­nia skle­iła je ze sobą. Anna, chcąc mu po­móc, na­chy­liła się i de­li­kat­nym ca­łu­sem na­wil­żyła jego wargi, na po­wrót przy­wra­ca­jąc mu jego ochry­pły pełny bólu głos:

— My­śla­łem… że… już ni­gdy… nie po­czuję, jaka je­steś… Słodka.

— Och, Lo­tha­rze! My­śla­łam, że stra­ci­łam cię na za­wsze.

— Ja też się ba­łem... że cię... już ni­gdy nie uj­rzę.

Okropne za­ka­słał.

— Pro­szę, od­pocz­nij — rze­kła zmar­twiona Anna.

— Mu­simy… Mu­simy…

Po­now­nie za­ka­słał, wy­plu­wa­jąc krew.

— Nic nie mów ko­chany. Od­po­czy­waj.

Lo­thar na­dal pró­bo­wał się ode­zwać. Popa­rze­nia jed­nak spra­wiły, że jego słowa stały się nad wy­raz nie­wy­raźne, przez co Anna była zmu­szona na­chy­lić ucho nad jego twa­rzą, aby spró­bo­wać zro­zu­mieć co­kol­wiek.

— Pod… Pod tą zie­mią mieszka… Mieszka...

— Chcesz po­wie­dzieć, że ktoś tu jesz­cze mieszka?

Kiw­nął z tru­dem głową.

— A wiesz kto? — za­py­tała Anna bez­rad­nie.

Po­now­nie kiw­nął, mó­wiąc:

— Ar­tur… Święty Ar­tur.

III

 

Wojna — słowo ozna­cza­jące znisz­cze­nie, trwogę i śmierć dla tych, któ­rzy wpadną w jej ob­ję­cia. Każdy jej uczest­nik wy­cze­kuje dnia, kiedy w końcu się za­koń­czy, a świat po­now­nie wróci do nud­nej ru­tyny ży­cio­wych za­jęć, pró­bu­jąc po raz ko­lejny za­po­mnieć o tra­gicz­nych wy­da­rze­niach. Nie­mniej wraz z ostat­nim wy­strza­łem wojna nie opusz­cza ludz­kiego świata. Za­sy­pia i cier­pli­wie wy­cze­kuje, aż ludz­kie du­sze po­now­nie za­pa­łają nie­na­wi­ścią do swo­ich braci i sióstr.

Gdy wojna za­śnie, za­stę­puje ją znie­wo­le­nie dla tych, któ­rzy oka­zali się za słabi i stali się stroną prze­graną. Taką też stroną obec­nie byli miesz­kańcy Księ­stwa As­se­lin na­dal nie­mo­gący otrzą­snąć się po szoku spo­wo­do­wa­nym na­głym prze­rwa­niem Li­nii Gu­stava i bły­ska­wicz­nemu na­tar­ciu wojsk Ash­wood skut­ku­ją­cym po­rażką księ­stwa. Co gorsza, oku­pa­cja wroga prze­mie­niła się w ter­ror. Pi­jani żoł­dacy do­ko­ny­wali ma­so­wych gra­bieży, po­bić, gwał­tów oraz za­bójstw. Spe­cjalne wy­se­lek­cjo­no­wane od­działy, wy­ła­py­wały młode ko­biety i wsa­dza­jąc je do skrzyń trans­por­to­wych, wy­sy­łano jako eks­klu­zywny to­war do Ash­wood.

Tym­cza­sowy przy­wódca Karl Al­brecht zo­stał zmu­szony do pod­pi­sa­nia ka­pi­tu­la­cji, dzięki czemu żoł­nie­rze As­se­lin mieli za­cho­wać ży­cie. Więk­szość z nich zo­stała skie­ro­wana do przy­mu­so­wych ro­bót ma­ją­cych na celu jak naj­szyb­sze zbu­rze­nie sto­licy As­se­lin i stwo­rze­nie na jej miej­scu jed­nej wiel­kiej ko­palni. Lecz gdy ro­bot­nicy do­wie­dzieli się o tym pla­nie, wy­buchł bunt przy­no­szący ko­lejną falę ofiar. Dla­tego też po­sta­no­wiono ode­słać by­łych woj­sko­wych do od­bu­dowy dróg, na­to­miast do sto­licy spro­wa­dzono miesz­kań­ców z od­le­głych miast, któ­rzy byli mniej sko­rzy do buntu.

Na miej­scu temu wszyst­kiemu przy­glą­dał się nie kto inny jak sam Alek­san­der w to­wa­rzy­stwie swo­jego no­wego pu­pila w po­staci przy­szłego pre­zy­denta Re­pu­bliki Ash­wood, któ­rym zo­stać miał syn prze­wod­ni­czą­cego by­łej kró­lew­skiej rady stanu Do­nald Ad­kins.

Alek­san­der dum­nie spo­glą­dał na ota­cza­jący go akt znisz­cze­nia. Sam nie spo­dzie­wał się, że wojna tak szybko się skoń­czy, lecz jak sam twier­dził, szczę­ście sprzyja spryt­niej­szym i mą­drzej­szym. Wie­dział, że zy­skał czas, aby umoc­nić swoją po­zy­cję i przy­go­to­wać obecny świat na na­dej­ście no­wego ładu, któ­rego pra­gnął zo­stać ini­cja­to­rem. Wy­obra­żał so­bie jak mi­liony będą wiel­bić jego osobę, jak bę­dzie nada­wał bieg no­wym wy­da­rze­niom, jak w końcu sta­nie się kimś waż­nym, o kim bę­dzie się mó­wić nie tylko na obec­nej pla­ne­cie, ale i w dal­szych re­jo­nach wszech­świata.

Acz­kol­wiek jak na ra­zie mu­siał po­wścią­gnąć swe ma­rze­nia, wszak na­dal kwe­stia pa­liwa do re­ak­to­rów kuli nie zo­stała roz­wią­zana. Złoże uranu mie­ściło się do­kład­nie pod jego sto­pami, jed­nak nie wie­dział, jak głę­boko się może one znaj­do­wać. Mu­siał cier­pli­wie ocze­ki­wać na opi­nię geo­de­tów cze­ka­ją­cych aż ro­bot­nicy od­gru­zują zbu­rzone za­bu­do­wa­nia.

Przy­glą­da­jąc się pracą po­rząd­ko­wym, do­biegł go głos sto­ją­cego obok Do­nalda Ad­kinsa:

— Pro­fe­so­rze, nur­tuje mnie pewna sprawa.

— Tak chłop­cze?

— Od mo­mentu przy­by­cia na zie­mie Księ­stwa As­se­lin uj­rza­łem zu­peł­nie inny ob­raz od tego, który po­da­wany jest przez na­sze me­dia. W ga­ze­tach można usły­szeć o uczci­wej i rów­nej walce sza­nu­ją­cych się na­wza­jem ar­mii. O tro­sce o do­bro ma­te­rialne miesz­kań­ców i wielu, wielu in­nych gór­no­lot­nych ha­seł. Jed­nak od po­czątku mego tu­taj po­bytu uj­rza­łem ślady bru­tal­nych walk oraz to­tal­nych znisz­czeń. I jakby to po­wie­dzieć de­li­kat­nie by­łem świad­kiem paru nie­przy­jem­nych sy­tu­acji znę­ca­nia się nad jeń­cami.

— Wi­dzisz — za­czął po­waż­nie Alek­san­der — je­steś jesz­cze młody i jak do­brze wiem, ukoń­czy­łeś Uni­wer­sy­tet Artu­riań­ski z oceną wzo­rową. Nie­stety mu­szę cię zmar­twić to, czego cię tam uczyli, jest już nie­ak­tu­alne. Mo­ral­ność nie jest żad­nym to­wa­rem szcze­gól­nie w po­li­tyce. Po­li­tyk musi być bez­względny i prze­bie­gły, aby uchro­nić swo­ich lu­dzi, przed tym, czego je­ste­śmy świad­kami. — Alek­san­der wska­zał ota­cza­jące ich gruzy zbu­rzo­nych do­mostw. — Ga­zety na­to­miast mają nam po­ma­gać ukryć prawdę za po­mocą te­ma­tów za­stęp­czych. Nie ma bo­wiem nic gor­szego dla po­li­tyka niż prawda.

— Ale…

— Drogi chłop­cze. Przy­szły pre­zy­den­cie re­pu­bliki — Alek­san­der klep­nął swego roz­mówcę po przy­ja­ciel­sku w plecy — z do­świad­cze­nia wiem, że lu­dzie uwiel­biają być okła­my­wani. Pro­sty lud woli słod­kie kłam­stwo niż gorzką prawdę. A my jako wło­da­rze mu­simy do­star­czać im to, czego pra­gną. Czyli słod­kie ni­czym pą­czek w lu­krze kłam­stwo.

— Skoro pan tak mówi.

Alek­san­der uśmiech­nął się w du­chu, wie­dział bo­wiem, że przy­szły pre­zy­dent po­mimo wy­bit­nego umy­słu jest czło­wie­kiem iście ule­głym, któ­rym bę­dzie się ste­ro­wać ni­czym ku­kiełką w te­atrze.

Po cza­sie do Alek­san­dra pod­szedł za­sa­pany geo­deta i ukło­niw­szy się ni­sko, rzekł:

— Pro­fe­so­rze, mamy pe­wien pro­blem.

Alek­san­der mil­czał, cze­ka­jąc na dal­sze wy­ja­śnie­nia.

— Jakby to po­wie­dzieć… — ją­kał się geo­deta.

— No wy­duś to z sie­bie — po­na­glił Alek­san­der.

— Po roz­po­czę­ciu wstęp­nych od­wier­tów na­tra­fi­li­śmy na przy­sło­wiową skałę.

— A mia­no­wi­cie?

— Po­zwo­li­cie pa­no­wie ze mną.

Cała trójka po cza­sie zna­la­zła się przy stole kre­ślar­skim ozdo­bio­nym przez ekierki, li­nijki, cyr­kle oraz ołówki.

— A więc tak — geo­deta wska­zał pal­cem na po­kre­ślony ołów­kiem spo­rych roz­mia­rów ar­kusz pa­pieru — na­sze grupy ba­daw­cze po wstęp­nych ba­da­niach usta­liły, że pod po­wierzch­nią sto­licy na ca­łej jej dłu­go­ści i sze­ro­ko­ści znaj­duje się be­to­nowa po­wierzch­nia po­kryta oło­wiem.

Słowa geo­dety wpra­wiły Alek­san­dra w za­sko­cze­nie.

— Wia­domo, co to może być?

— Plany zna­le­zione w ar­chi­wum ar­chi­tek­to­nicz­nym As­se­lin świad­czą, że są to ka­nały ście­kowe.

Alek­san­der na mo­ment się za­my­ślił. Kiedy prze­stał roz­my­ślać, rzekł:

— Dziwne, że ka­nały ście­kowe są po­kryte oło­wiem. Może to pod­stawa pod je­den wielki schron?

— Z po­czątku też tak my­śla­łem, lecz po co wło­da­rze As­se­lin mie­liby bu­do­wać tak ogromny schron? Z dru­giej strony plany ja­sno wska­zują, że bie­gną tędy tylko i wy­łącz­nie ka­nały ście­kowe.

— To chyba czas je zba­dać od we­wnątrz, nie­praw­daż? — za­py­tał zgryź­li­wie Alek­san­der.

— Bę­dzie z tym pro­blem.

— A cze­muż to?

— Wej­ścia do ka­na­łów zo­stały za­ry­glo­wane od środka.

— A pró­bo­wa­li­ście je sfor­so­wać?

— Tak, lecz drzwi oraz stu­dzienki są chro­nione przez pan­cerne włazy. Już nie­jedno wier­tło zo­stało przez nas uła­mane.

Alek­san­der w mil­cze­niu ana­li­zo­wał słowa geo­dety.

Gdy prze­stał, rzekł:

— Może to par­ty­zanci? — za­py­tał Alek­san­der, spo­glą­da­jąc na grunt pod swo­imi sto­pami. — W ta­kim ra­zie trzeba po­pro­sić woj­sko­wych o po­moc. Mają w swoim ar­se­nale od­po­wied­nie za­bawki, aby od­blo­ko­wać wej­ścia.

Do za­chodu słońca ścią­gnięto spe­cjalny od­dział sa­pe­rów, który wsła­wił się znisz­cze­niem nie­jed­nego okopu wojsk As­se­lin za po­mocą pod­ziem­nych pod­ko­pów.

Sa­pe­rzy prze­ana­li­zo­wali ba­da­nia prze­pro­wa­dzone przez geo­de­tów, po czym wy­brali jedną ze stu­dzie­nek, która to wy­da­wała się naj­słab­szym ogni­wem w gąsz­czu pod­ziem­nych ka­na­łów.

Po wy­peł­nie­niu wnę­trza sporą ilo­ścią ma­te­riału wy­bu­cho­wego na­ka­zano ewa­ku­ację na od­le­głość kil­ku­set me­trów.

Gdy oko­lica opu­sto­szała je­den z wo­ja­ków pod­pa­lił lont. Pło­mień po­pę­dził z ochotą ku swemu prze­zna­cze­niu, do­pro­wa­dza­jąc po dłu­żą­cych się se­kun­dach do eks­plo­zji. Wy­buch był tak silny, że że­la­zna po­krywa stu­dzienki po­szy­bo­wała ku krwi­stemu niebu.

Kiedy pierw­szy kurz opadł, sa­pe­rzy ostroż­nie po­de­szli do po­wsta­łej dziury, sza­cu­jąc znisz­cze­nia. Po­tężna eks­plo­zja nie zdo­łała prze­bić pan­cer­nego włazu, lecz wy­star­cza­jąco go na­ru­szyła, dzięki czemu do rana udało się wy­drą­żyć otwór, przez który za­częli prze­ci­skać się pierwsi ochot­nicy. Jed­nakże po dłu­żą­cych się go­dzi­nach nikt nie po­wra­cał, przez co wy­sy­łano ko­lejną grupę po­szu­ki­waw­czą.

I gdy znów nikt nie po­wró­cił, na­stępni ochot­nicy za­częli re­zy­gno­wać, bo­jąc się, że po­dzielą nie­znany los po­przed­ni­ków. Wśród woj­sko­wych za­pa­no­wało nie­małe za­mie­sza­nie, każdy bo­wiem wy­snu­wał wła­sną teo­rię na te­mat za­gi­nięć, two­rząc to co­raz bar­dziej wy­myślne sce­na­riu­sze, włą­cza­jąc w nie na­wet pie­kielne za­stępy de­mo­nów cza­ją­cych się w pod­zie­miach Księ­stwa As­se­lin.

Nie­spo­dzie­wa­nie jed­nak z po­wsta­łej dziury z tru­dem wy­pełzł je­den z ochot­ni­ków, któ­rego ciało no­siło ślady do­tkli­wego po­bi­cia. Kom­pani, po­sa­dziw­szy go na jed­nym z le­żą­cych ka­mieni, w na­pię­ciu ocze­ki­wali na jego re­lacje.

Do oca­la­łego pod­szedł rów­nież Alek­san­der wraz z Do­nal­dem Ad­kin­sem, który wrę­czył ochot­ni­kowi czy­stą chu­stę, aby otarł twarz z kro­pel krwi.

Znie­cier­pli­wiony Alek­san­der nie mo­gąc dłu­żej cze­kać, rzekł sta­now­czym to­nem:

— Po­wiedz nam co się tam do cho­lery dzieje. I czemu nikt nie wraca?

— Ja… — za­ka­słał — mam wia­do­mość dla obec­nych wło­da­rzy Ash­wood.

— Co to za wia­do­mość? — za­py­tał Do­nald Ad­kins.

Oca­lały, uspo­ko­iw­szy nieco od­dech, rzekł:

— Wia­do­mość ta brzmi tak: „Prze­grywy As­se­lin mó­wią Ash­wood jedno… WY­PIER­DA­LAĆ!”

— Wy­pier­da­lać? — po­wtó­rzył zdzi­wiony Alek­san­der.

— Mó­wili… — kon­ty­nu­ował z tru­dem ochot­nik — mó­wili jesz­cze, że każdy, kto wej­dzie do ich sa­lonu, zo­sta­nie w bru­talny spo­sób za­bity.

— Sa­lonu? A kto to są te całe Prze­grywy? — spy­tał bez­rad­nie Alek­san­der.

Wszy­scy zgro­ma­dzeni je­dy­nie wzru­szyli ra­mio­nami, pa­trząc jed­no­cze­śnie po po­zo­sta­łych kom­pa­nach.

Gła­dząc się po ły­sych za­ko­lach, Alek­san­der za­czy­nał czuć co­raz więk­szy nie­po­kój, wie­dział bo­wiem, że czas goni.

— Pa­no­wie — zwró­cił się do woj­sko­wych — mu­si­cie roz­wią­zać ten pro­blem wsze­la­kimi moż­li­wymi środ­kami. Na­wet tymi bar­dzo bru­tal­nymi. Ma­cie mie­siąc, aby oczy­ścić ka­nały z tego pod­ziem­nego ro­bac­twa. Je­żeli nie wy­wią­że­cie się ze swych obo­wiąz­ków, spo­tka was sroga kara.

Alek­san­der wraz z przy­szłym pre­zy­den­tem Re­pu­bliki Ash­wood opu­ścili sto­licę As­se­lin, ma­jąc na­dzieję, że woj­sko po raz ko­lejny prze­pro­wa­dzi bły­ska­wiczną kam­pa­nię dzięki czemu, wy­do­by­cie tak cen­nego mi­ne­rału, ja­kim był uran ru­szy pełną parą.

IV

 

Minął do­kład­niemie­siąc od mo­mentu za­to­nię­cia SS Im­pe­ra­tora. Anna wraz z Vir­gi­nią oraz po­zo­sta­łymi roz­bit­kami za­miesz­kali w pa­łacu go­ścin­nym za­rzą­dza­nym przez żonę pre­miera Car­bon­neau. Po dwóch ty­go­dniach od mo­mentu przy­by­cia w progi pań­stwa Ca­den stan Lo­thara po­pra­wił się na tyle, że zo­stał prze­nie­siony do tym­cza­so­wej kom­naty Anny, gdzie wraz z Helgą pie­lę­gno­wały jego po­pa­rzone ciało. Le­ka­rze za­pew­niali, że po­mimo roz­le­głych ran skóra by­łego władcy Ash­wood goi się nad­zwy­czaj spraw­nie, co tłu­ma­czyli obec­no­ścią znaku krzyża na jego kor­pu­sie. Anna nie­raz pró­bo­wała do­py­tać Lo­thara o wy­da­rze­nia na statku, lecz więk­szość czasu spę­dzał we śnie niż na ja­wie.

Gdy Anna zwil­żyła jego spie­czone usta, od­sta­wiła ku­bek z wodą na po­bli­ski sto­lik i dała znać Hel­dze, że wy­cho­dzi wraz z Vir­gi­nią na spa­cer do przy­le­głego do po­sia­dło­ści ogrodu.

Słońce już od do­brych go­dzin wi­siało na nie­bie, okry­wa­jąc swym ca­łu­nem Czarny Ląd. Anna po wyj­ściu na ze­wnątrz od­czuła, jak cie­pła fala po­wie­trza roz­cho­dzi się na jej po­licz­kach, a de­li­katny wiatr owiewa białą suk­nię otrzy­maną w pre­zen­cie od Elyny Car­bon­neau.

Wraz z Vir­gi­nią prze­cha­dzała się po­mię­dzy róż­no­ko­lo­ro­wymi kwia­tami, któ­rych ga­tun­ków nie po­tra­fiła okre­ślić, wszak więk­szość z nich wi­działa po raz pierw­szy. Je­dy­nie za­pa­chy wy­da­wały się zna­jome, przy­po­mi­na­jąc żon­kile, li­lie, tu­li­pany, a cza­sem wy­mie­sza­nie wszyst­kich na­raz. Vir­gi­nia w sku­pie­niu ob­ser­wo­wała psz­czółkę, która prze­la­ty­wała z kwiatu na kwiat, pró­bu­jąc do­stać się do jego wnę­trza. Ta jed­nak po kilku nie­uda­nych pró­bach dała za wy­graną, gwał­tow­nie od­la­tu­jąc w inny re­jon ogrodu.

Po chwili tuż nad głową Vir­gi­nii prze­le­ciał ko­lo­rowy mo­tyl, spra­wia­jąc tym sa­mym, że na jej twa­rzy za­wi­tał ra­do­sny uśmiech.

Obie damy po­sta­no­wiły udać się za od­da­la­ją­cym stwo­rze­niem.

Mo­tyl za­pro­wa­dził je na nie­wielki pla­cyk po­ro­śnięty trawą, gdzie znaj­do­wał się ka­mienny stół, przy któ­rym sie­dział czar­no­skóry chłop­czyk su­mien­nie za­pi­su­jący kartki pa­pieru. Był tak za­afe­ro­wany swą pracą, że obec­ność dwóch eg­zo­tycz­nych dla lu­dzi z Czar­nego Lądu po­staci nie zwró­ciła jego uwagi. Do­piero gdy Anna zro­biła jesz­cze kilka kro­ków, a jej cień padł na stół, chło­piec prze­rwał pracę, uno­sząc swój cie­kaw­ski wzrok do góry. Uj­rzaw­szy przed sobą białą pięk­ność, wzdry­gnął się, ro­biąc sze­ro­kie oczy.