Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Drugi tom opowiadań jednego z mistrzów złotego wieku science fiction.
Wszystko jest iluzją to drugi tom opowiadań jednego z mistrzów złotego wieku science fiction. Niezwykły, i niestety nieco zapomniany, talent Kuttnera lśni najjaśniej w krótkiej formie. W tym tomie prezentujemy kolejny niewielki wycinek jego twórczości. Są tu m.in. po raz pierwszy zebrane w jednym tomie wszystkie opowiadania o Hogbenach, wywodzącej się z Atlantydy rodzinie mutantów, którzy dla wygody używają stosu atomowego, potrafią ingerować w kod genetyczny – a i tak są bardziej normalni niż wielu ludzi. Oprócz tego znajdziemy tu tajemniczego Twonka, szaloną wyprawę w świat gnomów, przestrogę przed mieszaniem się w sprawy magicznych sublokatorów oraz cztery opowiadania po raz pierwszy prezentowane polskim czytelnikom. Kuttner zachwyca pomysłami, w których błyskotliwie łączą się humor, refleksja i wyobraźnia.
Kuttner nie miał rodziny, ale […] jego „dzieci” żyją tutaj, w jego książkach. Są cudowne, wyjątkowe, wspaniałe. Chcę, żebyście je poznali. - Ray Bradbury.
Obok Kornblutha, Bestera i garstki innych z tego okresu Kuttner umiał przezwyciężyć ograniczenia pulpowej literatury […], jego utwory stały się wyrafinowane i eleganckie. - Bud Webster, "Past Masters"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 36 min
Lektor: Marcin Stec
Kiedyś myślałem, że wojsko to zabawa — maszerowanie w kółko z bronią na ramieniu i we wdzianku khaki. Nawet chętnie opuściłem wzgórza Kentucky, sądząc, że zobaczę kawałek świata i może trochę się rozerwę.
W Piney było strasznie nudno, od kiedy zginął ostatni z chłopaków Fletchera, i wuj Aylmer wciąż mówił, że nie powinien był wykańczać Jareda Fletchera, bo ten był ostatni z tego klanu i teraz już nie ma z kim walczyć. Od tej pory wuj zaczął spożywać kukurydzianą berbeluchę w naprawdę dużych ilościach i musieliśmy pędzić po godzinach, żeby mu jej nie brakło.
No cóż, nauczyciel ze szkółki w Piney zawsze mi mówił, żebym zaczynał opowiadać od początku, więc chyba tak zrobię. Tylko nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może tego dnia, gdy dostałem list zaadresowany do Hueta Hogbena, przynajmniej według taty, który jako tako umiał czytać. Tak jakby.
— Taa — powiedział. — Tak tu stoi, jak nic. To chyba do ciebie, Saunk.
Zwą mnie Saunk, bo jestem trochę niski i cherlawy jak na Hogbena. Mama mówi, że jeszcze urosnę, ale mam już prawie dwadzieścia dwie wiosny i ledwie ponad sześć stóp wzrostu. Martwiło mnie to moje cherlactwo, więc często wymykałem się z domu rąbać drwa, żeby nabrać sił. W każdym razie tata zaniósł ten list do nauczyciela, żeby mu go odczytał. Wrócił nabuzowany.
— Będziem walczyć! — wrzeszczał z daleka. — Jest wojna! Dawaj, Aylmer. Bierz swoją pukawkę.
Wuj Aylmer siedział w kącie, popijając kukurydziany samogon i odganiając bobasa od dzbanka.
— Wojna się skończyła — wymamrotał gniewnie. — Nie dalim rady tym cholernym Jankesom. Słyszałem, że generał Lee nie żyje.
— Jest wojna — rzekł z uporem tata. — Nauczyciel mówi, że Saunk musi na nią iść.
— Chcesz powiedzieć, że znów mamy secesję? — spytał go wuj Aylmer, przechylając dzbanek. — Zawsze mówiłem, że te cholerne Jankesy nie utrzymają nas w Unii.
— Tego nie wiem. Nie dałem rady poskładać do kupy wszystkiego, co ględził ten nauczyciel. Pojąłem tylko, że jest wojna.
Mama już wyjmowała z szafy swój stary muszkiet.
— Dalej, Aylmer — zachęciła. — Pójdziemy wszyscy. Nie wiem, co za pożytek będzie z takiego kurdupla jak ty — powiedziała do mnie — ale przynajmniej umiesz strzelać.
— O rany, mamo — powiedziałem, widząc nauczyciela nadjeżdżającego na swoim mule. — Umiem się bić.
Wuj Aylmer zarechotał.
— Te chłopaki Bowyera niemal spuścili ci łomot. A było ich tylko sześciu.
— Napadli mnie od tyłu — zaprotestowałem. — No i jak złapałem oddech, dałem im wciry.
— Skrzeczycie jak sójki — skarciła nas mama. — Idziemy.
No więc wszyscy ruszyliśmy do drzwi i lekko zdeptaliśmy nauczyciela, ale to jego wina, bo nie dość prędko uskoczył. Jednak mama ma dobre serce, więc wróciła i podniosła go z ziemi. Mamrotał coś o gorylach i bizonach, ale doszedł do siebie, jak wlaliśmy mu w gardło trochę berbeluchy, po krótkiej szamotaninie z wujem Aylmerem, który nie chciał oddać dzbanka. Wtedy nauczyciel nagle wyrwał się nam i wetknął głowę do stojącego na stole wiadra z wodą, ale uprzejmie nie zwróciliśmy na to uwagi, bo w końcu był gościem.
