Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Posłaniec Nowowarszawskiej Centrali Pocztowej Maksim Kobuszewski w drodze powrotnej do domu zwanego Nową Rzeczpospolitą natrafia w dobrze znanym sobie przybytku na tajemniczą kopertę, która sprowadza na niego kłopoty w postaci kogoś, kogo po czasie zaczyna nazywać Nieśmiertelnymi. Mechaniczne diabły rozpoczynają pościg za dzielnym posłańcem oraz jego równie dzielnej towarzyszki imieniem Natasza. Dwójka podróżników, którym towarzyszy psiak Zyzuś musi stawić czoła nie tylko nowej rzeczywistości, ale również tajemnicom, ukrytym gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 597
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Strona tytułowa
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
CZĘŚĆ DRUGA
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
CZĘŚĆ TRZECIA
I
II
III
IV
?
Radosław Sławiński
PAMIĘTNIK MAKSIMA
Numer ISBN: 978-83-970409-3-9
Kontakt do autora: radoslawslawinski[email protected]
Copyright © Radosław Sławiński, 2024
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Minęły dokładnie trzy doby od momentu przekroczenia granicy Nowej Rzeczpospolitej, która od przeszło trzydziestu wiosen jest domem dla takich jak ja. A mówiąc konkretnie, dla posłańca Nowowarszawskiej Centrali Pocztowej.
Moja podróż na szlaku trwa od dobrych kilku miesięcy, lecz dopiero kiedy wkroczyłem w dobrze znane sobie progi, zaczęły łapać mnie skurcze łydek. Może świadomość, że jestem prawie u celu, sprawia, że emocje związane z podróżą opadają, dając tym samym sygnał ciału, że czas w końcu zrobić sobie dłuższą przerwę od podróży.
Niestety odpoczynek musi poczekać, do stolicy bowiem pozostał jeszcze szmat niebezpiecznej i wyboistej drogi. Równie dobrze, zanim tam dotrę, mogę dostąpić zaszczytu udania się na wieczny spoczynek, co tak naprawdę rozwiąże raz na zawsze problemy mego strudzonego ciała. Na szczęście widok ośnieżonych stepów oraz zamarzniętych jezior wprawia mój umysł w nastrój niczym nieskalanego spokoju, pozwalając posłańcowi, choć na krótką chwilę wytchnienia.
I tak gadając sam do siebie, parłem przez kolejne zaspy śniegu.
Rozmowy z odludziem nauczył mnie mój już nieżyjący mentor, choć osobiście wolałem go nazywać przewodnikiem. Zawsze powtarzał, że gdy znajdę się w samotnej podróży, muszę sprowokować swoje drugie „Ja” do konwersacji. Z początku wydawało się to dla mnie pozbawione sensu, wszak jak można samemu do siebie gadać?
A no można… a nawet trzeba.
Pamiętam, jak podczas pierwszej samotnej podróży, mając na karku dwudziestą wiosnę, zignorowałem tę radę, myśląc naiwnie, że języka nie da się zapomnieć. Jakiż ja byłem głupi! Po wielomiesięcznej wędrówce na wschód, kiedy to dotarłem do noworosyjskiej osady, okazało się, że miałem problem, aby wydukać podstawowe wyrazy. Na moje szczęście wschodni bracia zawczasu zorientowali się, co jest tego przyczyną i przy pomocy hektolitrów wódki przeprowadzili przyspieszony kurs przypominający język w gębie. Do dziś pamiętam kaca, który na długo pozostał pamiątką z powodu mej pychy, jak i ignorancji.
I to jest właśnie główna przyczyna gadania do samego siebie.
Choć… Jest jeszcze druga, a mianowicie takową rozmową tworzę myślowy pamiętnik. Jedynie żałuję, że nikt nigdy nie będzie miał okazji, aby go przeczytać. Ale może to i dobrze, któż bowiem by chciał zapoznać się z relacjami pochodzącymi z „martwego świata”.
À propos „martwego świata”. Nic tak jak stąpanie po zamarzniętym gruncie otoczonym przez ośnieżone lasy oraz szarawe nisko unoszące się chmury nie wprawia człowieka w uczucie beznadziei i braku sensu życia. Niemniej zaraz mroźny powiew wiatru rozbudza mnie z tej melancholii, przez co naciągam na twarz wełniany szal.
To całe pisanie myślowego pamiętnika ma również inną ważną zaletę. A mianowicie świetnie potrafi oszukać czas, dzięki czemu w „kilka chwil później” znalazłem się pośrodku niegdyś największego jeziora Śniardwy. Zawsze, gdy mam okazję być samotnie w takim miejscu, padam na kolana, wznosząc ręce do góry, po czym zaczynam zmawiać modlitwę. Podobno i mogę to potwierdzić z własnego doświadczenia, lód staje się wtedy twardszy.
Dlatego też uklęknąłem, wypowiadając oto te słowa:
„Ojcze nasz, który jesteś w niebie, niech się święci imię Twoje!
Niech przyjdzie królestwo Twoje; niech Twoja wola spełnia się na ziemi, tak jak i w niebie.
Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i przebacz nam nasze winy, jak i my przebaczamy tym, którzy przeciw nam zawinili i nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie, ale nas zachowaj od złego!”
Według starodawnych podań powyższa modlitwa uważana była dawniej za bajki dla dorosłych, ja jednak zostałem jej nauczony przez wspomnianego wyżej przewodnika pełniącego funkcję duchownego w Nowym Kościele Katolickim. Zapewne czytelnik zadaje sobie dokładnie to samo pytanie, które zadawałem własnej osobie, kiedy to dopiero odkrywałem otaczający mnie świat. Dlaczego większość nazw zaczyna się od słowa „Nowy”? Odpowiedzi jest całe multum, lecz myślę, że jest to jedna z rozpaczliwych prób przywrócenia czasów sprzed „Wielkiego Wymierania”.
Wspomniane wymieranie nadal szalenie mnie intryguje, jaka bowiem siła sprawiła, że ludzie umierali całymi milionami, doprowadzając do upadku dawnej cywilizacji, o której nadal mało wiemy.
Jedyną szansą na znalezienie jakiejkolwiek wskazówki jest Rada Starszych, niestety nasi przywódcy nie są skorzy do dzielenia się wiedzą ze zwykłym ludem, choć podejrzewam, że sami nie posiadają żadnych konkretnych informacji na temat naszej przeszłości. Od tamtego czasu minęło bez mała trzy tysiące lat. Nieliczni, którzy przetrwali, nie mieli czasu, aby zajmować się ratowaniem wiedzy i osiągnięć dawnej cywilizacji, co sprawiło, że Matka Natura z chęcią przyjęła je na swoje łono. Oczywiście od czasu do czasu udaje się natrafić na starodawne pozostałości. Do odnajdywania pradawnej wiedzy wysyłane są specjalne grupy „Poszukiwaczy”, którzy nad wyraz często tracą życie, próbując odzyskać cząstkę starego świata. Współcześni są jednak coraz bardziej negatywnie nastawieni do pomysłu poszukiwań. Niektórzy wychodzą z założenia, że skoro „tamci” wyginęli, to lepiej pozostawić ich tajemnice w spokoju. Sam jednak myślę, że ci wszyscy przeciwnicy popełniają błąd, wszakże naszym obowiązkiem jest dowiedzieć się, co było przyczyną tamtej katastrofy. Dzięki takowej wiedzy istnieje szansa, że zdołamy uniknąć błędów poprzednich mieszkańców tej jakże wspaniałej i różnorodnej planety.
Ględzenie do samego siebie przyniosło kolejne rezultaty. Właśnie na powrót znalazłem się na twardym gruncie pokrytym skrzypiącym śniegiem, budząc uśpione duchy lasu, których skowyt wzmaga mój marsz.
Spojrzawszy na zegarek, stwierdzam, że dwie godziny marszu dzieli mnie od dotarcia do głównej drogi prowadzącej do Nowej Warszawy. Moi przyjaciele często pytają się mnie, czemuż to nie chadzam tylko i wyłącznie „Głównymi”? Moja odpowiedź zawsze jest taka sama: „Posłańcy nie mają czasu na taki luksus”. I wbrew pozorom główne drogi podczas tak srogiej zimy wcale nie są bezpieczniejsze od „dzikusów”, czyli tak zwanej drogi na skróty. Patrole strażników podczas mrozów i śnieżnej zawieruchy niechętnie wypełniają swoje zadanie, przez co tworzą dogodne okazje dla bandytów, którzy pozwalają sobie na więcej.
Na szczęście szansa, że bandyci zainteresują się moją osobą, jest znikoma. Nie mam bowiem przy sobie nic, co byłoby przez nich pożądane, wszak ubranie zimowe, solidne buty oraz sztucer zwany wdzięcznie „Marysia” są już tak powszechne, że ich wartość na rynku jest śmiesznie niska. Jedynie pakowny plecak mógłby paść ofiarą rabunku. Aczkolwiek nawet nie chodzi o niego samego co o jego zawartość, która pospolitemu rzezimieszkowi nie przyprawi raczej uśmiechu na ustach. Bo co mogą zrobić z setką listów w niezrozumiałym (zazwyczaj urzędniczym) języku? Użyć jako podpałki? Podetrzeć tyłek? Choć jeśli tak... To faktycznie mam nie lada problem.
Śnieg i wichura wzmogły się, co spowolni mój i tak już trudny marsz.
Zaciągam kaptur, następnie nakładam szklane gogle, dzięki którym płatki śniegu przestają szczypać mnie w oczy.
Temperatura wyraźnie spadła. To zapewne znów atak jednego z frontów atmosferycznych. Jeżeli na czas nie dotrę do przybytku na rozstajach, to mogę się zgubić, co skończy się zamarznięciem na amen. Paru chłopaków w tym roku już dostąpiło tego smutnego zaszczytu.
Kompas wskazuje, że idę w dobrym kierunku, choć igła pracuje coraz gorzej.
Pomimo że chwilę temu wszedłem na mniej grząską nawierzchnię, to nie mogę zwiększyć tempa. Spocenie się w takich warunkach byłoby katastrofalne w skutkach.
Podobno, choć to tylko kolejna plotka, kiedyś na ziemi było o wiele cieplej, a takie zimy pamiętali tylko najstarsi, którzy twierdzili, że ludzie specjalnie walczyli, aby takie warunki, w jakich się obecnie znajduję, powróciły.
Nienormalni...
Co ja bym dał, aby wiosna nigdy się nie kończyła. Jest to bowiem idealna pora roku dla posłańca przemierzającego wschodni szlak. Dzień staje się coraz dłuższy, a niebo przez większość czasu jest pogodne, dzięki czemu pokonywanie kolejnych dystansów przychodzi człowiekowi z nie lada łatwością. Lato natomiast można porównać do zimy. Gwałtowne nawałnice atakujące znienacka, tornada, pustynny upał powodujący przemożne pragnienie, które często kończy się śmiercią. Dobrze, że trwa jedynie dwa miesiące. Pierwsze miejsce w niechlubnym rankingu pór roku zajmuje jednak jesień, podczas której świat wygląda, jakby sama Matka Natura narobiła na własny dywan. Dlatego też Noworosyjscy bracia przechodzą na ten czas w wysoko procentowy jesienny sen, aby przetrwać do zimy, którą nie wiem czemu, ale szalenie wielbią niczym jakieś bóstwo. Czasem całymi godzinami potrafią biegać na golasa po mrozie, śpiewając przy tym radosne pieśni. Na samą myśl o tych wyczynach moje przyrodzenie znacznie się kurczy.
Musiałem zamilknąć na pół godziny, aby skupić się na trzymaniu właściwego kierunku, co przez leżący śnieżny puch jest szalenie trudne do zrobienia.
Po drugim z rzędu kwadransie według nawigacji zliczeniowej powinienem znajdować się dokładnie na głównej drodze. Wprawdzie jak można się domyślić, przez wszechobecną biel ponownie zgubiłem właściwy szlak.
Pokręcę się chwilę w kółko, licząc, że śnieżyca nieco osłabnie, pozwalając mej zmęczonej osobie obrać właściwy kierunek marszu.
Z każdą mijającą minutą byłem coraz bardziej przekonany, że zamarznę tu w tym jakże ponurym i samotnym miejscu. Jednakże zaraz na pomoc przyszła kolejna z rzędu modlitwa, która ku mojemu zaskoczeniu sprawiła, że śnieżyca zaczęła słabnąć, ukazując kontury krajobrazu. Natychmiast obrałem poprawny kurs i co sił w nogach ruszyłem przed siebie.
Gdy nawałnica jeszcze trochę zelżała, zorientowałem się, że stąpam po drodze, wszak z obydwu stron otaczały mnie iglaste drzewa rosnące w równym rzędzie. Dzięki nim wiedziałem, że znajduję się dokładnie pośrodku „Głównej”. Po charakterystycznym kamieniu przypominającym otyłą kobietę wiem również, że za mniej więcej kwadrans dojdę do przybytku na rozstajach, gdzie na moment będę mógł odsapnąć i kto wie, może po raz pierwszy od dawna porozmawiać z podobnymi sobie.
Widok dwóch połączonych ze sobą drewnianych chat stanowiących jeden przybytek uradował me serce, jakbym na własne oczy zobaczył Stwórcę świata. Już nie mogę się doczekać kleistego krupniku z godnym kawałkiem psiego mięsa. Choć za tym ostatnim niezbyt przepadam, lecz mięso trzeba jeść, a w obecnym świecie nie ma miejsca na wybrzydzanie.
Bochna, właścicielka widzianego w oddali przybytku zawsze raczy takich strudzonych posłańców jak ja podwójną porcją tego pysznego posiłku. W podziękowaniu prawię jej komplementy w noworosyjskim, malując na okrąglutkich policzkach malinowe rumieńce, a na ustach rysując szeroki uśmiech kojący me zszargane nerwy.
Podobno noworosyjski brzmiał kiedyś inaczej, lecz dzięki wspólnemu trwaniu w pokoju przez wiele stuleci język naszych braci i sióstr ze wschodu wyewoluował, przez co o wiele łatwiej nam się dziś dogadywać. Zresztą ich mowa jest drugim językiem urzędowym w Nowej Rzeczpospolitej.
Rozmyślając nad podobieństwami językowymi, nie zauważyłem, że znalazłem się tuż przed samymi drzwiami przybytku.
— W końcu! — krzyknąłem tak mocno, aż moje zmrożone uszy zaprotestowały.
Mimo to zamiast wejść do środka stoję jak posąg, nadal nie wierząc, że udało mi się tutaj dotrzeć całym i zdrów. Choć… rozejrzawszy się naokoło, zaniepokoił mnie brak mnogiej liczby śladów ozdabiających wejście. Nawet podczas śnieżycy wycieraczka roi się od nich, wszak goście muszą czasem wyjść na zewnątrz, aby opróżnić żołądki podrażnione wysokoprocentowymi trunkami.
Coś tu nie gra...
Położywszy dłoń na klamce, chwilę ją masowałem, po czym nacisnąłem z całej siły, napierając jednocześnie na drzwi, które wydały z siebie taki zgrzyt, jakby od dawien dawna nie naoliwiano zawiasów.
Przekroczywszy próg, uderzył mnie wszechobecny mrok wraz z głuchą ciszą. Nie wiem dlaczego, ale to ta cisza przyprawiła mnie o ciarki na całym ciele. Zapewne mój umysł przyzwyczajony, że obecne miejsce wypełnione jest gwarem rozmów i cyklicznym stukotem szklanych naczyń nadal nie potrafił zrozumieć, dlaczego jest tu tak pusto i ciemno, jakby przybytek został opuszczony jakiś czas temu.
Słabowite światło wpadające przez otwarte drzwi wspomogło mój zmęczony wzrok, który po zdjęciu gogli nadal nie w pełni zaadaptował się do panującej ciemności. Co gorsza, temperatura w przybytku nie różni się zbytnio od tej na zewnątrz, a świadczy o tym para wydobywająca się z mych spieczonych od mrozu ust.
Jednakże, gdy w końcu dostrzegłem pierwsze szczegóły, zamarłem w miejscu. Główna sala wyglądała tak, jakby przeszło przez nią tornado, po którym od miesięcy nikt nie posprzątał. Stoły leżące do góry nogami, połamane krzesła i rozbite butelki wprawiły me serce w szaleńczy rytm. Chłód w jednej chwili oddał pola przemożnemu ciepłu, popychając mnie do przodu.
Idąc, odpiąłem z zaczepu plecaka Marysię. Trzymając pewnie swą towarzyszkę, stawiałem ostrożnie kroki, czasem nadeptując na kawałek szkła. Doszedłem w ten sposób do baru, gdzie zawsze stała uśmiechnięta Bochna czyszcząca kufel czy nalewająca kolejny kubek grzanego wina.
Każdy mięsień mojego ciała jest napięty do granic możliwości, a serce nadal kołacze, jakbym napotkał na swej drodze watahę wilków. Dziwi mnie to trochę, wszak jak na razie jestem jedyną żywą osobą w okolicy. Napięte nerwy to zapewne efekt słuchania opowieści o nawiedzonych domach, które opowiadaliśmy sobie z kolegami, kiedy to mieliśmy na karku zaledwie kilka wiosen.
Po dojściu do lady widzę pustą półkę zamiast szeregu butelek stojących niczym posłuszna armia czekająca, aż ktoś w końcu zażyczy sobie, aby ruszyły na gardłowy front.
Wtem zza na wpół rozsuniętej kotary zasłaniającej zaplecze wydobyło się kobiece stęknięcie. Położywszy Marysię na blacie, ostrożnie wspiąłem się na ladzie, przeskakując na drugą stronę. Ponownie pomieszczenie nawiedził odgłos rozkruszanego szkła.
Mając z powrotem moją Marysię w rękach, ruszyłem w stronę zaplecza.
Zaglądając do środka, przywitała mnie niczym nieskalana ciemność. Pomimo mroku postanowiłem zrobić kilka kroków do przodu. Po wykonaniu trzeciego nadepnąłem na coś, co przypominało… Ludzką nogę!
Wybrzmiały jęk, uświadomił mi, że należy nie do kogo innego jak do samej...
— Bochna?! To ty?
Ukucnąłem i zdjąwszy rękawice, próbowałem wymacać jej twarz. Gdy dotknąłem napuchniętych policzków, usłyszałem głos, który pomimo panującego chłodu jeszcze bardziej zmroził me serce.
— Mak… Maksim? — odezwał się obolały i szalenie ochrypły głos Bochny.
— Nie ruszaj się, zaraz ci pomogę — odezwałem się przejęty.
Założywszy Marysię na plecy, schwyciłem bezwładne ciało, unosząc je do góry, po czym przeniosłem do głównej sali, gdzie gościło jeszcze trochę światła.
Położyłem Bochnę pomiędzy przewróconymi stolikami, aby uchronić ją przed zawodzącym wiatrem wpadającym przez otwarte drzwi. Jednocześnie zdjąłem swą kurtkę, okrywając jej ciało.
Zanikające światło dnia pozwoliło mi ujrzeć jej napuchniętą i naznaczoną przez liczne rany cięte oraz siniaki twarz.
— Co ci się stało? — zapytałem, głaszcząc ją po policzkach.
— Trzy dni… — mówiła z trudem — trzy dni temu nawiedziła nas śnieżyca stulecia.
Bochna na moment przerwała z powodu utraty tchu. W czasie gdy próbowała zebrać w sobie siły, przypomniałem sobie o wielkiej czarnej chmurze na horyzoncie, kiedy przekroczyłem granicę. Teraz wiem, że załamanie pogody, na które się natknąłem, było pozostałością wspomnianego przez Bochnę zjawiska.
— Powstała wichura sprawiła — mówiła dalej — że wraz z moimi dwoma pracownikami oraz trzema klientami zostaliśmy odcięci od świata.
Ponownie przerwała, zachłysnęła się bowiem własną śliną.
Natychmiast uniosłem jej głowę i klepnąwszy delikatnie w plecy, starałem się pomóc powstrzymać kaszel. Kiedy ustał, rzekłem:
— Wspomniałaś, że ktoś tutaj jeszcze z tobą był. Kim byli ci ludzie?
— Dwóch moich pracowników, Henryk i Staszek, lecz nie widziałam ich od momentu, gdy straciłam przytomność. Mam… mam nadzieję, że są cali i zdrów.
— Postaram się ich znaleźć — powiedziałem.
I gdy chciałem powstać, usłyszałem:
— Ten jeden był jakiś dziwny — zakasłała Bochna.
— Chodzi ci o twoich pracowników?
— Nie… O jednego z trzech jedynych klientów, których gościliśmy.
— Czemu był dziwny?
— Dwóch z nich to byli Noworosjanie, a ten trzeci był… Był chyba Anglosasem.
Anglosas? — Informacja ta wprawiła mnie w zdumienie, ponieważ żaden z mieszkańców zachodnich krain nie zapuszczał się tak daleko w głąb naszej ojczyzny, a tym bardziej w pojedynkę.
— Czy wiesz, czego szukał tak daleko od domu? — zapytałem.
— Nie... Cały czas siedział w swoim pokoju na górze. Czasem schodził tylko po śliwowicę i coś do jedzenia. Choć… Wczoraj wieczorem popadł w konflikt z jednym z Noworosjan, który go zaczepił.
— A wiesz, o co poszło?
— Mojemu rodakowi nie spodobało się, że...
Słowa Bochny przerwał wicher, który wpadł przez otwarte wejście. Zirytowany niespodziewanym wtrąceniem się Matki Natury do naszej rozmowy powstałem, aby zamknąć drzwi.
W przybytku na powrót zapanował mrok.
Bochna łamiącym się głosem poradziła, abym z szafki nad barem wyjął lampę naftową.
Chwilę trwało, zanim ją zlokalizowałem. Gdy się mi to udało, z kieszeni spodni wyjąłem awaryjne zapałki i po chwili długi płomień oświetlił pomieszczenie żółtopomarańczową poświatą, ukazując chaos panujący naokoło.
Jednakże mój podziw nad widzianym bałaganem przerwało stęknięcie Bochny. Natychmiast do niej podszedłem i ukucnąwszy, przystąpiłem do oględzin.
Postawiwszy lampę obok, podwinąłem leżącą na jej ciele kurtkę. Widok, który ujrzałem, sprawił, że zalała mnie fala gorąca, a serce wykonało kilka mocniejszych uderzeń, odbierając mi na krótką chwilę dech w piersiach.
— Matko Przenajświętsza! — krzyknąłem, widząc, że na brzuchu Bochny widnieje rozległa rana cięta. — Muszę sprowadzić lekarza!
— Chyba będzie z tym problem — odparła ociężale, wskazując wzrokiem oszronione okna.
Przekląłem w duchu sytuację, w której się znalazłem, lecz z drugiej strony nie mogłem tak klęczeć bezradnie i przeklinać wszystkiego wokoło. Dlatego też otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, odezwałem się nad wyraz spokojnie:
— Moja droga… Czy macie gdzieś tutaj jakieś medykamenty?
— Tak — skinęła głową, robiąc jednocześnie grymas na twarzy — są… są na górze w ostatnim pokoju mieszczącym się na końcu korytarza.
— W takim razie idę ich poszukać. Czy poradzisz sobie beze mnie?
Nic nie odpowiedziała, jedynie ponownie boleśnie skinęła głową.
Unosząc lampę do góry, wykonałem przyjacielski uśmiech, aby dodać Bochnie otuchy, po czym ruszyłem w stronę schodów.
Znalazłszy się przed drewnianymi stopniami, postawiłem stopę na pierwszym i złapawszy się chyboczącej poręczy, zaparłem się na nogach, aby sprawdzić, czy popękane deski zaskrzypią, unosząc echo po całym przybytku.
I tak się stało.
Stojąc dłuższą chwilę, upewniałem się, czy na wydany przez schody dźwięk usłyszę jakikolwiek szmer dochodzący z góry, wszak oprawca lub co gorsza, oprawcy Bochny mogą się ukrywać, czekając, aby i mnie przyozdobić raną ciętą.
Szedłem powoli, stawiając najdelikatniej, jak potrafiłem kolejne kroki. Wbrew pozorom taka ostrożna wspinaczka jest bardziej męcząca niż kilkukrotne wbiegnięcie po schodach. Całe ciało, jak i umysł jest napięte do granic możliwości, sprawiając, że ma się wrażenie, jakby człowiek wspinał się po stromej ścianie góry, której szczyt otulają pierzaste chmury.
W końcu udało mi się dotrzeć na piętro, lecz byłem tak zmachany, że musiałem chwilę odsapnąć przed dalszą wędrówką. Trzymając się okrągłego zakończenia poręczy, mój wzrok podążał za poświatą trzymanej przeze mnie lampy. Pomimo że miałem nieraz okazję przemierzać ten korytarz, to przez brak światła padającego ze świecowych żyrandoli umiejscowionych na drewnianych ścianach pomiędzy obrazami namalowanymi ręką Bochny, wzmagało się moje poczucie, że przemierzam obcy mi świat.
Po chwili odpoczynku ruszyłem wzdłuż korytarza, bacznie obserwując kolejne z rzędu mijane drzwi. Gdy znajdowałem się w połowie drogi, moją uwagę zwrócił pokój, którego wrota jako jedyne były otwarte na oścież.
Stanąwszy w progu, rozejrzałem się wpierw na boki, aby upewnić się, czy na pewno jestem sam, po czym uniosłem lampę, oświetlając wnętrze pokoju.
Nagle zdębiałem tak jak wtedy, gdy ujrzałem ranę Bochny. Pośrodku pokoju twarzą skierowaną ku zakurzonemu dywanowi leżał mężczyzna. Jego plecy nosiły liczne rany po ostrym narzędziu. Było ich tak wiele, że me serce wykonało parę nieregularnych kopniaków, aby w końcu wykonać solidne uderzenie niczym młot kowalski uderzający o rozgrzaną do czerwoności stal.
Ukucnąwszy przy mężczyźnie, sprawdziłem jego tętno, lecz już sam dotyk ciała oraz bladość skóry dawało jasno do zrozumienia, że jest martwy od dłuższego czasu. Jedynie co mogłem zrobić to przyjrzeć się jego ranom, których ilość była tak wielka, że przekraczała sumę palców u stóp, jak i dłoni. Ich widok wymieszany ze smrodem stęchlizny wzbudziły we mnie tak przemożną falę gorąca, że miałem ochotę otworzyć pobliskie okno, aby wyskoczyć na zewnątrz i wpaść z radością w objęcia chłodu śnieżnych zasp.
Lecz pierwszy szok minął tak nagle, jak się pojawił, wszak świadomość, że tam na dole czeka na mnie nadal żywa Bochna, sprawiła, że przestawszy się rozwodzić nad ciałem nieboszczyka, uniosłem się do góry.
Ostatni raz rozejrzałem się po pokoju, w którym panował istny bałagan i czym prędzej ruszyłem ku wyjściu. I gdy miałem opuścić pokój, kątem oka dostrzegłem leżące na biurku rozrzucone niedbale listy. Każdy normalny człowiek by je zignorował, jednakże dla posłańca takiego jak ja jest to wyjątkowy widok, obok którego nie mogłem przejść obojętnie.
Postawiwszy lampę przy kupce, zacząłem przyglądać się każdemu listowi z osobna. Okazało się jednak, że poplamione od krwi koperty są albo puste, albo zawierają wewnątrz jedynie zapisaną niedbale kartkę papieru. Przekładając kolejny list, moją uwagę przyciągnęła jedyna nienaruszona i czysta niczym łza zalakowana koperta. Co jeszcze ciekawsze, światło lampy ukazało ledwo widoczny znak wodny. Zdumiony widzianym zjawiskiem spojrzałem na nie jeszcze raz i upewniwszy się, że nie jest to przewidzenie, zamieniłem się w posąg. Zrozumiałem bowiem, że to, co widzę, jest anglosaskim znakiem wodnym. Ale co u licha anglosaski list robił tak daleko od naszej głównej centrali pocztowej? Przecież ich posłańcy wraz z listami mogą jedynie docierać do Nowej Warszawy i być czytane na miejscu pod czujnym okiem urzędników. Gdyby ten człowiek wpadł w ręce strażników, zostałby…
Spojrzawszy na leżące ciało, dokończyłem: — zabity.
Ale w nie tak brutalny sposób. Jedyną osobą, która może coś wiedzieć, jest… Bochna.
Schowałem list do kieszeni spodni, ruszając żywo na koniec korytarza. W kilka sekund dotarłem przed drzwi składu medycznego, po których otwarciu ujrzałem kolejny porażający widok. Dwójka martwych mężczyzn siedziała do siebie plecami, a z ich otwartych szeroko oczu biło zdziwienie, jakby nie spodziewali się losu, jaki ich spotkał. Ciała tych biedaków również naznaczały liczne rany jak w przypadku jegomościa spotkanego w pokoju z listami.
Tym razem jednak musiałem zachować się niczym rasowy psychopata i zignorować ten jakże przejmujący widok. Na całe szczęście apteczka pierwszej pomocy leżała na samym wierzchu w towarzystwie potłuczonych butelek ze spirytusem.
Mając ją w rękach, ruszyłem z powrotem na dół, lecz zaciągnięcie się silną spirytusową wonią sprawiło, że gdy zbiegałem po schodach, o mało nie podzieliłem losu obecnych w przybytku nieszczęśników.
Koniec końców dotarłem szczęśliwie do Bochny. Ukucnąwszy przy niej, dostrzegłem, jak jej szkliste oczy obrzucają mnie jej wewnętrzną radością. Natomiast na ustach pokrytych zakrzepłą krwią pojawił się szeroki uśmiech i po krótkiej chwili moje uszy otulił kojący głos:
— Maksimie… Dziękuję, że byłeś przy mnie...
— Nic nie mów, zaraz...
Zaniemówiłem, widząc jak jej żywe jeszcze ułamek sekundy temu oczy, zamarły.
Klamra… Czułem, jak żelazna klamra ściska moje serce, chcąc wycisnąć z niego ostatnie tchnienie. Nie potrafiłem wykonać nawet drobnego ruchu, tak jakby czas w tym oto mrocznym miejscu zatrzymał się na zawsze. Nie był to pierwszy raz, gdy widziałem śmierć człowieka. Widziałem ich wiele na każdym kroku, lecz nigdy nie widziałem śmierci człowieka o czystej niczym jak łza duszy. Świadomość, że już nigdy nie zobaczę jej promiennego uśmiechu, nie usłyszę jej melodyjnego głosu, doprowadziła mnie skraj załamania.
Nie wiem, ile trwałem w żałobnym bezruchu. Może sekundy, a może minuty lub godziny. W końcu jednak wykonałem znak krzyża, po czym zmówiłem modlitwę za zmarłych, aby nasz Pan wynagrodził Bochnie w Królestwie Niebieskim jej męki na ziemskim padole.
Gdy po skończonej modlitwie chciałem powstać, okazało się, że moje nogi przemieniły się w watę. Dopiero po kilkunastu sekundach poczułem dokuczliwe mrowienie, a po kolejnych rozchodzące się po całej długości kończyn ciepło.
Powróciwszy do w pełni sprawności, ponownie spojrzałem na martwe oblicze Bochny otulone przez ciepłą poświatę lampy. O dziwo jej twarz wyglądała zupełnie inaczej niż wcześniej. Smutek oraz ból oddały pola delikatnemu uśmiechowi, a szeroko otwarte oczy sprawiały wrażenie, jakby chciały się nacieszyć ostatkiem ziemskiego życia.
Z trudem nachyliłem się nad nią i ucałowawszy ją w czoło, opuściłem jej powieki.
Przez moment zastanawiałem się co począć z jej ciałem, wszak nie mogłem zostawić jej pośród tego całego bałaganu. Po chwili rozmyślań postanowiłem zanieść Bochnę do jej pokoju znajdującego się na piętrze nieopodal miejsca, w którym to znalazłem ten dziwny list z anglosaskim znakiem wodnym.
Przyczepiwszy lampę do paska spodni, sięgnąłem po ciało i trzymając je pewnie, ruszyłem w stronę schodów.
Po kolejnej wyczerpującej wspinaczce dotarłem przed wrota od komnaty Bochny.
Obydwoje znaleźliśmy się we wnętrzu pokoju, w którym panował równie wielki bałagan co na dole. Choć o dziwo jedynym meblem niewywróconym do góry nogami było łóżko.
Położywszy zwiotczałe ciało, ułożyłem je równo i sięgnąwszy po leżący na ziemi koc, wytrzepałem go z kurzu. Przykrywszy Bochnę, zostawiłem na wierzchu jej pogrążoną w wiecznym śnie twarz.
Usiadłszy na krawędzi łóżka, usłyszałem, jak w ściany przybytku ponownie uderzyła śnieżyca. Wiedziałem, że będę ją musiał przeczekać w tym jakże ponurym i wypełnionym śmiercią miejscu.
Po chwili milczenia postanowiłem zejść na dół po resztę ekwipunku.
Powróciwszy do pokoju i zamknięciu drzwi podszedłem do łóżka i ucałowawszy Bochnę w policzek, położyłem się obok niej. Przykręciwszy lampę stojącą na podłodze, przytuliłem do siebie zimną kolbę Marysi, starając się zwalczyć dręczące mnie wyrzuty sumienia. Nie wiem, ile trwała moja walka, aby zasnąć, lecz gdy po raz kolejny otworzyłem oczy, ujrzałem nad głową połyskującą w świetle porannych promieni słońca lufę karabinu.
***
— Nie ruszaj się — rzekł barczysty gość o siwej brodzie sięgającej prawie do czarnego jak smoła paska okalającego oliwkowe bojówki.
Usłuchawszy pokornie tej rady, zamarłem w bezruchu, błądząc jedynie oczami po pokoju, w którym znajdowało się jeszcze trzech równie wielkich, jak gość stojący przede mną mężczyzn. Brodacz, jak i jego kompani przyglądali się ciekawsko mej osobie, jakby nie spodziewali się, że zastaną w przybytku jakąkolwiek żywą osobę.
Wszyscy byli ubrani tak samo. Czapka nauszna z założonymi na niej goglami, szarozielona wojskowa kurtka oraz spodnie bojówki, których końcówki włożone były w bordowe żołnierskie buty.
W takiej chwili człowiek zadaje sobie tylko jedno pytanie. Kim oni do cholery są? Raczej nie byli to bandyci, ich ubiór był bowiem zbyt elegancki i nie przypominali pospolitych rzezimieszków, którzy zazwyczaj mają na sobie podarte i ozdobione licznymi dziurami łachy.
Wytężywszy dopiero co rozbudzony wzrok w stronę stojącego nade mną jegomościa, ujrzałem na jego szyi znajomy tatuaż w kształcie dwóch półksiężyców, pomiędzy którymi znajdował się krzyż pochylony w prawo.
Mój niepokój nieco zelżał, zdałem sobie bowiem sprawę, że muszą to być żołnierze Gwardyjskiego Korpusu Obrony Nowej Rzeczpospolitej. Z drugiej jednak strony, jeżeli znajdowali się tak daleko od stolicy w tak parszywą pogodę, to znaczy, że musiało wydarzyć się coś niedobrego.
Nagle silne ręce brodacza postawiły mnie do pionu, a z jego ust wydobyły się ochrypłe słowa wraz z domieszką tytoniu:
— To ty ich wszystkich zabiłeś? — Jego wzrok powędrował ku Bochnie. — Tylko mów szczerze, bo wyczuję nawet najdrobniejsze kłamstwo.
Również spojrzawszy na ciało Bochny, odparłem z pewnością w głosie:
— Nie. Przybyłem tu wczoraj tuż przed nastaniem nocy. Leżącą tutaj Bochnę znalazłem na zapleczu. Starałem się jej pomóc, ale — mój głos zaczął się łamać — się spóźniłem. Gdy umarła na moich rękach zaniosłem ją tutaj, aby nie leżała samotnie tam na dole pośród tego całego bałaganu.
Po minie brodacza zauważyłem, że moje słowa go poruszyły. Po krótkiej chwili milczenia odezwał się, lecz tym razem jego ton był spokojniejszy:
— Po twoich słowach stwierdzam, że musiałeś ją dobrze znać.
— Czy dobrze? Tego nie wiem, lecz jako posłaniec kursujący do Nowej Rosji bywam tutaj dość często.
— Posłaniec? — spytał zaskoczony brodacz.
Niespodziewanie złapał mnie za prawy nadgarstek, podwijając rękaw mego szarego swetra. Ujrzawszy wytatuowaną kopertę, rzekł radośnie:
— Chłopie! Trzeba było mówić od razu!
— Mógł szanowny pan zapytać — zażartowałem.
Zaśmiawszy się, zapytał:
— To wiesz może, co się tutaj wydarzyło?
Opowiedziałem brodaczowi swoją wersję wydarzeń. Z początku był nieufny moim słowom, lecz po czasie zaczął energicznie kiwać głową, dzięki czemu z serca spadł mi wielki kamień.
Gdy skończyłem, spojrzał na śpiącą wiecznym snem Bochnę.
— To już trzeci przybytek w tym miesiącu, który stał się miejscem śmierci niewinnych osób. Zostaliśmy wysłani w ten rejon, aby ostrzec właścicieli. Niestety opóźniła nas śnieżyca.
Na twarzy brodacza malował się szczery żal.
— A czy wiecie, kto dokonuje tych brutalnych napaści? — zapytałem.
— Nie — odparł gorzko brodacz — mieliśmy nadzieję, że to ty masz coś z tym wspólnego i sprawa zostanie rozwiązana raz na zawsze. Niestety widzę, że nadal mieszkańcy Nowej Rzeczpospolitej nie będą mogli czuć się bezpiecznie. — Ponownie obrzucił mnie nieufnym spojrzeniem, dodając: — Chyba nie masz nic przeciwko temu, abyśmy odprowadzili cię do stolicy i upewnili się, że jesteś tym, za kogo się naprawdę podajesz?
Skinąłem jedynie głową, wszak i tak było to moje miejsce docelowe, a w towarzystwie będzie raźniej, szczególnie z tak dobrze uzbrojonym.
— To pakuj manatki i ruszamy, póki pogoda nam sprzyja — rzekł pośpiesznie brodacz.
Sięgając po swoje rzeczy, na powrót dostrzegłem oblicze Bochny. Miała tutaj zostać sama bez odprawienia obrządku pogrzebowego przez jednego z naszych duchownych? Przecież tak nie można! — krzyczałem w myślach. Musi zostać pochowana z honorami. Gdyby nie jej poświęcenie na tym odludziu zapewne tacy jak ja częściej by ozdabiali nekrolog wywieszony w holu centrali pocztowej. Dlatego też położyłem dłoń na ramieniu brodacza, mówiąc:
— Przepraszam, ale czy moglibyśmy zabrać jej ciało? — Wskazałem palcem na łóżko. — Nie chcę, aby bez odpowiedniego obrządku jej ciało pożarły robale… Zasługuje na coś więcej niż zapomnienie w tym ponurym miejscu.
Brodacz obrzucił Bochnę litościwym spojrzeniem i pogładziwszy brodę, rzekł:
— Ciężko będzie... Nie mamy noszy, a pogoda znów się zapewne spieprzy. Najlepiej byłoby pochować ją tutaj przed domostwem, lecz ziemia jest tak, skuta lodem, że bez odpowiednich narzędzi, których przy sobie nie mamy, nie uda się wykopać dołu. — Drapiąc się po twarzy, brodacz zdradzał oznaki bezradności. I gdy chciałem mu zaproponować pewne rozwiązanie, uprzedził mnie, mówiąc dowódczym tonem: — Zapewne dużo nie waży, dlatego też przyczepimy ją do pleców Joachima. — Odwrócił wzrok w stronę gościa stojącego w drzwiach, mówiąc: — Joachim, weźmiesz ją na plecy?
— Słucham? Mam targać trupa tyle kilometrów?
Jego pogarda dla ciała Bochny wprawiła mnie w tak wielką irytację, że chciałem mu wycedzić soczystego liścia w tę jego ozdobioną licznymi bliznami twarz. Szczęśliwie dla pulchnego nosa w mig się powstrzymałem, wiedziałem bowiem, że niepotrzebna bójka jest tylko stratą czasu, co w obecnie panujących warunkach jest nad wyraz niebezpieczne.
W mig jednak rozkazująca mina brodacza utemperowała niższego stopniem kompana, który jedynie pokornie skinął głową, podchodząc do łóżka.
Po zamocowaniu ciała Bochny na plecy Joachima cała grupa zeszła na dół. Przed wyjściem na zewnątrz brodacz wydał ostatnie rozkazy, po czym opuściliśmy przybytek, wychodząc na skrzypiący śnieg oświetlony przez oślepiające promienie słońca.
Gdyby nie śnieżny puch, który sięgał nam do kolan, nasz marsz byłby nawet przyjemny. Niestety nocna śnieżyca sprawiła, że co godzinę musieliśmy robić odpoczynek.
Siedząc na plecaku, obserwowałem śnieżny horyzont, napawając się tym jakże melancholijnym widokiem. Po pewnym czasie odszedłem na bok i korzystając z chwili samotności, wyjąłem z kieszeni spodni znaleziony w przybytku list. Miałem pokusę, aby go otworzyć i zajrzeć do środka, lecz nadal był zapieczętowany i świadomość, że złamałbym zasady, które przysięgałem honorować, napawały mnie przemożnym strachem.
Schowawszy go na powrót do kieszeni, ponownie spojrzałem na oślepiający horyzont, wyobrażając sobie, że za pobliskim pagórkiem ujrzę tak długo wyczekiwany widok Nowej Warszawy.
II
Droga powrotna w stronę stolicy dzięki niespodziewanym roztopom skróciła się o ponad połowę. Ostatni poranek mojej iście wyczerpującej wędrówki właśnie nastawał, ukazując zmęczonym oczom, wieżę piętrzącą się ku niebu, ozdobionego przez nieliczne pierzaste obłoki leniwie przemieszczające się na wschód.
Widziana wieża zwana była kiedyś przez starożytnych Pałacem Kultury i Nauki, lecz dziś nosi nazwę Nowej Wiary i Nadziei. Według legend była kiedyś o połowę większa a jej szczyt zdobiła ogromnych rozmiarów iglica. Dziś zamiast wspomnianej iglicy widnieje krzyż będący symbolem naszych przodków, którzy dostąpili zaszczytu budowy nowego świata.
Stalowy symbol połyskujący w świetle słońca a w bezchmurne noce odbijający blask księżyca jest idealnym punktem orientacyjnym dla wędrowców takich jak ja oraz moi towarzysze, z którymi w ostatnich tygodniach zawiązałem braterską więź, dzięki czemu nasza podróż przebiegła w serdecznej atmosferze.
Widok dobrze nam znanych zabudowań sprawił, że dotarcie do jedynego mostu łączącego dwa brzegi trwało zaledwie godzinę, wszak nasze ciała już nie mogły się doczekać, aby spocząć w jednym z lokalnych barów, w którym przywitają nas nasi kompani oraz, a może przede wszystkim ogromne ilości zimnego piwa co przy obecnej pogodzie wprowadzi nas w stan nieskrywanej ulgi i dobrej zabawy.
Będąc dokładnie pośrodku mostu, mój radosny humor nieco zmalał, widząc, jak poziom wody niebezpiecznie się podniósł. Nagły wzrost temperatury spowodował zbyt szybkie roztopy, co doprowadziło do obecnej sytuacji. Gdyby nie daj Boże, doszło do nagłego załamania pogody trwającego kilka dni, na powrót rzeka wylałaby, topiąc dopiero co wyremontowane domostwa.
Po dotarciu na drugą stronę naszą grupę zatrzymał tak zwany strażnik bramy. Oczywiście przed wejściem do miasta nie powitała nas wspomniana brama, lecz ponad tuzin uzbrojonych po zęby mężczyzn gotowych zabić nas w mgnieniu oka. Na szczęście, zamiast wpaść w objęcia śmierci, wpadłem w objęcia strażnika, który ściskając mnie jak dawno niewidzianego syna, wykrzyczał:
— Maksim! Jasny gwint, wróciłeś do nas!
Moglibyśmy tak stać do nastania wieczora, lecz odchrząknięcie brodacza przerwało powitalny uścisk. Zaskoczony strażnik, spoglądając na mych kompanów, zwrócił się do mnie szeptem:
— Chłopcze, czy ty przypadkiem nie popadłeś w jakieś kłopoty?
— Nie — odetchnąłem — panowie pomogli mi bezpiecznie dotrzeć do domu.
— Jeśli tak, to kamień spadł mi z serca. — Strażnik otarł czoło, lecz zaraz jego uwagę zwrócił Joachim, który na swych plecach niósł wysuszone ciało Bochny. — Panie Wszechmogący! Co jej się stało?
— To Bochna, właścicielka przybytku na rozstajach — wyjaśniłem.
Strażnik, przeżegnawszy się, zapytał:
— Jak zginęła?
— Została napadnięta i zamordowana wraz ze swymi pracownikami — odrzekłem. Wskazując na miasto w oddali, dopytałem: — Czy możemy przejść? Wypadałoby, aby jak najszybciej ją pochować, ponieważ temperatura niespodziewanie wzrosła, przez co proces rozkładu przybrał na sile.
Strażnik jednak wydawał się nie słyszeć moich słów, nadal bowiem wpatrywał się w martwe oblicze. Postanowiłem więc ponowić pytanie, lecz tym razem schwyciłem go za ramię i potrząsnąwszy kilkukrotnie, odezwałem się donośnie, wyrywając go w końcu z letargu.
— Ależ oczywiście, zapraszam! — wykrzyczał, robiąc zapraszający gest dłonią.
Gdy zrobiłem krok w przód, za plecami na powrót usłyszałem głos strażnika:
— Jeszcze jedno, Maksimie. Burmistrz od tygodnia o ciebie wypytuje. Radziłbym ci, abyś się udał do niego jak najszybciej.
Burmistrz? Wiadomość ta wprawiła mnie w lekkie zdumienie, wszak nie przypominam sobie, abym miał przy sobie dla niego jakikolwiek list z Nowej Rosji.
Podziękowawszy za informację oraz pożegnawszy się, ruszyłem w kierunku głównego rynku, gdzie brodacz nakazał połowie swych kompanów udać się do pobliskich koszarów natomiast drugiej połowie zająć się pochówkiem Bochny. Sam natomiast wraz ze mną udał się do centrali pocztowej w celu potwierdzenia mojej tożsamości.
Idąc na powrót głównym traktem otoczonym przez ceglane kamienice, mój smutek nieco zelżał, wszak powrót do cywilizacji oraz widok tych wszystkich ludzi ubranych w eleganckie garnitury, jak i długie równie piękne suknie przyprawił mnie o stan niemałej euforii. Widok rozbudowującego się każdego dnia miasta również radował me serce. W czasach mego dzieciństwa ceglane domostwa stanowiły rzadkość, lecz po tak zwanej „Powodzi Stulecia” oraz cyklicznej serii huraganów, które zmiotły większość rozklekotanych drewnianych chat, włodarze Nowej Warszawy postanowili przeobrazić stolicę w nowoczesne miasto, stające się po latach nie tylko chlubą Nowej Rzeczpospolitej, ale i również znanego nam świata. Solidne domostwa pojawiały się jak grzyby po deszczu, dając upragnione schronienie umęczonym przez żywioły mieszkańcom, których liczba każdego dnia wzrasta w zawrotnym tempie, sprawiając, że na ulicach robi się coraz większy ścisk, co nie cieszy przede wszystkim osoby żyjące tu od kilku pokoleń. Czyli na przykład mnie.
Tak szybki postęp i rozbudowa miasta jest zasługą pierwszej linii kolejowej uruchomionej lata temu łączącej stolicę z Morzem Północnym, skąd przybywają do naszej ojczyzny cenne surowce z krainy Nordów. Dawniej byli to nasi wrogowie, lecz po wielkiej Wojnie Północnej, włodarze Nowej Rzeczpospolitej zawiązali strategiczny sojusz, dzięki któremu my, jak i Nordowie każdego roku poprawiamy swój byt. Oni dają nam metale, a my im węgiel i żywność.
Po przejściu kilku ulic moim oczom ukazał się pięciopiętrowy budynek o płaskim dachu będący siedzibą centrali pocztowej Nowej Rzeczpospolitej. Jest to jeden z najstarszych budynków wybudowany bez mała dwa tysiące lat temu! Oczywiście musiał przejść szereg remontów, aby nadal emanować swym majestatem, lecz fundamenty nawet pomimo licznych powodzi nie zostały naruszone.
Główne wejście jak co dzień było oblegane przez licznych mieszkańców chcących nadać list lub paczkę. W dni poprzedzające święta ludzki wąż potrafił sięgać nawet paru kilometrów! Nie chcę wiedzieć, co się stanie, gdy populacja wzrośnie jeszcze dwukrotnie… Na szczęście posłańcy tacy jak ja wchodzą tylnym wejściem, dzięki któremu ja i brodacz w ciągu paru sekund znaleźliśmy się we wnętrzu tego wspaniałego miejsca.
W środku panował jak zwykle harmider, jak i przyjemny chaos. Nasze kochane pracownice taszczyły na swych rękach sterty papieru, aby dostarczyć je koleżankom siedzącym przy maszynach do pisania, których dźwięk wciskania klawiszy rozchodził się echem przez całą długość korytarza wypełnionym licznym szeregiem półek, gdzie tysiące listów oraz paczek czekało na swą podróż do różnych stron świata.
Stojąc na środku holu, patrzyłem na wypolerowaną marmurową podłogę, na której widniała biała koperta ułożona z kafelków lśniąca w świetle gazowym lamp. Brodacz chyba pierwszy raz był w tym miejscu, wszak jego podziw nie znikał z szeroko rozwartych oczu.
Zaraz zdumione spojrzenie zwróciło się w stronę, skąd dobiegł nas głos kierownika placówki Andrzeja Wysockiego:
— I w końcu wrócił! — Klasnął z całej siły w dłonie. — Mój ulubiony i jeden z najbardziej sumiennych posłańców Nowowarszawskiej Centrali Pocztowej Maksim Kobuszewski.
— Witam, szanownego kierownika — odezwałem się równie radośnie.
Podawszy mu pewnie dłoń, wskazałem na brodacza, który równie pewnie przywitał się z moim szefem. Na twarzy pana Andrzeja można było ujrzeć niemałe zaskoczenie, że przybył ze mną członek Gwardyjskiego Korpusu Obrony Nowej Rzeczpospolitej. Jednakże po wyjaśnieniu całej sprawy twarz kierownika stała się mniej posępna.
Potwierdziwszy moją tożsamość oraz po upewnieniu się, że nie jestem pospolitym zbirem, brodacz klepnął mnie w ramię i pożegnawszy naszą dwójkę, udał się do wyjścia tak szybko, jakby miejsce pełne ludzi go peszyło.
— Niezły zabijaka — rzekł z podziwem kierownik. — Sam ton jego głosu sprawiał, że o mało nie wyskoczyłem z butów i nie stanąłem na baczność.
— Przez ostatnie tygodnie miałem podobnie — zażartowałem.
Kierownik, zaśmiawszy się, wskazał na klatkę schodową i po paru chwilach męczącej wspinaczki oraz przejściu korytarza na sam jego koniec dotarłem do gabinetu pana Andrzeja, którego wnętrze przedstawiało klasyczne miejsce pracy pracownika wyższego szczebla. Ciemnozielona wykładzina z widocznymi na powierzchni kłębuszkami kurzu wyściełała cały pokój. Pośrodku pomieszczenia stało drewniane biurko, a zanim dwa regały z książkami nieczytanymi zapewne od wieków. Dodać do tego wystroju należy kilka obrazów na ścianach nikomu nieznanych artystów i wychodzi nam taki kierowniczy paździerz.
— Maksimie — zaczął kierownik, który usiadłszy na rozklekotanym krześle, złożył dłonie na kształt trójkąta — dość długo cię nie było i już myśleliśmy, że...
— Tak wiem, kierowniku — przerwałem, opierając się o blat biurka — zapewne już szukaliście zastępcy na moje miejsce. Niestety niespodziewane załamanie pogody zrobiło swoje, spowalniając moją wędrówkę.
— Nie chciałem... aby tak to zabrzmiało.
— Proszę się nie kłopotać — machnąłem ręką — wiem, w jakich czasach żyję i nie mam za złe centrali, że szuka pracowników na moje miejsce. Pieniądz musi się przecież zgadzać...
— Dokładnie — poparł kierownik — ale to właśnie za tą bystrość jesteś moim ulubionym posłańcem. Gdyby tak wszyscy wykonywali pracę, jak ty, to nasz wskaźnik dostarczonych listów wynosiłby dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć procenta. Niestety przez załamanie pogody i panoszenie się bandyterki jest to obecnie sześćdziesiąt procent, a analitycy twierdzą, że niedługo spadnie poniżej pięćdziesięciu.
— Nie wiedziałem, że jest aż tak źle. — Podrapałem się po włosach, robiąc krzywą minę.
— Niestety — zlane oblicze kierownika spochmurniało — jest to efekt braku funduszy na obstawę dla takich jak ty. Jednakże pojawiło się pewne światełko w tunelu w postaci kolei.
— Kolej?
Informacja ta nieco mnie zdziwiła.
— Dokładnie. — Kierownik wyjął z kieszeni beżowego garnituru papierosa i podpaliwszy go zapałkami, mówił dalej: — Jak dobrze wiemy, jak na razie używana jest do transportowania surowców, lecz negocjujemy z właścicielami linii kolejowych możliwość transportu listów oraz paczek.
— Czyli wchodzimy w nową erę... — rzekłem posępnie.
— Rozumiem twoje obawy Maksimie, lecz na twoim miejscu raczej nie obawiałbym się o utratę pracy. Posłańcy nadal będą potrzebni, aby dostarczać listy z głównych aglomeracji do mniejszych wiosek. Jedynie co się zmieni po rozpowszechnieniu kolei to, że nie będziesz musiał wyruszać w niebezpieczną podróż do Nowej Rosji na piechotę.
Kierownik chyba nie zdawał sobie sprawy, że budowa torów łączących Nową Rzeczpospolitą z Nową Rosją trwać będzie całe lata i prędzej zostanę zabity albo się zestarzeję, niż dostąpię zaszczytu ujrzenia gotowej linii łączącej nasze ziemie.
— A nie obawia się kierownik, że kolej, która wozi tak cenne ładunki stanie się celem ataków?
— Z początku miałem takowe obawy, lecz po bliższym zapoznaniu się z tym jakże przełomowym wynalazkiem uświadomiłem sobie, że kolej jest łatwiej chronić niż ludzi rozsianych po różnych szlakach.
Ciężko było odmówić mu racji. Tory widniały na planach i uzbrojone patrole musiały jedynie przemierzać drogę w dwie strony. Natomiast posłańcy tacy jak ja, często musieli zmieniać ścieżki z powodu przeróżnych przeszkód.
— No, nie smuć się tak, Maksimie. Gwarantuję ci, że docenisz ten wynalazek przyszłości.
— Też mam taką nadzieję — odparłem, wzdychając.
— A zmieniając temat — rzekł kierownik — czy masz dla mnie listę przewozową?
Skinąwszy głową, zdjąłem plecak i po chwili grzebania znalazłem wspomnianą listę. I gdy już miałem ją wręczyć kierownikowi, nagle przypomniałem sobie o dziwacznym liście znalezionym w przybytku Bochny. Położywszy listę na biurku, zacząłem ku zaciekawieniu mojego szefa grzebać po omacku w kieszeniach, co przyprawiło go o uśmiech na twarzy.
— Maksimie, mam nadzieję, że nie dopadły cię wszy? — zaśmiał się.
Odwzajemniwszy śmiech, w końcu udało mi się zlokalizować dziwaczną kopertę. Wręczywszy ją kierownikowi, rzekłem:
— Znalazłem to przy człowieku w przybytku na rozstajach, który padł ofiarą napaści.
Mina kierownika spoważniała.
— Ciekawe… Biała, zalakowana koperta.
— Proszę ją przystawić do świecy — rzekłem, wskazując pobliski kandelabr.
Zaciekawiony kierownik podpalił jedną ze świec, po czym pokazałem mu ukryty anglosaski znak wodny.
Obracał kopertę jeszcze wielokrotnie, a jego szerokie oczy wyrażały pełen podziw dla mego znaleziska. Zaraz jednak zamarł i piorunując mnie wzrokiem, powiedział:
— Nie powiem, że jest to sensacyjne znalezisko. — Nachylił się, aby sięgnąć po papierosa tlącego się na popielniczce. Zaciągnąwszy się parokrotnie, dodał: — Dostaniesz za to sowitą premię, Maksimie.
— A wie pan co to za list?
— Nie mam bladego pojęcia. Zaraz pójdę go wręczyć archiwum, aby zbadało sprawę. Ale zapewniam cię, że jeżeli czegoś się dowiem, to ci o tym natychmiast powiem.
— W takim razie trzymam kierownika za słowo.
Pożegnawszy się z panem Andrzejem, udałem się na powrót na dół, aby oddać pozostałe listy oraz dwie małe paczki. Jedną z nich jest zapewne miniaturowa flaszeczka będąca kolejną tajną próbką smaku dla jakiegoś nielegalnego bimbrownika ukrywającego się po czeluściach piwnic Nowej Warszawy. Ogólnie to mamy zakaz noszenia tychże specyfików, ale ja tam zawsze udaję, że nie wiem, co to jest, wszak nieraz jak wspominałem wcześniej, noworosyjski bimber uratował mi język w gębie, jak i pozwolił zrobić kilka intratnych zakupów na targu.
Dotarłszy do głównego magazynu, przywitała mnie… No właśnie, tutaj wolałbym na moment zamilknąć, lecz pozostawienie pustej strony byłoby czymś okrutnym dla potencjalnego czytelnika mego pamiętnika. Z drugiej strony, nie wiem, czy opis uczuć do widzianej przeze mnie niewiasty byłby czymś, co zainteresowałoby kogokolwiek. Jednakże z trzeciej, widok gładkiej jak jedwab cery oraz kasztanowych włosów spiętych w kok znów zaszył mi usta, nie pozwalając się odezwać.
Zosia, bo tak nazywa się ta, która jest powodem mojej nieśmiałości, z szerokim uśmiechem na swych anielskich ustach rzuciła się w me ramiona, całując po twarzy, jakby nie widziała mnie całe wieki. Korzystając z okazji, posłałem całusa w jej szyję, czując na powrót ten wspaniały truskawkowy posmak.
Od pewnego czasu zapałaliśmy do siebie pewnym uczuciem, choć było ono bardziej przyjacielskie niż miłosne, obydwoje bowiem zdawaliśmy sobie sprawę, że moja praca posłańca jest nad wyraz ryzykowna i większe zaangażowanie z jej, jak i z mojej strony mogłoby przynieść szereg rozczarowań a co gorsza i przyprawić o rozpacz, gdybym nie daj Boże, zaginął gdzieś bez wieści. Kobieta jej pokroju potrzebuje stabilizacji, a nie wagabundy włóczącego się po świecie. Jedyną nadzieją dla takiego jak ja jest wspomniana przez kierownika kolej, która zmieniłaby oblicze mojej pracy i przyspawała na dłużej do jednego miejsca. Niestety, zanim to nastąpi znajdzie sobie kogoś godnego jej wewnętrznej, jak i zewnętrznej urody.
Odstąpiwszy ode mnie, Zosia zachichotała, puszczając jednocześnie oko, po czym odwróciwszy się na pięcie, ruszyła pewnym krokiem w stronę swego biurka, do którego kazała mi podejść. Usiadłszy na drewnianym krześle, ponętnie skrzyżowała nogi, wskazując siedzisko naprzeciwko niej.
Gdy usiadłem, zrobiłem pogodną minę, a z ust Zosi wypłynęły śpiewające słowa:
— Stęskniłam się za tobą, mój drogi.
Jej głos sprawił, że chciałem się zapaść pod ziemię wraz z krzesłem ledwo utrzymującym mój kościsty tyłek. Tak czułego tonu od drugiego człowieka nie słyszałem od dobrych paru miesięcy, a tym bardziej od kobiety, którą szczerze pragnę.
Koniec końców jej pytający wzrok wzbudził we mnie falę odwagi.
— Dzień dobry, Zosiu — rzekłem rumieniąc się.
— Lubię, jak zachowujesz się przy mnie jak dziecko — zachichotała pod nosem.
— Jak dziecko? — zdziwiłem się.
Teraz to sam już nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
— No, już nie bądź taki speszony, mój drogi — zachichotała na powrót. — Czy masz dla mnie listy?
Po chwili beznamiętnego siedzenia sięgnąłem do plecaka, wyjmując ze środka zawinięty sznurkiem plik listów, kładąc go na blacie. Trochę trwało, zanim udało się wszystko wypakować. I gdy miałem zamknąć suwak, w ostatnim momencie dostrzegłem na samym dnie wymięty list.
Sięgnąwszy po niego, dokładnie go zbadałem, upewniając się ze wszystkich stron, czy nie został uszkodzony. Ku memu zadowoleniu był cały i zdrów nie licząc zagięć na rogach oraz co najważniejsze nadal był zalakowany, więc adresat nie będzie składał skargi.
— O! Widzę, że jeden postanowił uciec od listowej rodzinki — rzekła prześmiewczo Zosia, wskazując na list trzymany w mojej ręce. — Wiesz, Maksimie, co to oznacza?
Skinąwszy głową, odparłem:
— Że tradycja nakazuje dostarczyć go osobiście adresatowi.
— Bingo!
— Zobaczmy w takim razie, kogo dziś odwiedzę — powiedziałem ciekawsko.
Myśląc naiwnie, że mnie dziś już nic nie zaskoczy, ujrzałem nazwę ulicy, która wprawiła mnie w niemałe zdumienie. Patrzyłem oniemiały przed siebie tak jak wtedy, kiedy znalazłem w przybytku tajemniczy list. Tylko sam nie wiem, które znalezisko wprawiło mnie większe zaskoczenie.
— Maksimie, coś nie tak? — zapytała zaniepokojona Zosia, widząc, jak gapię się na kopertę.
— Kościelna sześćdziesiąt dziewięć — odezwałem się.
Zosia, ujrzawszy me przejęcie na twarzy wybuchła szczerym śmiechem.
Może dziwić jej, jak i moje zachowanie, lecz czytelnik mego pamiętnika powinien sobie uświadomić pewien problem natury moralnej. A więc list trzymany w mojej prawej dłoni został zaadresowany do miejsca zwanego przez tutejszych mieszkańców burdelem numer jeden Nowej Rzeczpospolitej. I nie byłby to dla mnie żaden problem udać się w to jakże opuszczone przez Boga miejsce, gdyby nie fakt, że znajduje się dokładnie obok kościoła, do którego uczęszczam, na coniedzielną mszę. Jest to tak naprawdę jeden budynek podzielony na dwa osobne lokale z tą różnicą, że w jednym ludzie klęczą do wizerunku na wpół nagiego mężczyzny przybitego do krzyża, w drugim natomiast nadzy mężczyźni leżą na nagich kobietach, przybijając je do łóżka. Na całe szczęście włodarze kościelni dogadali się z właścicielami burdelu, aby w niedzielę ci drudzy nie odprawiali seksualnych rytuałów w pokojach przylegających do ściany kościoła, dzięki czemu msza nie jest zakłócana przez jęki szlachtowanego zwierzęcia.
Opinia publiczna jest podzielona co do egzystowania tych dwóch instytucji obok siebie. Jedni głoszą, aby jak najprędzej przenieść dom publiczny na obrzeża miasta, aby nie gorszyć wiernych, natomiast drudzy twierdzą, że dom rozkoszy dzięki dobremu położeniu przynosi tak krociowe zyski dla miasta, że usunięcie go z tego strategicznego miejsca byłoby strzałem w kolano dla obecnych włodarzy. I tak do dziś wśród mieszkańców Nowej Warszawy odbywa się nierozstrzygnięta debata, co było pierwsze? Kościół czy burdel?
— A listonosz nie może go tam zanieść? — zapytałem, próbując się wymigać od udania w to jakże parszywe dla mnie miejsce.
Zosia, milcząc, potrząsała prześmiewczo głową.
W końcu powiedziała niczym nauczycielka pouczająca niesfornego ucznia:
— Tradycja to tradycja, Maksimie. Wiesz przecież, że jej złamanie przynosi pecha.
— No wiem, wiem…
— W takim razie ruszaj. A jak wrócisz, to opowiesz mi, jak było, prawda? — zachichotała.
Bez słowa ukłoniłem się Zosi, po czym sięgnąwszy po plecak, wyszedłem z pokoju, kierując się do wyjścia.
Będąc na zewnątrz, rozejrzałem się po okolicy wypełnionej coraz to większą masą ludzi. Poranek nastał na dobre więc i pojawiła się kolejna okazja na zbicie fortuny przez tutejszych mieszkańców. Tragarze na swych plecach taszczyli ogromnych rozmiarów tobołki, kierując się w stronę głównego rynku, na którym do nastania wieczora trwa handel wszystkim, co ludzka inwencja twórcza wymyśli.
Wiedziałem, że nie ma co się pchać głównym traktem, bo im bliżej rynku tym zrobi się taki zator, że do nastania nocy nie dojdę do swojego miejsca docelowego. Dlatego też wykorzystałem swoje doświadczenie posłańca, ruszając bocznymi uliczkami, czując się jak podczas zbliżania do granic miast Nowej Rosji.
Opustoszałe, ciemne i śmierdzące fekaliami przejścia mogły przyprawić niedoświadczonego spacerowicza o ciarki na plecach, jak i odruch wymiotny, lecz wbrew pozorom było tu bezpieczniej niż pośród tłumu, w którym na każdym kroku czają się tak znienawidzeni przeze mnie kieszonkowcy. Często się bowiem zdarza, że ktoś traci urobek całego dnia przez tych nikczemników. Nawet zaostrzone kary w postaci ucinania obydwu dłoni nie wystraszyły potencjalnych ryzykantów.
Po godzinie dotarłem do ulicy Kościelnej, która doprowadziła mnie do tak popularnego na całe miasto budynku. Oczywiście o tej porze to numer sześćdziesiąt dziewięć był oblegany, natomiast numer sześćdziesiąt osiem wiał pustką. Korzystając z okazji i aby nabrać odwagi przed odwiedzeniem przedsionka piekła, postanowiłem wejść do kościoła, aby pomodlić się za powodzenie mojej misji.
Wnętrze świątyni było nad wyraz skromne. Liczne drewniane ławy tworzyły zwarty szereg przed ołtarzem ukrzyżowanego syna Bożego imieniem Joszua. Natomiast białe ściany ozdabiały artystyczne malowidła przedstawiające dni ostateczne człowieka. Miały wzbudzić pokorę pośród wiernych, aby ci zrozumieli, że tylko dzięki bożym naukom będą w stanie ujść cało z nadchodzącej katastrofy, która miała nastąpić, kiedy grzech zawładnie ludzkimi duszami.
Doszedłszy do ołtarza, ukląkłem i przeżegnawszy się, zacząłem się modlić. Niestety moja modlitwa nie trwała zbyt długo, wszak święta cisza ma to do siebie, że z lubością przyjmuje nawet najmniejszy szmer. Jęki, stęki, skrzypienie łoża, wypełniły swym głuchym echem ołtarz. Wiedziałem już, że za nic w świecie nie uda mi się skupić. Dlatego też ukłoniłem się Bogu i poprosiwszy go o siłę, abym wytrzymał spotkanie z diabłem, przeżegnałem się, udając do wyjścia.
Kolejka do domu rozkoszy była nad wyraz długa. Jednakże, jako że nie miałem zamiaru zostać klientem, postanowiłem wykorzystać swój autorytet posłańca, aby wejść do środka tego Babilonu.
W wielkich drzwiach przywitała mnie słusznych rozmiarów burdelmama. Spostrzegłszy moją umorusaną od błota twarz i brodę rzekła:
— Najpierw się umyj, obdartusie. To nie jest pierwszorzędny burdel, tylko ekskluzywny lokal dla dżentelmenów.
W takich chwilach braku szacunku do człowieka, który ryzykując własnym życiem, dostarcza takiej jak stojąca przede mną pani paczki i listy, miałem ochotę zdjąć Marysię i zdzielić ją kolbą. Na jej szczęście powstrzymałem się od tego niegodnego czynu i podwinąwszy kurtkę, ukazałem nadgarstek, po czym wyjąłem list, wskazując palcem adresata.
Widok dwóch kopert sprawił, że jej pewne siebie oblicze oddało pola zagubieniu. To raz patrząc na imię adresata, raz na mnie, rzekła:
— Proszę wejść, panie. — Ukłoniła się z szacunkiem. — Natasza znajduje się na drugim piętrze w pokoju numer siedem.
I gdy już miałem przekroczyć próg poczułem słabowity dotyk, a me uszy przeszył przyjemny szept:
— Tylko proszę zapukać. Być może właśnie w tej chwili Natasza obsługuje klienta.
Ukłoniwszy się ze zrozumieniem, udałem się do czeluści Babilonu.
Wszechobecna czerwień. Tak bym pokrótce opisał wystrój tego przybytku. Elegancko ubrani dżentelmeni siedzieli przy stolikach, pijąc drogie alkohole noszące zabawne nazwy w postaci: „Dzika Eliza”, „Jurna Hania” oraz mój ulubiony „Spuścizna złocistego Henryka”.
Jak widać, z przybytku korzystają jedynie majętni mieszkańcy miasta. Mniej zamożni muszą zadowalać się gorszymi lokalami lub wydać całe oszczędności, aby doznać chwili rozkoszy w tym jakże piekielnym miejscu.
Ignorując ciekawskie spojrzenia, udałem się za wskazówkami burdelmamy na drugie piętro, gdzie przywitała mnie kakofonia tych samych odgłosów, co podczas próby modlitwy. Starając się je ignorować, doszedłem do pokoju numer siedem.
Rozejrzawszy się, a następnie przystawiwszy ucho do drzwi, starałem się usłyszeć czy adresatka listu również nie jest członkiem słyszanej orkiestry dętej. Po dłuższym nasłuchu upewniłem się, że w środku panuje cisza. Przeżegnawszy się, zapukałem najdelikatniej, jak potrafiłem, po czym z duszą na ramieniu nacisnąłem klamkę.
Po wejściu do środka i zamknięciu drzwi spojrzałem na wszystkie strony, lecz pokój wydawał się pusty. Jednak zaraz zza półotwartych drzwi łazienki dobiegł mnie głos spuszczanej wody. Napiąłem wszystkie mięśnie, będąc gotów na odparcie niespodziewanego ataku. Na szczęście, zamiast ataku musiałem odeprzeć ciekawskie spojrzenie anielskich oczu. Boże! — krzyknąłem w myślach, widząc przed sobą tę małą blond piękność. Jej zwiewna sukienka przysłaniająca z trudem intymne miejsca wprawiła mnie w osłupienie. Może to efekt tego, że dawno nie widziałem tak kuso ubranej damy.
Podszedłszy do mnie na palcach, dziewoja stanęła tak blisko mnie, że przy odrobinie nasłuchu mógłbym wyczuć jej bicie serca. Przypatrywała się mojemu obliczu dłuższą chwilę, po czym otworzyła swe usta, z których wydobył się malinowy zapach:
— Nie sądziłam, że mamuśka podrzuci mi w końcu prawdziwego drwala.
— Drwala? — pomyślałem, przewracając jednocześnie oczyma.
Dziewczę złapawszy mnie za rękę, zaprowadziło na kanapę, prosząc, abym usiadł. Sama natomiast poszła do łazienki i po krótkiej chwili powróciła, ukazując mi się... całkiem nago! Muszę rzec, że tak jędrnego biustu nie widziałem chyba nigdy. Ale nie tylko on wprawił mnie w zakłopotanie. Również jej szczupła i iście zgrabna sylwetka przypominająca jedną ze starożytnych bogiń przedstawionych na prehistorycznych obrazach doprowadziła do wzmożenia pracy mego serca. Aż ciężko było mi uwierzyć, że ktoś tak piękny może parać się tak niewdzięcznym zawodem. Przecież ona mogłaby mieć każdego dostojnika w całym znanym świecie! I grać takim biedakiem pod swoje dyktando.
Chyba moje zdziwione oczy wprawiły ją w zakłopotanie, bo chybcikiem sięgnęła do szuflady, wyjmując z nich… Panie Wszechmogący! Prezerwatywy, rzucając mi je na kolana.
— Rozbieraj się drwalu i zakładaj gumę — rzekła rozkazująco, lecz jej słodki ton głosu sprawił, że jej słowa zabrzmiały komicznie. — Mam dość tych wszystkich wypolerowanych fircyków, chcę, aby zdobył mnie w końcu prawdziwy mężczyzna! — dodała triumfalnie, unosząc szeroko ręce do góry.
Skierowała się na łóżko i wypinając się w moją stronę równie jędrnymi pośladkami, czekała na mój ruch. Me serce waliło, jakby gonił mnie dziki zwierz. Myślę, że czytelnik mego pamiętnika doceni, jak trudnym od lat param się zawodem.
Powstawszy do pionu, usłyszałem, jak zamruczała niczym kocica. Aczkolwiek zamiast spełnić jej lubieżną prośbę pozbycia się mego odzienia, odchrząknąłem, mówiąc:
— Droga pani. Nazywam się Maksim Kobuszewski i jestem starszym posłańcem Nowowarszawskiej Centrali Pocztowej. Czy szanowna pani nazywa się… — Wytężyłem wzrok, aby rozczytać nazwisko widoczne na liście, które ku memu zdumieniu okazało się noworosyjskie. — Natasza Kulibin?
Dziewczę imieniem Natasza, odwróciwszy się w moją stronę, zrobiło tak wielkie oczy, jakby zobaczyła przed sobą swego ojca, który nakrył ją na gorącym uczynku. Z szybkością uciekającego zająca dobiegła do stojaka i przywdziawszy na siebie kremowy szlafrok, podeszła do mnie mówiąc z widocznymi na twarzy rumieńcami:
— Noo… Eee… — jąkała się robiąc co chwilę głupawy uśmiech, szczerząc swe białe jak śnieg zęby. W końcu się jednak przełamała, mówiąc: — Tak, to ja.
— W takim razie proszę to ode mnie przejąć. — Wręczyłem jej list, następnie z plecaka wyjąłem listę, wskazując na puste okienko: — Proszę podpisać tu w tym miejscu.
Jej ręce drżały niemiłosiernie, lecz koniec końców otrzymałem nabazgrolony podpis.
Kiedy wszystko zostało załatwione, spytałem się stojącej niewiasty, która wlepiała maślany wzrok w otrzymany list czy mogę skorzystać z toalety, aby nabrać kilka łyków wody. Ta jedynie pokiwała głową, odchodząc na pobliską sofę.
Nabrawszy kolejny łyk z kranu, usłyszałem, jak z pokoju wydobył się pisk szczęścia. Wytarłszy pośpiesznie ręce o ręcznik, poszedłem zobaczyć, co było tego powodem.
— Odpisał! Odpisał! — krzyczała radośnie.
— Kto taki? — zapytałem.
— Hrabia Abakumow! — wykrzyczała ponownie, podbiegając do mnie i pokazując osobisty podpis hrabiego Olega Abakumowa.
Abakumow… Abakumow… Powtarzałem w myślach zasłyszane nazwisko.
Wtem przypomniałem sobie spotkanie z pewnym noworuskim posłańcem, który opowiedział mi historię o Olegu Dupczycielu. Był majętną personą mamiącą wizją stypendium naukowym młode niewiasty, aby te przyjeżdżały do jego haremu mieszczącego się na obrzeżach Nowej Moskwy. Podobno był to hrabia więc… Więc musiałem zapytać, w jakim celu odpisał:
— A co ci on tam napisał, moja droga?
Natasza podeszła na palcach i stanąwszy przede mną, rozejrzała się na boki, upewniając się, czy jakiś duch nie podsłuchuje naszej rozmowy.
— Zaprasza mnie do siebie, bo chce mi sfinansować stypendium.
Z trudem przełknąłem ślinę.
— Czyli chcesz się stąd wyrwać? — zapytałem głosem pełnym nadziei.
— Tak, chcę wyjechać do Nowej Rosji i zacząć od nowa.
Optymizm aż bił z jej oczu, co radowało moje serce.
— A co chcesz studiować?
— Finanse — odparła pewnie.
Cholera, może źle ją oceniłem?
— Czyli chcesz zostać pracownicą miejskiego banku?
— Nie! — oburzyła się. — Chcę założyć własny biznes. Dokładnie taki sam jak ten — wskazała rękoma pokój — tylko że właścicielem będę ja! Zdajesz sobie sprawę, ile obecny właściciel zbija forsy na tym burdelu? Wykorzystam swoje doświadczenie, by wybierać najlepsze z dziewczyn, aby moi klienci wracali i zostawiali za każdym razem coraz więcej gotówki!
Zaczynam się jej bać. Dziewczyna ma na oko dwadzieścia wiosen a tak wielkie plany, jak jakiś największy rekin finansjery. Skoro chce iść dalej ścieżką damy do towarzystwa, to nie będę jej odradzał spotkania z panem Abakumowem. Lepiej, aby trafił na dziewczę jej pokroju niż jakąś Boga ducha winną niewiastę o czystym sercu.
— W takim razie, życzę ci droga Nataszo, powodzenia.
— Och! — podskoczyła zachwycona. — Czyli już jesteśmy na ty?
— Możesz mi mówić, jak chcesz, bo i tak zapewne się już raczej nie zobaczymy. Cieszę się, że dostarczyłem ci tę jakże dla ciebie radosną nowinę. A teraz, jeżeli wybaczysz, udam się w dalszą drogę.
I kiedy położyłem dłoń na klamce, poczułem delikatny dotyk na swym przedramieniu. Nie wiem czemu, ale przeszył mnie elektryzujący dreszcz. Odwróciwszy się, na powrót ujrzałem oczy Nataszy wyrażające nadzieję związane z moją osobą. Z jej ust wypłynęły nad wyraz czułe słowa:
— Maksimie, mam pytanie. — Uniosłem jedynie wzrok, dając jej znać, aby mówiła: — Czy dostarczyłbyś ode mnie list dla hrabiego Abakumowa, że zgadzam się na jego propozycję?
Nie wiem dlaczego, ale możliwość spełnienia jej prośby, nawet jeżeli trafi w łapska tego degenerata, przyprawiła mnie o radość na sercu. Skoro ma marzenia, to nie będę ich krytykował. Ja również mam plany związane z Zosią, lecz dla mnie na zawsze pozostaną tylko marzeniami. A stojącej przede mną dziewczynie mogę spróbować pomóc, nawet jeśli kłóci się to z moimi moralnymi zasadami.
— Mam teraz dwa tygodnie przerwy — odezwałem się.
— Mogę poczekać — odparła z nadzieją.
— W takim razie za dwa tygodnie z samego rana nadaj list ze specjalnym kodem Maksim7700NR. Jest to kod dla znajomych, którzy chcą jak najszybciej wysłać list w świat.
Puściłem oko, co przyprawiło Nataszę o uśmiech na twarzy. Ta stanęła na palcach i ucałowawszy mnie w policzek, rzekła:
— Na pewno nie chcesz, spędzić zemną kilku chwil?
Westchnąwszy w duchu, odparłem:
— Z Bogiem moja droga. Oby i dla ciebie kiedyś zaświeciło słońce.
Teraz to Natasza westchnęła, dodając:
— Dziękuję… Ale pamiętaj, Maksimie. Zawsze masz u mnie lodzisława gratis — zachichotała.
Ukłoniwszy się, odwróciłem w stronę drzwi, po czym wyszedłem na dobre z pokoju tego biedactwa imieniem Natasza, kierując się do tak upragnionego wyjścia z Babilonu.
III
Budynek ratusza jako jedyny wyróżniał się spośród wszechobecnych kamienic zbudowanych z czerwonej cegły okalających okolicę. Granitowa fasada ozdobiona płaskorzeźbami przedstawiającymi skrzyżowane ze sobą klucze od razu rzucała się w oczy, dzięki czemu mieszkańcy nie musieli błądzić w gąszczu podobnych do siebie budowli.
Będąc młodszym o dobre piętnaście wiosen, późną jesienią przychodziłem na plac otaczający ratusz i opierając się o jedną ze ścian pobliskich budynków, patrzyłem w prostokątne okna, w których to obserwowałem pracę urzędników otulonych przez pomarańczową poświatę lamp naftowych. Pomimo wieczornej, jak i deszczowej pory widok ten sprawiał, że me ciało samoistnie się ogrzewało, tak jakby w jednej chwili jesień oddała pola wiośnie, która niebawem zawita w nasze skromne progi.
Choć już teraz nad Nową Warszawą unosi się słońce, otulając swym ciepłem deptaki, przez co duża część mieszkańców pozbywa się górnego okrycia, pozostając w dominującym kolorze białych koszul. Jedynie nieliczne grono majętnych dam wyróżnia się w swych kremowych oraz lekko różowych sukniach, przyciągając wzrok ciekawskich panów przeplatanych z zazdrosnym spojrzeniem mniej zamożnych dziewcząt niosących nad głowami kosze wypełnione przeróżnymi dobrami na sprzedaż.
Idąc spacerowym krokiem, dotarłem przed wejście, którego strzegły na baczność dwie kolumny podtrzymujące wystający balkon. To właśnie stamtąd burmistrz prowadził cosobotnie tyrady na temat stanu miasta oraz zapowiadał ku uciesze gawiedzi nowe wydarzenia (zazwyczaj były to festyny), dzięki którym mieszkańcy zapomną o coraz to większych problemach trapiących nasze wspaniałe miasto.
Po przejściu oszklonych oraz cholernie ciężkich drzwi (zawsze się zastanawiam, jak delikatne ręce pracujących tutaj dziewcząt są w stanie radzić sobie z takim ciężarem) znalazłem się w holu, gdzie pośrodku znajdowała się owalna recepcja.