Czytelniku, nienawidzę cię! - Henry Kuttner - ebook + audiobook + książka

Czytelniku, nienawidzę cię! ebook i audiobook

Henry Kuttner

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom opowiadań jednego z mistrzów złotego wieku science fiction.

Czytelniku, nienawidzę cię to pierwszy tom opowiadań jednego z mistrzów złotego wieku science fiction. Niezwykły, i niestety nieco zapomniany, talent Kuttnera lśni najjaśniej w krótkiej formie. W tym tomie prezentujemy niewielki wycinek jego twórczości. Są tu m.in. wszystkie historie o genialnym (wyłącznie pod wpływem) wynalazcy Gallowayu Gallegherze i jego narcystycznym robocie, oraz cztery opowiadania po raz pierwszy prezentowane polskim czytelnikom. Podróżujący w czasie prawnicy mafii, własne zwłoki z przyszłości, porośnięci futrem obcy śniący o zawładnięciu Ziemią, to tylko niektóre z zabawnych, błyskotliwych pomysłów, którymi zachwyca nas Kuttner.

„Kuttner nie miał rodziny, ale […] jego „dzieci” żyją tutaj, w jego książkach. Są cudowne, wyjątkowe, wspaniałe. Chcę, żebyście je poznali” - Ray Bradbury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 439

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 30 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Idealna skrytka

Gallo­way1 grał ze słu­chu — byłoby to zupeł­nie natu­ralne, gdyby był muzy­kiem, ale Gal­lo­way był uczo­nym. Zapi­ja­czo­nym i narwa­nym, ale zdol­nym. Chciał być eks­pe­ry­men­tu­ją­cym tech­ni­kiem i byłby w tym praw­do­po­dob­nie wybitny, ponie­waż chwi­lami miał prze­bły­ski geniu­szu. Nie­stety bra­kło mu fun­du­szy na tak wyspe­cja­li­zo­wane stu­dia i dla­tego Gal­lo­way, z zawodu kon­ser­wa­tor inte­gra­to­rów, utrzy­my­wał swoje labo­ra­to­rium jedy­nie jako hobby. Było to naj­kosz­mar­niej wyglą­da­jące labo­ra­to­rium w całych sze­ściu sta­nach. Dzie­sięć mie­sięcy spę­dził, budu­jąc urzą­dze­nie, które nazwał orga­nami alko­ho­lo­wymi i które zaj­mo­wało pra­wie całą prze­strzeń. Leżąc na wygod­nej, mięk­kiej kana­pie i naci­ska­jąc guziki, mógł wstrzy­ki­wać do swego wygar­bo­wa­nego gar­dła trunki cudow­nej jako­ści, róż­no­rod­no­ści i ilo­ści. Ponie­waż jed­nak zbu­do­wał organy w sta­nie per­ma­nent­nego upo­je­nia alko­ho­lo­wego, nie pamię­tał natu­ral­nie zasady ich budowy. W pew­nym sen­sie nale­żało tego żało­wać.

W labo­ra­to­rium było wszyst­kiego po tro­chu, więk­szość rze­czy zupeł­nie ni przy­piął, ni przy­ła­tał. Reostaty miały maleń­kie spód­niczki jak balet­nice i puste uśmie­chy na gli­nia­nych twa­rzach. Dynamo rzu­cało się w oczy nazwą Mon­strum, a nieco mniej­sze ety­kietą gło­szącą: Beł­kotka. W szkla­nej retor­cie sie­dział por­ce­la­nowy kró­lik i tylko Gal­lo­way wie­dział, jak on się tam zna­lazł. Tuż za drzwiami waro­wał ohydny pies z żelaza, pier­wot­nie prze­zna­czony na ozdobę wik­to­riań­skich traw­ni­ków czy może wrót pie­kiel­nych. Obec­nie jego puste oczo­doły słu­żyły za uchwyty do pro­bó­wek.

— Ale jak ty to robisz? — spy­tał Van­ning.

Gal­lo­way, któ­rego wychu­dzona postać spo­czy­wała roz­cią­gnięta pod orga­nami alko­ho­lo­wymi, wstrzyk­nął sobie do ust podwójne mar­tini.

— Hę?

— Sły­sza­łeś prze­cież. Mógł­bym ci zapew­nić wspa­niałą posadę, gdy­byś potra­fił robić uży­tek z tego swo­jego zwa­rio­wa­nego łba albo przy­naj­mniej zaczął o sie­bie dbać.

— Pró­bo­wa­łem — mruk­nął Gal­lo­way. — Nic z tego. Nie mogę pra­co­wać, kiedy się sku­pię. Chyba że robię coś mecha­nicz­nego. Moja pod­świa­do­mość musi mieć bar­dzo wysoki ilo­raz inte­li­gen­cji.

Van­ning, przy­sa­dzi­sty, nie­wy­soki męż­czy­zna z pobliź­nioną, śniadą twa­rzą, peda­ło­wał na Mon­strum. Cza­sami Gal­lo­way go mar­twił. Ten czło­wiek naprawdę nie zda­wał sobie sprawy ze swo­ich moż­li­wo­ści ani z tego, jak wiele mogły one zna­czyć dla Horace’a Van­ninga, eks­perta han­dlo­wego. „Han­del” był natu­ral­nie czymś cał­ko­wi­cie legal­nym, ale skom­pli­ko­wane sto­sunki eko­no­miczne roku 1970 pozo­sta­wiły wiele fur­tek, w które czło­wiek inte­li­gentny mógł się wci­snąć. Prawdę powie­dziaw­szy, Van­ning zaj­mo­wał się pokąt­nym doradz­twem. Było to zaję­cie popłatne. Grun­towna zna­jo­mość prawa nale­żała w tych cza­sach do rzad­ko­ści. Prze­pisy sta­no­wiły taki gąszcz, że stu­dio­wa­nie prawa wyma­gało wie­lo­let­niego przy­go­to­wa­nia. Ale Van­ning miał wspa­niale wyszko­lony per­so­nel, ogromną biblio­tekę zawie­ra­jącą wszel­kie moż­liwe prze­pisy, wyroki i dane, tak że za przy­zwo­ite hono­ra­rium mógłby powie­dzieć na przy­kład dok­to­rowi Crip­pe­nowi, jak bez­piecz­nie unik­nąć stryczka.

Bar­dziej szem­rane inte­resy zała­twiał ści­śle pouf­nie, bez żad­nych pomoc­ni­ków. Na przy­kład takiej neu­ro­strzelby…

Gal­lo­way wyna­lazł tę nie­zwy­kłą broń, nie zda­jąc sobie nawet sprawy z jej zna­cze­nia. Pew­nego wie­czoru, kiedy nawa­liła mu spa­warka, skle­cił ją, po pro­stu zle­pia­jąc do kupy poszcze­gólne czę­ści przy­lep­cem. Gal­lo­way dał to urzą­dze­nie Van­nin­gowi, ale Van­ning nie trzy­mał strzelby długo. Zaro­bił już tysiące kre­dy­tów, poży­cza­jąc ją poten­cjal­nym mor­der­com. Czym przy­spo­rzył poli­cji nie­mało kło­potu.

Na przy­kład przy­cho­dził do niego czło­wiek z branży i mówił:

— Sły­sza­łem, że pan potrafi pomóc, nawet jak komuś grozi wyrok za mor­der­stwo. Gdy­bym tak na przy­kład…

— Wol­nego! Nie mogę do cze­goś takiego przy­kła­dać ręki.

— Hmmm. Ale…

— Teo­re­tycz­nie rzecz bio­rąc, przy­pusz­czam, że zbrod­nia dosko­nała jest moż­liwa. Przy­pu­śćmy, że został wyna­le­ziony nowy rodzaj broni, i przy­pu­śćmy, przy­kła­dowo, że znaj­duje się ona w schowku na Rakie­to­dro­mie Pasa­żer­skim w Newark.

— Hmmm?

— Ja tylko teo­re­ty­zuję. Sejf numer 79 kom­bi­na­cja szy­frowa trzy­dzie­ści-coś-tam-osiem. Te drobne szcze­góły zawsze poma­gają w una­ocz­nie­niu teo­rii, nie­praw­daż?

— Pan chce powie­dzieć…

— Natu­ral­nie, gdyby nasz mor­derca dorwał się do tej teo­re­tycz­nej broni i się nią posłu­żył, byłby na tyle sprytny, żeby mieć w pogo­to­wiu skrytkę pocz­tową na adres… powiedzmy: Sejf 40, Bro­oklyn Port. Mógłby wrzu­cić broń do skrytki, zapie­czę­to­wać ją i pozbyć się obcią­ża­ją­cego dowodu na pasie trans­mi­syj­nym naj­bliż­szego urzędu pocz­to­wego. Ale to wszystko oczy­wi­ście teo­ria. Przy­kro mi bar­dzo, że nie mogę panu pomóc. Hono­ra­rium za roz­mowę wynosi trzy tysiące kre­dy­tów. Recep­cjo­nistka przyj­mie od pana czek.

Wyrok ska­zu­jący byłby w takim przy­padku nie­moż­liwy. Pre­ce­dens: orze­cze­nie sądu 875-M, poli­cja stanu Illi­nois, sprawa Dub­sona z oskar­że­nia publicz­nego. Przy­czyna śmierci musi zostać stwier­dzona. Należy wziąć pod uwagę moż­li­wość wypadku. Jak stwier­dził sędzia sądu naj­wyż­szego Duc­kett pod­czas pro­cesu San­der­son kon­tra San­der­son, gdzie cho­dziło o śmierć teścio­wej oskar­żo­nego…

Bez­względ­nie pro­ku­ra­tor ze swoim szta­bem bie­głych tok­sy­ko­lo­gów musi się zgo­dzić, że…

Krótko mówiąc, Wysoki Sądzie, zgła­szam wnio­sek o umo­rze­nie sprawy z braku dowo­dów i nie­moż­li­wo­ści wyja­śnie­nia przy­czyn śmierci…

Do Gal­lo­waya ni­gdy nawet nie dotarło, że jego neu­ro­strzelba jest tak nie­bez­pieczną bro­nią. Ale Van­ning nawie­dzał jego nie­chlujne labo­ra­to­rium, zachłan­nie śle­dząc wyniki nauko­wych igra­szek przy­ja­ciela. Nie­je­den raz zdo­był w ten spo­sób jakieś poży­teczne urzą­dze­nie. Kło­pot pole­gał jed­nak na tym, że Gal­lo­way nie chciał pra­co­wać!

Łyk­nął znowu mar­tini, potrzą­snął głową i wycią­gnął swoje chude ciało. Wstał i mru­ga­jąc, pod­szedł leni­wie do zawa­lo­nego róż­nymi rupie­ciami stołu labo­ra­to­ryj­nego i zaczął się bawić kawał­kami drutu.

— Robisz coś?

— Nie wiem. Bawię się. Bo tak to wła­śnie jest. Po pro­stu skła­dam różne rze­czy do kupy i cza­sami coś z tego wycho­dzi. Tyle że ni­gdy nie wiem co. Tsss. — Gal­lo­way zosta­wił druty i wró­cił na kanapę. — A, do dia­bła z tym wszyst­kim.

Dzi­wa­dło, pomy­ślał Van­ning. Gal­lo­way był face­tem z gruntu amo­ral­nym, zupeł­nie nie na miej­scu w tym skom­pli­ko­wa­nym świe­cie. Z prze­wrot­nym roz­ba­wie­niem patrzył na świat ze swego oso­bi­stego punktu obser­wa­cyj­nego nie­mal zupeł­nie obo­jęt­nie. No i robił różne rze­czy…

Ale wyłącz­nie dla wła­snej przy­jem­no­ści. Van­ning wes­tchnął i rozej­rzał się po labo­ra­to­rium — jego pedan­tyczna dusza cier­piała męki na widok pobo­jo­wi­ska. Machi­nal­nie schy­lił się po zmięty far­tuch leżący na pod­ło­dze i poszu­kał wzro­kiem jakie­goś haczyka. Oczy­wi­ście niczego takiego nie zna­lazł. Gal­lo­way, który cier­piał na brak metali prze­wo­dzą­cych, już dawno powy­ry­wał ze ścian wszyst­kie haki i wyko­rzy­stał na różne spo­soby.

Tak zwany uczony z pół­przy­mknię­tymi oczyma przy­rzą­dzał sobie klina. Van­ning pod­szedł do sto­ją­cej w kącie meta­lo­wej szafki i ją otwo­rzył. Nie było tam żad­nych wie­sza­ków, wobec czego poskła­dał far­tuch porząd­nie i poło­żył na dnie. Po czym wró­cił na swoje sta­no­wi­sko na Mon­strum.

— Napi­jesz się? — spy­tał Gal­lo­way.

Van­ning pokrę­cił głową.

— Nie, dzię­kuję. Mam jutro sprawę.

— Zawsze jest jesz­cze tia­mina. Paskudz­two. Ja pra­cuję znacz­nie lepiej, jak mam mózg obło­żony podusz­kami pneu­ma­tycz­nymi.

— A ja nie.

— To tylko kwe­stia wprawy — mruk­nął Gal­lo­way — do któ­rej może dojść każdy, jeśli tylko… Na co się tak gapisz?

— Ta szafka… — Zdzi­wiony Van­ning marsz­czył czoło. — Zaraz, co to takiego…

Wstał. Meta­lowe drzwi pozo­stały nie­do­mknięte i wła­śnie się otwo­rzyły. A po far­tu­chu, który Van­ning umie­ścił w meta­lo­wej prze­gródce, nie było śladu.

— To farba — wyja­śnił sen­nie Gal­lo­way. — Coś w rodzaju impre­gna­cji. Zbom­bar­do­wa­łem wnę­trze tej szafki pro­mie­niami gamma. Ale nie nadaje się do niczego.

Van­ning pod­szedł i prze­su­nął świe­tlówkę, żeby lepiej widzieć. Szafka nie była pusta, jak myślał w pierw­szej chwili. Nie było w niej już wpraw­dzie far­tu­cha, ale za to znaj­do­wała się maleńka banieczka cze­goś… bla­do­zie­lo­nego i z grub­sza bio­rąc, kuli­stego.

— Czy ona roz­pusz­cza różne rze­czy? — zapy­tał, wytrzesz­cza­jąc oczy.

— Aha. Wycią­gnij, to zoba­czysz.

Van­ning nie bar­dzo się kwa­pił z wsa­dze­niem ręki do środka. Zna­lazł dłu­gie uchwyty do pro­bó­wek i wydłu­bał nimi kulkę. Była to… Szybko odwró­cił głowę. Bolały go oczy. Zie­lona kulka zmie­niała kolor, kształt i wiel­kość, aż w końcu była tylko nie­fo­rem­nym peł­za­ją­cym rucho­mym kształ­tem. Nagle uchwyty zro­biły się zadzi­wia­jąco cięż­kie.

I nic dziw­nego. Van­ning trzy­mał w nich far­tuch.

— O, takie wła­śnie płata figle — wyja­śnił obo­jęt­nie Gal­lo­way. — Musi być po temu jakiś powód. Rze­czy, które wkła­dam do szafki, robią się małe. Ale jak je wyjmę, wra­cają do nor­mal­nych roz­mia­rów. Może mógł­bym ją sprze­dać jakie­muś magi­kowi — powie­dział z powąt­pie­wa­niem.

Van­ning usiadł, mnąc w pal­cach far­tuch i przy­glą­da­jąc się meta­lo­wej szafce. Był to pro­sto­pa­dło­ścian o wymia­rach mniej wię­cej 3×3×5 stóp, w środku wyło­żony czymś, co przy­po­mi­nało sza­rawą farbę poło­żoną metodą natry­skową, na zewnątrz lśniąco czarny.

— Jak tyś to zro­bił?

— Co? Sam nie wiem. Tak mi jakoś samo wyszło. — Gal­lo­way popi­jał swoją mie­szankę pio­ru­nu­jącą. — Może to sprawa roz­cią­gli­wo­ści wymia­rów. Moja impre­gna­cja mogła zmie­nić zależ­no­ści cza­so­prze­strzenne wewnątrz szafki. Cie­kawe, co to może zna­czyć — mruk­nął na stro­nie. — Słowa mnie cza­sami prze­ra­żają.

Van­ning pomy­ślał o ana­logu sze­ścianu.

— To zna­czy… chcesz powie­dzieć, że ta szafka jest więk­sza wewnątrz niż na zewnątrz?

— Para­doks, naj­roz­kosz­niej­szy pod słoń­cem para­doks! To ty mi powiedz. Ja przy­pusz­czam, że jej wnę­trze w ogóle nie znaj­duje się w tym kon­ti­nuum cza­so­prze­strzen­nym. No, spró­buj tam wło­żyć ten stół, to zoba­czysz. — Gal­lo­way nie zro­bił naj­mniej­szego wysiłku, by wstać, mach­nął tylko ręką w kie­runku wyżej wzmian­ko­wa­nego sprzętu.

— Masz rację. Stół jest więk­szy od szafki.

— No, jest. Spró­buj go wsu­nąć po kawa­łeczku. Naj­pierw tym rogiem. Śmiało.

Van­ning przez chwilę zma­gał się ze sto­łem. Mimo niskiego wzro­stu był musku­larny.

— Połóż szafkę, będzie ci łatwiej.

— Ja… uch… Okej, co dalej?

— No i wma­new­ruj do środka stół.

Van­ning spoj­rzał zezem na przy­ja­ciela, wzru­szył ramio­nami i spró­bo­wał wypeł­nić pole­ce­nie. Oczy­wi­ście stół nie chciał wejść do szafki. Wszedł tylko róg, a reszta utknęła, koły­sząc się nie­pew­nie pod kątem.

— No i?

— Pocze­kaj.

Stół się poru­szył. I powoli osiadł na dnie. Van­nin­gowi opa­dła szczęka, kiedy patrzył, jak mebel stop­niowo wpełza do szafki płyn­nym ruchem nie­zbyt cięż­kiego przed­miotu, który tonie w wodzie. Nic go jed­nak nie wsy­sało, po pro­stu jak gdyby się roz­ta­piał. To, co wysta­wało na zewnątrz, było nie­zmie­nione, ale powoli znik­nęło wszystko.

Van­ning się nachy­lił. Smuga ruchu raziła go w oczy. W szafce było coś… co zmie­niało kon­tury, kur­czyło się, aż przy­brało postać nie­re­gu­lar­nej, kol­cza­stej pira­midy w kolo­rze ciem­nej czer­wieni.

W naj­szer­szym miej­scu, po prze­kąt­nej, nie miało nawet czte­rech cali.

— Nie wie­rzę.

Gal­lo­way się uśmiech­nął.

— Jak powie­dział książę Wel­ling­ton do młod­szego ofi­cera, była to bar­dzo mała butelka, sir.

— Zaraz, chwi­leczkę. Jak ja, do dia­bła, mogłem wpa­ko­wać ośmio­sto­powy stół do pię­cio­sto­po­wej szafki?

— Dzięki New­to­nowi — rzekł Gal­lo­way. — Siła cięż­ko­ści. Napeł­nij pro­bówkę wodą, to ci pokażę.

— Pocze­kaj. No już. I co teraz?

— Do pełna nala­łeś? Dobrze. W szu­fla­dzie ozna­czo­nej napi­sem „Bez­piecz­niki” znaj­dziesz kostki cukru. Połóż jedną na wierz­chu pro­bówki, tak żeby rogiem doty­kała wody.

Van­ning wyko­nał pole­ce­nie.

— No i co?

— Co widzisz?

— Nic. Cukier nasiąka wodą i się roz­pusz­cza.

— Ano wła­śnie — powie­dział Gal­lo­way z naci­skiem.

Van­ning spoj­rzał na niego w zadu­mie i odwró­cił się do pro­bówki. Kostka cukru powoli roz­pusz­czała się i zni­kała. Po chwili już jej nie było.

— Powie­trze i woda to zupeł­nie inne warunki fizyczne. W powie­trzu kostka cukru może ist­nieć jako kostka cukru. W wodzie tylko jako roz­twór. Ten jej róg, który sięga wody, pod­lega warun­kom wła­ści­wym wodzie. Zmie­nia się więc w sen­sie fizycz­nym, choć nie w che­micz­nym. Resztę zała­twia siła cięż­ko­ści.

— Mów jaśniej.

— Ana­lo­gia jest wystar­cza­jąco jasna, ty głupku. Woda to jakby szcze­gólne warunki panu­jące wewnątrz szafki. A cukier to stół. No i teraz: cukier wchło­nął wodę i stop­niowo ją prze­nik­nął, siła cięż­ko­ści wcią­gnęła roz­pusz­cza­jącą się kostkę do pro­bówki. Rozu­miesz?

— Chyba tak. Stół wchło­nął… wchło­nął czyn­nik znaj­du­jący się wewnątrz szafki, tak? Czyn­nik, który spra­wił, że stół się skur­czył.

— In par­tis, nie in toto. Po kawa­łeczku. Możesz prze­cież wpa­ko­wać ludz­kie ciało do nie­wiel­kiego pojem­nika z kwa­sem siar­ko­wym, ale też po kawałku.

— Och. — Van­ning spoj­rzał spode łba na szafkę. — A czy możesz ten stół wycią­gnąć z powro­tem?

— Sam to zrób. Po pro­stu wsadź tam rękę i go wyj­mij.

— Wsa­dzić tam rękę? Nie mam naj­mniej­szej ochoty nara­zić jej na to, że się roz­pu­ści!

— Nie bój się. Ten pro­ces nie jest natych­mia­stowy. Sam widzia­łeś. Zanim zmiana się zacznie, musi upły­nąć kilka minut. Możesz się­gnąć do szafki bez obawy o jakie­kol­wiek przy­kre skutki, pod warun­kiem że nie będziesz trzy­mał tam ręki dłu­żej niż jakąś minutę. Zaraz ci pokażę. — Gal­lo­way pod­niósł się leni­wie, rozej­rzał dokoła i wziął pustą butlę, a następ­nie wło­żył ją do szafki.

Zmiana rze­czy­wi­ście nie była natych­mia­stowa. Doko­ny­wała się powoli — butla zmie­niała kształt i wiel­kość po tro­chu, aż wresz­cie przy­po­mi­nała znie­kształ­cony sze­ścian wiel­ko­ści mniej wię­cej kostki cukru. Gal­lo­way wyjął go i poło­żył na pod­ło­dze.

Sze­ścian zaczął rosnąć, aż na powrót przy­jął postać butli.

— A teraz stół. Uwa­żaj.

Gal­lo­way wyjął nie­wielką pira­midkę, która po chwili wró­ciła do swej pier­wot­nej postaci.

— Widzisz? Założę się, że jakieś przed­się­bior­stwo zaj­mu­jące się skła­do­wa­niem wiele by za to dało. Można by tam pomie­ścić wszyst­kie meble z całego Bro­oklynu, ale byłby kło­pot z wyj­mo­wa­niem poszcze­gól­nych rze­czy. Zmiany natury fizycz­nej, rozu­miesz…

— Trzeba by mieć plan — rzu­cił Van­ning w roz­tar­gnie­niu. — Spo­rzą­dzić rysu­nek znaj­du­ją­cych się wewnątrz przed­mio­tów i je poozna­czać.

— Umysł praw­ni­czy — zauwa­żył Gal­lo­way. — Napił­bym się cze­goś. — Wró­cił na kanapę i zamknął syfon w śmier­tel­nym uści­sku.

— Dam ci za tę szafkę sześć kre­dy­tów — zapro­po­no­wał Van­ning.

— Jest twoja. Zresztą i tak zaj­muje mi za dużo miej­sca. Szkoda, że jej samej nie mogę wło­żyć do środka. — Uczony zaśmiał się swo­bod­nie. — To zabawne.

— Tak uwa­żasz? — rzekł Van­ning. — Pro­szę bar­dzo. — Wyjął z port­fela kupony kre­dy­towe. — Gdzie mam poło­żyć forsę?

— Wsadź do Mon­strum. Ono pełni funk­cję mojego banku. Dzięki.

— No tak. Wiesz co, wyja­śnij mi tro­chę bli­żej tę sztuczkę z kostką cukru. Bo to prze­cież nie sama siła cięż­ko­ści wciąga kostkę do pro­bówki, prawda? Czy to przy­pad­kiem nie woda prze­nika cukier…

— Masz rację. Osmoza. Nie. Osmoza ma coś wspól­nego z jaj­kami. Czy może to jest owu­la­cja? Prze­wod­nic­two, kon­wek­cja, absorp­cja! Szkoda, że nie stu­dio­wa­łem fizyki, znał­bym wtedy wła­ściwe słowa. A tak, jestem kom­pletny osioł. — Gal­lo­way pocią­gnął z syfonu.

— Absorp­cja. — Van­ning spo­glą­dał spode łba. — To nie tylko na tym polega, że cukier wchła­nia wodę. To… to… w tym szcze­gól­nym przy­padku… stół jak gdyby nasią­kał warun­kami panu­ją­cymi wewnątrz szafki.

— Jak gąbka albo bibuła.

— Co, stół?

— Ja — odparł zwięźle Gal­lo­way i pogrą­żył się w peł­nej zado­wo­le­nia ciszy, prze­ry­wa­nej jedy­nie od czasu do czasu bul­go­ta­niem, kiedy aku­rat wle­wał sobie alko­hol do prze­pi­tego gar­dła. Van­ning wes­tchnął i odwró­cił się do szafki. Zanim ją uniósł w swo­ich musku­lar­nych ramio­nach, sta­ran­nie zamknął drzwi.

— Idziesz? No to dobra­noc. Wszyst­kiego dobrego… wszyst­kiego dobrego…

— Dobra­noc.

— Wszyst-kie-go do-bre-go! — zakoń­czył Gal­lo­way z melan­cho­lijną ryt­micz­no­ścią, ukła­da­jąc się do snu.

Van­ning wes­tchnął ponow­nie i wyszedł w nocny chłód. Na nie­bie lśniły gwiazdy, tylko na połu­dniu przy­ćmie­wała je łuna Dol­nego Man­hat­tanu. Pło­nące bia­łym świa­tłem wie­żowce two­rzyły poszar­pany wzór. Wielki neon pod­no­sił zalety Vam­bu­liny: „Vam­bu­lina cię ożywi”.

Śmi­gacz Van­ninga stał przy kra­węż­niku. Van­ning zała­do­wał szafkę do środka i ruszył w stronę Hud­son Flo­atway, naj­krót­szą drogę do śród­mie­ścia. Przy­szedł mu na myśl Poe.

Skra­dziony list ukry­wany w ten spo­sób, że leżał na wierz­chu, tyle że wie­lo­krot­nie skła­dany i prze­adre­so­wy­wany, zmie­nił swój wygląd zewnętrzny. Rany! Cóż za wspa­niały sejf byłby z tej szafki. Żaden zło­dziej by się nie wła­mał z tej pro­stej przy­czyny, że nie byłaby zamknięta. Żaden zło­dziej nie miałby powodu się wła­my­wać. Van­ning mógłby napeł­nić sejf kupo­nami kre­dy­to­wymi, które natych­miast sta­łyby się nie­roz­po­zna­walne. Ide­alna skrytka.

Ale na jakiej zasa­dzie ona, do dia­bła, działa?

Gal­lo­waya nie było nawet co pytać. Gal­lo­way grał ze słu­chu. Nie wie­dział, że pier­wio­snek rosnący nad brze­giem rzeki, zwy­kły pier­wio­snek, to Pri­mula vul­ga­ris. Poję­cie sylo­gi­zmu dla niego nie ist­niało. Docho­dził do wnio­sków bez pomocy prze­sła­nek ogól­nych i szcze­gó­ło­wych.

Van­ning się zasta­na­wiał. Dwa przed­mioty nie mogą zaj­mo­wać jed­no­cze­śnie tej samej prze­strzeni. A zatem w szafce ist­nieje jakaś inna prze­strzeń…

Ale Van­ning zga­dy­wał. A prze­cież musiała być jakaś wła­ściwa odpo­wiedź. Van­ning jesz­cze na nią nie wpadł.

Tym­cza­sem jechał do śród­mie­ścia, kie­ru­jąc swój śmi­gacz do biu­rowca, gdzie zaj­mo­wał całe pię­tro. Wwiózł szafkę na górę windą towa­rową. Nie umie­ścił jej jed­nak w swoim pry­wat­nym gabi­ne­cie. Byłaby to nie­po­trzebna osten­ta­cja. Wsta­wił ją do maga­zynku i czę­ściowo zasło­nił szafą biu­rową. Po co pra­cow­nicy mie­liby uży­wać wła­śnie tej szafki. Van­ning zro­bił krok do tyłu i zaczął się zasta­na­wiać. A może…

Roz­legł się cichy dzwo­nek. Zamy­ślony nie usły­szał go w pierw­szej chwili. Kiedy dzwo­nek prze­nik­nął do jego świa­do­mo­ści, Van­ning poszedł do gabi­netu i wci­snął guzik wide­ofonu. Szara, surowa, bro­data twarz mece­nasa Hat­tona wypeł­niła ekran.

— Dzień dobry — powie­dział Van­ning.

Hat­ton ski­nął głową.

— Usi­ło­wa­łem pana zła­pać w domu. Ale nie zdo­ła­łem, więc dzwo­nię do biura.

— Nie sądzi­łem, że zadzwoni pan teraz. Sprawa jest jutro. Czy nie uważa pan, że tro­chę za późno na dys­ku­sję?

— Ale Dugan i Syno­wie chcieli, żebym z panem poroz­ma­wiał. Odra­dza­łem im to zresztą.

— Hm?

Hat­ton ścią­gnął gęste, ciemne brwi.

— Ja skarżę, jak pan wie. Jest bar­dzo dużo dowo­dów prze­ciwko MacIl­so­nowi.

— Tak pan twier­dzi, ale sprze­nie­wie­rze­nie jest nie­sły­cha­nie trudne do udo­wod­nie­nia.

— Czy ma pan jakieś zastrze­że­nia prze­ciwko sko­po­la­mi­nie?

— Natu­ral­nie — odparł Van­ning. — Nie będzie pan sto­so­wał wobec mojego klienta wykry­wa­cza kłamstw!

— To spo­wo­duje uprze­dze­nie ze strony przy­się­głych.

— Ale to ze wzglę­dów natury medycz­nej. Sko­po­la­mina działa fatal­nie na MacIl­sona. Mam na to zaświad­cze­nie.

— Fatal­nie to wła­ściwe słowo! — Ton Hat­tona zabrzmiał ostro. — Pań­ski klient zde­frau­do­wał te obli­ga­cje i mogę to udo­wod­nić.

— War­to­ści dwu­dzie­stu pię­ciu tysięcy kre­dy­tów, tak? Duża strata dla Dugana i Synów. A co pan sądzi o hipo­te­tycz­nej spra­wie, którą przed­sta­wi­łem? Powiedzmy, że te dwa­dzie­ścia pięć tysięcy się znaj­dzie…

— Czy to pry­watna linia? Nie jeste­śmy nagry­wani?

— Natu­ral­nie. O, pro­szę, tu jest wyłącz­nik. — Van­ning pod­niósł do góry sznur z meta­lową koń­cówką. — Ści­śle sub rosa.

— To dobrze — odrzekł mece­nas Hat­ton. — Wobec tego mogę panu swo­bod­nie powie­dzieć, że pan jesteś zwy­kły kan­ciarz.

— Phi!

— Stary kawał. Z taaaaką brodą. MacIl­son zwę­dził pięć kawał­ków w obli­ga­cjach wymie­nial­nych na kre­dyty. Rewi­denci już to spraw­dzają. A potem przy­cho­dzi do pana i pan go nama­wia, żeby wziął jesz­cze dwa­dzie­ścia tysięcy i zapro­po­no­wał, że je odda, jeśli Dugan i Syno­wie nie będą skar­żyć. No i dzie­li­cie się tymi pię­cioma tysią­cami. Co w nie­ru­cho­mo­ściach wcale nie jest tak mało.

— Do niczego takiego się nie przy­znaję.

— Jasne, że nie. Nawet w roz­mo­wie na linii pry­wat­nej. Ale to się rozu­mie samo przez się. Tylko że numer jest stary i moi klienci nie zamie­rzają się z panem cac­kać, oddają sprawę do sądu.

— Zadzwo­nił pan tylko po to, żeby mi to powie­dzieć?

— Nie, chcę po pro­stu wyja­śnić z panem kwe­stię przy­się­głych. Czy zga­dza się pan na uży­cie sko­po­la­miny w sto­sunku do nich?

— W porządku — odparł Van­ning. Nie inte­re­so­wali go przy­się­gli. Będzie wygry­wał sub­tel­no­ści prawne. Z przy­się­głymi pod­da­nymi pró­bie sko­po­la­mi­no­wej szanse są równe. To oszczę­dzi wiele dni, a może nawet tygo­dni spo­rów i szar­pa­niny.

— Dobrze — mruk­nął Hat­ton. — Nie będzie co z pana zbie­rać.

Van­ning odpo­wie­dział umiar­ko­wa­nie ordy­nar­nym prze­kleń­stwem i prze­rwał połą­cze­nie. Świa­do­mość cze­ka­ją­cej go pyskówki w sądzie wyparła z jego myśli szafkę dzia­ła­jącą na zasa­dzie czwar­tego wymiaru i Van­ning wyszedł z biura. Póź­niej…

Póź­niej będzie miał dość czasu, żeby dokład­niej zba­dać moż­li­wo­ści owego oso­bli­wego schowka. Nie chciał sobie teraz zaprzą­tać głowy spra­wami nie­istot­nymi. Poszedł do domu, kazał słu­żą­cej przy­rzą­dzić moc­nego drinka i padł na łóżko.

A naza­jutrz wygrał sprawę. Sto­su­jąc skom­pli­ko­wane kruczki prawne i wyko­rzy­stu­jąc nie­ja­sne pre­ce­densy. Swój wywód oparł na tym, że obli­ga­cje nie zostały wymie­nione na kre­dyty rzą­dowe. Zawiłe wykresy eko­no­miczne udo­wod­niły to za Van­ninga. Wymiana nawet pię­ciu tysięcy kre­dy­tów spo­wo­do­wa­łaby falo­wa­nie krzy­wej wykresu, a nic takiego nie nastą­piło. Eks­perci Van­ninga wdali się w nie­sa­mo­wite wprost szcze­góły.

Aby udo­wod­nić winę, trzeba byłoby poka­zać albo w sen­sie dosłow­nym, albo w dro­dze wnio­sko­wa­nia, że obli­ga­cje ist­niały od dwu­dzie­stego grud­nia, a więc od daty ostat­niej kon­troli. Jako pre­ce­dens posłu­żyła sprawa Dono­van kon­tra Jones.

Hat­ton zerwał się z miej­sca.

— Wysoki Sądzie, Jones przy­znał się póź­niej do defrau­da­cji!

— Co nie ma żad­nego wpływu na pier­wotną decy­zję — odpa­ro­wał gładko Van­ning. — Prawo nie działa wstecz. Nie było dowo­dów.

— Pro­szę obronę o kon­ty­nu­owa­nie.

Obrona kon­ty­nu­owała, wzno­sząc wspa­niale skom­pli­ko­wany gmach kazu­istycz­nej logiki.

Hat­ton sza­lał.

— Wysoki Sądzie, ja…

— Jeśli mój czci­godny prze­ciw­nik przed­stawi choćby jedną obli­ga­cję, dosłow­nie jedną spo­śród wyżej wspo­mnia­nych, pod­daję się.

Prze­wod­ni­czący składu sędziow­skiego miał iro­niczną minę.

— Istot­nie, jeśli taki dowód zosta­nie przed­sta­wiony, oskar­żony znaj­dzie się w wię­zie­niu natych­miast po ogło­sze­niu wyroku. Pan o tym dobrze wie, panie Van­ning. Pro­szę kon­ty­nu­ować.

— Chęt­nie. A więc według mojej kon­cep­cji owe obli­ga­cje ni­gdy nie ist­niały. Sta­no­wiły wynik błędu w licze­niu.

— Błąd w obli­cze­niach doko­ny­wa­nych kal­ku­la­to­rem Peder­sona?

— Takie błędy się zda­rzają, jak zaraz udo­wod­nię. Chciał­bym wezwać następ­nego świadka obrony.

Świa­dek, obli­cze­nio­wiec, nie­pro­wo­ko­wany pyta­niami wyja­śnił, jak to kal­ku­la­tor Peder­sona może się mylić. Poda­wał przy­kłady.

Hat­ton zła­pał go na jed­nym z nich.

— Pro­te­stuję, Wysoki Sądzie. W Rode­zji, jak wszy­scy wie­dzą, zlo­ka­li­zo­wano obiekty waż­nej dzie­dziny prze­my­słu o cha­rak­te­rze eks­pe­ry­men­tal­nym. Świa­dek nie spre­cy­zo­wał, o jaką pro­duk­cję cho­dzi w tej kon­kret­nej fabryce. Czy przy­pad­kiem nie dla­tego, że Zjed­no­czone Zakłady Hen­der­sona zaj­mują się głów­nie rudami radio­ak­tyw­nymi?

— Świa­dek jest pro­szony o udzie­le­nie odpo­wie­dzi.

— Nie mogę. W moich doku­men­tach nie ma takiej infor­ma­cji.

— Dość znaczna luka — wark­nął Hat­ton. — Radio­ak­tyw­ność uszka­dza deli­katny mecha­nizm kal­ku­la­tora Peder­sona. Ale w biu­rach firmy Dugan i Syno­wie nie ma ani radu, ani pro­duk­tów jego roz­kładu.

Wstał Van­ning.

— Chciał­bym zapy­tać, czy biura te były ostat­nio oka­dzane.

— Były. To wymóg prawny.

— Użyto pew­nego typu gazo­wego chloru.

— Tak.

— Chciał­bym wezwać mojego następ­nego świadka.

Następny świa­dek, fizyk, a zara­zem pra­cow­nik Insty­tutu Ultra­ra­do­wego, wyja­śnił, że pro­mie­nio­wa­nie gamma wpływa sil­nie na chlor, powo­du­jąc joni­za­cję. Żywe orga­ni­zmy mogą asy­mi­lo­wać pro­dukty roz­kładu radu i dalej je prze­ka­zy­wać. Nie­któ­rzy klienci firmy Dugan i Syno­wie byli pod­dani pro­mie­nio­wa­niu radio­ak­tyw­nemu…

— To śmieszne, Wysoki Sądzie! Czy­ste spe­ku­la­cje…

Van­ning robił wra­że­nie ura­żo­nego.

— Powo­łuję się na casus Dan­ger­field kon­tra Austro Pro­ducts, Kali­for­nia, rok tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­siąty trzeci. Prze­pis sta­nowi, że wąt­pli­wo­ści tłu­ma­czy się na korzyść oskar­żo­nego. Ja zmie­rzam po pro­stu do tego, że kal­ku­la­tor Peder­sona, któ­rym liczono obli­ga­cje, mógł być wadliwy. Jeśli tak było rze­czy­wi­ście, to obli­ga­cje nie ist­niały, a zatem mój klient jest nie­winny.