— Najpierw mnie tratujecie, a potem cucicie płynną lawą. Boże! — zauważył, lekko rozgoryczony.
— Nie wyrażaj się pan — upomniała go mama, wskazując mnie ruchem głowy. — Są tu nie tylko dorośli.
— Jeśli on urośnie jeszcze trochę, zamontują mu na głowie światła pozycyjne — powiedział nauczyciel, ale nie załapałem, o co mu idzie.
— Dobra, spieszymy się — warknął wuj Aylmer, odbierając nam dzbanek.
— Nie ma żadnej wojny! — krzyknął nauczyciel, łapiąc się za głowę. — Pan Hogben uciekł, zanim zrozumiał, co mówię.
No cóż, gadał i gadał, aż w końcu pojęliśmy, o co w tym wszystkim chodzi. Najwidoczniej jakieś klany wojowały w Europie, więc powinniśmy naoliwić nasze pukawki, na wypadek gdyby zrobili się niesforni i zaczęli strzelać do nas. Na zdrowy rozum, powiedziała mama, wszyscy powinniśmy wstąpić do wojska.
— Nie możecie — powiedział nauczyciel czerwony jak burak. — Tylko Huet został powołany.
— Równie dobrze mogliby powołać niemowlaka — warknął tata. — Saunk to jeszcze niedorostek.
— Ma ukończone dwadzieścia jeden lat. A pan jest za stary, panie Hogben.
Tata ruszył na nauczyciela, ale mama pospiesznie go przytrzymała.
— Uspokój się — warknęła, więc usłuchał, mamrocząc coś pod nosem. — Już nie jesteś młodym kogucikiem.
— A właściwie ile pan ma lat, panie Hogben? — spytał nauczyciel.
— Straciłem rachubę w osiemdziesiątym siódmym — odrzekł po namyśle tata.
— Ja mam sto trzy — zachichotał wuj Aylmer, ale wszyscy w Piney wiedzą, jaki z niego łgarz.
Nauczyciel zacisnął powieki i dziwnym głosem rzekł:
— Prezydent Stanów Zjednoczonych zatwierdził powszechną mobilizację mężczyzn w wieku od dwudziestu jeden do trzydziestu pięciu lat. Huet ma odbyć roczną służbę wojskową, chyba że zostanie z niej zwolniony.
— Jest kurduplem — rzekł z zazdrością tata. — Nie wezmą go.
Mama jednak się namyślała.
— Musisz zrobić to, czego żąda prezydent, Saunk. Teraz siądź z nauczycielem i staraj się zrozumieć, czego chce.
Zrobiłem, co mi kazała, i zaczęliśmy wypełniać ten dokument, który przysłał mi prezydent. Niesporo nam szło, bo wuj Aylmer ciągle przerywał, ale w końcu nauczyciel wyrwał mu dzbanek i przełknął trochę samogonu.
— Błee! — prychnął, oblewając się potem. — Rozpaczliwe sytuacje wymagają rozpaczliwych środków. Zobaczmy, Saunk. Jakie masz dochody?
— Raz dostałem od starego Langlanda parę portek za kwartę berbeluchy — odrzekłem po namyśle.
Prask! — Mama walnęła mnie w głowę miotłą.
— A skąd ją wziąłeś? Ukradłeś ją z bimbrowni?
— O rany, nie, mamo — powiedziałem, uchylając się przed następnym ciosem. — Wuj Aylmer dał mi ją, żebym nie mówił, jak…
— Zamknij dziób! — wrzasnął wuj Aylmer, kopiąc mnie w goleń.
— Dochody! — powiedział, a właściwie krzyknął nauczyciel. — Gotówka! Pieniądze!
— W maju znalazłem dziesięć centów — przypomniałem sobie.
Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak szybko wyszedł z siebie. Jednak odpuściłem mu, bo nauczyciel jest tu obcy, a kiedy wypił jeszcze trochę berbeluchy, poczuł się lepiej. W każdym razie zabrał ten papier i powiedział, że sam się nim zajmie. I nie musiałem nic więcej robić, aż pewnego dnia nauczyciel powiedział mi, że muszę iść na komisję poborową.
Wszystko trochę mi się miesza w pamięci, ale nagle znalazłem się w jakimś pomieszczeniu z wujem Aylmerem i kilkoma nieznanymi mi mężczyznami. Dziwnie gadali. Kazali mi zdjąć ubranie i wejść do sąsiedniego pokoju, co zrobiłem, a tam jakiś pokurcz wrzasnął coś o niedźwiedziu i wybiegł, zostawiając otwarte drzwi. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie widziałem żadnego niedźwiedzia.
No to zaczekałem, aż wrócił z jakimś dużym facetem, który śmiał się od ucha do ucha.
— W porządku, doktorze — powiedział. — To nie niedźwiedź. Według dokumentów to jest Huet Hogben.
— Strasznie… hm… włochaty — wykrztusił pokurcz.
— Nie goliłem się od tygodnia — wyjaśniłem. — Zarzynaliśmy świnie i brzytwa się gdzieś zapodziała. Poza tym wcale nie jestem włochaty. Powinien pan zobaczyć tatę. Ma futro jak jedno z tych stworzeń, które nauczyciel nazywa jakami.
Doktor opukiwał moją pierś, ale niczego nie czułem. Po chwili orzekł:
— Zdrów jak ryba. Podnieś te hantle, Hogben.
Pokazał mi leżący na podłodze kawałek żelaza z uchwytem, więc spróbowałem zważyć to w ręku. Było lżejsze, niż wyglądało, jakoś tak wyśliznęło mi się z dłoni i rąbnęło w ścianę. Osypał się tynk.
— Wielkie nieba! — rzucił doktor.
— O rany, przykro mi — powiedziałem, na co on rzekł:
— Będzie ci jeszcze bardziej przykro, kiedy rozpoczniesz szkolenie i zaczniesz wykonywać rozkazy sierżanta. Jak znam sierżantów, przesiedzisz cały ten czas w pace.
Nagle wybuchło zamieszanie, bo wuj Aymler się dowiedział, że go nie powołają, więc odpiął drewnianą nogę i zaczął ich nią okładać. W końcu unieruchomiłem go, starając się nie słuchać, co mówi — bo nie były to słowa odpowiednie dla uszu takiego dorastającego chłopca jak ja — i przywiązałem go do muła, po czym klepnąwszy zwierzę w zad, odesłałem do domu. Jeszcze tylko przez chwilę widziałem głowę wuja Aylmera podskakującą pod brzuchem muła i słyszałem płynący z jego ust potok przekleństw, od których biednemu zwierzęciu zjeżyła się sierść. Potem zauważyłem, że wszyscy na ulicy się na mnie gapią, i przypomniałem sobie, że nic na sobie nie mam. Jeszcze nigdy nie byłem tak zawstydzony.
Nauczyciel mówi, że jeśli dzieje się coś, o czym nie chcemy mówić, to trzeba umieścić rząd gwiazdek na papierze. Ja nie umiem pisać, więc wyręcza mnie kolega i to on nakreśli te gwiazdki.
* * * * * * * * * * * * * * * * * *
Wszystkie one oznaczają, że znów się ubrałem, potem było mnóstwo ceregieli, ale w końcu znalazłem się w obozie jako prawdziwy żołnierz. Jednak doktor nie mówił prawdy, gdy powiedział, że cały ten czas przesiedzę w pace. Mama zawsze mi powtarzała, żebym słuchał rozkazów — przynajmniej dopóki nie dorosnę — więc słuchałem.
Czasem ludzie wściekali się bez żadnego powodu, na przykład kiedy poszliśmy na strzelnicę i po wywaleniu dziury w środku mojej tarczy wywaliłem dziury w środku wszystkich innych tarcz. Potem strasznie wydziwiali, kiedy wyciąłem dziury w butach, bo nie mieściły mi się palce, albo gdy nadepnąłem jednemu takiemu na twarz — chociaż to był wypadek. Potknąłem się, a on sam się podłożył. Bo dokuczał mojemu kumplowi i uderzył mnie w nos, kiedy kazałem mu przestać, więc odwieźli go do szpitala, a mnie wsadzili do paki.
Mój kumpel nazywał się Jimmy Mack i był niewiarygodnie wykształcony. Niski i chudy, ledwie ważył dość, by wzięli go do wojska, więc chyba trzymaliśmy się razem, bo obaj byliśmy kurduplami. Powiedział, że jego dziadek jest bardziej uczony niż on. Dziadek Eliphalet Mack, tak się nazywał, wynajdywał różne rzeczy. Wszyscy uważali go za wariata, ale Jimmy mówił, że wcale nie jest szalony. Pracował nad czymś, dzięki czemu samoloty miały lepiej latać. Jimmy nazywał to coś stopem.
Najwyraźniej zrobiony z tego czegoś samolot mógł być strasznie duży i zabierać dość paliwa, żeby dolecieć strasznie daleko. Tylko że dziadek Mack jeszcze nie wynalazł tego stopu, bo wciąż coś wysadzał w powietrze. Mieszkał niedaleko obozu i raz odwiedziliśmy go na przepustce, ale wysadził nas tylko troszkę, gdy próbował nam pokazać, jak działa ten jego wynalazek. Zostawiliśmy go popłakującego i rozczesującego wąsy, które lekko sobie osmalił, ale Jimmy twierdził, że dziadek jeszcze dopnie swego.
Obóz znajdował się w pobliżu lasu, więc ilekroć miałem okazję, wymykałem się do niego pilnować interesu. To była moja prywatna sprawa, więc nie mówiłem o tym nawet Jimmy’emu. I przez to wpadłem w tarapaty. Pewnego dnia zaprowadzili mnie do pokoju pełnego oficerów i zaczęli zadawać jakieś niezrozumiałe dla mnie pytania.
Major chyba mnie lubił, ale był wściekły. Wciąż wymachiwał kawałkiem zmiętego papieru i gapił się na mnie.
— Szeregowy Hogben! — wypalił nagle. — Gdzie byliście dziś po południu?
— O rany, majorze. Ja tylko poszedłem się przejść.
— Poza obozem?
— No… tak jest — przyznałem, nie chcąc kłamać.
— Złamałeś regulamin. I to nie po raz pierwszy. Kilkakrotnie widziano, jak szedłeś do lasu.
— Ja po prostu lubię przechadzki po wzgórzach, panie majorze.
Jakiś oficer z białymi wąsami wydał taki odgłos, jakby się zakrztusił, i tak też na mnie spojrzał.
— Spodziewasz się, że w to uwierzymy? — zapytał.
— O rany, ja naprawdę lubię przechadzki — powiedziałem.
— Nie dlatego chodziłeś na wzgórza. Jak wyjaśnić ten świstek, który oficer znalazł w twojej kieszeni podczas inspekcji?
Major pokazał mi nadpalony kawałek papieru.
— Znalazłem go — wyjaśniłem. — Dzisiaj, kiedy byłem na wzgórzach. Trzepotał na wietrze, więc go podniosłem.
— Wiesz, co jest na nim napisane?
— Niezbyt dobrze umiem czytać. Pomyślałem, że poproszę Jimmy’ego, żeby mi to przeczytał.
— Jimmy’ego? — spytał ten wąsaty, a major rzekł:
— Szeregowy Mack. Jest poza wszelkimi podejrzeniami.
— Nikt nie jest! Szczególnie że ta zaszyfrowana wiadomość zawiera mapkę z położeniem obozu oraz informacje o… no, informacje.
— Niech pan posłucha, pułkowniku — rzekł major. — Szeregowy Hogben nie jest szpiegiem, jestem tego pewny. Myślę, że ktoś był na wzgórzach, obserwując obóz i nasze manewry, kiedy nadszedł Hogben i go spłoszył. Szpieg próbował spalić mapkę, ale zanim zdążył to zrobić, porwał ją wiatr.
— To trochę naciągane, majorze — warknął pułkownik.
— Nasze manewry nie były tajne, panie pułkowniku. Dlaczego szpieg miałby…
— Oni są dokładni — powiedział pułkownik, a ja zacząłem się zastanawiać, kim są ci „oni”. — Działają jak maszyny. Dbają o każdy szczegół. Nawet jeśli wydaje się nieistotny. Nie możemy ryzykować, że szpieg będzie krążył po obozie. Szeregowy Hogben, jesteście aresztowani.
— Do czasu dokładnego zbadania sprawy — dodał przyjaźnie major, ale ja pokręciłem głową.
— Czy to nie może zaczekać do jutra, panie majorze? Jimmy i ja dostaliśmy przepustkę i mamy odwiedzić jego dziadka. Napisał, że już ukończył pracę nad tym swoim wynalazkiem i chce go nam pokazać.
— Twoja przepustka zostaje cofnięta — warknął pułkownik. — Z kim się spotykałeś w lesie?
— Z nikim. Panie pułkowniku, obiecałem Jimmy’emu, że z nim pójdę, a mama mi mówiła, żebym zawsze dotrzymywał obietnic.
— Do paki! — powiedział pułkownik strasznie głośno i dyżurny oficer zabrał mnie tam, bardzo przygnębionego.
Wkrótce dowiedziałem się, że Jimmy już opuścił obóz i że zostawił mi wiadomość, żebym do niego dołączył. Pewnie nie wiedział, że siedzę w pace.
Na ile mogłem to stwierdzić, nie zrobiłem nic złego. No i obiecałem Jimmy’emu. Tak więc gdy zrobiło się ciemno, przecisnąłem się przez okienko, trochę powyginawszy kraty i poocierawszy sobie na nich knykcie. Księżyc właśnie wschodził nad wzgórzem i zobaczył mnie wartownik. To był ten facet, który jakiś czas temu próbował dokuczać Jimmy’emu i mi podpadł. Starałem się nie zrobić mu krzywdy, ale myślałem, że przynajmniej zdąży się lekko uchylić, kiedy zobaczy zbliżającą się pięść. Potem już tylko słabo pojękiwał i obawiałem się zostawić go na otwartym terenie, bo było bardzo chłodno.
W końcu wepchnąłem go do tej celi, z której przed chwilą się wydostałem. Uśpiłem go, wyjąłem mu z ust wybity ząb, żeby przypadkiem go nie połknął, i zostawiłem go tam. Prześliźnięcie się przez linię wart było ryzykowne, ale zdołałem to zrobić, po drodze zabierając dzbanek samogonu, po czym ruszyłem w drogę.
Noc była pogodna, jasna jak dzień. Sójki darły się do księżyca, samochody, warcząc, przemykały autostradą, a śnieg piętrzył się na drzewach. Czułem się doskonale. Tak więc przechyliłem dzbanek, łyknąłem berbeluchy i poszedłem.
Mniej więcej po półgodzinie minął mnie rozklekotany samochód mknący z zawrotną prędkością. Prowadził go wąsaty dziadek Jimmy’ego, Eliphalet Mack, i nawet mnie nie usłyszał, gdy wrzasnąłem.
Wygramoliłem się z rowu, do którego wskoczyłem, żeby mnie nie rozjechał, i natychmiast doń wróciłem, uskakując przed pędzącym wielkim czarnym sedanem. Jechało nim kilku mężczyzn. Jeden z nich krzyknął do mnie coś, co zabrzmiało jak Dummkopf!, ale przecież nie ma takiego słowa. Wypiłem jeszcze kilka łyczków i byłem gotów znów schronić się w rowie, bo nadjechał kolejny samochód.
Ten jednak zatrzymał się na mój widok i zobaczyłem, że za kierownicą siedzi Jimmy, a obok niego jakiś mały łysol.
— Saunk! — zawołał mój kumpel. — Wskakuj, szybko!
— O co to całe zamieszanie? — spytałem, podchodząc. — Dopiero co widziałem twojego dziadka.
Jimmy wepchnął mnie na tylne siedzenie. Mały łysol wysiadł, powiedział: „Możecie sobie wziąć tego busa” i uciekł.
Wtedy ruszyliśmy i jeszcze nigdy w życiu nie jechałem tak szybko.
— O rany — powiedziałem, przełażąc na przednie siedzenie. — Spokojnie, Jimmy. Po co ten pośpiech?
— Piąta kolumna — wyjaśnił mój kumpel. — Sądzę, że kręcili się tutaj, chcąc zdobyć jakieś tajemnice wojskowe, i dowiedzieli się o wynalazku dziadka. Gdy do niego przyjechałem, próbowali go zmusić, żeby wyjawił im skład stopu.
— Hę? — zdziwiłem się.
— Szpiedzy! — wrzasnął Jimmy. — Agenci obcego państwa! Walczyliśmy i dziadek uciekł z papierami. Pojechali za nim swoim samochodem, a ja zarekwirowałem ten, kiedy się ocknąłem. Fajny busik, no nie?
Jimmy jest mechanikiem. Wiecznie gada o silnikach i tym podobnych rzeczach.
— Ten mały łysol to kto? — zapytałem.
— To jego wóz. Gość przez kilka mil prosił mnie, żebym go wysadził, ale nie odważyłem się zatrzymać.
Ścięliśmy zakręt, wpadliśmy w poślizg na pokrytej śnieżną breją nawierzchni, wjechaliśmy do połowy nasypu, obróciliśmy się i wróciliśmy na szosę. Wgramoliłem się z powrotem na przednie siedzenie i wypiłem jeszcze kilka łyków berbeluchy.
— Ty chyba masz źle w głowie, Jimmy — orzekłem. — O co w tym wszystkim chodzi?
— Przecież próbuję ci to wyjaśnić, tępaku! Ci ludzie usiłują ukraść dziadkowi jego tajemnicę. Skład stopu do produkcji samolotów. Udoskonalił metodę jego otrzymywania…
— To dlaczego twój dziadek nie wezwał policji?
— Bo w pobliżu farmy nie ma żadnego posterunku. Założę się, że jedzie do naszego obozu. To najbliższe miejsce, w którym może otrzymać pomoc.
Jakiś samochód z turystami blokował nam drogę. Jimmy nacisnął klakson i dodał gazu. Usłyszałem zgrzyt i kilka przekleństw, lecz gdy znów otworzyłem oczy, tamten wóz już zniknął. Obejrzawszy się, ujrzałem go wysoko w połowie zbocza, wbitego między parę sosen.
— Tam są! — zawołał Jimmy.
Zbliżaliśmy się do obozu. Droga biegła teraz zupełnie prosto, z obu jej stron wznosiły się wzgórza, a lasy wyglądały pięknie w świetle księżyca. Samochód dziadka Eliphaleta był daleko przed nami, ale nagle gwałtownie skręcił, zjechał do rowu i wywrócił się.
— Złapał gumę! — jęknął Jimmy.
Czarny sedan też był przed nami. Zobaczyłem, jak dziadek gramoli się z rozbitego auta, spogląda za siebie i biegnie w górę zbocza, do lasu. Sedan stanął, mężczyźni wyskoczyli z niego i pobiegli za dziadkiem. Strzelali do niego.
— Teraz rozumiem — powiedziałem. — Są zwaśnieni z twoim dziadkiem.
Kula z wizgiem zrykoszetowała od naszego wozu. Dwaj mężczyźni czekali na nas, gdy pozostali pobiegli do lasu. Jimmy schylił głowę i gwałtownie zahamował. Ponieważ akurat pociągałem z dzbanka, nie zauważyłem zagrożenia, dopóki nie przeleciałem przez przednią szybę.
To było cholernie twarde lądowanie. Kawałek szkła wbił mi się w skalp i sprawiał ból, więc usiadłem i go wyjąłem. Utkwiłem we wraku samochodu dziadka Eliphaleta, na który wpadliśmy, a ci dwaj faceci szarpali się z Jimmym. Umiał się bić jak na takiego kurdupla. Jednak jeden z nich zaszedł go od tyłu i unieruchomił, a drugi potężnym ciosem trafił mojego kumpla w szczękę.
— Przestańcie — powiedziałem lekko wkurzony. — Zostawcie go, słyszycie?
Jimmy padł w śnieg i nie ruszał się, lecz ci dwaj odwrócili się zaskoczeni. Byli rośli i krzepcy i obaj mieli pistoleciki, które we mnie wymierzyli.
— Następny żołnierz! — zawołał jeden z nich. — Giń, du Schweinehund!
No cóż, mama zawsze mi mówiła, że z bronią nie ma żartów, więc gdy ci dwaj zaczęli strzelać, ja pospiesznie schowałem się za tym, co zostało z samochodu dziadka. Silnik wyglądał naprawdę kiepsko i rzeczywiście był w złym stanie, bo gdy się o niego oparłem, oderwał się od reszty. Uskoczyłem w samą porę, ale kula drasnęła moje ucho. Ci dwaj zbliżali się do mnie, strzelając.
— On nie jest uzbrojony, Hans — mruknął jeden z nich. — Zajdź go z prawej…
W wojsku nazywają to atakiem z flanki. Wiedziałem, że nie mogę pozwolić, by ktoś z bronią w ręku zaszedł mnie z boku, więc postanowiłem działać szybko, dopóki się nie rozdzielili. Podniosłem silnik i rzuciłem nim w nich, chociaż był niezwykle ciężki.
— Gott! — krzyknął jeden z tamtych, a drugi jęknął: — Der Teufel!
Padli w zaspę przygnieceni silnikiem, tak że widziałem tylko ich sterczące spod niego stopy. Poruszały się przez chwilkę, a potem znieruchomiały, więc pomyślałem, że przez jakiś czas nie będą sprawiali kłopotów. Jednak biedny Jimmy leżał bezwładnie z zamkniętymi oczami. Chciałem go ocucić, więc rozejrzałem się za dzbankiem, ale rozbił się i śnieg cicho syczał tam, gdzie rozlał się samogon. Jakaś sójka już taplała się w kałuży i wrzeszczała jak oszalała.
Podniosłem Jimmy’ego i ruszyłem do obozu, gdzie miałem schowany drugi dzban berbeluchy. Dziadek Eliphalet krzyczał coś w lesie, ale mama zawsze mi mówiła, że to nieładnie mieszać się w waśnie innych klanów. Co innego pomóc Jimmy’emu, który był moim kumplem. Pamiętam, że w lipcu, gdy Goodwinowie całą bandą napadli na Jema Martina, który chodzi o kuli, poturbowałem ich, a wtedy Jem zaczął do mnie strzelać i wrzeszczeć, żebym pilnował swojego nosa. Wyciągając mi śruciny, mama powiedziała, że dobrze mi tak.
Nagle jednak uświadomiłem sobie, że krzyki dobiegają z tego miejsca na zboczu, gdzie stoi samotna złamana sosna, i zmieniłem zdanie. Ostrożnie ułożyłem Jimmy’ego w rowie i pobiegłem. Stopy mnie bolały, więc zdjąłem buty i zostawiłem w spróchniałym pniu, po czym pobiegłem dalej.
Jakoś nie przepadam za tymi wszystkimi nowinkami.
Zbocze wzgórza przecinał parów — koryto strumienia — a na jego skraju, pod kępą sosen, dziadek Eliphalet szamotał się z czterema napastnikami. Nie był jednak dla nich żadnym przeciwnikiem. Powalili go i trzymali, chociaż przeklinał ich tak siarczyście, że niewiele brakło, by opalił sobie wąsy.
— Ach! Verdammt żołnierz! — zauważył jeden z nich, rosły i krępy wąsacz.
— Zaczekaj pan — powiedziałem. — Po co zaraz sięgać po broń. Pilnujcie swoich spraw, a ja przypilnuję moich.
— On nie jest uzbrojony, Kurt — szepnął inny z tej czwórki. — Może…
Kurt się rozejrzał.
— Jesteś sam?
Wciąż we mnie celował.
— Pewnie. Chcę tylko powiedzieć, że nie powinniście się tu kręcić. Wynocha stąd, zanim was pogonię.
Tymczasem dziadek kwiczał jak zarzynany świniak.
— Ratunku! — wrzeszczał. — Mordują!
— Nie mogę ci pomóc — powiedziałem do niego. — Mama zawsze mi powtarzała, żebym się nie mieszał do cudzych waśni. Co zamierzacie zrobić? — spytałem Kurta.
— My… hm… już stąd znikamy — powiedział, patrząc na mnie dziwnie.
— To w porządku. Skoro znikacie. Ja też się zmywam.
Już się odwracałem, gdy huknął strzał i coś rąbnęło mnie w skroń. Miałem szczęście, że właśnie się obracałem, inaczej mój mózg rozbryznąłby się po całej okolicy. A tak kula tylko ogłuszyła mnie na chwilę, a gdy się ocknąłem, stałem w śniegu, przywiązany do drzewa. Wiedziałem, że niedługo byłem nieprzytomny; dziadek Eliphalet był przywiązany obok, do innej sosny.
— To niezbyt przyjazne traktowanie — skarciłem ich. — Nie zamierzam się wtrącać do waszych waśni.
— Cicho, du Schweinehund! — warknął Kurt. — Musimy się spieszyć, mamy mało czasu. Gdzie schowałeś te papiery, stary głupcze?
Dziadek tylko z wściekłością potrząsnął głową. Kurt się uśmiechnął.
— Zdejmijcie mu buty. I dajcie mi zapałki. A w międzyczasie, Fritz, sprawdźcie, czy ten imbecyl żołnierz coś wie.
— O rany, jestem zwykłym szeregowcem — wyjaśniłem, ale mnie nie słuchał.
Przestraszony dziadek wrzeszczał i klął, gdy rozsznurowywali mu buty, ale chyba dopiero się rozgrzewał. Kiedy zaczęli przypiekać mu stopy zapałkami, rzucane przez niego przekleństwa stały się bardzo pomysłowe. Usiłowałem zapamiętać choć kilka, żeby powtórzyć je wujowi Aylmerowi, chociaż wiedziałem, że gdyby mama to usłyszała, obdarłaby mnie ze skóry.
Tymczasem zaczęli przypiekać zapałkami także moje stopy, a ja uprzejmie im podziękowałem, bo już chwilę stałem tam boso na śniegu.
— Podeszwy stóp ma chyba z rzemienia! — mruknął Fritz. — Ach! On jest jak dinozaur, wcale nie czuje bólu!
Już miałem mu powiedzieć, że jeśli chce, by mnie zabolało, to powinien kopnąć mnie w goleń, ale pomyślałem, że lepiej nie. Po jakimś czasie dziadek Eliphalet jęknął:
— W parowie, niech was szlag! Tam jest jaskinia i w niej ukryłem papiery.
— Ja! — rzekł z zadowoleniem Kurt. — Mam nadzieję, że nie kłamiesz! Chodźmy! Fritz, ty zostań tutaj i popilnuj tych dwóch.
— Czy mam…
— Zaczekaj, aż będę miał te papiery. Wtedy możesz ich zabić.
— To naprawdę nie po przyjacielsku — zwróciłem mu uwagę. — Hej! Dziadku! Mówiłeś o jaskini w tym parowie?
Tylko jęknął, a Kurt i dwaj inni zaczęli schodzić po zboczu. Fritz okręcał pistolet na palcu, który trzymał w osłonie spustu, i uśmiechał się.
— Trzymaj się z daleka od tej jaskini, słyszysz? — zawołałem za Kurtem.
— Zastrzel żołnierza, Fritz, jeśli zacznie sprawiać kłopoty! — odkrzyknął.
Do licha, pomyślałem, czas coś zrobić. Zacząłem szarpać sznury krępujące moje ręce. Fritz zauważył to i kazał mi przestać, ale nie zwracałem na niego uwagi. Zaszedł mnie z tyłu i uderzył pistoletem po rękach, mamrocząc coś pod nosem. Nie przestawałem.
Wtedy wyszedł zza drzewa, stanął przede mną i szturchnął mnie w brzuch lufą pistoletu.
— Bardzo dobrze. Zastrzelę cię — powiedział. — Heil…
Chyba niewiele wiedział o waśniach, inaczej nie podszedłby tak blisko. Z całej siły walnąłem go z kafara w czoło i natychmiast rozbolała mnie głowa. Fritz upuścił pistolet i przez chwilę chwiał się z głupkowatym uśmiechem przyklejonym do twarzy, po czym upadł. Na czole szybko rósł mu wielgachny guz.
Jakoś nie czułem wewnętrznej potrzeby użalania się nad nim, tylko uwolniłem się z więzów i podniosłem jego broń. Dziadek Eliphalet krzyczał, żebym go uwolnił, ale za bardzo się spieszyłem. Kurt i jego kompani już zeszli do parowu. Zbiegłem po zboczu, wzbijając fontanny śniegu, aż ich dogoniłem. Szybko zbliżali się do jaskini, brnąc w głębokim śniegu, a chwilami brodząc w strumieniu, który nie był cały skuty lodem.
— Hej! — zawołałem do nich. — Trzymajcie się z daleka od tej jaskini!
Lecz oni tylko zaczęli strzelać, nie celując zbyt starannie i pokrzykując w jakimś obcym języku. Odpowiedziałem ogniem, ale chybiłem, ponieważ nigdy przedtem nie miałem w ręku takiego pistoletu. Trafiłem jednego w ramię, ale w lewe, co mnie zmartwiło. Mama sprałaby mnie za takie strzelanie.
W końcu opróżniłem magazynek i cisnąłem w Kurta pistoletem, po czym skoczyłem z urwistego brzegu parowu. Miał nie więcej niż dwadzieścia pięć stóp wysokości i wylądowałem na jednym z kompanów Kurta. Był to ten, który miał uszkodzone ramię — jedynie ramię, dopóki na niego nie spadłem. Potem już tylko leżał głową w zaspie i niemrawo poruszał nogami.
Zostało ich trzech, ale strzelali tak zapamiętale, że dwaj opróżnili magazynki. Trzeci wypalił do mnie, gdy na niego ruszyłem, i kula ześliznęła mi się po żebrach. Użyłem strategii: przetoczyłem się po śniegu i złapałem go za nogi.
Pozostali już nadbiegali, chcąc mnie wykończyć, ale ja wstałem, trzymając schwytanego za nogi, tak że zwisał głową w dół, dopóki nie zakręciłem nim w powietrzu. Wrzasnął i wypuścił pistolet. Stanąłem w rozkroku i kręciłem nim młynka, zamierzając jak maczugą powalić Kurta oraz tego drugiego. I udało mi się to. Potem go puściłem i przeleciał przez parów, po czym odbił się od jednego z wielkich głazów. Znikł mi z oczu i już nie dawał znaku życia.
Kurt podniósł się i pobiegł w kierunku jaskini, ale ten drugi obracał się i próbował we mnie wycelować. Nie było czasu, by mu to grzecznie wyperswadować, więc z impetem skoczyłem mu na brzuch. Pomimo to nie chciał wypuścić z ręki pukawki, ale zrobił to, gdy troszkę go podeptałem.
— Ach! — jęknął. — Der Blitzkrieg!
To były jego ostatnie słowa.
Kurt już był w jaskini, kiedy go dogoniłem. Pochylony wpychał do kieszeni jakieś papiery, ale obrócił się i strzelił do mnie, okropnie pudłując. Ja nie miałem broni i nie chciało mi się żadnej szukać, więc się nachyliłem i zgarnąłem pecynę śniegu. Rzuciłem nią w Kurta na moment przed tym, jak jedna z jego kul trafiła mnie w ramię i zdrętwiała mi cała lewa ręka. Mam jednak dobre oko — nawet mama to przyznaje — i śnieżka rozprysła się na twarzy Kurta. Sądząc po jego reakcji, musiało w niej być trochę ziemi.
Podbiegłem i spróbowałem wyrwać mu broń, ale nie chciał jej oddać. Kopnął mnie w goleń, co zawsze doprowadza mnie do szału. Trzymając go za nadgarstek, zacząłem tłuc nim o ściany. Po chwili przestał krzyczeć, mocno poturbowany, a kiedy go puściłem, przeleciał w powietrzu przez wylot jaskini i zatrzymał się dopiero na pniu sosny na drugim brzegu strumienia. Potem stoczył się do niego i już się nie odezwał.
Trochę krwawiłem, ale — do licha — miałem jeszcze coś do zrobienia. Wyciągnąłem tych czterech z parowu i zawlokłem z powrotem tam, gdzie zostawiłem dziadka Eliphaleta. Wziąłem ze sobą dzban samogonu i rozwiązawszy dziadka, uraczyłem go nim, czekając, aż ochłonie. Wtedy na zbocze chwiejnie wszedł Jimmy, prowadząc małą armię z pułkownikiem i majorem na czele, więc musiałem schować dzban pod krzakiem.
Potem tyle się działo, że niewiele z tego pamiętam, ale w końcu znów byłem w namiocie z Jimmym, leżałem na mojej pryczy i leniwie poruszałem palcami stóp. Śmiać mi się chciało z tego, jak certolili się z moim ramieniem, z tych wszystkich bandaży i leków. Mama nałożyłaby na ranę maść, wlała mi do gardła galon samogonu i zdzieliła mnie za pakowanie się w tarapaty. Tylko że wcale nie wpakowałem się w tarapaty. Wprost przeciwnie, jak wyjaśnił mi Jimmy.
— To byli szpiedzy, agenci obcego państwa, Saunk — powiedział, paląc papierosa i zdejmując buty. — Założę się, że dostaniesz za to medal.
— Do licha, ja tylko pilnowałem tego, co moje — stwierdziłem.
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem, ale mówił dalej:
— Ten stop dziadka jest naprawdę dobry. Jutro pułkownik wysyła dziadka do Waszyngtonu, gdzie przekaże dowództwu dokumentację wynalazku. A dzięki tobie nie zdobyli go ci niegodziwi szpiedzy, Saunk. To był najodważniejszy czyn, jaki widziałem w życiu.
— Po prostu nie mogłem pozwolić im wejść do tej jaskini — po tych słowach się zamknąłem, bo już i tak za dużo mieliłem ozorem. Jednak Jimmy wyglądał na zdziwionego i tak długo nękał mnie pytaniami, że w końcu musiałem się przyznać, ale kazałem mu przysiąc, że zachowa to w tajemnicy. — Jak myślisz, skąd biorę samogon? Nie przysyłają mi go z Kentucky. Mam bimbrownię.
Jimmy’emu opadła szczęka.
— Chyba nie mówisz o…
— Mówię. Jest w tej jaskini. Tylko się nie wygadaj, bo nie dostaniesz ani łyczka. A to cholernie dobry samogon. Wuj Aylmer pokazał mi, jak go robić.
Jimmy zaśmiewał się do rozpuku, ale w końcu spoważniał.
— No dobrze, Saunk. Masz w lesie nielegalną gorzelnię. Nie pisnę o tym słowa. Jednak i tak jesteś bohaterem. Przecież złapałeś tych szpiegów, prawda?
— Do licha — powiedziałem. — Myślałem, że to celnicy.
przełożył Zbigniew A. Królicki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Hogben Chronicles (volume 2)
1. The Old Army Game © 1941 by Better Publications
2. Exit the Professor © 1947 by Standard Magazines
3. Pile of Trouble © 1948 by Standard Magazines
4. See You Later © 1949 by Standard Magazines, renewed 1977 by C.L. Moore
5. Cold War © 1949 by Standard Magazines, renewed 1977 by C.L. Moore
6. The Twonky © 1942 by Street and Smith Publications, renewed 1969 by C.L. Moore
7. Housing Problem © 1944 by Street and Smith Publications
8. Shock © 1943 by Street and Smith Publications, renewed 1970 by C.L. Moore
9. A Gnome There Was © 1941 by Street and Smith Publications, renewed 1968 by C.L. Moore
10. Open Secret (1943) © 1943 by Street and Smith Publications, renewed 1970 by C.L. Moore
11. Rite of Passage (1956) © 1956 by The Mercury Press
12. This Is the House (1946) © 1946 by Street and Smith Publications, renewed 1973 by C.L. Moore
13. All Is Illusion (1940) © 1940 by Street and Smith Publications
All rights reserved
Opowiadania przełożone przez Danutę Górską, Jolantę Kozak i Zofię Uhrynowską-Hanasz ukazały się już wcześniej w innych zbiorach w języku polskim.
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Sławomir Folkman
Redaktor: Elżbieta Bandel
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Sławomir Folkman
Ilustracja na okładce: Igor Morski
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Wszystko jest iluzją, wyd. I w tej edycji, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-988-2
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer