Pamiętnik Maksima - Radosław Sławiński - ebook

Pamiętnik Maksima ebook

Radosław Sławiński

5,0

Opis

Posłaniec Nowowarszawskiej Centrali Pocztowej Maksim Kobuszewski w drodze powrotnej do domu zwanego Nową Rzeczpospolitą natrafia w dobrze znanym sobie przybytku na tajemniczą kopertę, która sprowadza na niego kłopoty w postaci kogoś, kogo po czasie zaczyna nazywać Nieśmiertelnymi. Mechaniczne diabły rozpoczynają pościg za dzielnym posłańcem oraz jego równie dzielnej towarzyszki imieniem Natasza. Dwójka podróżników, którym towarzyszy psiak Zyzuś musi stawić czoła nie tylko nowej rzeczywistości, ale również tajemnicom, ukrytym gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 597

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bassias

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta. Wartka akcja. Interesująca fabuła. Polecam👍
10

Popularność




Spis treści

Strona tytułowa

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

XIV

XV

XVI

XVII

XVIII

CZĘŚĆ DRUGA

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

CZĘŚĆ TRZE­CIA

I

II

III

IV

?

 

Ra­do­sław Sła­wiń­ski

 

PA­MIĘT­NIK MAK­SIMA

 

Nu­mer ISBN: 978-83-970409-3-9

 

Kon­takt do au­tora: ra­do­slaw­sla­win­ski­[email protected]

 

Co­py­ri­ght © Ra­do­sław Sła­wiń­ski, 2024

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I

 

Mi­nęły do­kład­nie trzy doby od mo­mentu prze­kro­cze­nia gra­nicy No­wej Rzecz­po­spo­li­tej, która od prze­szło trzy­dzie­stu wio­sen jest do­mem dla ta­kich jak ja. A mó­wiąc kon­kret­nie, dla po­słańca No­wo­war­szaw­skiej Cen­trali Pocz­to­wej.

Moja po­dróż na szlaku trwa od do­brych kilku mie­sięcy, lecz do­piero kiedy wkro­czy­łem w do­brze znane so­bie progi, za­częły ła­pać mnie skur­cze ły­dek. Może świa­do­mość, że je­stem pra­wie u celu, spra­wia, że emo­cje zwią­zane z po­dróżą opa­dają, da­jąc tym sa­mym sy­gnał ciału, że czas w końcu zro­bić so­bie dłuż­szą prze­rwę od po­dróży.

Nie­stety od­po­czy­nek musi po­cze­kać, do sto­licy bo­wiem po­zo­stał jesz­cze szmat nie­bez­piecz­nej i wy­bo­istej drogi. Rów­nie do­brze, za­nim tam do­trę, mogę do­stą­pić za­szczytu uda­nia się na wieczny spo­czy­nek, co tak na­prawdę roz­wiąże raz na za­wsze pro­blemy mego stru­dzo­nego ciała. Na szczę­ście wi­dok ośnie­żo­nych ste­pów oraz za­mar­z­nię­tych je­zior wpra­wia mój umysł w na­strój ni­czym nie­ska­la­nego spo­koju, po­zwa­la­jąc po­słań­cowi, choć na krótką chwilę wy­tchnie­nia.

I tak ga­da­jąc sam do sie­bie, par­łem przez ko­lejne za­spy śniegu.

Roz­mowy z od­lu­dziem na­uczył mnie mój już nie­ży­jący men­tor, choć oso­bi­ście wo­la­łem go na­zy­wać prze­wod­ni­kiem. Za­wsze po­wta­rzał, że gdy znajdę się w sa­mot­nej po­dróży, mu­szę spro­wo­ko­wać swoje dru­gie „Ja” do kon­wer­sa­cji. Z po­czątku wy­da­wało się to dla mnie po­zba­wione sensu, wszak jak można sa­memu do sie­bie ga­dać?

A no można… a na­wet trzeba.

Pa­mię­tam, jak pod­czas pierw­szej sa­mot­nej po­dróży, ma­jąc na karku dwu­dzie­stą wio­snę, zi­gno­ro­wa­łem tę radę, my­śląc na­iw­nie, że ję­zyka nie da się za­po­mnieć. Ja­kiż ja by­łem głupi! Po wie­lo­mie­sięcz­nej wę­drówce na wschód, kiedy to do­tar­łem do no­wo­ro­syj­skiej osady, oka­zało się, że mia­łem pro­blem, aby wy­du­kać pod­sta­wowe wy­razy. Na moje szczę­ście wschodni bra­cia za­wczasu zo­rien­to­wali się, co jest tego przy­czyną i przy po­mocy hek­to­li­trów wódki prze­pro­wa­dzili przy­spie­szony kurs przy­po­mi­na­jący ję­zyk w gę­bie. Do dziś pa­mię­tam kaca, który na długo po­zo­stał pa­miątką z po­wodu mej py­chy, jak i igno­ran­cji.

I to jest wła­śnie główna przy­czyna ga­da­nia do sa­mego sie­bie.

Choć… Jest jesz­cze druga, a mia­no­wi­cie ta­kową roz­mową two­rzę my­ślowy pa­mięt­nik. Je­dy­nie ża­łuję, że nikt ni­gdy nie bę­dzie miał oka­zji, aby go prze­czy­tać. Ale może to i do­brze, któż bo­wiem by chciał za­po­znać się z re­la­cjami po­cho­dzą­cymi z „mar­twego świata”.

À pro­pos „mar­twego świata”. Nic tak jak stą­pa­nie po za­mar­z­nię­tym grun­cie oto­czo­nym przez ośnie­żone lasy oraz sza­rawe ni­sko uno­szące się chmury nie wpra­wia czło­wieka w uczu­cie bez­na­dziei i braku sensu ży­cia. Nie­mniej za­raz mroźny po­wiew wia­tru roz­bu­dza mnie z tej me­lan­cho­lii, przez co na­cią­gam na twarz weł­niany szal.

To całe pi­sa­nie my­ślo­wego pa­mięt­nika ma rów­nież inną ważną za­letę. A mia­no­wi­cie świet­nie po­trafi oszu­kać czas, dzięki czemu w „kilka chwil póź­niej” zna­la­złem się po­środku nie­gdyś naj­więk­szego je­ziora Śniar­dwy. Za­wsze, gdy mam oka­zję być sa­mot­nie w ta­kim miej­scu, pa­dam na ko­lana, wzno­sząc ręce do góry, po czym za­czy­nam zma­wiać mo­dli­twę. Po­dobno i mogę to po­twier­dzić z wła­snego do­świad­cze­nia, lód staje się wtedy tward­szy.

Dla­tego też uklęk­ną­łem, wy­po­wia­da­jąc oto te słowa:

 

„Oj­cze nasz, który je­steś w nie­bie, niech się święci imię Twoje!

Niech przyj­dzie kró­le­stwo Twoje; niech Twoja wola speł­nia się na ziemi, tak jak i w nie­bie.

Chleba na­szego po­wsze­dniego daj nam dzi­siaj i prze­bacz nam na­sze winy, jak i my prze­ba­czamy tym, któ­rzy prze­ciw nam za­wi­nili i nie do­puść, aby­śmy ule­gli po­ku­sie, ale nas za­cho­waj od złego!”

 

We­dług sta­ro­daw­nych po­dań po­wyż­sza mo­dli­twa uwa­żana była daw­niej za bajki dla do­ro­słych, ja jed­nak zo­sta­łem jej na­uczony przez wspo­mnia­nego wy­żej prze­wod­nika peł­nią­cego funk­cję du­chow­nego w No­wym Ko­ściele Ka­to­lic­kim. Za­pewne czy­tel­nik za­daje so­bie do­kład­nie to samo py­ta­nie, które za­da­wa­łem wła­snej oso­bie, kiedy to do­piero od­kry­wa­łem ota­cza­jący mnie świat. Dlaczego więk­szość nazw za­czyna się od słowa „Nowy”? Od­po­wie­dzi jest całe mul­tum, lecz my­ślę, że jest to jedna z roz­pacz­li­wych prób przy­wró­ce­nia cza­sów sprzed „Wiel­kiego Wy­mie­ra­nia”.

Wspo­mniane wy­mie­ra­nie na­dal sza­le­nie mnie in­try­guje, jaka bo­wiem siła spra­wiła, że lu­dzie umie­rali ca­łymi mi­lio­nami, do­pro­wa­dza­jąc do upadku daw­nej cy­wi­li­za­cji, o któ­rej na­dal mało wiemy.

Je­dyną szansą na zna­le­zie­nie ja­kiej­kol­wiek wska­zówki jest Rada Star­szych, nie­stety nasi przy­wódcy nie są sko­rzy do dzie­le­nia się wie­dzą ze zwy­kłym lu­dem, choć po­dej­rze­wam, że sami nie po­sia­dają żad­nych kon­kret­nych in­for­ma­cji na te­mat na­szej prze­szło­ści. Od tam­tego czasu mi­nęło bez mała trzy ty­siące lat. Nie­liczni, któ­rzy prze­trwali, nie mieli czasu, aby zaj­mo­wać się ra­to­wa­niem wie­dzy i osią­gnięć daw­nej cy­wi­li­za­cji, co spra­wiło, że Matka Na­tura z chę­cią przy­jęła je na swoje łono. Oczy­wi­ście od czasu do czasu udaje się na­tra­fić na sta­ro­dawne po­zo­sta­ło­ści. Do od­naj­dy­wa­nia pra­daw­nej wie­dzy wy­sy­łane są spe­cjalne grupy „Po­szu­ki­wa­czy”, któ­rzy nad wy­raz czę­sto tracą ży­cie, pró­bu­jąc od­zy­skać cząstkę sta­rego świata. Współ­cze­śni są jed­nak co­raz bar­dziej ne­ga­tyw­nie na­sta­wieni do po­my­słu po­szu­ki­wań. Nie­któ­rzy wy­cho­dzą z za­ło­że­nia, że skoro „tamci” wy­gi­nęli, to le­piej po­zo­sta­wić ich ta­jem­nice w spo­koju. Sam jed­nak my­ślę, że ci wszy­scy prze­ciw­nicy po­peł­niają błąd, wszakże na­szym obo­wiąz­kiem jest do­wie­dzieć się, co było przy­czyną tam­tej ka­ta­strofy. Dzięki ta­ko­wej wie­dzy ist­nieje szansa, że zdo­łamy unik­nąć błę­dów po­przed­nich miesz­kań­ców tej jakże wspa­nia­łej i róż­no­rod­nej pla­nety.

Glę­dze­nie do sa­mego sie­bie przy­nio­sło ko­lejne re­zul­taty. Wła­śnie na po­wrót zna­la­złem się na twar­dym grun­cie po­kry­tym skrzy­pią­cym śnie­giem, bu­dząc uśpione du­chy lasu, któ­rych sko­wyt wzmaga mój marsz.

Spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, stwier­dzam, że dwie go­dziny mar­szu dzieli mnie od do­tar­cia do głów­nej drogi pro­wa­dzą­cej do No­wej War­szawy. Moi przy­ja­ciele czę­sto py­tają się mnie, cze­muż to nie cha­dzam tylko i wy­łącz­nie „Głów­nymi”? Moja od­po­wiedź za­wsze jest taka sama: „Po­słańcy nie mają czasu na taki luk­sus”. I wbrew po­zo­rom główne drogi pod­czas tak sro­giej zimy wcale nie są bez­piecz­niej­sze od „dzi­ku­sów”, czyli tak zwa­nej drogi na skróty. Pa­trole straż­ni­ków pod­czas mro­zów i śnież­nej za­wie­ru­chy nie­chęt­nie wy­peł­niają swoje za­da­nie, przez co two­rzą do­godne oka­zje dla ban­dy­tów, któ­rzy po­zwa­lają so­bie na wię­cej.

Na szczę­ście szansa, że ban­dyci za­in­te­re­sują się moją osobą, jest zni­koma. Nie mam bo­wiem przy so­bie nic, co by­łoby przez nich po­żą­dane, wszak ubra­nie zi­mowe, so­lidne buty oraz sztu­cer zwany wdzięcz­nie „Ma­ry­sia” są już tak po­wszechne, że ich war­tość na rynku jest śmiesz­nie ni­ska. Je­dy­nie pa­kowny ple­cak mógłby paść ofiarą ra­bunku. Acz­kol­wiek na­wet nie cho­dzi o niego sa­mego co o jego za­war­tość, która po­spo­li­temu rze­zi­miesz­kowi nie przy­prawi ra­czej uśmie­chu na ustach. Bo co mogą zro­bić z setką li­stów w nie­zro­zu­mia­łym (za­zwy­czaj urzęd­ni­czym) ję­zyku? Użyć jako pod­pałki? Po­de­trzeć ty­łek? Choć je­śli tak... To fak­tycz­nie mam nie lada pro­blem.

Śnieg i wi­chura wzmo­gły się, co spo­wolni mój i tak już trudny marsz.

Za­cią­gam kap­tur, na­stęp­nie na­kła­dam szklane go­gle, dzięki któ­rym płatki śniegu prze­stają szczy­pać mnie w oczy.

Tem­pe­ra­tura wy­raź­nie spa­dła. To za­pewne znów atak jed­nego z fron­tów at­mos­fe­rycz­nych. Je­żeli na czas nie do­trę do przy­bytku na roz­sta­jach, to mogę się zgu­bić, co skoń­czy się za­mar­z­nię­ciem na amen. Paru chło­pa­ków w tym roku już do­stą­piło tego smut­nego za­szczytu.

Kom­pas wska­zuje, że idę w do­brym kie­runku, choć igła pra­cuje co­raz go­rzej.

Po­mimo że chwilę temu wsze­dłem na mniej grzą­ską na­wierzch­nię, to nie mogę zwięk­szyć tempa. Spo­ce­nie się w ta­kich wa­run­kach by­łoby ka­ta­stro­falne w skut­kach.

Po­dobno, choć to tylko ko­lejna plotka, kie­dyś na ziemi było o wiele cie­plej, a ta­kie zimy pa­mię­tali tylko naj­starsi, któ­rzy twier­dzili, że lu­dzie spe­cjal­nie wal­czyli, aby ta­kie wa­runki, w ja­kich się obec­nie znaj­duję, po­wró­ciły.

Nie­nor­malni...

Co ja bym dał, aby wio­sna ni­gdy się nie koń­czyła. Jest to bo­wiem ide­alna pora roku dla po­słańca prze­mie­rza­ją­cego wschodni szlak. Dzień staje się co­raz dłuż­szy, a niebo przez więk­szość czasu jest po­godne, dzięki czemu po­ko­ny­wa­nie ko­lej­nych dy­stan­sów przy­cho­dzi czło­wie­kowi z nie lada ła­two­ścią. Lato na­to­miast można po­rów­nać do zimy. Gwał­towne na­wał­nice ata­ku­jące znie­nacka, tor­nada, pu­stynny upał po­wo­du­jący prze­możne pra­gnie­nie, które czę­sto koń­czy się śmier­cią. Do­brze, że trwa je­dy­nie dwa mie­siące. Pierw­sze miej­sce w nie­chlub­nym ran­kingu pór roku zaj­muje jed­nak je­sień, pod­czas któ­rej świat wy­gląda, jakby sama Matka Na­tura na­ro­biła na wła­sny dy­wan. Dla­tego też No­wo­ro­syj­scy bra­cia prze­cho­dzą na ten czas w wy­soko pro­cen­towy je­sienny sen, aby prze­trwać do zimy, którą nie wiem czemu, ale sza­le­nie wiel­bią ni­czym ja­kieś bó­stwo. Cza­sem ca­łymi go­dzi­nami po­tra­fią bie­gać na go­lasa po mro­zie, śpie­wa­jąc przy tym ra­do­sne pie­śni. Na samą myśl o tych wy­czy­nach moje przy­ro­dze­nie znacz­nie się kur­czy.

Mu­sia­łem za­milk­nąć na pół go­dziny, aby sku­pić się na trzy­ma­niu wła­ści­wego kie­runku, co przez le­żący śnieżny puch jest sza­le­nie trudne do zro­bie­nia.

Po dru­gim z rzędu kwa­dran­sie we­dług na­wi­ga­cji zli­cze­nio­wej po­wi­nie­nem znaj­do­wać się do­kład­nie na głów­nej dro­dze. Wpraw­dzie jak można się do­my­ślić, przez wszech­obecną biel po­now­nie zgu­bi­łem wła­ściwy szlak.

Po­kręcę się chwilę w kółko, li­cząc, że śnie­życa nieco osłab­nie, po­zwa­la­jąc mej zmę­czo­nej oso­bie obrać wła­ściwy kie­ru­nek mar­szu.

Z każdą mi­ja­jącą mi­nutą by­łem co­raz bar­dziej prze­ko­nany, że za­mar­znę tu w tym jakże po­nu­rym i sa­mot­nym miej­scu. Jed­nakże za­raz na po­moc przy­szła ko­lejna z rzędu mo­dli­twa, która ku mo­jemu za­sko­cze­niu spra­wiła, że śnie­życa za­częła słab­nąć, uka­zu­jąc kon­tury kra­jo­brazu. Na­tych­miast ob­ra­łem po­prawny kurs i co sił w no­gach ru­szy­łem przed sie­bie.

Gdy na­wał­nica jesz­cze tro­chę ze­lżała, zo­rien­to­wa­łem się, że stą­pam po dro­dze, wszak z oby­dwu stron ota­czały mnie igla­ste drzewa ro­snące w rów­nym rzę­dzie. Dzięki nim wie­dzia­łem, że znaj­duję się do­kład­nie po­środku „Głów­nej”. Po cha­rak­te­ry­stycz­nym ka­mie­niu przy­po­mi­na­ją­cym otyłą ko­bietę wiem rów­nież, że za mniej wię­cej kwa­drans dojdę do przy­bytku na roz­sta­jach, gdzie na mo­ment będę mógł od­sap­nąć i kto wie, może po raz pierw­szy od dawna po­roz­ma­wiać z po­dob­nymi so­bie.

Wi­dok dwóch po­łą­czo­nych ze sobą drew­nia­nych chat sta­no­wią­cych je­den przy­by­tek ura­do­wał me serce, jak­bym na wła­sne oczy zo­ba­czył Stwórcę świata. Już nie mogę się do­cze­kać kle­istego krup­niku z god­nym ka­wał­kiem psiego mięsa. Choć za tym ostat­nim nie­zbyt prze­pa­dam, lecz mięso trzeba jeść, a w obec­nym świe­cie nie ma miej­sca na wy­brzy­dza­nie.

Bochna, wła­ści­cielka wi­dzia­nego w od­dali przy­bytku za­wsze ra­czy ta­kich stru­dzo­nych po­słań­ców jak ja po­dwójną por­cją tego pysz­nego po­siłku. W po­dzię­ko­wa­niu pra­wię jej kom­ple­menty w no­wo­ro­syj­skim, ma­lu­jąc na okrą­glut­kich po­licz­kach ma­li­nowe ru­mieńce, a na ustach ry­su­jąc sze­roki uśmiech ko­jący me zszar­gane nerwy.

Po­dobno no­wo­ro­syj­ski brzmiał kie­dyś ina­czej, lecz dzięki wspól­nemu trwa­niu w po­koju przez wiele stu­leci ję­zyk na­szych braci i sióstr ze wschodu wy­ewo­lu­ował, przez co o wiele ła­twiej nam się dziś do­ga­dy­wać. Zresztą ich mowa jest dru­gim ję­zy­kiem urzę­do­wym w No­wej Rzecz­po­spo­li­tej.

Roz­my­śla­jąc nad po­do­bień­stwami ję­zy­ko­wymi, nie za­uwa­ży­łem, że zna­la­złem się tuż przed sa­mymi drzwiami przy­bytku.

— W końcu! — krzyk­ną­łem tak mocno, aż moje zmro­żone uszy za­pro­te­sto­wały.

Mimo to za­miast wejść do środka stoję jak po­sąg, na­dal nie wie­rząc, że udało mi się tu­taj do­trzeć ca­łym i zdrów. Choć… ro­zej­rzaw­szy się na­około, za­nie­po­koił mnie brak mno­giej liczby śla­dów ozda­bia­ją­cych wej­ście. Na­wet pod­czas śnie­życy wy­cie­raczka roi się od nich, wszak go­ście mu­szą cza­sem wyjść na ze­wnątrz, aby opróż­nić żo­łądki po­draż­nione wy­so­ko­pro­cen­to­wymi trun­kami.

Coś tu nie gra...

Po­ło­żyw­szy dłoń na klamce, chwilę ją ma­so­wa­łem, po czym na­ci­sną­łem z ca­łej siły, na­pie­ra­jąc jed­no­cze­śnie na drzwi, które wy­dały z sie­bie taki zgrzyt, jakby od da­wien dawna nie na­oli­wiano za­wia­sów.

Prze­kro­czyw­szy próg, ude­rzył mnie wszech­obecny mrok wraz z głu­chą ci­szą. Nie wiem dla­czego, ale to ta ci­sza przy­pra­wiła mnie o ciarki na ca­łym ciele. Za­pewne mój umysł przy­zwy­cza­jony, że obecne miej­sce wy­peł­nione jest gwa­rem roz­mów i cy­klicz­nym stu­ko­tem szkla­nych na­czyń na­dal nie po­tra­fił zro­zu­mieć, dla­czego jest tu tak pu­sto i ciemno, jakby przy­by­tek zo­stał opusz­czony ja­kiś czas temu.

Sła­bo­wite świa­tło wpa­da­jące przez otwarte drzwi wspo­mo­gło mój zmę­czony wzrok, który po zdję­ciu go­gli na­dal nie w pełni za­adap­to­wał się do pa­nu­ją­cej ciem­no­ści. Co gor­sza, tem­pe­ra­tura w przy­bytku nie różni się zbyt­nio od tej na ze­wnątrz, a świad­czy o tym para wy­do­by­wa­jąca się z mych spie­czo­nych od mrozu ust.

Jed­nakże, gdy w końcu do­strze­głem pierw­sze szcze­góły, za­mar­łem w miej­scu. Główna sala wy­glą­dała tak, jakby prze­szło przez nią tor­nado, po któ­rym od mie­sięcy nikt nie po­sprzą­tał. Stoły le­żące do góry no­gami, po­ła­mane krze­sła i roz­bite bu­telki wpra­wiły me serce w sza­leń­czy rytm. Chłód w jed­nej chwili od­dał pola prze­moż­nemu cie­płu, po­py­cha­jąc mnie do przodu.

Idąc, od­pią­łem z za­czepu ple­caka Ma­ry­się. Trzy­ma­jąc pew­nie swą to­wa­rzyszkę, sta­wia­łem ostroż­nie kroki, cza­sem na­dep­tu­jąc na ka­wa­łek szkła. Do­sze­dłem w ten spo­sób do baru, gdzie za­wsze stała uśmiech­nięta Bochna czysz­cząca ku­fel czy na­le­wa­jąca ko­lejny ku­bek grza­nego wina.

Każdy mię­sień mo­jego ciała jest na­pięty do gra­nic moż­li­wo­ści, a serce na­dal ko­ła­cze, jak­bym na­po­tkał na swej dro­dze wa­tahę wil­ków. Dziwi mnie to tro­chę, wszak jak na ra­zie je­stem je­dyną żywą osobą w oko­licy. Na­pięte nerwy to za­pewne efekt słu­cha­nia opo­wie­ści o na­wie­dzo­nych do­mach, które opo­wia­da­li­śmy so­bie z ko­le­gami, kiedy to mie­li­śmy na karku za­le­d­wie kilka wio­sen.

Po doj­ściu do lady wi­dzę pu­stą półkę za­miast sze­regu bu­te­lek sto­ją­cych ni­czym po­słuszna ar­mia cze­ka­jąca, aż ktoś w końcu za­ży­czy so­bie, aby ru­szyły na gar­dłowy front.

Wtem zza na wpół roz­su­nię­tej ko­tary za­sła­nia­ją­cej za­ple­cze wy­do­było się ko­biece stęk­nię­cie. Po­ło­żyw­szy Ma­ry­się na bla­cie, ostroż­nie wspią­łem się na la­dzie, prze­ska­ku­jąc na drugą stronę. Po­now­nie po­miesz­cze­nie na­wie­dził od­głos roz­kru­sza­nego szkła.

Ma­jąc z po­wro­tem moją Ma­ry­się w rę­kach, ru­szy­łem w stronę za­ple­cza.

Za­glą­da­jąc do środka, przy­wi­tała mnie ni­czym nie­ska­lana ciem­ność. Po­mimo mroku po­sta­no­wi­łem zro­bić kilka kro­ków do przodu. Po wy­ko­na­niu trze­ciego na­dep­ną­łem na coś, co przy­po­mi­nało… Ludzką nogę!

Wy­brzmiały jęk, uświa­do­mił mi, że na­leży nie do kogo in­nego jak do sa­mej...

— Bochna?! To ty?

Ukuc­ną­łem i zdjąw­szy rę­ka­wice, pró­bo­wa­łem wy­ma­cać jej twarz. Gdy do­tkną­łem na­puch­nię­tych po­licz­ków, usły­sza­łem głos, który po­mimo pa­nu­ją­cego chłodu jesz­cze bar­dziej zmro­ził me serce.

— Mak… Mak­sim? — ode­zwał się obo­lały i sza­le­nie ochry­pły głos Bochny.

— Nie ru­szaj się, za­raz ci po­mogę — ode­zwa­łem się prze­jęty.

Za­ło­żyw­szy Ma­ry­się na plecy, schwy­ci­łem bez­władne ciało, uno­sząc je do góry, po czym prze­nio­słem do głów­nej sali, gdzie go­ściło jesz­cze tro­chę świa­tła.

Po­ło­ży­łem Bochnę po­mię­dzy prze­wró­co­nymi sto­li­kami, aby uchro­nić ją przed za­wo­dzą­cym wia­trem wpa­da­ją­cym przez otwarte drzwi. Jed­no­cze­śnie zdją­łem swą kurtkę, okry­wa­jąc jej ciało.

Za­ni­ka­jące świa­tło dnia po­zwo­liło mi uj­rzeć jej na­puch­niętą i na­zna­czoną przez liczne rany cięte oraz si­niaki twarz.

— Co ci się stało? — za­py­ta­łem, głasz­cząc ją po po­licz­kach.

— Trzy dni… — mó­wiła z tru­dem — trzy dni temu na­wie­dziła nas śnie­życa stu­le­cia.

Bochna na mo­ment prze­rwała z po­wodu utraty tchu. W cza­sie gdy pró­bo­wała ze­brać w so­bie siły, przy­po­mnia­łem so­bie o wiel­kiej czar­nej chmu­rze na ho­ry­zon­cie, kiedy prze­kro­czy­łem gra­nicę. Te­raz wiem, że za­ła­ma­nie po­gody, na które się na­tkną­łem, było po­zo­sta­ło­ścią wspo­mnia­nego przez Bochnę zja­wi­ska.

— Po­wstała wi­chura spra­wiła — mó­wiła da­lej — że wraz z mo­imi dwoma pra­cow­ni­kami oraz trzema klien­tami zo­sta­li­śmy od­cięci od świata.

Po­now­nie prze­rwała, za­chły­snęła się bo­wiem wła­sną śliną.

Na­tych­miast unio­słem jej głowę i klep­nąw­szy de­li­kat­nie w plecy, sta­ra­łem się po­móc po­wstrzy­mać ka­szel. Kiedy ustał, rze­kłem:

— Wspo­mnia­łaś, że ktoś tu­taj jesz­cze z tobą był. Kim byli ci lu­dzie?

— Dwóch mo­ich pra­cow­ni­ków, Hen­ryk i Sta­szek, lecz nie wi­dzia­łam ich od mo­mentu, gdy stra­ci­łam przy­tom­ność. Mam… mam na­dzieję, że są cali i zdrów.

— Po­sta­ram się ich zna­leźć — po­wie­dzia­łem.

I gdy chcia­łem po­wstać, usły­sza­łem:

— Ten je­den był ja­kiś dziwny — za­ka­słała Bochna.

— Cho­dzi ci o two­ich pra­cow­ni­ków?

— Nie… O jed­nego z trzech je­dy­nych klien­tów, któ­rych go­ści­li­śmy.

— Czemu był dziwny?

— Dwóch z nich to byli No­wo­ro­sja­nie, a ten trzeci był… Był chyba An­glo­sa­sem.

An­glo­sas? — In­for­ma­cja ta wpra­wiła mnie w zdu­mie­nie, po­nie­waż ża­den z miesz­kań­ców za­chod­nich krain nie za­pusz­czał się tak da­leko w głąb na­szej oj­czy­zny, a tym bar­dziej w po­je­dynkę.

— Czy wiesz, czego szu­kał tak da­leko od domu? — za­py­ta­łem.

— Nie... Cały czas sie­dział w swoim po­koju na gó­rze. Cza­sem scho­dził tylko po śli­wo­wicę i coś do je­dze­nia. Choć… Wczo­raj wie­czo­rem po­padł w kon­flikt z jed­nym z No­wo­ro­sjan, który go za­cze­pił.

— A wiesz, o co po­szło?

— Mo­jemu ro­da­kowi nie spodo­bało się, że...

Słowa Bochny prze­rwał wi­cher, który wpadł przez otwarte wej­ście. Zi­ry­to­wany nie­spo­dzie­wa­nym wtrą­ce­niem się Matki Na­tury do na­szej roz­mowy po­wsta­łem, aby za­mknąć drzwi.

W przy­bytku na po­wrót za­pa­no­wał mrok.

Bochna ła­mią­cym się gło­sem po­ra­dziła, abym z szafki nad ba­rem wy­jął lampę naf­tową.

Chwilę trwało, za­nim ją zlo­ka­li­zo­wa­łem. Gdy się mi to udało, z kie­szeni spodni wy­ją­łem awa­ryjne za­pałki i po chwili długi pło­mień oświe­tlił po­miesz­cze­nie żół­to­po­ma­rań­czową po­światą, uka­zu­jąc chaos pa­nu­jący na­około.

Jed­nakże mój po­dziw nad wi­dzia­nym ba­ła­ga­nem prze­rwało stęk­nię­cie Bochny. Na­tych­miast do niej pod­sze­dłem i ukuc­nąw­szy, przy­stą­pi­łem do oglę­dzin.

Po­sta­wiw­szy lampę obok, pod­wi­ną­łem le­żącą na jej ciele kurtkę. Wi­dok, który uj­rza­łem, spra­wił, że za­lała mnie fala go­rąca, a serce wy­ko­nało kilka moc­niej­szych ude­rzeń, od­bie­ra­jąc mi na krótką chwilę dech w pier­siach.

— Matko Prze­naj­święt­sza! — krzyk­ną­łem, wi­dząc, że na brzu­chu Bochny wid­nieje roz­le­gła rana cięta.  — Mu­szę spro­wa­dzić le­ka­rza!

— Chyba bę­dzie z tym pro­blem — od­parła ocię­żale, wska­zu­jąc wzro­kiem oszro­nione okna.

Prze­klą­łem w du­chu sy­tu­ację, w któ­rej się zna­la­złem, lecz z dru­giej strony nie mo­głem tak klę­czeć bez­rad­nie i prze­kli­nać wszyst­kiego wo­koło. Dla­tego też otrzą­snąw­szy się z pierw­szego szoku, ode­zwa­łem się nad wy­raz spo­koj­nie:

— Moja droga… Czy ma­cie gdzieś tu­taj ja­kieś me­dy­ka­menty?

— Tak — ski­nęła głową, ro­biąc jed­no­cze­śnie gry­mas na twa­rzy — są… są na gó­rze w ostat­nim po­koju miesz­czą­cym się na końcu ko­ry­ta­rza.

— W ta­kim ra­zie idę ich po­szu­kać. Czy po­ra­dzisz so­bie beze mnie?

Nic nie od­po­wie­działa, je­dy­nie po­now­nie bo­le­śnie ski­nęła głową.

Uno­sząc lampę do góry, wy­ko­na­łem przy­ja­ciel­ski uśmiech, aby do­dać Boch­nie otu­chy, po czym ru­szy­łem w stronę scho­dów.

Zna­la­zł­szy się przed drew­nia­nymi stop­niami, po­sta­wi­łem stopę na pierw­szym i zła­paw­szy się chy­bo­czą­cej po­rę­czy, za­par­łem się na no­gach, aby spraw­dzić, czy po­pę­kane de­ski za­skrzy­pią, uno­sząc echo po ca­łym przy­bytku.

I tak się stało.

Sto­jąc dłuż­szą chwilę, upew­nia­łem się, czy na wy­dany przez schody dźwięk usły­szę ja­ki­kol­wiek szmer do­cho­dzący z góry, wszak oprawca lub co gor­sza, oprawcy Bochny mogą się ukry­wać, cze­ka­jąc, aby i mnie przy­ozdo­bić raną ciętą.

Sze­dłem po­woli, sta­wia­jąc naj­de­li­kat­niej, jak po­tra­fi­łem ko­lejne kroki. Wbrew po­zo­rom taka ostrożna wspi­naczka jest bar­dziej mę­cząca niż kil­ku­krotne wbie­gnię­cie po scho­dach. Całe ciało, jak i umysł jest na­pięte do gra­nic moż­li­wo­ści, spra­wia­jąc, że ma się wra­że­nie, jakby czło­wiek wspi­nał się po stro­mej ścia­nie góry, któ­rej szczyt otu­lają pie­rza­ste chmury.

W końcu udało mi się do­trzeć na pię­tro, lecz by­łem tak zma­chany, że mu­sia­łem chwilę od­sap­nąć przed dal­szą wę­drówką. Trzy­ma­jąc się okrą­głego za­koń­cze­nia po­rę­czy, mój wzrok po­dą­żał za poświatą trzy­ma­nej przeze mnie lampy. Po­mimo że mia­łem nie­raz oka­zję prze­mie­rzać ten ko­ry­tarz, to przez brak świa­tła pa­da­ją­cego ze świe­co­wych ży­ran­doli umiej­sco­wio­nych na drew­nia­nych ścia­nach po­mię­dzy ob­ra­zami na­ma­lo­wa­nymi ręką Bochny, wzma­gało się moje po­czu­cie, że prze­mie­rzam obcy mi świat.

Po chwili od­po­czynku ru­szy­łem wzdłuż ko­ry­ta­rza, bacz­nie ob­ser­wu­jąc ko­lejne z rzędu mi­jane drzwi. Gdy znaj­do­wa­łem się w po­ło­wie drogi, moją uwagę zwró­cił po­kój, któ­rego wrota jako je­dyne były otwarte na oścież.

Sta­nąw­szy w progu, ro­zej­rza­łem się wpierw na boki, aby upew­nić się, czy na pewno je­stem sam, po czym unio­słem lampę, oświe­tla­jąc wnę­trze po­koju.

Na­gle zdę­bia­łem tak jak wtedy, gdy uj­rza­łem ranę Bochny. Po­środku po­koju twa­rzą skie­ro­waną ku za­ku­rzo­nemu dy­wa­nowi le­żał męż­czy­zna. Jego plecy no­siły liczne rany po ostrym na­rzę­dziu. Było ich tak wiele, że me serce wy­ko­nało parę nie­re­gu­lar­nych kop­nia­ków, aby w końcu wy­ko­nać so­lidne ude­rze­nie ni­czym młot ko­wal­ski ude­rza­jący o roz­grzaną do czer­wo­no­ści stal.

Ukuc­nąw­szy przy męż­czyź­nie, spraw­dzi­łem jego tętno, lecz już sam do­tyk ciała oraz bla­dość skóry da­wało ja­sno do zro­zu­mie­nia, że jest mar­twy od dłuż­szego czasu. Je­dy­nie co mo­głem zro­bić to przyj­rzeć się jego ra­nom, któ­rych ilość była tak wielka, że prze­kra­czała sumę pal­ców u stóp, jak i dłoni. Ich wi­dok wy­mie­szany ze smro­dem stę­chli­zny wzbu­dziły we mnie tak prze­możną falę go­rąca, że mia­łem ochotę otwo­rzyć po­bli­skie okno, aby wy­sko­czyć na ze­wnątrz i wpaść z ra­do­ścią w ob­ję­cia chłodu śnież­nych zasp.

Lecz pierw­szy szok mi­nął tak na­gle, jak się po­ja­wił, wszak świa­do­mość, że tam na dole czeka na mnie na­dal żywa Bochna, spra­wiła, że prze­staw­szy się roz­wo­dzić nad cia­łem nie­bosz­czyka, unio­słem się do góry.

Ostatni raz ro­zej­rza­łem się po po­koju, w któ­rym pa­no­wał istny ba­ła­gan i czym prę­dzej ru­szy­łem ku wyj­ściu. I gdy mia­łem opu­ścić po­kój, ką­tem oka do­strze­głem le­żące na biurku roz­rzu­cone nie­dbale li­sty. Każdy nor­malny czło­wiek by je zi­gno­ro­wał, jed­nakże dla po­słańca ta­kiego jak ja jest to wy­jąt­kowy wi­dok, obok któ­rego nie mo­głem przejść obo­jęt­nie.

Po­sta­wiw­szy lampę przy kupce, za­czą­łem przy­glą­dać się każ­demu li­stowi z osobna. Oka­zało się jed­nak, że po­pla­mione od krwi ko­perty są albo pu­ste, albo za­wie­rają we­wnątrz je­dy­nie za­pi­saną nie­dbale kartkę pa­pieru. Prze­kła­da­jąc ko­lejny list, moją uwagę przy­cią­gnęła je­dyna nie­na­ru­szona i czy­sta ni­czym łza za­la­ko­wana ko­perta. Co jesz­cze cie­kaw­sze, świa­tło lampy uka­zało le­dwo wi­doczny znak wodny. Zdu­miony wi­dzia­nym zja­wi­skiem spoj­rza­łem na nie jesz­cze raz i upew­niw­szy się, że nie jest to prze­wi­dze­nie, za­mie­ni­łem się w po­sąg. Zro­zu­mia­łem bo­wiem, że to, co wi­dzę, jest an­glo­sa­skim zna­kiem wod­nym. Ale co u li­cha an­glo­sa­ski list ro­bił tak da­leko od na­szej głów­nej cen­trali pocz­to­wej? Prze­cież ich po­słańcy wraz z li­stami mogą je­dy­nie do­cie­rać do No­wej War­szawy i być czy­tane na miej­scu pod czuj­nym okiem urzęd­ni­ków. Gdyby ten czło­wiek wpadł w ręce straż­ni­ków, zo­stałby…

Spoj­rzaw­szy na le­żące ciało, do­koń­czy­łem: — za­bity.

Ale w nie tak bru­talny spo­sób. Je­dyną osobą, która może coś wie­dzieć, jest… Bochna.

Scho­wa­łem list do kie­szeni spodni, ru­sza­jąc żywo na ko­niec ko­ry­ta­rza. W kilka se­kund do­tar­łem przed drzwi składu me­dycz­nego, po któ­rych otwar­ciu uj­rza­łem ko­lejny po­ra­ża­jący wi­dok. Dwójka mar­twych męż­czyzn sie­działa do sie­bie ple­cami, a z ich otwar­tych sze­roko oczu biło zdzi­wie­nie, jakby nie spo­dzie­wali się losu, jaki ich spo­tkał. Ciała tych bie­da­ków rów­nież na­zna­czały liczne rany jak w przy­padku je­go­mo­ścia spo­tka­nego w po­koju z li­stami.

Tym ra­zem jed­nak mu­sia­łem za­cho­wać się ni­czym ra­sowy psy­cho­pata i zi­gno­ro­wać ten jakże przej­mu­jący wi­dok. Na całe szczę­ście ap­teczka pierw­szej po­mocy le­żała na sa­mym wierz­chu w to­wa­rzy­stwie po­tłu­czo­nych bu­te­lek ze spi­ry­tu­sem.

Ma­jąc ją w rę­kach, ru­szy­łem z po­wro­tem na dół, lecz za­cią­gnię­cie się silną spi­ry­tu­sową wo­nią spra­wiło, że gdy zbie­ga­łem po scho­dach, o mało nie po­dzie­li­łem losu obec­nych w przy­bytku nie­szczę­śni­ków.

Ko­niec koń­ców do­tar­łem szczę­śli­wie do Bochny. Ukuc­nąw­szy przy niej, do­strze­głem, jak jej szkli­ste oczy ob­rzu­cają mnie jej we­wnętrzną ra­do­ścią. Na­to­miast na ustach po­kry­tych za­krze­płą krwią po­ja­wił się sze­roki uśmiech i po krót­kiej chwili moje uszy otu­lił ko­jący głos:

— Mak­si­mie… Dzię­kuję, że by­łeś przy mnie...

— Nic nie mów, za­raz...

Za­nie­mó­wi­łem, wi­dząc jak jej żywe jesz­cze uła­mek se­kundy temu oczy, za­marły.

Klamra… Czu­łem, jak że­la­zna klamra ści­ska moje serce, chcąc wy­ci­snąć z niego ostat­nie tchnie­nie. Nie po­tra­fi­łem wy­ko­nać na­wet drob­nego ru­chu, tak jakby czas w tym oto mrocz­nym miej­scu za­trzy­mał się na za­wsze. Nie był to pierw­szy raz, gdy wi­dzia­łem śmierć czło­wieka. Wi­dzia­łem ich wiele na każ­dym kroku, lecz ni­gdy nie wi­dzia­łem śmierci czło­wieka o czy­stej ni­czym jak łza du­szy. Świa­do­mość, że już ni­gdy nie zo­ba­czę jej pro­mien­nego uśmie­chu, nie usły­szę jej me­lo­dyj­nego głosu, do­pro­wa­dziła mnie skraj za­ła­ma­nia.

Nie wiem, ile trwa­łem w ża­łob­nym bez­ru­chu. Może se­kundy, a może mi­nuty lub go­dziny. W końcu jed­nak wy­ko­na­łem znak krzyża, po czym zmó­wi­łem mo­dli­twę za zmar­łych, aby nasz Pan wy­na­gro­dził Boch­nie w Kró­le­stwie Nie­bie­skim jej męki na ziem­skim pa­dole.

Gdy po skoń­czo­nej mo­dli­twie chcia­łem po­wstać, oka­zało się, że moje nogi prze­mie­niły się w watę. Do­piero po kil­ku­na­stu se­kun­dach po­czu­łem do­kucz­liwe mro­wie­nie, a po ko­lej­nych roz­cho­dzące się po ca­łej dłu­go­ści koń­czyn cie­pło.

Po­wró­ciw­szy do w pełni spraw­no­ści, po­now­nie spoj­rza­łem na mar­twe ob­li­cze Bochny otu­lone przez cie­płą po­światę lampy. O dziwo jej twarz wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej niż wcze­śniej. Smu­tek oraz ból od­dały pola de­li­kat­nemu uśmie­chowi, a sze­roko otwarte oczy spra­wiały wra­że­nie, jakby chciały się na­cie­szyć ostat­kiem ziem­skiego ży­cia.

Z tru­dem na­chy­li­łem się nad nią i uca­ło­waw­szy ją w czoło, opu­ści­łem jej po­wieki.

Przez mo­ment za­sta­na­wia­łem się co po­cząć z jej cia­łem, wszak nie mo­głem zo­sta­wić jej po­śród tego ca­łego ba­ła­ganu. Po chwili roz­my­ślań po­sta­no­wi­łem za­nieść Bochnę do jej po­koju znaj­du­ją­cego się na pię­trze nie­opo­dal miej­sca, w któ­rym to zna­la­złem ten dziwny list z an­glo­sa­skim zna­kiem wod­nym.

Przy­cze­piw­szy lampę do pa­ska spodni, się­gną­łem po ciało i trzy­ma­jąc je pew­nie, ru­szy­łem w stronę scho­dów.

Po ko­lej­nej wy­czer­pu­ją­cej wspi­naczce do­tar­łem przed wrota od kom­naty Bochny.

Oby­dwoje zna­leź­li­śmy się we wnę­trzu po­koju, w któ­rym pa­no­wał rów­nie wielki ba­ła­gan co na dole. Choć o dziwo je­dy­nym me­blem nie­wy­wró­co­nym do góry no­gami było łóżko.

Po­ło­żyw­szy zwiot­czałe ciało, uło­ży­łem je równo i się­gnąw­szy po le­żący na ziemi koc, wy­trze­pa­łem go z ku­rzu. Przy­kryw­szy Bochnę, zo­sta­wi­łem na wierz­chu jej po­grą­żoną w wiecz­nym śnie twarz.

Usiadł­szy na kra­wę­dzi łóżka, usły­sza­łem, jak w ściany przy­bytku po­now­nie ude­rzyła śnie­życa. Wie­dzia­łem, że będę ją mu­siał prze­cze­kać w tym jakże po­nu­rym i wy­peł­nio­nym śmier­cią miej­scu.

Po chwili mil­cze­nia po­sta­no­wi­łem zejść na dół po resztę ekwi­punku.

Po­wró­ciw­szy do po­koju i za­mknię­ciu drzwi pod­sze­dłem do łóżka i uca­ło­waw­szy Bochnę w po­li­czek, po­ło­ży­łem się obok niej. Przy­krę­ciw­szy lampę sto­jącą na pod­ło­dze, przy­tu­li­łem do sie­bie zimną kolbę Ma­rysi, sta­ra­jąc się zwal­czyć drę­czące mnie wy­rzuty su­mie­nia. Nie wiem, ile trwała moja walka, aby za­snąć, lecz gdy po raz ko­lejny otwo­rzy­łem oczy, uj­rza­łem nad głową po­ły­sku­jącą w świe­tle po­ran­nych pro­mieni słońca lufę ka­ra­binu.

 

***

 

— Nie ru­szaj się — rzekł bar­czy­sty gość o si­wej bro­dzie się­ga­ją­cej pra­wie do czar­nego jak smoła pa­ska oka­la­ją­cego oliw­kowe bo­jówki.

Usłu­chaw­szy po­kor­nie tej rady, za­mar­łem w bez­ru­chu, błą­dząc je­dy­nie oczami po po­koju, w któ­rym znaj­do­wało się jesz­cze trzech rów­nie wiel­kich, jak gość sto­jący przede mną męż­czyzn. Bro­dacz, jak i jego kom­pani przy­glą­dali się cie­kaw­sko mej oso­bie, jakby nie spo­dzie­wali się, że za­staną w przy­bytku ja­ką­kol­wiek żywą osobę.

Wszy­scy byli ubrani tak samo. Czapka na­uszna z za­ło­żo­nymi na niej go­glami, sza­ro­zie­lona woj­skowa kurtka oraz spodnie bo­jówki, któ­rych koń­cówki wło­żone były w bor­dowe żoł­nier­skie buty.

W ta­kiej chwili czło­wiek za­daje so­bie tylko jedno py­ta­nie. Kim oni do cho­lery są? Ra­czej nie byli to ban­dyci, ich ubiór był bo­wiem zbyt ele­gancki i nie przy­po­mi­nali po­spo­li­tych rze­zi­miesz­ków, któ­rzy za­zwy­czaj mają na so­bie po­darte i ozdo­bione licz­nymi dziu­rami ła­chy.

Wy­tę­żyw­szy do­piero co roz­bu­dzony wzrok w stronę sto­ją­cego nade mną je­go­mo­ścia, uj­rza­łem na jego szyi zna­jomy ta­tuaż w kształ­cie dwóch pół­księ­ży­ców, po­mię­dzy któ­rymi znaj­do­wał się krzyż po­chy­lony w prawo.

Mój nie­po­kój nieco ze­lżał, zda­łem so­bie bo­wiem sprawę, że mu­szą to być żoł­nie­rze Gwar­dyj­skiego Kor­pusu Obrony No­wej Rzecz­po­spo­li­tej. Z dru­giej jed­nak strony, je­żeli znaj­do­wali się tak da­leko od sto­licy w tak par­szywą po­godę, to zna­czy, że mu­siało wy­da­rzyć się coś nie­do­brego.

Na­gle silne ręce bro­da­cza po­sta­wiły mnie do pionu, a z jego ust wy­do­były się ochry­płe słowa wraz z do­mieszką ty­to­niu:

— To ty ich wszyst­kich za­bi­łeś? — Jego wzrok po­wę­dro­wał ku Boch­nie. — Tylko mów szcze­rze, bo wy­czuję na­wet naj­drob­niej­sze kłam­stwo.

Rów­nież spoj­rzaw­szy na ciało Bochny, od­par­łem z pew­no­ścią w gło­sie:

— Nie. Przy­by­łem tu wczo­raj tuż przed na­sta­niem nocy. Le­żącą tu­taj Bochnę zna­la­złem na za­ple­czu. Sta­ra­łem się jej po­móc, ale — mój głos za­czął się ła­mać — się spóź­ni­łem. Gdy umarła na mo­ich rę­kach za­nio­słem ją tu­taj, aby nie le­żała sa­mot­nie tam na dole po­śród tego ca­łego ba­ła­ganu.

Po mi­nie bro­da­cza za­uwa­ży­łem, że moje słowa go po­ru­szyły. Po krót­kiej chwili mil­cze­nia ode­zwał się, lecz tym ra­zem jego ton był spo­koj­niej­szy:

— Po two­ich sło­wach stwier­dzam, że mu­sia­łeś ją do­brze znać.

— Czy do­brze? Tego nie wiem, lecz jako po­sła­niec kur­su­jący do No­wej Ro­sji by­wam tu­taj dość czę­sto.

— Po­sła­niec? — spy­tał za­sko­czony bro­dacz.

Nie­spo­dzie­wa­nie zła­pał mnie za prawy nad­gar­stek, pod­wi­ja­jąc rę­kaw mego sza­rego swe­tra. Uj­rzaw­szy wy­ta­tu­owaną ko­pertę, rzekł ra­do­śnie:

— Chło­pie! Trzeba było mó­wić od razu!

— Mógł sza­nowny pan za­py­tać — za­żar­to­wa­łem.

Za­śmiaw­szy się, za­py­tał:

— To wiesz może, co się tu­taj wy­da­rzyło?

Opo­wie­dzia­łem bro­da­czowi swoją wer­sję wy­da­rzeń. Z po­czątku był nie­ufny moim sło­wom, lecz po cza­sie za­czął ener­gicz­nie ki­wać głową, dzięki czemu z serca spadł mi wielki ka­mień.

Gdy skoń­czy­łem, spoj­rzał na śpiącą wiecz­nym snem Bochnę.

— To już trzeci przy­by­tek w tym mie­siącu, który stał się miej­scem śmierci nie­win­nych osób. Zo­sta­li­śmy wy­słani w ten re­jon, aby ostrzec wła­ści­cieli. Nie­stety opóź­niła nas śnie­życa.

Na twa­rzy bro­da­cza ma­lo­wał się szczery żal.

— A czy wie­cie, kto do­ko­nuje tych bru­tal­nych na­pa­ści? — za­py­ta­łem.

— Nie — od­parł gorzko bro­dacz — mie­li­śmy na­dzieję, że to ty masz coś z tym wspól­nego i sprawa zo­sta­nie roz­wią­zana raz na za­wsze. Nie­stety wi­dzę, że na­dal miesz­kańcy No­wej Rzecz­po­spo­li­tej nie będą mo­gli czuć się bez­piecz­nie. — Po­now­nie ob­rzu­cił mnie nie­uf­nym spoj­rze­niem, do­da­jąc: — Chyba nie masz nic prze­ciwko temu, aby­śmy od­pro­wa­dzili cię do sto­licy i upew­nili się, że je­steś tym, za kogo się na­prawdę po­da­jesz?

Ski­ną­łem je­dy­nie głową, wszak i tak było to moje miej­sce do­ce­lowe, a w to­wa­rzy­stwie bę­dzie raź­niej, szcze­gól­nie z tak do­brze uzbro­jo­nym.

— To pa­kuj ma­natki i ru­szamy, póki po­goda nam sprzyja — rzekł po­śpiesz­nie bro­dacz.

Się­ga­jąc po swoje rze­czy, na po­wrót do­strze­głem ob­li­cze Bochny. Miała tu­taj zo­stać sama bez od­pra­wie­nia ob­rządku po­grze­bo­wego przez jed­nego z na­szych du­chow­nych? Prze­cież tak nie można! — krzy­cza­łem w my­ślach. Musi zo­stać po­cho­wana z ho­no­rami. Gdyby nie jej po­świę­ce­nie na tym od­lu­dziu za­pewne tacy jak ja czę­ściej by ozda­biali ne­kro­log wy­wie­szony w holu cen­trali pocz­to­wej. Dla­tego też po­ło­ży­łem dłoń na ra­mie­niu bro­da­cza, mó­wiąc:

— Prze­pra­szam, ale czy mo­gli­by­śmy za­brać jej ciało? — Wska­za­łem pal­cem na łóżko. — Nie chcę, aby bez od­po­wied­niego ob­rządku jej ciało po­żarły ro­bale… Za­słu­guje na coś wię­cej niż za­po­mnie­nie w tym po­nu­rym miej­scu.

Bro­dacz ob­rzu­cił Bochnę li­to­ści­wym spoj­rze­niem i po­gła­dziw­szy brodę, rzekł:

— Ciężko bę­dzie... Nie mamy no­szy, a po­goda znów się za­pewne spie­przy. Naj­le­piej by­łoby po­cho­wać ją tu­taj przed do­mo­stwem, lecz zie­mia jest tak, skuta lo­dem, że bez od­po­wied­nich na­rzę­dzi, któ­rych przy so­bie nie mamy, nie uda się wy­ko­pać dołu. — Dra­piąc się po twa­rzy, bro­dacz zdra­dzał oznaki bez­rad­no­ści. I gdy chcia­łem mu za­pro­po­no­wać pewne roz­wią­za­nie, uprze­dził mnie, mó­wiąc do­wód­czym to­nem: — Za­pewne dużo nie waży, dla­tego też przy­cze­pimy ją do ple­ców Jo­achima. — Od­wró­cił wzrok w stronę go­ścia sto­ją­cego w drzwiach, mó­wiąc: — Jo­achim, weź­miesz ją na plecy?

— Słu­cham? Mam tar­gać trupa tyle ki­lo­me­trów?

Jego po­garda dla ciała Bochny wpra­wiła mnie w tak wielką iry­ta­cję, że chcia­łem mu wy­ce­dzić so­czy­stego li­ścia w tę jego ozdo­bioną licz­nymi bli­znami twarz. Szczę­śli­wie dla pulch­nego nosa w mig się po­wstrzy­ma­łem, wie­dzia­łem bo­wiem, że nie­po­trzebna bójka jest tylko stratą czasu, co w obec­nie pa­nu­ją­cych wa­run­kach jest nad wy­raz nie­bez­pieczne.

W mig jed­nak roz­ka­zu­jąca mina bro­da­cza utem­pe­ro­wała niż­szego stop­niem kom­pana, który je­dy­nie po­kor­nie ski­nął głową, pod­cho­dząc do łóżka.

Po za­mo­co­wa­niu ciała Bochny na plecy Jo­achima cała grupa ze­szła na dół. Przed wyj­ściem na ze­wnątrz bro­dacz wy­dał ostat­nie roz­kazy, po czym opu­ści­li­śmy przy­by­tek, wy­cho­dząc na skrzy­piący śnieg oświe­tlony przez ośle­pia­jące pro­mie­nie słońca.

Gdyby nie śnieżny puch, który się­gał nam do ko­lan, nasz marsz byłby na­wet przy­jemny. Nie­stety nocna śnie­życa spra­wiła, że co go­dzinę mu­sie­li­śmy ro­bić od­po­czy­nek.

Sie­dząc na ple­caku, ob­ser­wo­wa­łem śnieżny ho­ry­zont, na­pa­wa­jąc się tym jakże me­lan­cho­lij­nym wi­do­kiem. Po pew­nym cza­sie od­sze­dłem na bok i ko­rzy­sta­jąc z chwili sa­mot­no­ści, wy­ją­łem z kie­szeni spodni zna­le­ziony w przy­bytku list. Mia­łem po­kusę, aby go otwo­rzyć i zaj­rzeć do środka, lecz na­dal był za­pie­czę­to­wany i świa­do­mość, że zła­mał­bym za­sady, które przy­się­ga­łem ho­no­ro­wać, na­pa­wały mnie prze­moż­nym stra­chem.

Scho­waw­szy go na po­wrót do kie­szeni, po­now­nie spoj­rza­łem na ośle­pia­jący ho­ry­zont, wy­obra­ża­jąc so­bie, że za po­bli­skim pa­gór­kiem uj­rzę tak długo wy­cze­ki­wany wi­dok No­wej War­szawy.

II

 

Droga po­wrotna w stronę sto­licy dzięki nie­spo­dzie­wa­nym roz­to­pom skró­ciła się o po­nad po­łowę. Ostatni po­ra­nek mo­jej iście wy­czer­pu­ją­cej wę­drówki wła­śnie na­sta­wał, uka­zu­jąc zmę­czo­nym oczom, wieżę pię­trzącą się ku niebu, ozdo­bio­nego przez nie­liczne pie­rza­ste ob­łoki le­ni­wie prze­miesz­cza­jące się na wschód.

Wi­dziana wieża zwana była kie­dyś przez sta­ro­żyt­nych Pa­ła­cem Kul­tury i Na­uki, lecz dziś nosi na­zwę No­wej Wiary i Na­dziei. We­dług le­gend była kie­dyś o po­łowę więk­sza a jej szczyt zdo­biła ogrom­nych roz­mia­rów iglica. Dziś za­miast wspo­mnia­nej iglicy wid­nieje krzyż bę­dący sym­bo­lem na­szych przod­ków, któ­rzy do­stą­pili za­szczytu bu­dowy no­wego świata.

Sta­lowy sym­bol po­ły­sku­jący w świe­tle słońca a w bez­chmurne noce od­bi­ja­jący blask księ­życa jest ide­al­nym punk­tem orien­ta­cyj­nym dla wę­drow­ców ta­kich jak ja oraz moi to­wa­rzy­sze, z któ­rymi w ostat­nich ty­go­dniach za­wią­za­łem bra­ter­ską więź, dzięki czemu na­sza po­dróż prze­bie­gła w ser­decz­nej at­mos­fe­rze.

Wi­dok do­brze nam zna­nych za­bu­do­wań spra­wił, że do­tar­cie do je­dy­nego mo­stu łą­czą­cego dwa brzegi trwało za­le­d­wie go­dzinę, wszak na­sze ciała już nie mo­gły się do­cze­kać, aby spo­cząć w jed­nym z lo­kal­nych ba­rów, w któ­rym przy­wi­tają nas nasi kom­pani oraz, a może przede wszyst­kim ogromne ilo­ści zim­nego piwa co przy obec­nej po­go­dzie wpro­wa­dzi nas w stan nie­skry­wa­nej ulgi i do­brej za­bawy.

Bę­dąc do­kład­nie po­środku mo­stu, mój ra­do­sny hu­mor nieco zma­lał, wi­dząc, jak po­ziom wody nie­bez­piecz­nie się pod­niósł. Na­gły wzrost tem­pe­ra­tury spo­wo­do­wał zbyt szyb­kie roz­topy, co do­pro­wa­dziło do obec­nej sy­tu­acji. Gdyby nie daj Boże, do­szło do na­głego za­ła­ma­nia po­gody trwa­ją­cego kilka dni, na po­wrót rzeka wy­la­łaby, to­piąc do­piero co wy­re­mon­to­wane do­mo­stwa.

Po do­tar­ciu na drugą stronę na­szą grupę za­trzy­mał tak zwany straż­nik bramy. Oczy­wi­ście przed wej­ściem do mia­sta nie po­wi­tała nas wspo­mniana brama, lecz po­nad tu­zin uzbro­jo­nych po zęby męż­czyzn go­to­wych za­bić nas w mgnie­niu oka. Na szczę­ście, za­miast wpaść w ob­ję­cia śmierci, wpa­dłem w ob­ję­cia straż­nika, który ści­ska­jąc mnie jak dawno nie­wi­dzia­nego syna, wy­krzy­czał:

— Mak­sim! Ja­sny gwint, wró­ci­łeś do nas!

Mo­gli­by­śmy tak stać do na­sta­nia wie­czora, lecz od­chrząk­nię­cie bro­da­cza prze­rwało po­wi­talny uścisk. Za­sko­czony straż­nik, spo­glą­da­jąc na mych kom­pa­nów, zwró­cił się do mnie szep­tem:

— Chłop­cze, czy ty przy­pad­kiem nie po­pa­dłeś w ja­kieś kło­poty?

— Nie — ode­tchną­łem — pa­no­wie po­mo­gli mi bez­piecz­nie do­trzeć do domu.

— Je­śli tak, to ka­mień spadł mi z serca. — Straż­nik otarł czoło, lecz za­raz jego uwagę zwró­cił Jo­achim, który na swych ple­cach niósł wy­su­szone ciało Bochny. — Pa­nie Wszech­mo­gący! Co jej się stało?

— To Bochna, wła­ści­cielka przy­bytku na roz­sta­jach — wy­ja­śni­łem.

Straż­nik, prze­że­gnaw­szy się, za­py­tał:

— Jak zgi­nęła?

— Zo­stała na­pad­nięta i za­mor­do­wana wraz ze swymi pra­cow­ni­kami — od­rze­kłem. Wska­zu­jąc na mia­sto w od­dali, do­py­ta­łem: — Czy mo­żemy przejść? Wy­pa­da­łoby, aby jak naj­szyb­ciej ją po­cho­wać, po­nie­waż tem­pe­ra­tura nie­spo­dzie­wa­nie wzro­sła, przez co pro­ces roz­kładu przy­brał na sile.

Straż­nik jed­nak wy­da­wał się nie sły­szeć mo­ich słów, na­dal bo­wiem wpa­try­wał się w mar­twe ob­li­cze. Po­sta­no­wi­łem więc po­no­wić py­ta­nie, lecz tym ra­zem schwy­ci­łem go za ra­mię i po­trzą­snąw­szy kil­ku­krot­nie, ode­zwa­łem się do­no­śnie, wy­ry­wa­jąc go w końcu z le­targu.

— Ależ oczy­wi­ście, za­pra­szam! — wy­krzy­czał, ro­biąc za­pra­sza­jący gest dło­nią.

Gdy zro­bi­łem krok w przód, za ple­cami na po­wrót usły­sza­łem głos straż­nika:

— Jesz­cze jedno, Mak­si­mie. Bur­mistrz od ty­go­dnia o cie­bie wy­py­tuje. Ra­dził­bym ci, abyś się udał do niego jak naj­szyb­ciej.

Bur­mistrz? Wia­do­mość ta wpra­wiła mnie w lek­kie zdu­mie­nie, wszak nie przy­po­mi­nam so­bie, abym miał przy so­bie dla niego ja­ki­kol­wiek list z No­wej Ro­sji.

Po­dzię­ko­waw­szy za in­for­ma­cję oraz po­że­gnaw­szy się, ru­szy­łem w kie­runku głów­nego rynku, gdzie bro­dacz na­ka­zał po­ło­wie swych kom­pa­nów udać się do po­bli­skich ko­sza­rów na­to­miast dru­giej po­ło­wie za­jąć się po­chów­kiem Bochny. Sam na­to­miast wraz ze mną udał się do cen­trali pocz­to­wej w celu po­twier­dze­nia mo­jej toż­sa­mo­ści.

Idąc na po­wrót głów­nym trak­tem oto­czo­nym przez ce­glane ka­mie­nice, mój smu­tek nieco ze­lżał, wszak po­wrót do cy­wi­li­za­cji oraz wi­dok tych wszyst­kich lu­dzi ubra­nych w ele­ganc­kie gar­ni­tury, jak i dłu­gie rów­nie piękne suk­nie przy­pra­wił mnie o stan nie­ma­łej eu­fo­rii. Wi­dok roz­bu­do­wu­ją­cego się każ­dego dnia mia­sta rów­nież ra­do­wał me serce. W cza­sach mego dzie­ciń­stwa ce­glane do­mo­stwa sta­no­wiły rzad­kość, lecz po tak zwa­nej „Po­wo­dzi Stu­le­cia” oraz cy­klicz­nej se­rii hu­ra­ga­nów, które zmio­tły więk­szość roz­kle­ko­ta­nych drew­nia­nych chat, wło­da­rze No­wej War­szawy po­sta­no­wili prze­obra­zić sto­licę w no­wo­cze­sne mia­sto, sta­jące się po la­tach nie tylko chlubą No­wej Rzecz­po­spo­li­tej, ale i rów­nież zna­nego nam świata. So­lidne do­mo­stwa po­ja­wiały się jak grzyby po desz­czu, da­jąc upra­gnione schro­nie­nie umę­czo­nym przez ży­wioły miesz­kań­com, któ­rych liczba każ­dego dnia wzra­sta w za­wrot­nym tem­pie, spra­wia­jąc, że na uli­cach robi się co­raz więk­szy ścisk, co nie cie­szy przede wszyst­kim osoby ży­jące tu od kilku po­ko­leń. Czyli na przy­kład mnie.

Tak szybki po­stęp i roz­bu­dowa mia­sta jest za­sługą pierw­szej li­nii ko­le­jo­wej uru­cho­mio­nej lata temu łą­czą­cej sto­licę z Mo­rzem Pół­noc­nym, skąd przy­by­wają do na­szej oj­czy­zny cenne su­rowce z kra­iny Nor­dów. Daw­niej byli to nasi wro­go­wie, lecz po wiel­kiej Woj­nie Pół­noc­nej, wło­da­rze No­wej Rzecz­po­spo­li­tej za­wią­zali stra­te­giczny so­jusz, dzięki któ­remu my, jak i Nor­do­wie każ­dego roku po­pra­wiamy swój byt. Oni dają nam me­tale, a my im wę­giel i żyw­ność.

Po przej­ściu kilku ulic moim oczom uka­zał się pię­cio­pię­trowy bu­dy­nek o pła­skim da­chu bę­dący sie­dzibą cen­trali pocz­to­wej No­wej Rzecz­po­spo­li­tej. Jest to je­den z naj­star­szych bu­dyn­ków wy­bu­do­wany bez mała dwa ty­siące lat temu! Oczy­wi­ście mu­siał przejść sze­reg re­mon­tów, aby na­dal ema­no­wać swym ma­je­sta­tem, lecz fun­da­menty na­wet po­mimo licz­nych po­wo­dzi nie zo­stały na­ru­szone.

Główne wej­ście jak co dzień było ob­le­gane przez licz­nych miesz­kań­ców chcą­cych nadać list lub paczkę. W dni po­prze­dza­jące święta ludzki wąż po­tra­fił się­gać na­wet paru ki­lo­me­trów! Nie chcę wie­dzieć, co się sta­nie, gdy po­pu­la­cja wzro­śnie jesz­cze dwu­krot­nie… Na szczę­ście po­słańcy tacy jak ja wcho­dzą tyl­nym wej­ściem, dzięki któ­remu ja i bro­dacz w ciągu paru se­kund zna­leź­li­śmy się we wnę­trzu tego wspa­nia­łego miej­sca.

W środku pa­no­wał jak zwy­kle har­mi­der, jak i przy­jemny chaos. Na­sze ko­chane pra­cow­nice tasz­czyły na swych rę­kach sterty pa­pieru, aby do­star­czyć je ko­le­żan­kom sie­dzą­cym przy ma­szy­nach do pi­sa­nia, któ­rych dźwięk wci­ska­nia kla­wi­szy roz­cho­dził się echem przez całą dłu­gość ko­ry­ta­rza wy­peł­nio­nym licz­nym sze­re­giem pó­łek, gdzie ty­siące li­stów oraz pa­czek cze­kało na swą po­dróż do róż­nych stron świata.

Sto­jąc na środku holu, pa­trzy­łem na wy­po­le­ro­waną mar­mu­rową pod­łogę, na któ­rej wid­niała biała ko­perta uło­żona z ka­fel­ków lśniąca w świe­tle ga­zo­wym lamp. Bro­dacz chyba pierw­szy raz był w tym miej­scu, wszak jego po­dziw nie zni­kał z sze­roko roz­war­tych oczu.

Za­raz zdu­mione spoj­rze­nie zwró­ciło się w stronę, skąd do­biegł nas głos kie­row­nika pla­cówki An­drzeja Wy­soc­kiego:

— I w końcu wró­cił! — Kla­snął z ca­łej siły w dło­nie. — Mój ulu­biony i je­den z naj­bar­dziej su­mien­nych po­słań­ców No­wo­war­szaw­skiej Cen­trali Pocz­to­wej Mak­sim Ko­bu­szew­ski.

— Wi­tam, sza­now­nego kie­row­nika — ode­zwa­łem się rów­nie ra­do­śnie.

Po­daw­szy mu pew­nie dłoń, wska­za­łem na bro­da­cza, który rów­nie pew­nie przy­wi­tał się z moim sze­fem. Na twa­rzy pana An­drzeja można było uj­rzeć nie­małe za­sko­cze­nie, że przy­był ze mną czło­nek Gwar­dyj­skiego Kor­pusu Obrony No­wej Rzecz­po­spo­li­tej. Jed­nakże po wy­ja­śnie­niu ca­łej sprawy twarz kie­row­nika stała się mniej po­sępna.

Po­twier­dziw­szy moją toż­sa­mość oraz po upew­nie­niu się, że nie je­stem po­spo­li­tym zbi­rem, bro­dacz klep­nął mnie w ra­mię i po­że­gnaw­szy na­szą dwójkę, udał się do wyj­ścia tak szybko, jakby miej­sce pełne lu­dzi go pe­szyło.

— Nie­zły za­bi­jaka — rzekł z po­dzi­wem kie­row­nik. — Sam ton jego głosu spra­wiał, że o mało nie wy­sko­czy­łem z bu­tów i nie sta­ną­łem na bacz­ność.

— Przez ostat­nie ty­go­dnie mia­łem po­dob­nie — za­żar­to­wa­łem.

Kie­row­nik, za­śmiaw­szy się, wska­zał na klatkę scho­dową i po paru chwi­lach mę­czą­cej wspi­naczki oraz przej­ściu ko­ry­ta­rza na sam jego ko­niec do­tar­łem do ga­bi­netu pana An­drzeja, któ­rego wnę­trze przed­sta­wiało kla­syczne miej­sce pracy pra­cow­nika wyż­szego szcze­bla. Ciem­no­zie­lona wy­kła­dzina z wi­docz­nymi na po­wierzchni kłę­busz­kami ku­rzu wy­ście­łała cały po­kój. Po­środku po­miesz­cze­nia stało drew­niane biurko, a za­nim dwa re­gały z książ­kami nie­czy­ta­nymi za­pewne od wie­ków. Do­dać do tego wy­stroju na­leży kilka ob­ra­zów na ścia­nach ni­komu nie­zna­nych ar­ty­stów i wy­cho­dzi nam taki kie­row­ni­czy paź­dzierz.

— Mak­si­mie — za­czął kie­row­nik, który usiadł­szy na roz­kle­ko­ta­nym krze­śle, zło­żył dło­nie na kształt trój­kąta — dość długo cię nie było i już my­śle­li­śmy, że...

— Tak wiem, kie­row­niku — prze­rwa­łem, opie­ra­jąc się o blat biurka — za­pewne już szu­ka­li­ście za­stępcy na moje miej­sce. Nie­stety nie­spo­dzie­wane za­ła­ma­nie po­gody zro­biło swoje, spo­wal­nia­jąc moją wę­drówkę.

— Nie chcia­łem... aby tak to za­brzmiało.

— Pro­szę się nie kło­po­tać — mach­ną­łem ręką — wiem, w ja­kich cza­sach żyję i nie mam za złe cen­trali, że szuka pra­cow­ni­ków na moje miej­sce. Pie­niądz musi się prze­cież zga­dzać...

— Do­kład­nie — po­parł kie­row­nik — ale to wła­śnie za tą by­strość je­steś moim ulu­bio­nym po­słań­cem. Gdyby tak wszy­scy wy­ko­ny­wali pracę, jak ty, to nasz wskaź­nik do­star­czo­nych li­stów wy­no­siłby dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć i dzie­więć pro­centa. Nie­stety przez za­ła­ma­nie po­gody i pa­no­sze­nie się ban­dy­terki jest to obec­nie sześć­dzie­siąt pro­cent, a ana­li­tycy twier­dzą, że nie­długo spad­nie po­ni­żej pięć­dzie­się­ciu.

— Nie wie­dzia­łem, że jest aż tak źle. — Po­dra­pa­łem się po wło­sach, ro­biąc krzywą minę.

— Nie­stety — zlane ob­li­cze kie­row­nika spo­chmur­niało — jest to efekt braku fun­du­szy na ob­stawę dla ta­kich jak ty. Jed­nakże po­ja­wiło się pewne świa­tełko w tu­nelu w po­staci ko­lei.

— Ko­lej?

In­for­ma­cja ta nieco mnie zdzi­wiła.

— Do­kład­nie. — Kie­row­nik wy­jął z kie­szeni be­żo­wego gar­ni­turu pa­pie­rosa i pod­pa­liw­szy go za­pał­kami, mó­wił da­lej: — Jak do­brze wiemy, jak na ra­zie uży­wana jest do trans­por­to­wa­nia su­row­ców, lecz ne­go­cju­jemy z wła­ści­cie­lami li­nii ko­le­jo­wych moż­li­wość trans­portu li­stów oraz pa­czek.

— Czyli wcho­dzimy w nową erę... — rze­kłem po­sęp­nie.

— Ro­zu­miem twoje obawy Mak­si­mie, lecz na twoim miej­scu ra­czej nie oba­wiał­bym się o utratę pracy. Po­słańcy na­dal będą po­trzebni, aby do­star­czać li­sty z głów­nych aglo­me­ra­cji do mniej­szych wio­sek. Je­dy­nie co się zmieni po roz­po­wszech­nie­niu ko­lei to, że nie bę­dziesz mu­siał wy­ru­szać w nie­bez­pieczną po­dróż do No­wej Ro­sji na pie­chotę.

Kie­row­nik chyba nie zda­wał so­bie sprawy, że bu­dowa to­rów łą­czą­cych Nową Rzecz­po­spo­litą z Nową Ro­sją trwać bę­dzie całe lata i prę­dzej zo­stanę za­bity albo się ze­sta­rzeję, niż do­stą­pię za­szczytu uj­rze­nia go­to­wej li­nii łą­czą­cej na­sze zie­mie.

— A nie oba­wia się kie­row­nik, że ko­lej, która wozi tak cenne ła­dunki sta­nie się ce­lem ata­ków?

— Z po­czątku mia­łem ta­kowe obawy, lecz po bliż­szym za­po­zna­niu się z tym jakże prze­ło­mo­wym wy­na­laz­kiem uświa­do­mi­łem so­bie, że ko­lej jest ła­twiej chro­nić niż lu­dzi roz­sia­nych po róż­nych szla­kach.

Ciężko było od­mó­wić mu ra­cji. Tory wid­niały na pla­nach i uzbro­jone pa­trole mu­siały je­dy­nie prze­mie­rzać drogę w dwie strony. Na­to­miast po­słańcy tacy jak ja, czę­sto mu­sieli zmie­niać ścieżki z po­wodu prze­róż­nych prze­szkód.

— No, nie smuć się tak, Mak­si­mie. Gwa­ran­tuję ci, że do­ce­nisz ten wy­na­la­zek przy­szło­ści.

— Też mam taką na­dzieję — od­par­łem, wzdy­cha­jąc.

— A zmie­nia­jąc te­mat — rzekł kie­row­nik — czy masz dla mnie li­stę prze­wo­zową?

Ski­nąw­szy głową, zdją­łem ple­cak i po chwili grze­ba­nia zna­la­złem wspo­mnianą li­stę. I gdy już mia­łem ją wrę­czyć kie­row­ni­kowi, na­gle przy­po­mnia­łem so­bie o dzi­wacz­nym li­ście zna­le­zio­nym w przy­bytku Bochny. Po­ło­żyw­szy li­stę na biurku, za­czą­łem ku za­cie­ka­wie­niu mo­jego szefa grze­bać po omacku w kie­sze­niach, co przy­pra­wiło go o uśmiech na twa­rzy.

— Mak­si­mie, mam na­dzieję, że nie do­pa­dły cię wszy? — za­śmiał się.

Od­wza­jem­niw­szy śmiech, w końcu udało mi się zlo­ka­li­zo­wać dzi­waczną ko­pertę. Wrę­czyw­szy ją kie­row­ni­kowi, rze­kłem:

— Zna­la­złem to przy czło­wieku w przy­bytku na roz­sta­jach, który padł ofiarą na­pa­ści.

Mina kie­row­nika spo­waż­niała.

— Cie­kawe… Biała, za­la­ko­wana ko­perta.

— Pro­szę ją przy­sta­wić do świecy — rze­kłem, wska­zu­jąc po­bli­ski kan­de­labr.

Za­cie­ka­wiony kie­row­nik pod­pa­lił jedną ze świec, po czym po­ka­za­łem mu ukryty an­glo­sa­ski znak wodny.

 Ob­ra­cał ko­pertę jesz­cze wie­lo­krot­nie, a jego sze­ro­kie oczy wy­ra­żały pe­łen po­dziw dla mego zna­le­zi­ska. Za­raz jed­nak za­marł i pio­ru­nu­jąc mnie wzro­kiem, po­wie­dział:

— Nie po­wiem, że jest to sen­sa­cyjne zna­le­zi­sko. — Na­chy­lił się, aby się­gnąć po pa­pie­rosa tlą­cego się na po­piel­niczce. Za­cią­gnąw­szy się pa­ro­krot­nie, do­dał: — Do­sta­niesz za to so­witą pre­mię, Mak­si­mie.

— A wie pan co to za list?

— Nie mam bla­dego po­ję­cia. Za­raz pójdę go wrę­czyć ar­chi­wum, aby zba­dało sprawę. Ale za­pew­niam cię, że je­żeli cze­goś się do­wiem, to ci o tym na­tych­miast po­wiem.

— W ta­kim ra­zie trzy­mam kie­row­nika za słowo.

Po­że­gnaw­szy się z pa­nem An­drze­jem, uda­łem się na po­wrót na dół, aby od­dać po­zo­stałe li­sty oraz dwie małe paczki. Jedną z nich jest za­pewne mi­nia­tu­rowa fla­szeczka bę­dąca ko­lejną tajną próbką smaku dla ja­kie­goś nie­le­gal­nego bim­brow­nika ukry­wa­ją­cego się po cze­lu­ściach piw­nic No­wej War­szawy. Ogól­nie to mamy za­kaz no­sze­nia tychże spe­cy­fi­ków, ale ja tam za­wsze udaję, że nie wiem, co to jest, wszak nie­raz jak wspo­mi­na­łem wcze­śniej, no­wo­ro­syj­ski bim­ber ura­to­wał mi ję­zyk w gę­bie, jak i po­zwo­lił zro­bić kilka in­trat­nych za­ku­pów na targu.

Do­tarł­szy do głów­nego ma­ga­zynu, przy­wi­tała mnie… No wła­śnie, tu­taj wo­lał­bym na mo­ment za­milk­nąć, lecz po­zo­sta­wie­nie pu­stej strony by­łoby czymś okrut­nym dla po­ten­cjal­nego czy­tel­nika mego pa­mięt­nika. Z dru­giej strony, nie wiem, czy opis uczuć do wi­dzia­nej przeze mnie nie­wia­sty byłby czymś, co za­in­te­re­so­wa­łoby ko­go­kol­wiek. Jed­nakże z trze­ciej, wi­dok gład­kiej jak je­dwab cery oraz kasz­ta­no­wych wło­sów spię­tych w kok znów za­szył mi usta, nie po­zwa­la­jąc się ode­zwać.

Zo­sia, bo tak na­zywa się ta, która jest po­wo­dem mo­jej nie­śmia­ło­ści, z sze­ro­kim uśmie­chem na swych aniel­skich ustach rzu­ciła się w me ra­miona, ca­łu­jąc po twa­rzy, jakby nie wi­działa mnie całe wieki. Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, po­sła­łem ca­łusa w jej szyję, czu­jąc na po­wrót ten wspa­niały tru­skaw­kowy po­smak.

Od pew­nego czasu za­pa­ła­li­śmy do sie­bie pew­nym uczu­ciem, choć było ono bar­dziej przy­ja­ciel­skie niż mi­ło­sne, oby­dwoje bo­wiem zda­wa­li­śmy so­bie sprawę, że moja praca po­słańca jest nad wy­raz ry­zy­kowna i więk­sze za­an­ga­żo­wa­nie z jej, jak i z mo­jej strony mo­głoby przy­nieść sze­reg roz­cza­ro­wań a co gor­sza i przy­pra­wić o roz­pacz, gdy­bym nie daj Boże, za­gi­nął gdzieś bez wie­ści. Ko­bieta jej po­kroju po­trze­buje sta­bi­li­za­cji, a nie wa­ga­bundy włó­czą­cego się po świe­cie. Je­dyną na­dzieją dla ta­kiego jak ja jest wspo­mniana przez kie­row­nika ko­lej, która zmie­ni­łaby ob­li­cze mo­jej pracy i przy­spa­wała na dłu­żej do jed­nego miej­sca. Nie­stety, za­nim to na­stąpi znaj­dzie so­bie ko­goś god­nego jej we­wnętrz­nej, jak i ze­wnętrz­nej urody.

Od­stą­piw­szy ode mnie, Zo­sia za­chi­cho­tała, pusz­cza­jąc jed­no­cze­śnie oko, po czym od­wró­ciw­szy się na pię­cie, ru­szyła pew­nym kro­kiem w stronę swego biurka, do któ­rego ka­zała mi po­dejść. Usiadł­szy na drew­nia­nym krze­śle, po­nęt­nie skrzy­żo­wała nogi, wska­zu­jąc sie­dzi­sko na­prze­ciwko niej.

Gdy usia­dłem, zro­bi­łem po­godną minę, a z ust Zosi wy­pły­nęły śpie­wa­jące słowa:

— Stę­sk­ni­łam się za tobą, mój drogi.

Jej głos spra­wił, że chcia­łem się za­paść pod zie­mię wraz z krze­słem le­dwo utrzy­mu­ją­cym mój ko­ści­sty ty­łek. Tak czu­łego tonu od dru­giego czło­wieka nie sły­sza­łem od do­brych paru mie­sięcy, a tym bar­dziej od ko­biety, którą szcze­rze pra­gnę.

Ko­niec koń­ców jej py­ta­jący wzrok wzbu­dził we mnie falę od­wagi.

— Dzień do­bry, Zo­siu — rze­kłem ru­mie­niąc się.

— Lu­bię, jak za­cho­wu­jesz się przy mnie jak dziecko — za­chi­cho­tała pod no­sem.

— Jak dziecko? — zdzi­wi­łem się.

Te­raz to sam już nie wiem, czy to do­brze, czy źle.

— No, już nie bądź taki spe­szony, mój drogi — za­chi­cho­tała na po­wrót. — Czy masz dla mnie li­sty?

Po chwili bez­na­mięt­nego sie­dze­nia się­gną­łem do ple­caka, wyj­mu­jąc ze środka za­wi­nięty sznur­kiem plik li­stów, kła­dąc go na bla­cie. Tro­chę trwało, za­nim udało się wszystko wy­pa­ko­wać. I gdy mia­łem za­mknąć su­wak, w ostat­nim mo­men­cie do­strze­głem na sa­mym dnie wy­mięty list.

Się­gnąw­szy po niego, do­kład­nie go zba­da­łem, upew­nia­jąc się ze wszyst­kich stron, czy nie zo­stał uszko­dzony. Ku memu za­do­wo­le­niu był cały i zdrów nie li­cząc za­gięć na ro­gach oraz co naj­waż­niej­sze na­dal był za­la­ko­wany, więc ad­re­sat nie bę­dzie skła­dał skargi.

— O! Wi­dzę, że je­den po­sta­no­wił uciec od li­sto­wej ro­dzinki — rze­kła prze­śmiew­czo Zo­sia, wska­zu­jąc na list trzy­many w mo­jej ręce. — Wiesz, Mak­si­mie, co to ozna­cza?

Ski­nąw­szy głową, od­par­łem:

— Że tra­dy­cja na­ka­zuje do­star­czyć go oso­bi­ście ad­re­sa­towi.

— Bingo!

— Zo­baczmy w ta­kim ra­zie, kogo dziś od­wie­dzę — po­wie­dzia­łem cie­kaw­sko.

My­śląc na­iw­nie, że mnie dziś już nic nie za­sko­czy, uj­rza­łem na­zwę ulicy, która wpra­wiła mnie w nie­małe zdu­mie­nie. Pa­trzy­łem onie­miały przed sie­bie tak jak wtedy, kiedy zna­la­złem w przy­bytku ta­jem­ni­czy list. Tylko sam nie wiem, które zna­le­zi­sko wpra­wiło mnie więk­sze za­sko­cze­nie.

— Mak­si­mie, coś nie tak? — za­py­tała za­nie­po­ko­jona Zo­sia, wi­dząc, jak ga­pię się na ko­pertę.

— Ko­ścielna sześć­dzie­siąt dzie­więć — ode­zwa­łem się.

Zo­sia, uj­rzaw­szy me prze­ję­cie na twa­rzy wy­bu­chła szcze­rym śmie­chem.

Może dzi­wić jej, jak i moje za­cho­wa­nie, lecz czy­tel­nik mego pa­mięt­nika po­wi­nien so­bie uświa­do­mić pe­wien pro­blem na­tury mo­ral­nej. A więc list trzy­many w mo­jej pra­wej dłoni zo­stał za­adre­so­wany do miej­sca zwa­nego przez tu­tej­szych miesz­kań­ców bur­de­lem nu­mer je­den No­wej Rzecz­po­spo­li­tej. I nie byłby to dla mnie ża­den pro­blem udać się w to jakże opusz­czone przez Boga miej­sce, gdyby nie fakt, że znaj­duje się do­kład­nie obok ko­ścioła, do któ­rego uczęsz­czam, na co­nie­dzielną mszę. Jest to tak na­prawdę je­den bu­dy­nek po­dzie­lony na dwa osobne lo­kale z tą róż­nicą, że w jed­nym lu­dzie klę­czą do wi­ze­runku na wpół na­giego męż­czy­zny przy­bi­tego do krzyża, w dru­gim na­to­miast nadzy męż­czyźni leżą na na­gich ko­bie­tach, przy­bi­ja­jąc je do łóżka. Na całe szczę­ście wło­da­rze ko­ścielni do­ga­dali się z wła­ści­cie­lami bur­delu, aby w nie­dzielę ci dru­dzy nie od­pra­wiali sek­su­al­nych ry­tu­ałów w po­ko­jach przy­le­ga­ją­cych do ściany ko­ścioła, dzięki czemu msza nie jest za­kłó­cana przez jęki szlach­to­wa­nego zwie­rzę­cia.

Opi­nia pu­bliczna jest po­dzie­lona co do eg­zy­sto­wa­nia tych dwóch in­sty­tu­cji obok sie­bie. Jedni gło­szą, aby jak naj­prę­dzej prze­nieść dom pu­bliczny na obrzeża mia­sta, aby nie gor­szyć wier­nych, na­to­miast dru­dzy twier­dzą, że dom roz­ko­szy dzięki do­bremu po­ło­że­niu przy­nosi tak kro­ciowe zy­ski dla mia­sta, że usu­nię­cie go z tego stra­te­gicz­nego miej­sca by­łoby strza­łem w ko­lano dla obec­nych wło­da­rzy. I tak do dziś wśród miesz­kań­ców No­wej War­szawy od­bywa się nie­roz­strzy­gnięta de­bata, co było pierw­sze? Ko­ściół czy bur­del?

— A li­sto­nosz nie może go tam za­nieść? — za­py­ta­łem, pró­bu­jąc się wy­mi­gać od uda­nia w to jakże par­szywe dla mnie miej­sce.

Zo­sia, mil­cząc, po­trzą­sała prze­śmiew­czo głową.

W końcu po­wie­działa ni­czym na­uczy­cielka po­ucza­jąca nie­sfor­nego ucznia:

— Tra­dy­cja to tra­dy­cja, Mak­si­mie. Wiesz prze­cież, że jej zła­ma­nie przy­nosi pe­cha.

— No wiem, wiem…

— W ta­kim ra­zie ru­szaj. A jak wró­cisz, to opo­wiesz mi, jak było, prawda? — za­chi­cho­tała.

Bez słowa ukło­ni­łem się Zosi, po czym się­gnąw­szy po ple­cak, wy­sze­dłem z po­koju, kie­ru­jąc się do wyj­ścia.

Bę­dąc na ze­wnątrz, ro­zej­rza­łem się po oko­licy wy­peł­nio­nej co­raz to więk­szą masą lu­dzi. Po­ra­nek na­stał na do­bre więc i po­ja­wiła się ko­lejna oka­zja na zbi­cie for­tuny przez tu­tej­szych miesz­kań­ców. Tra­ga­rze na swych ple­cach tasz­czyli ogrom­nych roz­mia­rów to­bołki, kie­ru­jąc się w stronę głów­nego rynku, na któ­rym do na­sta­nia wie­czora trwa han­del wszyst­kim, co ludzka in­wen­cja twór­cza wy­my­śli.

Wie­dzia­łem, że nie ma co się pchać głów­nym trak­tem, bo im bli­żej rynku tym zrobi się taki za­tor, że do na­sta­nia nocy nie dojdę do swo­jego miej­sca do­ce­lo­wego. Dla­tego też wy­ko­rzy­sta­łem swoje do­świad­cze­nie po­słańca, ru­sza­jąc bocz­nymi ulicz­kami, czu­jąc się jak pod­czas zbli­ża­nia do gra­nic miast No­wej Ro­sji.

Opu­sto­szałe, ciemne i śmier­dzące fe­ka­liami przej­ścia mo­gły przy­pra­wić nie­do­świad­czo­nego spa­ce­ro­wi­cza o ciarki na ple­cach, jak i od­ruch wy­miotny, lecz wbrew po­zo­rom było tu bez­piecz­niej niż po­śród tłumu, w któ­rym na każ­dym kroku czają się tak znie­na­wi­dzeni przeze mnie kie­szon­kowcy. Czę­sto się bo­wiem zda­rza, że ktoś traci uro­bek ca­łego dnia przez tych nik­czem­ni­ków. Na­wet za­ostrzone kary w po­staci uci­na­nia oby­dwu dłoni nie wy­stra­szyły po­ten­cjal­nych ry­zy­kan­tów.

Po go­dzi­nie do­tar­łem do ulicy Ko­ściel­nej, która do­pro­wa­dziła mnie do tak po­pu­lar­nego na całe mia­sto bu­dynku. Oczy­wi­ście o tej po­rze to nu­mer sześć­dzie­siąt dzie­więć był ob­le­gany, na­to­miast nu­mer sześć­dzie­siąt osiem wiał pustką. Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji i aby na­brać od­wagi przed od­wie­dze­niem przed­sionka pie­kła, po­sta­no­wi­łem wejść do ko­ścioła, aby po­mo­dlić się za po­wo­dze­nie mo­jej mi­sji.

Wnę­trze świą­tyni było nad wy­raz skromne. Liczne drew­niane ławy two­rzyły zwarty sze­reg przed oł­ta­rzem ukrzy­żo­wa­nego syna Bo­żego imie­niem Jo­szua. Na­to­miast białe ściany ozda­biały ar­ty­styczne ma­lo­wi­dła przed­sta­wia­jące dni osta­teczne czło­wieka. Miały wzbu­dzić po­korę po­śród wier­nych, aby ci zro­zu­mieli, że tylko dzięki bo­żym na­ukom będą w sta­nie ujść cało z nad­cho­dzą­cej ka­ta­strofy, która miała na­stą­pić, kiedy grzech za­wład­nie ludz­kimi du­szami.

Do­szedł­szy do oł­ta­rza, uklą­kłem i prze­że­gnaw­szy się, za­czą­łem się mo­dlić. Nie­stety moja mo­dli­twa nie trwała zbyt długo, wszak święta ci­sza ma to do sie­bie, że z lu­bo­ścią przyj­muje na­wet naj­mniej­szy szmer. Jęki, stęki, skrzy­pie­nie łoża, wy­peł­niły swym głu­chym echem oł­tarz. Wie­dzia­łem już, że za nic w świe­cie nie uda mi się sku­pić. Dla­tego też ukło­ni­łem się Bogu i po­pro­siw­szy go o siłę, abym wy­trzy­mał spo­tka­nie z dia­błem, prze­że­gna­łem się, uda­jąc do wyj­ścia.

Ko­lejka do domu roz­ko­szy była nad wy­raz długa. Jed­nakże, jako że nie mia­łem za­miaru zo­stać klien­tem, po­sta­no­wi­łem wy­ko­rzy­stać swój au­to­ry­tet po­słańca, aby wejść do środka tego Ba­bi­lonu.

W wiel­kich drzwiach przy­wi­tała mnie słusz­nych roz­mia­rów bur­del­mama. Spo­strze­gł­szy moją umo­ru­saną od błota twarz i brodę rze­kła:

— Naj­pierw się umyj, ob­dar­tu­sie. To nie jest pierw­szo­rzędny bur­del, tylko eks­klu­zywny lo­kal dla dżen­tel­me­nów.

W ta­kich chwi­lach braku sza­cunku do czło­wieka, który ry­zy­ku­jąc wła­snym ży­ciem, do­star­cza ta­kiej jak sto­jąca przede mną pani paczki i li­sty, mia­łem ochotę zdjąć Ma­ry­się i zdzie­lić ją kolbą. Na jej szczę­ście po­wstrzy­ma­łem się od tego nie­god­nego czynu i pod­wi­nąw­szy kurtkę, uka­za­łem nad­gar­stek, po czym wy­ją­łem list, wska­zu­jąc pal­cem ad­re­sata.

Wi­dok dwóch ko­pert spra­wił, że jej pewne sie­bie ob­li­cze od­dało pola za­gu­bie­niu. To raz pa­trząc na imię ad­re­sata, raz na mnie, rze­kła:

— Pro­szę wejść, pa­nie. — Ukło­niła się z sza­cun­kiem. — Na­ta­sza znaj­duje się na dru­gim pię­trze w po­koju nu­mer sie­dem.

I gdy już mia­łem prze­kro­czyć próg po­czu­łem sła­bo­wity do­tyk, a me uszy prze­szył przy­jemny szept:

— Tylko pro­szę za­pu­kać. Być może wła­śnie w tej chwili Na­ta­sza ob­słu­guje klienta.

Ukło­niw­szy się ze zro­zu­mie­niem, uda­łem się do cze­lu­ści Ba­bi­lonu.

Wszech­obecna czer­wień. Tak bym po­krótce opi­sał wy­strój tego przy­bytku. Ele­gancko ubrani dżen­tel­meni sie­dzieli przy sto­li­kach, pi­jąc dro­gie al­ko­hole no­szące za­bawne na­zwy w po­staci: „Dzika Eliza”, „Jurna Ha­nia” oraz mój ulu­biony „Spu­ści­zna zło­ci­stego Hen­ryka”.

Jak wi­dać, z przy­bytku ko­rzy­stają je­dy­nie ma­jętni miesz­kańcy mia­sta. Mniej za­możni mu­szą za­do­wa­lać się gor­szymi lo­ka­lami lub wy­dać całe oszczęd­no­ści, aby do­znać chwili roz­ko­szy w tym jakże pie­kiel­nym miej­scu.

Igno­ru­jąc cie­kaw­skie spoj­rze­nia, uda­łem się za wska­zów­kami bur­del­mamy na dru­gie pię­tro, gdzie przy­wi­tała mnie ka­ko­fo­nia tych sa­mych od­gło­sów, co pod­czas próby mo­dli­twy. Sta­ra­jąc się je igno­ro­wać, do­sze­dłem do po­koju nu­mer sie­dem.

Ro­zej­rzaw­szy się, a na­stęp­nie przy­sta­wiw­szy ucho do drzwi, sta­ra­łem się usły­szeć czy ad­re­satka li­stu rów­nież nie jest człon­kiem sły­sza­nej or­kie­stry dę­tej. Po dłuż­szym na­słu­chu upew­ni­łem się, że w środku pa­nuje ci­sza. Prze­że­gnaw­szy się, za­pu­ka­łem naj­de­li­kat­niej, jak po­tra­fi­łem, po czym z du­szą na ra­mie­niu na­ci­sną­łem klamkę.

Po wej­ściu do środka i za­mknię­ciu drzwi spoj­rza­łem na wszyst­kie strony, lecz po­kój wy­da­wał się pu­sty. Jed­nak za­raz zza pół­otwar­tych drzwi ła­zienki do­biegł mnie głos spusz­cza­nej wody. Na­pią­łem wszyst­kie mię­śnie, bę­dąc go­tów na od­par­cie nie­spo­dzie­wa­nego ataku. Na szczę­ście, za­miast ataku mu­sia­łem ode­przeć cie­kaw­skie spoj­rze­nie aniel­skich oczu. Boże! — krzyk­ną­łem w my­ślach, wi­dząc przed sobą tę małą blond pięk­ność. Jej zwiewna su­kienka przy­sła­nia­jąca z tru­dem in­tymne miej­sca wpra­wiła mnie w osłu­pie­nie. Może to efekt tego, że dawno nie wi­dzia­łem tak kuso ubra­nej damy.

Pod­szedł­szy do mnie na pal­cach, dzie­woja sta­nęła tak bli­sko mnie, że przy odro­bi­nie na­słu­chu mógł­bym wy­czuć jej bi­cie serca. Przy­pa­try­wała się mo­jemu ob­li­czu dłuż­szą chwilę, po czym otwo­rzyła swe usta, z któ­rych wy­do­był się ma­li­nowy za­pach:

— Nie są­dzi­łam, że ma­muśka pod­rzuci mi w końcu praw­dzi­wego drwala.

— Drwala? — po­my­śla­łem, prze­wra­ca­jąc jed­no­cze­śnie oczyma.

Dziew­czę zła­paw­szy mnie za rękę, za­pro­wa­dziło na ka­napę, pro­sząc, abym usiadł. Sama na­to­miast po­szła do ła­zienki i po krót­kiej chwili po­wró­ciła, uka­zu­jąc mi się... cał­kiem nago! Mu­szę rzec, że tak jędr­nego biu­stu nie wi­dzia­łem chyba ni­gdy. Ale nie tylko on wpra­wił mnie w za­kło­po­ta­nie. Rów­nież jej szczu­pła i iście zgrabna syl­wetka przy­po­mi­na­jąca jedną ze sta­ro­żyt­nych bo­giń przed­sta­wio­nych na pre­hi­sto­rycz­nych ob­ra­zach do­pro­wa­dziła do wzmo­że­nia pracy mego serca. Aż ciężko było mi uwie­rzyć, że ktoś tak piękny może pa­rać się tak nie­wdzięcz­nym za­wo­dem. Prze­cież ona mo­głaby mieć każ­dego do­stoj­nika w ca­łym zna­nym świe­cie! I grać ta­kim bie­da­kiem pod swoje dyk­tando.

Chyba moje zdzi­wione oczy wpra­wiły ją w za­kło­po­ta­nie, bo chyb­ci­kiem się­gnęła do szu­flady, wyj­mu­jąc z nich… Pa­nie Wszech­mo­gący! Pre­zer­wa­tywy, rzu­ca­jąc mi je na ko­lana.

— Roz­bie­raj się drwalu i za­kła­daj gumę — rze­kła roz­ka­zu­jąco, lecz jej słodki ton głosu spra­wił, że jej słowa za­brzmiały ko­micz­nie. — Mam dość tych wszyst­kich wy­po­le­ro­wa­nych fir­cy­ków, chcę, aby zdo­był mnie w końcu praw­dziwy męż­czy­zna! — do­dała trium­fal­nie, uno­sząc sze­roko ręce do góry.

Skie­ro­wała się na łóżko i wy­pi­na­jąc się w moją stronę rów­nie jędr­nymi po­ślad­kami, cze­kała na mój ruch. Me serce wa­liło, jakby go­nił mnie dziki zwierz. My­ślę, że czy­tel­nik mego pa­mięt­nika do­ceni, jak trud­nym od lat pa­ram się za­wo­dem.

Po­wstaw­szy do pionu, usły­sza­łem, jak za­mru­czała ni­czym ko­cica. Acz­kol­wiek za­miast speł­nić jej lu­bieżną prośbę po­zby­cia się mego odzie­nia, od­chrząk­ną­łem, mó­wiąc:

— Droga pani. Na­zy­wam się Mak­sim Ko­bu­szew­ski i je­stem star­szym po­słań­cem No­wo­war­szaw­skiej Cen­trali Pocz­to­wej. Czy sza­nowna pani na­zywa się… — Wy­tę­ży­łem wzrok, aby roz­czy­tać na­zwi­sko wi­doczne na li­ście, które ku memu zdu­mie­niu oka­zało się no­wo­ro­syj­skie. — Na­ta­sza Ku­li­bin?

Dziew­czę imie­niem Na­ta­sza, od­wró­ciw­szy się w moją stronę, zro­biło tak wiel­kie oczy, jakby zo­ba­czyła przed sobą swego ojca, który na­krył ją na go­rą­cym uczynku. Z szyb­ko­ścią ucie­ka­ją­cego za­jąca do­bie­gła do sto­jaka i przy­wdziaw­szy na sie­bie kre­mowy szla­frok, po­de­szła do mnie mó­wiąc z wi­docz­nymi na twa­rzy ru­mień­cami:

— Noo… Eee… — ją­kała się ro­biąc co chwilę głu­pawy uśmiech, szcze­rząc swe białe jak śnieg zęby. W końcu się jed­nak prze­ła­mała, mó­wiąc: — Tak, to ja.

— W ta­kim ra­zie pro­szę to ode mnie prze­jąć. — Wrę­czy­łem jej list, na­stęp­nie z ple­caka wy­ją­łem li­stę, wska­zu­jąc na pu­ste okienko: — Pro­szę pod­pi­sać tu w tym miej­scu.

Jej ręce drżały nie­mi­ło­sier­nie, lecz ko­niec koń­ców otrzy­ma­łem na­ba­zgro­lony pod­pis.

Kiedy wszystko zo­stało za­ła­twione, spy­ta­łem się sto­ją­cej nie­wia­sty, która wle­piała ma­ślany wzrok w otrzy­many list czy mogę sko­rzy­stać z to­a­lety, aby na­brać kilka ły­ków wody. Ta je­dy­nie po­ki­wała głową, od­cho­dząc na po­bli­ską sofę.

Na­braw­szy ko­lejny łyk z kranu, usły­sza­łem, jak z po­koju wy­do­był się pisk szczę­ścia. Wy­tarł­szy po­śpiesz­nie ręce o ręcz­nik, po­sze­dłem zo­ba­czyć, co było tego po­wo­dem.

— Od­pi­sał! Od­pi­sał! — krzy­czała ra­do­śnie.

— Kto taki? — za­py­ta­łem.

— Hra­bia Aba­ku­mow! — wy­krzy­czała po­now­nie, pod­bie­ga­jąc do mnie i po­ka­zu­jąc oso­bi­sty pod­pis hra­biego Olega Aba­ku­mowa.

Aba­ku­mow… Aba­ku­mow… Po­wta­rza­łem w my­ślach za­sły­szane na­zwi­sko.

Wtem przy­po­mnia­łem so­bie spo­tka­nie z pew­nym no­wo­ru­skim po­słań­cem, który opo­wie­dział mi hi­sto­rię o Olegu Dup­czy­cielu. Był ma­jętną per­soną ma­miącą wi­zją sty­pen­dium na­uko­wym młode nie­wia­sty, aby te przy­jeż­dżały do jego ha­remu miesz­czą­cego się na obrze­żach No­wej Mo­skwy. Po­dobno był to hra­bia więc… Więc mu­sia­łem za­py­tać, w ja­kim celu od­pi­sał:

— A co ci on tam na­pi­sał, moja droga?

Na­ta­sza po­de­szła na pal­cach i sta­nąw­szy przede mną, ro­zej­rzała się na boki, upew­nia­jąc się, czy ja­kiś duch nie pod­słu­chuje na­szej roz­mowy.

— Za­pra­sza mnie do sie­bie, bo chce mi sfi­nan­so­wać sty­pen­dium.

Z tru­dem prze­łkną­łem ślinę.

— Czyli chcesz się stąd wy­rwać? — za­py­ta­łem gło­sem peł­nym na­dziei.

— Tak, chcę wy­je­chać do No­wej Ro­sji i za­cząć od nowa.

Opty­mizm aż bił z jej oczu, co ra­do­wało moje serce.

— A co chcesz stu­dio­wać?

— Fi­nanse — od­parła pew­nie.

Cho­lera, może źle ją oce­ni­łem?

— Czyli chcesz zo­stać pra­cow­nicą miej­skiego banku?

— Nie! — obu­rzyła się. — Chcę za­ło­żyć wła­sny biz­nes. Do­kład­nie taki sam jak ten — wska­zała rę­koma po­kój — tylko że wła­ści­cie­lem będę ja! Zda­jesz so­bie sprawę, ile obecny wła­ści­ciel zbija forsy na tym bur­delu? Wy­ko­rzy­stam swoje do­świad­cze­nie, by wy­bie­rać naj­lep­sze z dziew­czyn, aby moi klienci wra­cali i zo­sta­wiali za każ­dym ra­zem co­raz wię­cej go­tówki!

Za­czy­nam się jej bać. Dziew­czyna ma na oko dwa­dzie­ścia wio­sen a tak wiel­kie plany, jak ja­kiś naj­więk­szy re­kin fi­nan­sjery. Skoro chce iść da­lej ścieżką damy do to­wa­rzy­stwa, to nie będę jej od­ra­dzał spo­tka­nia z pa­nem Aba­ku­mo­wem. Le­piej, aby tra­fił na dziew­czę jej po­kroju niż ja­kąś Boga du­cha winną nie­wia­stę o czy­stym sercu.

— W ta­kim ra­zie, ży­czę ci droga Na­ta­szo, po­wo­dze­nia.

— Och! — pod­sko­czyła za­chwy­cona. — Czyli już je­ste­śmy na ty?

— Mo­żesz mi mó­wić, jak chcesz, bo i tak za­pewne się już ra­czej nie zo­ba­czymy. Cie­szę się, że do­star­czy­łem ci tę jakże dla cie­bie ra­do­sną no­winę. A te­raz, je­żeli wy­ba­czysz, udam się w dal­szą drogę.

I kiedy po­ło­ży­łem dłoń na klamce, po­czu­łem de­li­katny do­tyk na swym przed­ra­mie­niu. Nie wiem czemu, ale prze­szył mnie elek­try­zu­jący dreszcz. Od­wró­ciw­szy się, na po­wrót uj­rza­łem oczy Na­ta­szy wy­ra­ża­jące na­dzieję zwią­zane z moją osobą. Z jej ust wy­pły­nęły nad wy­raz czułe słowa:

— Mak­si­mie, mam py­ta­nie. — Unio­słem je­dy­nie wzrok, da­jąc jej znać, aby mó­wiła: — Czy do­star­czył­byś ode mnie list dla hra­biego Aba­ku­mowa, że zga­dzam się na jego pro­po­zy­cję?

Nie wiem dla­czego, ale moż­li­wość speł­nie­nia jej prośby, na­wet je­żeli trafi w łap­ska tego de­ge­ne­rata, przy­pra­wiła mnie o ra­dość na sercu. Skoro ma ma­rze­nia, to nie będę ich kry­ty­ko­wał. Ja rów­nież mam plany zwią­zane z Zo­sią, lecz dla mnie na za­wsze po­zo­staną tylko ma­rze­niami. A sto­ją­cej przede mną dziew­czy­nie mogę spró­bo­wać po­móc, na­wet je­śli kłóci się to z mo­imi mo­ral­nymi za­sa­dami.

— Mam te­raz dwa ty­go­dnie prze­rwy — ode­zwa­łem się.

— Mogę po­cze­kać — od­parła z na­dzieją.

— W ta­kim ra­zie za dwa ty­go­dnie z sa­mego rana na­daj list ze spe­cjal­nym ko­dem Mak­si­m7700NR. Jest to kod dla zna­jo­mych, któ­rzy chcą jak naj­szyb­ciej wy­słać list w świat.

Pu­ści­łem oko, co przy­pra­wiło Na­ta­szę o uśmiech na twa­rzy. Ta sta­nęła na pal­cach i uca­ło­waw­szy mnie w po­li­czek, rze­kła:

— Na pewno nie chcesz, spę­dzić ze­mną kilku chwil?

Wes­tchnąw­szy w du­chu, od­par­łem:

— Z Bo­giem moja droga. Oby i dla cie­bie kie­dyś za­świe­ciło słońce.

Te­raz to Na­ta­sza wes­tchnęła, do­da­jąc:

— Dzię­kuję… Ale pa­mię­taj, Mak­si­mie. Za­wsze masz u mnie lo­dzi­sława gra­tis — za­chi­cho­tała.

Ukło­niw­szy się, od­wró­ci­łem w stronę drzwi, po czym wy­sze­dłem na do­bre z po­koju tego bie­dac­twa imie­niem Na­ta­sza, kie­ru­jąc się do tak upra­gnio­nego wyj­ścia z Ba­bi­lonu.

III

 

Bu­dy­nek ra­tu­sza jako je­dyny wy­róż­niał się spo­śród wszech­obec­nych ka­mie­nic zbu­do­wa­nych z czer­wo­nej ce­gły oka­la­ją­cych oko­licę. Gra­ni­towa fa­sada ozdo­biona pła­sko­rzeź­bami przed­sta­wia­ją­cymi skrzy­żo­wane ze sobą klu­cze od razu rzu­cała się w oczy, dzięki czemu miesz­kańcy nie mu­sieli błą­dzić w gąsz­czu po­dob­nych do sie­bie bu­dowli.

Bę­dąc młod­szym o do­bre pięt­na­ście wio­sen, późną je­sie­nią przy­cho­dzi­łem na plac ota­cza­jący ra­tusz i opie­ra­jąc się o jedną ze ścian po­bli­skich bu­dyn­ków, pa­trzy­łem w pro­sto­kątne okna, w któ­rych to ob­ser­wo­wa­łem pracę urzęd­ni­ków otu­lo­nych przez po­ma­rań­czową po­światę lamp naf­to­wych. Po­mimo wie­czor­nej, jak i desz­czo­wej pory wi­dok ten spra­wiał, że me ciało sa­mo­ist­nie się ogrze­wało, tak jakby w jed­nej chwili je­sień od­dała pola wio­śnie, która nie­ba­wem za­wita w na­sze skromne progi.

Choć już te­raz nad Nową War­szawą unosi się słońce, otu­la­jąc swym cie­płem dep­taki, przez co duża część miesz­kań­ców po­zbywa się gór­nego okry­cia, po­zo­sta­jąc w do­mi­nu­ją­cym ko­lo­rze bia­łych ko­szul. Je­dy­nie nie­liczne grono ma­jęt­nych dam wy­róż­nia się w swych kre­mo­wych oraz lekko ró­żo­wych suk­niach, przy­cią­ga­jąc wzrok cie­kaw­skich pa­nów prze­pla­ta­nych z za­zdro­snym spoj­rze­niem mniej za­moż­nych dziew­cząt nio­są­cych nad gło­wami ko­sze wy­peł­nione prze­róż­nymi do­brami na sprze­daż.

Idąc spa­ce­ro­wym kro­kiem, do­tar­łem przed wej­ście, któ­rego strze­gły na bacz­ność dwie ko­lumny pod­trzy­mu­jące wy­sta­jący bal­kon. To wła­śnie stam­tąd bur­mistrz pro­wa­dził co­so­bot­nie ty­rady na te­mat stanu mia­sta oraz za­po­wia­dał ku ucie­sze ga­wie­dzi nowe wy­da­rze­nia (za­zwy­czaj były to fe­styny), dzięki któ­rym miesz­kańcy za­po­mną o co­raz to więk­szych pro­ble­mach tra­pią­cych na­sze wspa­niałe mia­sto.

Po przej­ściu oszklo­nych oraz cho­ler­nie cięż­kich drzwi (za­wsze się za­sta­na­wiam, jak de­li­katne ręce pra­cu­ją­cych tu­taj dziew­cząt są w sta­nie ra­dzić so­bie z ta­kim cię­ża­rem) zna­la­złem się w holu, gdzie po­środku znaj­do­wała się owalna re­cep­cja.