— Pro­szę kon­ty­nu­ować — powie­dział sędzia, żału­jąc, że nie jest Jef­frey­sem2 i nie może posłać całej tej cho­ler­nej bandy na sza­fot. Pra­wo­znaw­stwo powinno się opie­rać na pra­wie, zamiast sta­no­wić trój­wy­mia­rową grę w sza­chy. Ale jest to oczy­wi­ście natu­ralna kon­se­kwen­cja zawi­ło­ści poli­tycz­nych i eko­no­micz­nych nowo­cze­snej cywi­li­za­cji. Już wtedy było wia­domo, że Van­ning wygra sprawę.

No i wygrał. Przy­się­gli byli zmu­szeni uznać racje obrony. W ostat­nim despe­rac­kim zry­wie Hat­ton zgło­sił wnio­sek for­malny i zażą­dał sko­po­la­miny, ale jego wnio­sek został odda­lony. Van­ning mru­gnął do swego prze­ciw­nika i zamknął teczkę.

I na tym się skoń­czyło.

Wró­cił do swo­jego biura. O szes­na­stej trzy­dzie­ści zaczęły się kło­poty. Led­wie sekre­tarka zdą­żyła zapo­wie­dzieć nie­ja­kiego pana MacIl­sona, została ode­pchnięta przez szczu­płego, ciem­nego męż­czy­znę w śred­nim wieku tasz­czą­cego gigan­tycz­nych roz­mia­rów zamszową walizkę.

— Van­ning, musia­łem się z tobą zoba­czyć!

Wzrok adwo­kata spo­chmur­niał. Wstał zza biurka i ski­nie­niem głowy odpra­wił sekre­tarkę. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, zapy­tał obce­sowo:

— Co ty tu robisz? Powie­dzia­łem ci, żebyś trzy­mał się ode mnie z daleka. Co masz w tej wali­zie?

— Obli­ga­cje — wyja­śnił MacIl­son nie­pew­nym gło­sem. — Coś nie wyszło…

— Ty idioto! Żeby przy­no­sić tutaj te obli­ga­cje! — Jed­nym sko­kiem Van­ning zna­lazł się przy drzwiach, które sta­ran­nie zamknął na klucz. — Czy nie rozu­miesz, że jak tylko Hat­ton położy na nich łapę, natych­miast znaj­dziesz się z powro­tem za krat­kami? A mnie odbiorą prawo wyko­ny­wa­nia zawodu?! Wynoś się z tym w tej chwili!

— Ale wysłu­chaj mnie, dobrze? Posze­dłem z tymi obli­ga­cjami do Zjed­no­cze­nia Finan­so­wego, tak jak mi powie­dzia­łeś, ale… ale tam już cze­kał na mnie poli­cjant. Na szczę­ście w porę go zauwa­ży­łem. Gdyby mnie zła­pał…

Van­ning wes­tchnął głę­boko.

— Mia­łeś prze­cież zosta­wić te obli­ga­cje na dwa mie­siące w skrytce na sta­cji kolei pod­ziem­nej.

MacIl­son wycią­gnął z kie­szeni biu­le­tyn.

— Ale rząd ogło­sił zamro­że­nie akcji rudo­wych i obli­ga­cji. W ciągu tygo­dnia sprawa wej­dzie w życie. Nie mogłem w tej sytu­acji cze­kać, pie­nią­dze byłyby zamro­żone nie wia­domo na jak długo.

— Pokaż no ten biu­le­tyn. — Van­ning przyj­rzał mu się i zaklął cicho. — Skąd to wzią­łeś?

— Kupi­łem od chło­paka przed wię­zie­niem. Chcia­łem spraw­dzić bie­żące noto­wa­nia rudy.

— Mhm, rozu­miem. A nie przy­szło ci do głowy, że ten biu­le­tyn może być sfał­szo­wany?

MacIl­so­nowi opa­dła szczęka.

— Sfał­szo­wany?

— Wła­śnie. Hat­ton się domy­ślił, że chcę cię wycią­gnąć z pudła, i miał to w pogo­to­wiu. A ty kupi­łeś ten numer. Dostar­czy­łeś poli­cji dowo­dów, a mnie posta­wi­łeś w fatal­nej sytu­acji.

— A… ale…

Van­ning się skrzy­wił.

— A jak sądzisz, dla­czego widzia­łeś tego glinę w Zjed­no­cze­niu Finan­so­wym? Prze­cież mogli cię cap­nąć w każ­dej chwili. Ale oni woleli wystra­szyć cię na tyle, żebyś przy­szedł do mnie, bo wtedy upieką dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu! Dla cie­bie paka, a ja się mogę poże­gnać z pra­wem wyko­ny­wa­nia zawodu. Cho­lera!

MacIl­son obli­zał usta.

— Nie mógł­bym wyjść tyl­nymi drzwiami?

— Przez kor­don poli­cji, który tam nie­wąt­pli­wie czeka? Bzdura! Nie bądź więk­szym dur­niem, niż musisz!

— A czy… a czy ty nie możesz tego scho­wać?

— Niby gdzie? Prze­cież prze­świe­tlą moje biuro pro­mie­niami rent­gena. Nie, ja po pro­stu… — Van­ning urwał. — Hmmm, ukryć je, mówisz… ukryć… — Odwró­cił się na pię­cie do dyk­to­grafu.

— Panno Hor­ton? Mam ważną kon­fe­ren­cję. Pro­szę mi nie prze­szka­dzać pod żad­nym pozo­rem. Gdyby kto­kol­wiek wrę­czył pani nakaz rewi­zji, pro­szę zażą­dać potwier­dze­nia przez cen­tralę. Jasne? Okej.

W MacIl­sona wstą­piła nadzieja.

— Czy… wszystko w porządku?

— Och, zamknij się! — wark­nął Van­ning. — Zacze­kaj tu na mnie, zaraz wra­cam. — Ruszył ku bocz­nym drzwiom i znik­nął. W zdu­mie­wa­jąco krót­kim cza­sie wró­cił, tasz­cząc meta­lową szafkę. — Pomóż mi… uff… tu, w tym kącie. A teraz się wynoś.

— Ale…

— Spły­waj — pole­cił Van­ning. — Sam wiem, co mam robić. Nic nie mów. Aresz­tują cię, ale bez dowo­dów nie mogą cię trzy­mać. Przyjdź, jak tylko cię wypusz­czą.

Pchnął MacIl­sona w kie­runku drzwi, otwo­rzył je i wyrzu­cił gościa. Wró­cił do szafki i zaj­rzał do środka. Była pusta. Z całą pew­no­ścią.

Zamszowa walizka…

Dysząc ciężko, Van­ning wci­snął ją do szafki. Zajęło mu to tro­chę czasu, ponie­waż waliza była od niej więk­sza. W końcu jed­nak ode­tchnął, widząc, jak się kur­czy i zmie­nia kształt, aż wresz­cie, mała i zde­for­mo­wana, zaczyna przy­po­mi­nać wydłu­żone jajko w kolo­rze mie­dzia­nej cen­tówki.

— Fiu, fiu! — zagwiz­dał, a następ­nie przy­su­nął się i przyj­rzał bli­żej.

Wewnątrz szafki coś się poru­szyło. Zoba­czył gro­te­skowe stwo­rze­nie, nie wyż­sze niż na cztery cale. Było to coś zdu­mie­wa­ją­cego — skła­dało się z samych sze­ścia­nów i kątów, było jaskra­wo­zie­lone i naj­wy­raź­niej żywe.

Ktoś zapu­kał do drzwi.

Maleń­kie stwo­rze­nie męczyło się nad mie­dzia­nym jaj­kiem. Jak mrówka usi­ło­wało je unieść i prze­mie­ścić. Van­ninga zatkało; się­gnął do szafki. Stwo­rze­nie czwar­tego wymiaru zro­biło unik. Ale nie dość szybko. Van­ning opu­ścił dłoń i poczuł w niej sza­mo­ta­ninę. Zaci­snął pięść.

Ruch zamarł. Van­ning wypu­ścił mar­twe stwo­rze­nie i pospiesz­nie wyjął rękę.

Drzwi drżały pod cio­sami pię­ści.

Zamknął szafkę i zawo­łał:

— Chwi­leczkę!

— Wyła­muj­cie — ktoś pole­cił.

Ale nie było takiej potrzeby. Van­ning przy­brał bole­sny uśmiech i otwo­rzył drzwi. Wszedł Hat­ton w towa­rzy­stwie poli­cjan­tów.

— Mamy MacIl­sona — oświad­czył.

— Och? Dla­czego?

Zamiast odpo­wie­dzi Hat­ton dał znak ręką. Poli­cjanci zaczęli prze­szu­ki­wać pokój. Van­ning wzru­szył ramio­nami.

— Chyba się zanadto pospie­szy­li­ście — powie­dział. — Wła­ma­nie i naj­ście…

— Mamy nakaz.

— Pod jakim zarzu­tem?

— Cho­dzi oczy­wi­ście o obli­ga­cje. — Głos Hat­tona był znu­żony. — Nie wiem, gdzie pan ukrył tę walizkę, ale ją znaj­dziemy.

— Jaką walizkę? — chciał koniecz­nie wie­dzieć Van­ning.

— Tę, którą miał MacIl­son, kiedy tu wcho­dził. Tę samą, któ­rej nie miał, wycho­dząc.

— Zabawa skoń­czona — rzekł smutno Van­ning. — Pod­daję się.

— Hę?

— A jeśli wam powiem, co zro­bi­łem z walizką, prze­mó­wi­cie za mną?

— No… jasne. A gdzie…

— Zja­dłem ją — rzekł Van­ning i poło­żył się na kana­pie, jakby szy­ko­wał się do drzemki.

Hat­ton posłał mu prze­cią­głe, pełne nie­na­wi­ści spoj­rze­nie.

Poli­cjanci zaczęli prze­szu­ka­nie. Prze­cho­dząc obok szafki, rzu­cili okiem do środka. Pro­mie­nie rent­gena nie ujaw­niły niczego w ścia­nach, pod­ło­dze, sufi­cie ani w meblach. Pozo­stałe pomiesz­cze­nia biu­rowe zostały rów­nież prze­szu­kane. Van­ning przy­kla­ski­wał żmud­nemu zaję­ciu.

Wresz­cie Hat­ton się pod­dał. Wyczer­pał wszyst­kie moż­li­wo­ści.

— Jutro skła­dam donie­sie­nie — obie­cał mu Van­ning. — A co do MacIl­sona, sko­rzy­stam z zasady habeas cor­pus.

— Idź do dia­bła — burk­nął Hat­ton.

— A teraz do widze­nia panom.

Van­ning zacze­kał, aż nie­pro­szeni goście się wyniosą. A następ­nie chi­cho­cząc z cicha, pod­szedł do szafki i otwo­rzył ją.

Jajko koloru mie­dzia­nego znik­nęło. Van­ning macał w środku, ale bez­sku­tecz­nie.

Donio­słość tego faktu począt­kowo do niego nie dotarła. Obró­cił szafkę fron­tem do okna i zaj­rzał ponow­nie, z tym samym skut­kiem. Szafka była pusta.

Dwa­dzie­ścia pięć tysięcy kre­dy­tów w obli­ga­cjach rudo­wych prze­pa­dło.

Na Van­ninga ude­rzyły siódme poty. Zła­pał szafkę i zaczął nią potrzą­sać. Ale to nie pomo­gło. Prze­niósł ją w prze­ciw­le­gły kąt pokoju, a sam wró­cił na poprzed­nie miej­sce i ze żmudną dro­bia­zgo­wo­ścią zaczął oglą­dać pod­łogę.

— Chol…

Czyżby Hat­ton?

To nie­moż­liwe. Van­ning nie spu­ścił szafki z oka ani na moment, aż do chwili wyj­ścia poli­cji. Jeden z poli­cjan­tów otwo­rzył drzwi, zaj­rzał do środka i zamknął je z powro­tem. Od tam­tej pory szafka była cały czas zamknięta.

Obli­ga­cje znik­nęły.

Tak samo jak dziwne stwo­rze­nie, które Van­ning zgniótł w dłoni. A wszystko to razem zna­czyło, że… że co?

Van­ning pod­szedł do szafki i sta­ran­nie ją zamknął. A następ­nie otwo­rzył, nie ocze­ku­jąc jed­nak, że mie­dziane jajko się pojawi.

I słusz­nie, nie poja­wiło się.

Van­ning połą­czył się przez wide­ofon z Gal­lo­wayem.

— Co tam, he? Och. Czego chcesz? — Na ekra­nie uka­zała się wychu­dzona twarz uczo­nego, jesz­cze mizer­niej­sza z powodu zmę­cze­nia. — Mam kaca, a nie mogę uży­wać tia­miny, jestem uczu­lony. No, jak prze­bie­gła twoja sprawa?

— Posłu­chaj — rzekł Van­ning nagląco. — Wło­ży­łem coś do tej two­jej cho­ler­nej szafki i stra­ci­łem.

— Szafkę? Zabawne.

— Nie. To, co do niej wło­ży­łem… walizkę.

Gal­lo­way w zamy­śle­niu pokrę­cił głową.

— Ni­gdy nie wia­domo, no nie? Pamię­tam, jak kie­dyś zro­bi­łem…

— Do dia­bła z tym. Muszę odzy­skać walizkę!

— Pamiątka rodzinna? — zapy­tał Gal­lo­way.

— Nie. Tam były pie­nią­dze.

— Nie uwa­żasz, że to tro­chę lek­ko­myślne z two­jej strony? Od roku tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stego dzie­wią­tego żaden bank nie splaj­to­wał. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łem, Van­ning, że jesteś skąp­cem. Chcia­łeś mieć stale forsę przy sobie, żebyś ją mógł pie­ścić swo­imi chci­wymi łap­skami, co?

— Jesteś pijany.

— Usi­łuję być — spro­sto­wał Gal­lo­way. — Nie­stety z wie­kiem naba­wi­łem się strasz­li­wej odpor­no­ści na alko­hol. Okrop­nie dużo czasu mi to teraz zabiera. Przez twój tele­fon jestem dwa i pół drinka do tyłu. Muszę sobie koniecz­nie spra­wić prze­dłu­żacz do orga­nów, żebym mógł jed­no­cze­śnie roz­ma­wiać i pić.

Van­ning nie prze­sta­wał beł­ko­tać w słu­chawkę:

— Moja walizka! Co się z nią stało? Muszę ją odzy­skać.

— No cóż, ja jej nie mam.

— Nie możesz wykom­bi­no­wać, gdzie ona jest?

— Nie mam poję­cia. Podaj mi szcze­góły. Zoba­czę, co się da zro­bić.

Van­ning zasto­so­wał się do pole­ce­nia, kory­gu­jąc z lekka swoją rela­cję, na ile kazała mu ostroż­ność.

— Okej — rzu­cił na koniec Gal­lo­way dość nie­chęt­nie. — Nie­na­wi­dzę wysnu­wa­nia teo­rii, ale wyjąt­kowo… moja dia­gnoza będzie cię kosz­to­wała pięć­dzie­siąt kre­dy­tów.

— Co takiego? Posłu­chaj…

— Pięć­dzie­siąt kre­dy­tów — powtó­rzył Gal­lo­way nie­ustę­pli­wie. — Albo nie będzie dia­gnozy.

— A skąd mogę wie­dzieć, że dzięki niej odzy­skam walizkę?

— Trzeba się liczyć z tym, że mi się nie uda. Choć jed­no­cze­śnie jest szansa… Muszę iść do Mecha­ni­stry i sko­rzy­stać z ich maszyn. A oni sobie słono liczą. Ale potrzebne mi będą kal­ku­la­tory o mocy czter­dzie­stu mózgów.

— Okej, okej — mruk­nął Van­ning. — Idź do nich. Zależy mi na tej walizce jak dia­bli.

— Inte­re­suje mnie ten robak, któ­rego roz­gnio­tłeś. Mówiąc szcze­rze, to jedyny powód, dla któ­rego w ogóle zaj­muję się twoją sprawą. Życie w czwar­tym wymia­rze… — cią­gnął Gal­lo­way, mru­cząc pod nosem. Jego twarz znik­nęła z ekranu.

Po chwili Van­ning prze­rwał połą­cze­nie.

Jesz­cze raz prze­szu­kał szafkę, ale niczego nie zna­lazł. Zamszowa walizka musiała się jakoś ulot­nić. Niech to dia­bli!

Duma­jąc nad swymi kło­po­tami, Van­ning wło­żył płaszcz i poszedł do Man­hat­tan Roof na zakra­pianą winem kola­cję. Było mu sie­bie żal.

Naza­jutrz jego roz­czu­le­nie nad sobą jesz­cze wzro­sło. Pró­bo­wał się skon­tak­to­wać z Gal­lo­wayem, ale nikt się tam nie zgła­szał, więc po pro­stu zabi­jał czas. Około połu­dnia wpadł MacIl­son. Był roz­trzę­siony.

— Nie spie­szyło ci się spe­cjal­nie z wycią­ga­niem mnie z pudła — rzu­cił na wstę­pie. — No i co dalej? Masz coś do picia?

— Po co ci picie — mruk­nął Van­ning. — Sądząc z tego, jak wyglą­dasz, już się napi­łeś. Jedź na Flo­rydę i cze­kaj, aż się to wszystko prze­wali.

— Mam dosyć cze­ka­nia. Jadę do Ame­ryki Połu­dnio­wej. Potrze­buję forsy.

— Pocze­kaj, aż będzie można zre­ali­zo­wać obli­ga­cje.

— Biorę je. Połowę. Tak jak się uma­wia­li­śmy.

Van­ning zmru­żył oczy.

— I wle­ziesz pro­sto w łapy poli­cji. Jak dwa i dwa cztery.

MacIl­son był wyraź­nie nie­swój.

— Przy­znaję, że popeł­ni­łem głupi błąd. Ale tym razem nie… tym razem będę mądrzej­szy.

— To zna­czy zacze­kasz.

— W heli­kop­te­rze na dachu czeka mój przy­ja­ciel. Pod­rzucę mu obli­ga­cje, a potem spo­koj­nie sobie wyjdę. Poli­cja nic przy mnie nie znaj­dzie.

— Powie­dzia­łem: nie — powtó­rzył Van­ning. — Sprawa jest zbyt ryzy­kowna.

— Ryzy­kowna jest teraz. Jeżeli znajdą obli­ga­cje…

— Nie znajdą.

— Gdzie je scho­wa­łeś?

— To moja sprawa.

MacIl­son rzu­cił ner­wowe spoj­rze­nie spode łba.

— Być może. Ale są w tym budynku. Nie mogłeś ich stąd ni­gdzie prze­szwar­co­wać wczo­raj, przed przyj­ściem glin. Nie kuś losu. Szu­kali rent­ge­nem?

— Mhm.

— Sły­sza­łem, że Hat­ton z całą bandą eks­per­tów bada plany budynku. Znaj­dzie twój sejf. Ja w każ­dym razie stąd zni­kam, zanim do tego doj­dzie.

Van­ning mach­nął ręką.

— Jesteś histe­ryk. Prze­cież cię wycią­gną­łem, prawda? Mimo że mało nie spie­przy­łeś całej sprawy.

— To prawda — przy­znał MacIl­son, sku­biąc ner­wowo wargę. — Ale ja… — Zaczął obgry­zać pazno­kieć. — Cho­lera, prze­cież ja sie­dzę na kra­te­rze wul­kanu i pod tył­kiem mam jesz­cze gniazdo ter­mi­tów. Nie będę tu ster­czał i cze­kał, aż znajdą obli­ga­cje! A od Ame­ryki Połu­dnio­wej, dokąd się teraz wybie­ram, nie mogą chyba zażą­dać eks­tra­dy­cji.

— Musisz cze­kać — powtó­rzył sta­now­czo Van­ning. — To twoja jedyna szansa.

Nagle w ręku MacIl­sona poja­wiła się spluwa.

— Dawaj połowę obli­ga­cji. I to już. Ani tro­chę ci nie wie­rzę. Myślisz, że będziesz mnie zwo­dził w nie­skoń­czo­ność? No, do cho­lery, dajesz forsę czy nie?!

— Nie — odparł Van­ning.

— Ja nie żar­tuję.

— Wiem, że nie żar­tu­jesz. Ale ja nie mam tych obli­ga­cji.

— Jak to nie masz?

— Sły­sza­łeś kie­dyś o moż­li­wo­ściach, jakie stwa­rza czwarty wymiar? — zapy­tał Van­ning, nie spusz­cza­jąc z MacIl­sona czuj­nego spoj­rze­nia. — Scho­wa­łem walizkę do spe­cjal­nego sejfu. Ale nie mogę go otwo­rzyć przed upły­wem okre­ślo­nej liczby godzin.

— Mhm… — zadu­mał się MacIl­son. — A kiedy…

— Jutro.

— W porządku. To zna­czy, że wtedy będziesz miał dla mnie te obli­ga­cje, tak?

— Jeżeli przy tym obsta­jesz. Ale radził­bym ci zmie­nić zda­nie. Byłoby to dla cie­bie bez­piecz­niej­sze.

MacIl­son nie odpo­wie­dział, tylko wycho­dząc, uśmiech­nął się do niego przez ramię. Van­ning dłuż­szy czas sie­dział bez ruchu. Był prze­stra­szony nie na żarty. Pro­blem pole­gał na tym, że MacIl­son był typem skłon­nym do sta­nów mania­kalno-depre­syj­nych. Mógł rze­czy­wi­ście zabić. W tej chwili był w sil­nym stre­sie — ści­gano go i nie miał nic do stra­ce­nia. No cóż… nale­ża­łoby przed­się­wziąć środki ostroż­no­ści.

Van­ning raz jesz­cze zadzwo­nił do Gal­lo­waya, ale i tym razem nikt się nie ode­zwał. Nagrał wia­do­mość na auto­ma­tyczną sekre­tarkę i znów ostroż­nie zaj­rzał do szafki. Była pusta, roz­pacz­li­wie pusta.

Wie­czo­rem Van­ning odwie­dził Gal­lo­waya w jego labo­ra­to­rium. Uczony robił wra­że­nie pija­nego i zmę­czo­nego. Mach­nął nie­dbale ręką w kie­runku stołu zasła­nego skraw­kami papieru.

— Ale mi zabi­łeś klina! Gdy­bym znał zasady dzia­ła­nia tego urzą­dze­nia, tobym się bał go dotknąć. Sia­daj. I napij się. Masz te pięć­dzie­siąt kre­dy­tów?

Van­ning w mil­cze­niu wrę­czył Gal­lo­way­owi kupony. Ten wsu­nął je do Mon­strum.

— Dobrze. A teraz… — Usa­do­wił się na kana­pie. — Zabie­ramy się do roz­wią­zy­wa­nia zagadki za pięć­dzie­siąt kre­dy­tów.

— Mogę odzy­skać walizkę?

— Nie — odparł sta­now­czo Gal­lo­way. — A przy­naj­mniej ja nie widzę takiej moż­li­wo­ści. Ona się znaj­duje w innym frag­men­cie cza­so­prze­strzeni.

— Ale co to zna­czy?

— To zna­czy, że ta szafka działa tro­chę jak tele­skop, tyle że nie wyłącz­nie w sfe­rze wizu­al­nej. Sta­nowi coś w rodzaju okna. Możesz przez nie się­gnąć albo wyj­rzeć. Jest to przej­ście do teraz plus x.

Van­ning spoj­rzał spode łba.

— Do tej pory nic takiego nie mówi­łeś.

— Wszystko, co do tej pory na ten temat wiem, to tylko teo­ria, i oba­wiam się, że nic wię­cej nie będzie. Posłu­chaj: na początku się myli­łem. Przed­mioty wkła­dane do szafki nie poja­wiały się w innej prze­strzeni, ponie­waż musia­łaby ist­nieć stała prze­strzenna. To zna­czy, że wcale by się nie zmniej­szały. Roz­miar to roz­miar. Fakt prze­nie­sie­nia sze­ścianu o boku jed­nego cala na Marsa nie zmniej­szyłby go ani nie powięk­szył.

— A co z gęsto­ścią śro­do­wi­ska? Czy przed­miot nie uległby zmiaż­dże­niu?

— Jasne, i pozo­stałby zmiaż­dżony. Po wyję­ciu z szafki nie powró­ciłby do swo­jego poprzed­niego roz­miaru ani kształtu, dla­tego że x plus y ni­gdy nie równa się xy. Ale x razy y…

— Równa się co?

— I tu jest wła­śnie pies pogrze­bany. — Gal­lo­way roz­po­czął wykład: — Rze­czy, które wkła­da­li­śmy do szafki, wędro­wały w czas. Ich pręd­kość cza­sowa nie ule­gała zmia­nie, czego nie można powie­dzieć o warun­kach prze­strzen­nych. Dwa przed­mioty nie mogą znaj­do­wać się jed­no­cze­śnie w tym samym miej­scu. Ergo twoja walizka została wysłana w inny czas: teraz plus x. Nie mam jed­nak zie­lo­nego poję­cia, co ozna­cza w tym wypadku x, cho­ciaż podej­rze­wam, że kilka milio­nów lat.

Van­ning był oszo­ło­miony.

— To zna­czy, że walizka jest w przy­szło­ści odle­głej o milion lat?

— Nie wiem, jak daleko, ale przy­pusz­czam, że bar­dzo. Brak mi danych do roz­wią­za­nia tego rów­na­nia. Wnio­sko­wa­łem głów­nie przez induk­cję, ale wyniki są zwa­rio­wane jak dia­bli. Ein­stein byłby zachwy­cony. Moja teo­ria poka­zuje, że wszech­świat jed­no­cze­śnie kur­czy się i roz­ciąga.

— Co to ma wspól­nego…

— Ruch jest względny — cią­gnął nie­ubła­ga­nie Gal­lo­way. — To zasada pod­sta­wowa. Oczy­wi­ście, że wszech­świat się roz­ciąga, roz­cho­dzi się jak gaz, ale jed­no­cze­śnie jego czę­ści skła­dowe się kur­czą. To zna­czy one nie rosną, dosłow­nie rzecz bio­rąc, rozu­miesz, w każ­dym razie nie słońca ani atomy. One po pro­stu się odda­lają od punktu cen­tral­nego. Pędzą we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach… zaraz… o czym to ja mówi­łem? Aha, po pro­stu kur­czy się wszech­świat jako jed­nostka.

— No to się kur­czy. Ale gdzie jest moja walizka?

— Mówi­łem ci już. W przy­szło­ści. Dosze­dłem do tego w dro­dze rozu­mo­wa­nia induk­cyj­nego. Jest to cudow­nie pro­ste i logiczne. I zupeł­nie nie­moż­liwe do udo­wod­nie­nia. Sto, tysiąc, milion lat temu Zie­mia, tak jak i wszech­świat, była więk­sza niż teraz. I dalej się kur­czy. Kie­dyś, w przy­szło­ści, będzie o połowę mniej­sza. Tyle że my tego nie zauwa­żymy, ponie­waż i wszech­świat będzie pro­por­cjo­nal­nie mniej­szy. — Gal­lo­way sen­nie cią­gnął dalej: — Wło­ży­li­śmy do szafki stół, który wyło­nił się w przy­szło­ści. Bo ta szafka, jak ci już mówi­łem, to jest jak gdyby okno pro­wa­dzące do innego czasu. I na stół oddzia­łały warunki typowe dla tego czasu. Stół skur­czył się po tym, jak dali­śmy mu kilka sekund na wchło­nię­cie entro­pii, a może zresztą cze­goś tam innego. Czy ja mia­łem na myśli entro­pię? Allah jeden wie. No trudno.

— Zamie­nił się w pira­midę.

— Bo pew­nie towa­rzy­szy temu pro­ce­sowi rów­nież geo­me­tryczne znie­kształ­ca­nie. A może to po pro­stu złu­dze­nie optyczne. Może nie potra­fimy odpo­wied­nio nasta­wić wzroku. Wąt­pię, czy tak naprawdę w przy­szło­ści rze­czy będą wyglą­dały ina­czej, poza tym, że będą mniej­sze, ale my korzy­stamy teraz z okna w czwarty wymiar. Zakrzy­wie­nie czasu. To tak, jak byśmy patrzyli przez pry­zmat. Zmiana wiel­ko­ści jest rze­czywista, ale kształt i kolor wydają się inne jedy­nie naszym oczom patrzą­cym przez pry­zmat czwar­tego wymiaru.

— Czyli że moja walizka znaj­duje się w przy­szło­ści, tak? Ale dla­czego znik­nęła z szafki?

— A co z tym stwo­rzon­kiem, które zgnio­tłeś? Może miało kum­pli? Mogli być nie­wi­dzialni, poza bar­dzo wąskim… jak je tam nazwać… polem widze­nia. Pomyśl: kie­dyś w przy­szło­ści, za sto, tysiąc czy za milion lat, walizka zja­wia się ni z tego, ni z owego nie wia­domo skąd. Jeden z naszych potom­ków prze­pro­wa­dza docho­dze­nie, a ty go nagle zabi­jasz. Przy­cho­dzą jego kum­ple i zabie­rają walizkę. Wyno­szą ją poza obręb szafki. Jeśli cho­dzi o prze­strzeń, walizka może być gdzie­kol­wiek, nato­miast ele­ment czasu jest wiel­ko­ścią nie­znaną. Teraz plus x. Na tym wła­śnie polega dzia­ła­nie tego sejfu. No i co ty na to?

— Do dia­bła! — wybuch­nął Van­ning. — To wszystko, co masz mi do powie­dze­nia? Czyli mam tę walizkę spi­sać na straty?

— Mhm. Chyba że sam chcesz się tam po nią wgra­mo­lić. Ale Bóg jeden wie, gdzie byś się zna­lazł. W ciągu kilku tysięcy lat pro­por­cje skład­ni­ków powie­trza praw­do­po­dob­nie by się zmie­niły. A może nastą­pi­łyby też inne zmiany.

— Nie jestem taki głupi.

No i pro­szę. Obli­ga­cje zgi­nęły bez nadziei na to, że się odnajdą. Van­ning byłby się nawet pogo­dził ze stratą, gdyby miał pew­ność, że ubez­pie­cze­nie nie wpad­nie w ręce poli­cji, ale pozo­sta­wał jesz­cze pro­blem MacIl­sona, zwłasz­cza po tym, jak kula dra­snęła okno z gla­so­lexu w biu­rze Van­ninga. Spo­tka­nie z MacIl­so­nem nie przy­nio­sło pomyśl­nego rezul­tatu, ponie­waż defrau­dant był prze­ko­nany, że Van­ning chce go nabrać. Kiedy adwo­kat wyrzu­cał go na siłę, mio­tał prze­kleń­stwa i groźby: pój­dzie na poli­cję, przy­zna się…

A niech idzie. Nie ma żad­nego dowodu. Niech go wszy­scy dia­bli. Dla pew­no­ści jed­nak Van­ning posta­no­wił wsa­dzić swo­jego byłego klienta do pudła.

Nic z tego nie wyszło. MacIl­son dał w zęby face­towi, który przy­niósł wezwa­nie na poli­cję, i uciekł. A teraz, podej­rze­wał Van­ning, czaił się gdzieś po kątach uzbro­jony i gotów go stuk­nąć. Jak to bywa z typami skłon­nymi do sta­nów mania­kalno-depre­syj­nych.

Van­ning zażą­dał dwóch taj­nia­ków do ochrony, z czego czer­pał zło­śliwą satys­fak­cję. Wobec zagro­że­nia życia miał do tego prawo. Do chwili, kiedy MacIl­sona uniesz­ko­dli­wią, Van­ning będzie korzy­stał z ochrony. A już on zadbał o to, żeby tę ochronę sta­no­wili dwaj naj­tężsi goryle z całej man­hat­tań­skiej poli­cji. Przy oka­zji stwier­dził, że pole­cono im węszyć w spra­wie zamszo­wej walizki. Van­ning zadzwo­nił do Hat­tona i uśmiech­nął się do ekranu.

— No co, jakieś suk­cesy?

— Co pan ma na myśli?

— Moich goryli. A pań­skich kapu­siów. Nie znajdą obli­ga­cji, Hat­ton. Lepiej niech ich pan odwoła. Czy dwa zada­nia naraz to nie za dużo dla tych bie­da­ków?

— Wystar­czy, że wywiążą się z jed­nego. Że znajdą dowód rze­czowy. A jeżeli MacIl­son roz­wali panu łeb, nie zmar­twię się spe­cjal­nie.

— Zoba­czymy się w sądzie — oświad­czył Van­ning. — Pan oskarża Wat­sona, tak?

— Tak. A pan rezy­gnuje ze sko­po­la­miny, tak?

— W sto­sunku do przy­się­głych? Jasne. Mam sprawę wygraną.

— Tak się panu tylko wydaje — rzekł Hat­ton i się wyłą­czył.

Van­ning, chi­cho­cząc, wło­żył płaszcz, wziął swo­ich goryli i udał się do sądu. Nie było ani śladu MacIl­sona…

Sprawę wygrał, tak jak się spo­dzie­wał. Wró­cił do biura i wysłu­chał kilku nie­istot­nych infor­ma­cji, które miała mu do zako­mu­ni­ko­wa­nia dziew­czyna obsłu­gu­jąca cen­tralkę. Kiedy otwo­rzył drzwi gabi­netu, w kącie pokoju na dywa­nie zoba­czył zamszową walizkę.

Zatrzy­mał się onie­miały z ręką na klamce. Za sobą sły­szał cięż­kie kroki face­tów z obstawy. Powie­dział przez ramię „chwi­leczkę” i zatrza­snął za sobą drzwi. Dole­ciał go jesz­cze koniec zdu­mio­nego pyta­nia.

Walizka. Miał ją przed sobą nie­wąt­pli­wie. Tak jak nie­wąt­pli­wie za sobą miał dwóch taj­nia­ków, któ­rzy po krót­kiej nara­dzie zaczęli walić w drzwi, usi­łu­jąc je wyła­mać.

Van­ning zzie­le­niał. Zro­bił nie­pewny krok do przodu i zoba­czył szafkę w kącie, w któ­rym ją wtedy posta­wił. Ide­alna skrytka…

Otóż to. Jeśli włoży tam walizkę, sta­nie się ona nie­roz­po­zna­walna. Nawet gdyby znów miała znik­nąć, to nie­ważne. Ważne, żeby się pozbyć, i to natych­miast, dowodu obcią­ża­ją­cego.

Drzwi zatrzę­sły się w zawia­sach. Van­ning pod­biegł chył­kiem do walizki i pod­niósł ją. Kątem oka zoba­czył ruch. W powie­trzu nad nim poja­wiła się ręka. Była to ręka olbrzyma z nie­ska­la­nie bia­łym man­kie­tem, który roz­pły­wał się gdzieś w powie­trzu. Ogromne palce się­gały w dół…

Van­ning wrza­snął i odsko­czył. Ale nie był dość szybki. Ręka dosię­gła go i Van­ning zaczął się wić bez­sil­nie w dłoni, która następ­nie zamknęła się w pięść. Kiedy pięść się otwo­rzyła, wypa­dło z niej to, co pozo­stało ze zmiaż­dżo­nego Van­ninga.

Ręka cof­nęła się w nicość. Wywa­żone drzwi wpa­dły do środka i dwaj taj­niacy, poty­ka­jąc się o nie, wtar­gnęli do pokoju.

Wkrótce potem przy­szedł Hat­ton ze swo­imi ludźmi. Nie­wiele zresztą mogli zro­bić poza posprzą­ta­niem. Zamszowa walizka zawie­ra­jąca dwa­dzie­ścia pięć tysięcy kre­dy­tów w obli­ga­cjach została wynie­siona w bez­piecz­niej­sze miej­sce. Ciało Van­ninga pozbie­rano nie bez trud­no­ści i odsta­wiono do kost­nicy. Foto­gra­fo­wie bły­skali fle­szami. Eks­perci od dak­ty­lo­sko­pii roz­sy­py­wali pro­szek, ludzie od rent­gena uwi­jali się ze swoim sprzę­tem. Wszystko zostało zała­twione szybko i spraw­nie — w ciągu godziny biuro było puste i zapie­czę­to­wane.

Tak więc nie było świad­ków poja­wie­nia się gigan­tycz­nej ręki, która wyło­niła się zni­kąd, poma­cała dokoła, jakby cze­goś szu­kała, i po chwili zni­kła…

Jedyną osobą, która mogłaby rzu­cić na tę sprawę pewne świa­tło, był Gal­lo­way, ale jego uwagi, wypo­wia­dane w samot­no­ści labo­ra­to­rium, były skie­ro­wane do Mon­strum.

— Aha, to dla­tego ten stół labo­ra­to­ryjny zma­te­ria­li­zo­wał się tu wczo­raj na kilka minut. Hmmm… Teraz plus x równa się mniej wię­cej tydzień. Dla­cze­góż by nie? Wszystko jest względne. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łem, że wszech­świat kur­czy się w tak szyb­kim tem­pie! — Wycią­gnął się wygod­nie na kana­pie i wstrzyk­nął sobie do ust podwójne mar­tini. — Tak, to jest to — mruk­nął po chwili. — Phi! Van­ning to chyba jedyny facet na świe­cie, który zna­lazł się w poło­wie przy­szłego tygo­dnia i… się zabił! Chyba się zaleję.

I się zalał.

prze­ło­żyła Zofia Uhry­now­ska-Hanasz

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W póź­niej­szych opo­wia­da­niach ze zwa­rio­wa­nym uczo­nym w roli głów­nego boha­tera Gal­lo­way wystę­puje jako Gal­lo­way Gal­le­gher albo tylko jako Gal­le­gher (przyp. tłum.). [wróć]

Praw­do­po­dob­nie jest to alu­zja do zna­nego z okru­cień­stwa angiel­skiego sędziego Geo­rge’a Jef­freysa (1648–1689) (przyp. tłum.). [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Gal­lo­way Gal­le­gher (volume 1)

1. The Time Loc­ker © 1943 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1970 by C.L. Moore

2. The Proud Robot © 1943 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1970 by C.L. Moore

3. Gal­le­gher Plus © 1943 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1971 by C.L. Moore

4. The World Is Mine © 1943 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1970 by C.L. Moore

5. Ex Machina © 1948 by Street and Smith Publi­ca­tions

6. The Mis­gu­ided Halo © 1939 by Street and Smith Publi­ca­tions

7. Deadlock ©1942 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1969 by C.L. Moore

8. Nothing But Gin­ger­bread Left © 1943 by Street and Smith Publi­ca­tions, rene­wed 1970 by C.L. Moore

9. Juke-Box © 1947 by Thril­ling Won­der Sto­ries

10. We Kill People (1946) © 1946 by Street and Smith Publi­ca­tions

11. Near Miss (1958) © 1959 by Dell, rene­wed 1987 by Tho­mas Reg­gie

12. Reader, I Hate You! (1943) © 1943 by Popu­lar Fic­tion Publi­ca­tions

13. By These Pre­sents (1953) © 1952 by Ziff Davis Publi­shing Com­pany, rene­wed 1980 by C.L. Moore

All rights rese­rved

Opo­wia­da­nia prze­ło­żone przez Danutę Gór­ską, Jolantę Kozak i Zofię Uhry­now­ską-Hanasz uka­zały się już wcze­śniej w innych zbio­rach w języku pol­skim.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Sła­wo­mir Folk­man

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Czy­tel­niku, nie­na­wi­dzę cię!, wyd. I w tej edy­cji, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-941-7

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer