Wszystko jest iluzją - Henry Kuttner - ebook + audiobook + książka

Wszystko jest iluzją ebook i audiobook

Henry Kuttner

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom opowiadań jednego z mistrzów złotego wieku science fiction.

Wszystko jest iluzją to drugi tom opowiadań jednego z mistrzów złotego wieku science fiction. Niezwykły, i niestety nieco zapomniany, talent Kuttnera lśni najjaśniej w krótkiej formie. W tym tomie prezentujemy kolejny niewielki wycinek jego twórczości. Są tu m.in. po raz pierwszy zebrane w jednym tomie wszystkie opowiadania o Hogbenach, wywodzącej się z Atlantydy rodzinie mutantów, którzy dla wygody używają stosu atomowego, potrafią ingerować w kod genetyczny – a i tak są bardziej normalni niż wielu ludzi. Oprócz tego znajdziemy tu tajemniczego Twonka, szaloną wyprawę w świat gnomów, przestrogę przed mieszaniem się w sprawy magicznych sublokatorów oraz cztery opowiadania po raz pierwszy prezentowane polskim czytelnikom. Kuttner zachwyca pomysłami, w których błyskotliwie łączą się humor, refleksja i wyobraźnia.

Kuttner nie miał rodziny, ale […] jego „dzieci” żyją tutaj, w jego książkach. Są cudowne, wyjątkowe, wspaniałe. Chcę, żebyście je poznali. - Ray Bradbury.
Obok Kornblutha, Bestera i garstki innych z tego okresu Kuttner umiał przezwyciężyć ograniczenia pulpowej literatury […], jego utwory stały się wyrafinowane i eleganckie. - Bud Webster, "Past Masters"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 425

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 36 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zabawa w wojsko

Kiedyś myśla­łem, że woj­sko to zabawa — masze­ro­wa­nie w kółko z bro­nią na ramie­niu i we wdzianku khaki. Nawet chęt­nie opu­ści­łem wzgó­rza Ken­tucky, sądząc, że zoba­czę kawa­łek świata i może tro­chę się roze­rwę.

W Piney było strasz­nie nudno, od kiedy zgi­nął ostatni z chło­pa­ków Flet­chera, i wuj Ayl­mer wciąż mówił, że nie powi­nien był wykań­czać Jareda Flet­chera, bo ten był ostatni z tego klanu i teraz już nie ma z kim wal­czyć. Od tej pory wuj zaczął spo­ży­wać kuku­ry­dzianą ber­be­lu­chę w naprawdę dużych ilo­ściach i musie­li­śmy pędzić po godzi­nach, żeby mu jej nie bra­kło.

No cóż, nauczy­ciel ze szkółki w Piney zawsze mi mówił, żebym zaczy­nał opo­wia­dać od początku, więc chyba tak zro­bię. Tylko nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może tego dnia, gdy dosta­łem list zaadre­so­wany do Hueta Hog­bena, przy­naj­mniej według taty, który jako tako umiał czy­tać. Tak jakby.

— Taa — powie­dział. — Tak tu stoi, jak nic. To chyba do cie­bie, Saunk.

Zwą mnie Saunk, bo jestem tro­chę niski i cher­lawy jak na Hog­bena. Mama mówi, że jesz­cze uro­snę, ale mam już pra­wie dwa­dzie­ścia dwie wio­sny i led­wie ponad sześć stóp wzro­stu. Mar­twiło mnie to moje cher­lac­two, więc czę­sto wymy­ka­łem się z domu rąbać drwa, żeby nabrać sił. W każ­dym razie tata zaniósł ten list do nauczy­ciela, żeby mu go odczy­tał. Wró­cił nabu­zo­wany.

— Będziem wal­czyć! — wrzesz­czał z daleka. — Jest wojna! Dawaj, Ayl­mer. Bierz swoją pukawkę.

Wuj Ayl­mer sie­dział w kącie, popi­ja­jąc kuku­ry­dziany samo­gon i odga­nia­jąc bobasa od dzbanka.

— Wojna się skoń­czyła — wymam­ro­tał gniew­nie. — Nie dalim rady tym cho­ler­nym Jan­ke­som. Sły­sza­łem, że gene­rał Lee nie żyje.

— Jest wojna — rzekł z upo­rem tata. — Nauczy­ciel mówi, że Saunk musi na nią iść.

— Chcesz powie­dzieć, że znów mamy sece­sję? — spy­tał go wuj Ayl­mer, prze­chy­la­jąc dzba­nek. — Zawsze mówi­łem, że te cho­lerne Jan­kesy nie utrzy­mają nas w Unii.

— Tego nie wiem. Nie dałem rady poskła­dać do kupy wszyst­kiego, co glę­dził ten nauczy­ciel. Poją­łem tylko, że jest wojna.

Mama już wyj­mo­wała z szafy swój stary musz­kiet.

— Dalej, Ayl­mer — zachę­ciła. — Pój­dziemy wszy­scy. Nie wiem, co za poży­tek będzie z takiego kur­du­pla jak ty — powie­działa do mnie — ale przy­naj­mniej umiesz strze­lać.

— O rany, mamo — powie­dzia­łem, widząc nauczy­ciela nad­jeż­dża­ją­cego na swoim mule. — Umiem się bić.

Wuj Ayl­mer zare­cho­tał.

— Te chło­paki Bowy­era nie­mal spu­ścili ci łomot. A było ich tylko sze­ściu.

— Napa­dli mnie od tyłu — zapro­te­sto­wa­łem. — No i jak zła­pa­łem oddech, dałem im wciry.

— Skrze­czy­cie jak sójki — skar­ciła nas mama. — Idziemy.

No więc wszy­scy ruszy­li­śmy do drzwi i lekko zdep­ta­li­śmy nauczy­ciela, ale to jego wina, bo nie dość prędko usko­czył. Jed­nak mama ma dobre serce, więc wró­ciła i pod­nio­sła go z ziemi. Mam­ro­tał coś o gory­lach i bizo­nach, ale doszedł do sie­bie, jak wla­li­śmy mu w gar­dło tro­chę ber­be­lu­chy, po krót­kiej sza­mo­ta­ni­nie z wujem Ayl­me­rem, który nie chciał oddać dzbanka. Wtedy nauczy­ciel nagle wyrwał się nam i wetknął głowę do sto­ją­cego na stole wia­dra z wodą, ale uprzej­mie nie zwró­ci­li­śmy na to uwagi, bo w końcu był gościem.

— Naj­pierw mnie tra­tu­je­cie, a potem cuci­cie płynną lawą. Boże! — zauwa­żył, lekko roz­go­ry­czony.

— Nie wyra­żaj się pan — upo­mniała go mama, wska­zu­jąc mnie ruchem głowy. — Są tu nie tylko doro­śli.

— Jeśli on uro­śnie jesz­cze tro­chę, zamon­tują mu na gło­wie świa­tła pozy­cyjne — powie­dział nauczy­ciel, ale nie zała­pa­łem, o co mu idzie.

— Dobra, spie­szymy się — wark­nął wuj Ayl­mer, odbie­ra­jąc nam dzba­nek.

— Nie ma żad­nej wojny! — krzyk­nął nauczy­ciel, łapiąc się za głowę. — Pan Hog­ben uciekł, zanim zro­zu­miał, co mówię.

No cóż, gadał i gadał, aż w końcu poję­li­śmy, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Naj­wi­docz­niej jakieś klany wojo­wały w Euro­pie, więc powin­ni­śmy naoli­wić nasze pukawki, na wypa­dek gdyby zro­bili się nie­sforni i zaczęli strze­lać do nas. Na zdrowy rozum, powie­działa mama, wszy­scy powin­ni­śmy wstą­pić do woj­ska.

— Nie może­cie — powie­dział nauczy­ciel czer­wony jak burak. — Tylko Huet został powo­łany.

— Rów­nie dobrze mogliby powo­łać nie­mow­laka — wark­nął tata. — Saunk to jesz­cze nie­do­ro­stek.

— Ma ukoń­czone dwa­dzie­ścia jeden lat. A pan jest za stary, panie Hog­ben.

Tata ruszył na nauczy­ciela, ale mama pospiesz­nie go przy­trzy­mała.

— Uspo­kój się — wark­nęła, więc usłu­chał, mam­ro­cząc coś pod nosem. — Już nie jesteś mło­dym kogu­ci­kiem.

— A wła­ści­wie ile pan ma lat, panie Hog­ben? — spy­tał nauczy­ciel.

— Stra­ci­łem rachubę w osiem­dzie­sią­tym siód­mym — odrzekł po namy­śle tata.

— Ja mam sto trzy — zachi­cho­tał wuj Ayl­mer, ale wszy­scy w Piney wie­dzą, jaki z niego łgarz.

Nauczy­ciel zaci­snął powieki i dziw­nym gło­sem rzekł:

— Pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych zatwier­dził powszechną mobi­li­za­cję męż­czyzn w wieku od dwu­dzie­stu jeden do trzy­dzie­stu pię­ciu lat. Huet ma odbyć roczną służbę woj­skową, chyba że zosta­nie z niej zwol­niony.

— Jest kur­du­plem — rzekł z zazdro­ścią tata. — Nie wezmą go.

Mama jed­nak się namy­ślała.

— Musisz zro­bić to, czego żąda pre­zy­dent, Saunk. Teraz siądź z nauczy­cie­lem i sta­raj się zro­zu­mieć, czego chce.

Zro­bi­łem, co mi kazała, i zaczę­li­śmy wypeł­niać ten doku­ment, który przy­słał mi pre­zy­dent. Nie­sporo nam szło, bo wuj Ayl­mer cią­gle prze­ry­wał, ale w końcu nauczy­ciel wyrwał mu dzba­nek i prze­łknął tro­chę samo­gonu.

— Błee! — prych­nął, oble­wa­jąc się potem. — Roz­pacz­liwe sytu­acje wyma­gają roz­pacz­li­wych środ­ków. Zobaczmy, Saunk. Jakie masz dochody?

— Raz dosta­łem od sta­rego Lan­glanda parę por­tek za kwartę ber­be­lu­chy — odrze­kłem po namy­śle.

Prask! — Mama wal­nęła mnie w głowę mio­tłą.

— A skąd ją wzią­łeś? Ukra­dłeś ją z bim­browni?

— O rany, nie, mamo — powie­dzia­łem, uchy­la­jąc się przed następ­nym cio­sem. — Wuj Ayl­mer dał mi ją, żebym nie mówił, jak…

— Zamknij dziób! — wrza­snął wuj Ayl­mer, kopiąc mnie w goleń.

— Dochody! — powie­dział, a wła­ści­wie krzyk­nął nauczy­ciel. — Gotówka! Pie­nią­dze!

— W maju zna­la­złem dzie­sięć cen­tów — przy­po­mnia­łem sobie.

Ni­gdy nie widzia­łem, żeby ktoś tak szybko wyszedł z sie­bie. Jed­nak odpu­ści­łem mu, bo nauczy­ciel jest tu obcy, a kiedy wypił jesz­cze tro­chę ber­be­lu­chy, poczuł się lepiej. W każ­dym razie zabrał ten papier i powie­dział, że sam się nim zaj­mie. I nie musia­łem nic wię­cej robić, aż pew­nego dnia nauczy­ciel powie­dział mi, że muszę iść na komi­sję pobo­rową.

Wszystko tro­chę mi się mie­sza w pamięci, ale nagle zna­la­złem się w jakimś pomiesz­cze­niu z wujem Ayl­me­rem i kil­koma nie­zna­nymi mi męż­czy­znami. Dziw­nie gadali. Kazali mi zdjąć ubra­nie i wejść do sąsied­niego pokoju, co zro­bi­łem, a tam jakiś pokurcz wrza­snął coś o niedź­wie­dziu i wybiegł, zosta­wia­jąc otwarte drzwi. Rozej­rza­łem się, ale ni­gdzie nie widzia­łem żad­nego niedź­wie­dzia.

No to zacze­ka­łem, aż wró­cił z jakimś dużym face­tem, który śmiał się od ucha do ucha.

— W porządku, dok­to­rze — powie­dział. — To nie niedź­wiedź. Według doku­men­tów to jest Huet Hog­ben.

— Strasz­nie… hm… wło­chaty — wykrztu­sił pokurcz.

— Nie goli­łem się od tygo­dnia — wyja­śni­łem. — Zarzy­na­li­śmy świ­nie i brzy­twa się gdzieś zapo­działa. Poza tym wcale nie jestem wło­chaty. Powi­nien pan zoba­czyć tatę. Ma futro jak jedno z tych stwo­rzeń, które nauczy­ciel nazywa jakami.

Dok­tor opu­ki­wał moją pierś, ale niczego nie czu­łem. Po chwili orzekł:

— Zdrów jak ryba. Pod­nieś te han­tle, Hog­ben.

Poka­zał mi leżący na pod­ło­dze kawa­łek żelaza z uchwy­tem, więc spró­bo­wa­łem zwa­żyć to w ręku. Było lżej­sze, niż wyglą­dało, jakoś tak wyśli­znęło mi się z dłoni i rąb­nęło w ścianę. Osy­pał się tynk.

— Wiel­kie nieba! — rzu­cił dok­tor.

— O rany, przy­kro mi — powie­dzia­łem, na co on rzekł:

— Będzie ci jesz­cze bar­dziej przy­kro, kiedy roz­pocz­niesz szko­le­nie i zaczniesz wyko­ny­wać roz­kazy sier­żanta. Jak znam sier­żan­tów, prze­sie­dzisz cały ten czas w pace.

Nagle wybu­chło zamie­sza­nie, bo wuj Aym­ler się dowie­dział, że go nie powo­łają, więc odpiął drew­nianą nogę i zaczął ich nią okła­dać. W końcu unie­ru­cho­mi­łem go, sta­ra­jąc się nie słu­chać, co mówi — bo nie były to słowa odpo­wied­nie dla uszu takiego dora­sta­ją­cego chłopca jak ja — i przy­wią­za­łem go do muła, po czym klep­nąw­szy zwie­rzę w zad, ode­sła­łem do domu. Jesz­cze tylko przez chwilę widzia­łem głowę wuja Ayl­mera pod­ska­ku­jącą pod brzu­chem muła i sły­sza­łem pły­nący z jego ust potok prze­kleństw, od któ­rych bied­nemu zwie­rzęciu zje­żyła się sierść. Potem zauwa­ży­łem, że wszy­scy na ulicy się na mnie gapią, i przy­po­mnia­łem sobie, że nic na sobie nie mam. Jesz­cze ni­gdy nie byłem tak zawsty­dzony.

Nauczy­ciel mówi, że jeśli dzieje się coś, o czym nie chcemy mówić, to trzeba umie­ścić rząd gwiaz­dek na papie­rze. Ja nie umiem pisać, więc wyrę­cza mnie kolega i to on nakre­śli te gwiazdki.

* * * * * * * * * * * * * * * * * *

Wszyst­kie one ozna­czają, że znów się ubra­łem, potem było mnó­stwo cere­gieli, ale w końcu zna­la­złem się w obo­zie jako praw­dziwy żoł­nierz. Jed­nak dok­tor nie mówił prawdy, gdy powie­dział, że cały ten czas prze­sie­dzę w pace. Mama zawsze mi powta­rzała, żebym słu­chał roz­ka­zów — przy­naj­mniej dopóki nie doro­snę — więc słu­chałem.

Cza­sem ludzie wście­kali się bez żad­nego powodu, na przy­kład kiedy poszli­śmy na strzel­nicę i po wywa­le­niu dziury w środku mojej tar­czy wywa­li­łem dziury w środku wszyst­kich innych tarcz. Potem strasz­nie wydzi­wiali, kiedy wycią­łem dziury w butach, bo nie mie­ściły mi się palce, albo gdy nadep­ną­łem jed­nemu takiemu na twarz — cho­ciaż to był wypa­dek. Potkną­łem się, a on sam się pod­ło­żył. Bo doku­czał mojemu kum­plowi i ude­rzył mnie w nos, kiedy kaza­łem mu prze­stać, więc odwieźli go do szpi­tala, a mnie wsa­dzili do paki.

Mój kum­pel nazy­wał się Jimmy Mack i był nie­wia­ry­god­nie wykształ­cony. Niski i chudy, led­wie ważył dość, by wzięli go do woj­ska, więc chyba trzy­ma­li­śmy się razem, bo obaj byli­śmy kur­du­plami. Powie­dział, że jego dzia­dek jest bar­dziej uczony niż on. Dzia­dek Eli­pha­let Mack, tak się nazy­wał, wynaj­dy­wał różne rze­czy. Wszy­scy uwa­żali go za wariata, ale Jimmy mówił, że wcale nie jest sza­lony. Pra­co­wał nad czymś, dzięki czemu samo­loty miały lepiej latać. Jimmy nazy­wał to coś sto­pem.

Naj­wy­raź­niej zro­biony z tego cze­goś samo­lot mógł być strasz­nie duży i zabie­rać dość paliwa, żeby dole­cieć strasz­nie daleko. Tylko że dzia­dek Mack jesz­cze nie wyna­lazł tego stopu, bo wciąż coś wysa­dzał w powie­trze. Miesz­kał nie­da­leko obozu i raz odwie­dzi­li­śmy go na prze­pu­stce, ale wysa­dził nas tylko troszkę, gdy pró­bo­wał nam poka­zać, jak działa ten jego wyna­la­zek. Zosta­wi­li­śmy go popła­ku­ją­cego i roz­cze­su­ją­cego wąsy, które lekko sobie osma­lił, ale Jimmy twier­dził, że dzia­dek jesz­cze dopnie swego.

Obóz znaj­do­wał się w pobliżu lasu, więc ile­kroć mia­łem oka­zję, wymy­ka­łem się do niego pil­no­wać inte­resu. To była moja pry­watna sprawa, więc nie mówi­łem o tym nawet Jimmy’emu. I przez to wpa­dłem w tara­paty. Pew­nego dnia zapro­wa­dzili mnie do pokoju peł­nego ofi­ce­rów i zaczęli zada­wać jakieś nie­zro­zu­miałe dla mnie pyta­nia.

Major chyba mnie lubił, ale był wście­kły. Wciąż wyma­chi­wał kawał­kiem zmię­tego papieru i gapił się na mnie.

— Sze­re­gowy Hog­ben! — wypa­lił nagle. — Gdzie byli­ście dziś po połu­dniu?

— O rany, majo­rze. Ja tylko posze­dłem się przejść.

— Poza obo­zem?

— No… tak jest — przy­zna­łem, nie chcąc kła­mać.

— Zła­ma­łeś regu­la­min. I to nie po raz pierw­szy. Kil­ka­krot­nie widziano, jak sze­dłeś do lasu.

— Ja po pro­stu lubię prze­chadzki po wzgó­rzach, panie majo­rze.

Jakiś ofi­cer z bia­łymi wąsami wydał taki odgłos, jakby się zakrztu­sił, i tak też na mnie spoj­rzał.

— Spo­dzie­wasz się, że w to uwie­rzymy? — zapy­tał.

— O rany, ja naprawdę lubię prze­chadzki — powie­dzia­łem.

— Nie dla­tego cho­dzi­łeś na wzgó­rza. Jak wyja­śnić ten świ­stek, który ofi­cer zna­lazł w two­jej kie­szeni pod­czas inspek­cji?

Major poka­zał mi nad­pa­lony kawa­łek papieru.

— Zna­la­złem go — wyja­śni­łem. — Dzi­siaj, kiedy byłem na wzgó­rzach. Trze­po­tał na wie­trze, więc go pod­nio­słem.

— Wiesz, co jest na nim napi­sane?

— Nie­zbyt dobrze umiem czy­tać. Pomy­śla­łem, że popro­szę Jimmy’ego, żeby mi to prze­czy­tał.

— Jimmy’ego? — spy­tał ten wąsaty, a major rzekł:

— Sze­re­gowy Mack. Jest poza wszel­kimi podej­rze­niami.

— Nikt nie jest! Szcze­gól­nie że ta zaszy­fro­wana wia­do­mość zawiera mapkę z poło­że­niem obozu oraz infor­ma­cje o… no, infor­ma­cje.

— Niech pan posłu­cha, puł­kow­niku — rzekł major. — Sze­re­gowy Hog­ben nie jest szpie­giem, jestem tego pewny. Myślę, że ktoś był na wzgó­rzach, obser­wu­jąc obóz i nasze manewry, kiedy nad­szedł Hog­ben i go spło­szył. Szpieg pró­bo­wał spa­lić mapkę, ale zanim zdą­żył to zro­bić, porwał ją wiatr.

— To tro­chę nacią­gane, majo­rze — wark­nął puł­kow­nik.

— Nasze manewry nie były tajne, panie puł­kow­niku. Dla­czego szpieg miałby…

— Oni są dokładni — powie­dział puł­kow­nik, a ja zaczą­łem się zasta­na­wiać, kim są ci „oni”. — Dzia­łają jak maszyny. Dbają o każdy szcze­gół. Nawet jeśli wydaje się nie­istotny. Nie możemy ryzy­ko­wać, że szpieg będzie krą­żył po obo­zie. Sze­re­gowy Hog­ben, jeste­ście aresz­to­wani.

— Do czasu dokład­nego zba­da­nia sprawy — dodał przy­jaź­nie major, ale ja pokrę­ci­łem głową.

— Czy to nie może zacze­kać do jutra, panie majo­rze? Jimmy i ja dosta­li­śmy prze­pustkę i mamy odwie­dzić jego dziadka. Napi­sał, że już ukoń­czył pracę nad tym swoim wyna­laz­kiem i chce go nam poka­zać.

— Twoja prze­pustka zostaje cof­nięta — wark­nął puł­kow­nik. — Z kim się spo­ty­ka­łeś w lesie?

— Z nikim. Panie puł­kow­niku, obie­ca­łem Jimmy’emu, że z nim pójdę, a mama mi mówiła, żebym zawsze dotrzy­my­wał obiet­nic.

— Do paki! — powie­dział puł­kow­nik strasz­nie gło­śno i dyżurny ofi­cer zabrał mnie tam, bar­dzo przy­gnę­bio­nego.

Wkrótce dowie­dzia­łem się, że Jimmy już opu­ścił obóz i że zosta­wił mi wia­do­mość, żebym do niego dołą­czył. Pew­nie nie wie­dział, że sie­dzę w pace.

Na ile mogłem to stwier­dzić, nie zro­bi­łem nic złego. No i obie­ca­łem Jimmy’emu. Tak więc gdy zro­biło się ciemno, prze­ci­sną­łem się przez okienko, tro­chę powy­gi­naw­szy kraty i poocie­raw­szy sobie na nich knyk­cie. Księ­życ wła­śnie wscho­dził nad wzgó­rzem i zoba­czył mnie war­tow­nik. To był ten facet, który jakiś czas temu pró­bo­wał doku­czać Jimmy’emu i mi pod­padł. Sta­ra­łem się nie zro­bić mu krzywdy, ale myśla­łem, że przy­naj­mniej zdąży się lekko uchy­lić, kiedy zoba­czy zbli­ża­jącą się pięść. Potem już tylko słabo poję­ki­wał i oba­wia­łem się zosta­wić go na otwar­tym tere­nie, bo było bar­dzo chłodno.

W końcu wepchną­łem go do tej celi, z któ­rej przed chwilą się wydo­sta­łem. Uśpi­łem go, wyją­łem mu z ust wybity ząb, żeby przy­pad­kiem go nie połknął, i zosta­wi­łem go tam. Prze­śliź­nię­cie się przez linię wart było ryzy­kowne, ale zdo­ła­łem to zro­bić, po dro­dze zabie­ra­jąc dzba­nek samo­gonu, po czym ruszy­łem w drogę.

Noc była pogodna, jasna jak dzień. Sójki darły się do księ­życa, samo­chody, war­cząc, prze­my­kały auto­stradą, a śnieg pię­trzył się na drze­wach. Czu­łem się dosko­nale. Tak więc prze­chy­li­łem dzba­nek, łyk­ną­łem ber­be­lu­chy i posze­dłem.

Mniej wię­cej po pół­go­dzi­nie minął mnie roz­kle­ko­tany samo­chód mknący z zawrotną pręd­ko­ścią. Pro­wa­dził go wąsaty dzia­dek Jimmy’ego, Eli­pha­let Mack, i nawet mnie nie usły­szał, gdy wrza­sną­łem.

Wygra­mo­li­łem się z rowu, do któ­rego wsko­czy­łem, żeby mnie nie roz­je­chał, i natych­miast doń wró­ci­łem, uska­ku­jąc przed pędzą­cym wiel­kim czar­nym seda­nem. Jechało nim kilku męż­czyzn. Jeden z nich krzyk­nął do mnie coś, co zabrzmiało jak Dum­m­kopf!, ale prze­cież nie ma takiego słowa. Wypi­łem jesz­cze kilka łycz­ków i byłem gotów znów schro­nić się w rowie, bo nad­je­chał kolejny samo­chód.

Ten jed­nak zatrzy­mał się na mój widok i zoba­czy­łem, że za kie­row­nicą sie­dzi Jimmy, a obok niego jakiś mały łysol.

— Saunk! — zawo­łał mój kum­pel. — Wska­kuj, szybko!

— O co to całe zamie­sza­nie? — spy­ta­łem, pod­cho­dząc. — Dopiero co widzia­łem two­jego dziadka.

Jimmy wepchnął mnie na tylne sie­dze­nie. Mały łysol wysiadł, powie­dział: „Może­cie sobie wziąć tego busa” i uciekł.

Wtedy ruszy­li­śmy i jesz­cze ni­gdy w życiu nie jecha­łem tak szybko.

— O rany — powie­dzia­łem, prze­ła­żąc na przed­nie sie­dze­nie. — Spo­koj­nie, Jimmy. Po co ten pośpiech?

— Piąta kolumna — wyja­śnił mój kum­pel. — Sądzę, że krę­cili się tutaj, chcąc zdo­być jakieś tajem­nice woj­skowe, i dowie­dzieli się o wyna­lazku dziadka. Gdy do niego przy­je­cha­łem, pró­bo­wali go zmu­sić, żeby wyja­wił im skład stopu.

— Hę? — zdzi­wi­łem się.

— Szpie­dzy! — wrza­snął Jimmy. — Agenci obcego pań­stwa! Wal­czy­li­śmy i dzia­dek uciekł z papie­rami. Poje­chali za nim swoim samo­cho­dem, a ja zare­kwi­ro­wa­łem ten, kiedy się ock­ną­łem. Fajny busik, no nie?

Jimmy jest mecha­ni­kiem. Wiecz­nie gada o sil­ni­kach i tym podob­nych rze­czach.

— Ten mały łysol to kto? — zapy­ta­łem.

— To jego wóz. Gość przez kilka mil pro­sił mnie, żebym go wysa­dził, ale nie odwa­ży­łem się zatrzy­mać.

Ścię­li­śmy zakręt, wpa­dli­śmy w poślizg na pokry­tej śnieżną breją nawierzchni, wje­cha­li­śmy do połowy nasypu, obró­ci­li­śmy się i wró­ci­li­śmy na szosę. Wgra­mo­li­łem się z powro­tem na przed­nie sie­dze­nie i wypi­łem jesz­cze kilka łyków ber­be­lu­chy.

— Ty chyba masz źle w gło­wie, Jimmy — orze­kłem. — O co w tym wszyst­kim cho­dzi?

— Prze­cież pró­buję ci to wyja­śnić, tępaku! Ci ludzie usi­łują ukraść dziad­kowi jego tajem­nicę. Skład stopu do pro­duk­cji samo­lo­tów. Udo­sko­na­lił metodę jego otrzy­my­wa­nia…

— To dla­czego twój dzia­dek nie wezwał poli­cji?

— Bo w pobliżu farmy nie ma żad­nego poste­runku. Założę się, że jedzie do naszego obozu. To naj­bliż­sze miej­sce, w któ­rym może otrzy­mać pomoc.

Jakiś samo­chód z tury­stami blo­ko­wał nam drogę. Jimmy naci­snął klak­son i dodał gazu. Usły­sza­łem zgrzyt i kilka prze­kleństw, lecz gdy znów otwo­rzy­łem oczy, tam­ten wóz już znik­nął. Obej­rzaw­szy się, ujrza­łem go wysoko w poło­wie zbo­cza, wbi­tego mię­dzy parę sosen.

— Tam są! — zawo­łał Jimmy.

Zbli­ża­li­śmy się do obozu. Droga bie­gła teraz zupeł­nie pro­sto, z obu jej stron wzno­siły się wzgó­rza, a lasy wyglą­dały pięk­nie w świe­tle księ­życa. Samo­chód dziadka Eli­pha­leta był daleko przed nami, ale nagle gwał­tow­nie skrę­cił, zje­chał do rowu i wywró­cił się.

— Zła­pał gumę! — jęk­nął Jimmy.

Czarny sedan też był przed nami. Zoba­czy­łem, jak dzia­dek gra­moli się z roz­bi­tego auta, spo­gląda za sie­bie i bie­gnie w górę zbo­cza, do lasu. Sedan sta­nął, męż­czyźni wysko­czyli z niego i pobie­gli za dziad­kiem. Strze­lali do niego.

— Teraz rozu­miem — powie­dzia­łem. — Są zwa­śnieni z twoim dziad­kiem.

Kula z wizgiem zry­ko­sze­to­wała od naszego wozu. Dwaj męż­czyźni cze­kali na nas, gdy pozo­stali pobie­gli do lasu. Jimmy schy­lił głowę i gwał­tow­nie zaha­mo­wał. Ponie­waż aku­rat pocią­ga­łem z dzbanka, nie zauwa­ży­łem zagro­że­nia, dopóki nie prze­le­cia­łem przez przed­nią szybę.

To było cho­ler­nie twarde lądo­wa­nie. Kawa­łek szkła wbił mi się w skalp i spra­wiał ból, więc usia­dłem i go wyją­łem. Utkwi­łem we wraku samo­chodu dziadka Eli­pha­leta, na który wpa­dli­śmy, a ci dwaj faceci szar­pali się z Jim­mym. Umiał się bić jak na takiego kur­du­pla. Jed­nak jeden z nich zaszedł go od tyłu i unie­ru­cho­mił, a drugi potęż­nym cio­sem tra­fił mojego kum­pla w szczękę.

— Prze­stań­cie — powie­dzia­łem lekko wku­rzony. — Zostaw­cie go, sły­szy­cie?

Jimmy padł w śnieg i nie ruszał się, lecz ci dwaj odwró­cili się zasko­czeni. Byli rośli i krzepcy i obaj mieli pisto­le­ciki, które we mnie wymie­rzyli.

— Następny żoł­nierz! — zawo­łał jeden z nich. — Giń, du Schwe­ine­hund!

No cóż, mama zawsze mi mówiła, że z bro­nią nie ma żar­tów, więc gdy ci dwaj zaczęli strze­lać, ja pospiesz­nie scho­wa­łem się za tym, co zostało z samo­chodu dziadka. Sil­nik wyglą­dał naprawdę kiep­sko i rze­czy­wi­ście był w złym sta­nie, bo gdy się o niego opar­łem, ode­rwał się od reszty. Usko­czy­łem w samą porę, ale kula dra­snęła moje ucho. Ci dwaj zbli­żali się do mnie, strze­la­jąc.

— On nie jest uzbro­jony, Hans — mruk­nął jeden z nich. — Zajdź go z pra­wej…

W woj­sku nazy­wają to ata­kiem z flanki. Wie­dzia­łem, że nie mogę pozwo­lić, by ktoś z bro­nią w ręku zaszedł mnie z boku, więc posta­no­wi­łem dzia­łać szybko, dopóki się nie roz­dzie­lili. Pod­nio­słem sil­nik i rzu­ci­łem nim w nich, cho­ciaż był nie­zwy­kle ciężki.

— Gott! — krzyk­nął jeden z tam­tych, a drugi jęk­nął: — Der Teu­fel!

Padli w zaspę przy­gnie­ceni sil­ni­kiem, tak że widzia­łem tylko ich ster­czące spod niego stopy. Poru­szały się przez chwilkę, a potem znie­ru­cho­miały, więc pomy­śla­łem, że przez jakiś czas nie będą spra­wiali kło­po­tów. Jed­nak biedny Jimmy leżał bez­wład­nie z zamknię­tymi oczami. Chcia­łem go ocu­cić, więc rozej­rza­łem się za dzban­kiem, ale roz­bił się i śnieg cicho syczał tam, gdzie roz­lał się samo­gon. Jakaś sójka już taplała się w kałuży i wrzesz­czała jak osza­lała.

Pod­nio­słem Jimmy’ego i ruszy­łem do obozu, gdzie mia­łem scho­wany drugi dzban ber­be­lu­chy. Dzia­dek Eli­pha­let krzy­czał coś w lesie, ale mama zawsze mi mówiła, że to nie­ład­nie mie­szać się w waśnie innych kla­nów. Co innego pomóc Jimmy’emu, który był moim kum­plem. Pamię­tam, że w lipcu, gdy Goodwi­no­wie całą bandą napa­dli na Jema Mar­tina, który cho­dzi o kuli, potur­bo­wa­łem ich, a wtedy Jem zaczął do mnie strze­lać i wrzesz­czeć, żebym pil­no­wał swo­jego nosa. Wycią­ga­jąc mi śru­ciny, mama powie­działa, że dobrze mi tak.

Nagle jed­nak uświa­do­mi­łem sobie, że krzyki dobie­gają z tego miej­sca na zbo­czu, gdzie stoi samotna zła­mana sosna, i zmie­ni­łem zda­nie. Ostroż­nie uło­ży­łem Jimmy’ego w rowie i pobie­głem. Stopy mnie bolały, więc zdją­łem buty i zosta­wi­łem w spróch­nia­łym pniu, po czym pobie­głem dalej.

Jakoś nie prze­pa­dam za tymi wszyst­kimi nowin­kami.

Zbo­cze wzgó­rza prze­ci­nał parów — koryto stru­mie­nia — a na jego skraju, pod kępą sosen, dzia­dek Eli­pha­let sza­mo­tał się z czte­rema napast­ni­kami. Nie był jed­nak dla nich żad­nym prze­ciw­ni­kiem. Powa­lili go i trzy­mali, cho­ciaż prze­kli­nał ich tak siar­czy­ście, że nie­wiele bra­kło, by opa­lił sobie wąsy.

— Ach! Ver­dammt żoł­nierz! — zauwa­żył jeden z nich, rosły i krępy wąsacz.

— Zacze­kaj pan — powie­dzia­łem. — Po co zaraz się­gać po broń. Pil­nuj­cie swo­ich spraw, a ja przy­pil­nuję moich.

— On nie jest uzbro­jony, Kurt — szep­nął inny z tej czwórki. — Może…

Kurt się rozej­rzał.

— Jesteś sam?

Wciąż we mnie celo­wał.

— Pew­nie. Chcę tylko powie­dzieć, że nie powin­ni­ście się tu krę­cić. Wyno­cha stąd, zanim was pogo­nię.

Tym­cza­sem dzia­dek kwi­czał jak zarzy­nany świ­niak.

— Ratunku! — wrzesz­czał. — Mor­dują!

— Nie mogę ci pomóc — powie­dzia­łem do niego. — Mama zawsze mi powta­rzała, żebym się nie mie­szał do cudzych waśni. Co zamier­za­cie zro­bić? — spy­ta­łem Kurta.

— My… hm… już stąd zni­kamy — powie­dział, patrząc na mnie dziw­nie.

— To w porządku. Skoro zni­ka­cie. Ja też się zmy­wam.

Już się odwra­ca­łem, gdy huk­nął strzał i coś rąb­nęło mnie w skroń. Mia­łem szczę­ście, że wła­śnie się obra­ca­łem, ina­czej mój mózg roz­bry­znąłby się po całej oko­licy. A tak kula tylko ogłu­szyła mnie na chwilę, a gdy się ock­ną­łem, sta­łem w śniegu, przy­wią­zany do drzewa. Wie­dzia­łem, że nie­długo byłem nie­przy­tomny; dzia­dek Eli­pha­let był przy­wią­zany obok, do innej sosny.

— To nie­zbyt przy­ja­zne trak­to­wa­nie — skar­ci­łem ich. — Nie zamie­rzam się wtrą­cać do waszych waśni.

— Cicho, du Schwe­ine­hund! — wark­nął Kurt. — Musimy się spie­szyć, mamy mało czasu. Gdzie scho­wa­łeś te papiery, stary głup­cze?

Dzia­dek tylko z wście­kło­ścią potrzą­snął głową. Kurt się uśmiech­nął.

— Zdej­mij­cie mu buty. I daj­cie mi zapałki. A w mię­dzy­cza­sie, Fritz, sprawdź­cie, czy ten imbe­cyl żoł­nierz coś wie.

— O rany, jestem zwy­kłym sze­re­gow­cem — wyja­śni­łem, ale mnie nie słu­chał.

Prze­stra­szony dzia­dek wrzesz­czał i klął, gdy roz­sz­nu­ro­wy­wali mu buty, ale chyba dopiero się roz­grze­wał. Kiedy zaczęli przy­pie­kać mu stopy zapał­kami, rzu­cane przez niego prze­kleń­stwa stały się bar­dzo pomy­słowe. Usi­ło­wa­łem zapa­mię­tać choć kilka, żeby powtó­rzyć je wujowi Ayl­me­rowi, cho­ciaż wie­dzia­łem, że gdyby mama to usły­szała, obdar­łaby mnie ze skóry.

Tym­cza­sem zaczęli przy­pie­kać zapał­kami także moje stopy, a ja uprzej­mie im podzię­ko­wa­łem, bo już chwilę sta­łem tam boso na śniegu.

— Pode­szwy stóp ma chyba z rze­mie­nia! — mruk­nął Fritz. — Ach! On jest jak dino­zaur, wcale nie czuje bólu!

Już mia­łem mu powie­dzieć, że jeśli chce, by mnie zabo­lało, to powi­nien kop­nąć mnie w goleń, ale pomy­śla­łem, że lepiej nie. Po jakimś cza­sie dzia­dek Eli­pha­let jęk­nął:

— W paro­wie, niech was szlag! Tam jest jaski­nia i w niej ukry­łem papiery.

— Ja! — rzekł z zado­wo­le­niem Kurt. — Mam nadzieję, że nie kła­miesz! Chodźmy! Fritz, ty zostań tutaj i popil­nuj tych dwóch.

— Czy mam…

— Zacze­kaj, aż będę miał te papiery. Wtedy możesz ich zabić.

— To naprawdę nie po przy­ja­ciel­sku — zwró­ci­łem mu uwagę. — Hej! Dziadku! Mówi­łeś o jaskini w tym paro­wie?

Tylko jęk­nął, a Kurt i dwaj inni zaczęli scho­dzić po zbo­czu. Fritz okrę­cał pisto­let na palcu, który trzy­mał w osło­nie spu­stu, i uśmie­chał się.

— Trzy­maj się z daleka od tej jaskini, sły­szysz? — zawo­ła­łem za Kur­tem.

— Zastrzel żoł­nie­rza, Fritz, jeśli zacznie spra­wiać kło­poty! — odkrzyk­nął.

Do licha, pomy­śla­łem, czas coś zro­bić. Zaczą­łem szar­pać sznury krę­pu­jące moje ręce. Fritz zauwa­żył to i kazał mi prze­stać, ale nie zwra­ca­łem na niego uwagi. Zaszedł mnie z tyłu i ude­rzył pisto­le­tem po rękach, mam­ro­cząc coś pod nosem. Nie prze­sta­wa­łem.

Wtedy wyszedł zza drzewa, sta­nął przede mną i szturch­nął mnie w brzuch lufą pisto­letu.

— Bar­dzo dobrze. Zastrzelę cię — powie­dział. — Heil…

Chyba nie­wiele wie­dział o waśniach, ina­czej nie pod­szedłby tak bli­sko. Z całej siły wal­ną­łem go z kafara w czoło i natych­miast roz­bo­lała mnie głowa. Fritz upu­ścił pisto­let i przez chwilę chwiał się z głup­ko­wa­tym uśmie­chem przy­kle­jo­nym do twa­rzy, po czym upadł. Na czole szybko rósł mu wiel­gachny guz.

Jakoś nie czu­łem wewnętrz­nej potrzeby uża­la­nia się nad nim, tylko uwol­ni­łem się z wię­zów i pod­nio­słem jego broń. Dzia­dek Eli­pha­let krzy­czał, żebym go uwol­nił, ale za bar­dzo się spie­szy­łem. Kurt i jego kom­pani już zeszli do parowu. Zbie­głem po zbo­czu, wzbi­ja­jąc fon­tanny śniegu, aż ich dogo­ni­łem. Szybko zbli­żali się do jaskini, brnąc w głę­bo­kim śniegu, a chwi­lami bro­dząc w stru­mie­niu, który nie był cały skuty lodem.

— Hej! — zawo­ła­łem do nich. — Trzy­maj­cie się z daleka od tej jaskini!

Lecz oni tylko zaczęli strze­lać, nie celu­jąc zbyt sta­ran­nie i pokrzy­ku­jąc w jakimś obcym języku. Odpo­wie­dzia­łem ogniem, ale chy­bi­łem, ponie­waż ni­gdy przed­tem nie mia­łem w ręku takiego pisto­letu. Tra­fi­łem jed­nego w ramię, ale w lewe, co mnie zmar­twiło. Mama spra­łaby mnie za takie strze­la­nie.

W końcu opróż­ni­łem maga­zy­nek i cisną­łem w Kurta pisto­le­tem, po czym sko­czy­łem z urwi­stego brzegu parowu. Miał nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć stóp wyso­ko­ści i wylą­do­wa­łem na jed­nym z kom­pa­nów Kurta. Był to ten, który miał uszko­dzone ramię — jedy­nie ramię, dopóki na niego nie spa­dłem. Potem już tylko leżał głową w zaspie i nie­mrawo poru­szał nogami.

Zostało ich trzech, ale strze­lali tak zapa­mię­tale, że dwaj opróż­nili maga­zynki. Trzeci wypa­lił do mnie, gdy na niego ruszy­łem, i kula ześli­znęła mi się po żebrach. Uży­łem stra­te­gii: prze­to­czy­łem się po śniegu i zła­pa­łem go za nogi.

Pozo­stali już nad­bie­gali, chcąc mnie wykoń­czyć, ale ja wsta­łem, trzy­ma­jąc schwy­ta­nego za nogi, tak że zwi­sał głową w dół, dopóki nie zakrę­ci­łem nim w powie­trzu. Wrza­snął i wypu­ścił pisto­let. Sta­ną­łem w roz­kroku i krę­ci­łem nim młynka, zamie­rza­jąc jak maczugą powa­lić Kurta oraz tego dru­giego. I udało mi się to. Potem go puści­łem i prze­le­ciał przez parów, po czym odbił się od jed­nego z wiel­kich gła­zów. Znikł mi z oczu i już nie dawał znaku życia.

Kurt pod­niósł się i pobiegł w kie­runku jaskini, ale ten drugi obra­cał się i pró­bo­wał we mnie wyce­lo­wać. Nie było czasu, by mu to grzecz­nie wyper­swa­do­wać, więc z impe­tem sko­czy­łem mu na brzuch. Pomimo to nie chciał wypu­ścić z ręki pukawki, ale zro­bił to, gdy troszkę go pode­pta­łem.

— Ach! — jęk­nął. — Der Blitz­krieg!

To były jego ostat­nie słowa.

Kurt już był w jaskini, kiedy go dogo­ni­łem. Pochy­lony wpy­chał do kie­szeni jakieś papiery, ale obró­cił się i strze­lił do mnie, okrop­nie pudłu­jąc. Ja nie mia­łem broni i nie chciało mi się żad­nej szu­kać, więc się nachy­li­łem i zgar­ną­łem pecynę śniegu. Rzu­ci­łem nią w Kurta na moment przed tym, jak jedna z jego kul tra­fiła mnie w ramię i zdrę­twiała mi cała lewa ręka. Mam jed­nak dobre oko — nawet mama to przy­znaje — i śnieżka roz­pry­sła się na twa­rzy Kurta. Sądząc po jego reak­cji, musiało w niej być tro­chę ziemi.

Pod­bie­głem i spró­bo­wa­łem wyrwać mu broń, ale nie chciał jej oddać. Kop­nął mnie w goleń, co zawsze dopro­wa­dza mnie do szału. Trzy­ma­jąc go za nad­gar­stek, zaczą­łem tłuc nim o ściany. Po chwili prze­stał krzy­czeć, mocno potur­bo­wany, a kiedy go puści­łem, prze­le­ciał w powie­trzu przez wylot jaskini i zatrzy­mał się dopiero na pniu sosny na dru­gim brzegu stru­mie­nia. Potem sto­czył się do niego i już się nie ode­zwał.

Tro­chę krwa­wi­łem, ale — do licha — mia­łem jesz­cze coś do zro­bie­nia. Wycią­gną­łem tych czte­rech z parowu i zawlo­kłem z powro­tem tam, gdzie zosta­wi­łem dziadka Eli­pha­leta. Wzią­łem ze sobą dzban samo­gonu i roz­wią­zaw­szy dziadka, ura­czy­łem go nim, cze­ka­jąc, aż ochło­nie. Wtedy na zbo­cze chwiej­nie wszedł Jimmy, pro­wa­dząc małą armię z puł­kow­ni­kiem i majo­rem na czele, więc musia­łem scho­wać dzban pod krza­kiem.

Potem tyle się działo, że nie­wiele z tego pamię­tam, ale w końcu znów byłem w namio­cie z Jim­mym, leża­łem na mojej pry­czy i leni­wie poru­sza­łem pal­cami stóp. Śmiać mi się chciało z tego, jak cer­to­lili się z moim ramie­niem, z tych wszyst­kich ban­daży i leków. Mama nało­ży­łaby na ranę maść, wlała mi do gar­dła galon samo­gonu i zdzie­liła mnie za pako­wa­nie się w tara­paty. Tylko że wcale nie wpa­ko­wa­łem się w tara­paty. Wprost prze­ciw­nie, jak wyja­śnił mi Jimmy.

— To byli szpie­dzy, agenci obcego pań­stwa, Saunk — powie­dział, paląc papie­rosa i zdej­mu­jąc buty. — Założę się, że dosta­niesz za to medal.

— Do licha, ja tylko pil­no­wa­łem tego, co moje — stwier­dzi­łem.

Popa­trzył na mnie ze zdzi­wie­niem, ale mówił dalej:

— Ten stop dziadka jest naprawdę dobry. Jutro puł­kow­nik wysyła dziadka do Waszyng­tonu, gdzie prze­każe dowódz­twu doku­men­ta­cję wyna­lazku. A dzięki tobie nie zdo­byli go ci nie­go­dziwi szpie­dzy, Saunk. To był naj­od­waż­niej­szy czyn, jaki widzia­łem w życiu.

— Po pro­stu nie mogłem pozwo­lić im wejść do tej jaskini — po tych sło­wach się zamkną­łem, bo już i tak za dużo mie­li­łem ozo­rem. Jed­nak Jimmy wyglą­dał na zdzi­wio­nego i tak długo nękał mnie pyta­niami, że w końcu musia­łem się przy­znać, ale kaza­łem mu przy­siąc, że zachowa to w tajem­nicy. — Jak myślisz, skąd biorę samo­gon? Nie przy­sy­łają mi go z Ken­tucky. Mam bim­brow­nię.

Jimmy’emu opa­dła szczęka.

— Chyba nie mówisz o…

— Mówię. Jest w tej jaskini. Tylko się nie wyga­daj, bo nie dosta­niesz ani łyczka. A to cho­ler­nie dobry samo­gon. Wuj Ayl­mer poka­zał mi, jak go robić.

Jimmy zaśmie­wał się do roz­puku, ale w końcu spo­waż­niał.

— No dobrze, Saunk. Masz w lesie nie­le­galną gorzel­nię. Nie pisnę o tym słowa. Jed­nak i tak jesteś boha­te­rem. Prze­cież zła­pa­łeś tych szpie­gów, prawda?

— Do licha — powie­dzia­łem. — Myśla­łem, że to cel­nicy.

prze­ło­żył Zbi­gniew A. Kró­licki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Hog­ben Chro­nic­les (volume 2)

1. The Old Army Game © 1941 by Bet­ter Publi­ca­tions

2. Exit the Pro­fes­sor © 1947 by Stan­dard Maga­zi­nes

3. Pile of Tro­uble © 1948 by Stan­dard Maga­zi­nes

4. See You Later © 1949 by Stan­dard Maga­zi­nes, rene­wed 1977 by C.L. Moore

5. Cold War © 1949 by Stan­dard Maga­zi­nes, rene­wed 1977 by C.L. Moore

6. The Twonky © 1942 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1969 by C.L. Moore

7. Housing Pro­blem © 1944 by Street and Smith Publi­ca­tions

8. Shock © 1943 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1970 by C.L. Moore

9. A Gnome There Was © 1941 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1968 by C.L. Moore

10. Open Secret (1943) © 1943 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1970 by C.L. Moore

11. Rite of Pas­sage (1956) © 1956 by The Mer­cury Press

12. This Is the House (1946) © 1946 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1973 by C.L. Moore

13. All Is Illu­sion (1940) © 1940 by Street and Smith Publi­ca­tions

All rights rese­rved

Opo­wia­da­nia prze­ło­żone przez Danutę Gór­ską, Jolantę Kozak i Zofię Uhry­now­ską-Hanasz uka­zały się już wcze­śniej w innych zbio­rach w języku pol­skim.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Sła­wo­mir Folk­man

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wszystko jest ilu­zją, wyd. I w tej edy­cji, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-988-2

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer