Wszystko dzięki Tobie. Tom I - Marta Bielawska - ebook

Wszystko dzięki Tobie. Tom I ebook

Marta Bielawska

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Wszystko dzięki Tobie” to nie tylko opowieść o miłości – zarówno tej romantycznej łączącej dwoje ludzi, jak i tej łączącej człowieka i zwierzę. To splot zwierzęco-ludzkich historii rozgrywających się za drzwiami gabinetu weterynaryjnego. Pełen wzruszeń dla miłośników zwierząt i wszystkich tych, którzy znają bezinteresowną dobroć, cierpienie i siłę pozwalającą z nim żyć.

Po śmierci żony Paweł odcina się od ludzi ¬– wyprowadza się do położonego w lesie domu tylko w towarzystwie wiernego psa Cujo. Monotonię kolejnych dni zaburza nagła choroba czworonoga – życie Pawła zamienia się w bitwę o jego wyzdrowienie. Na szczęście w najtrudniejszych chwilach może liczyć na pomoc młodej doktor Gabrysi, dla której Cujo szybko staje się pacjentem wyjątkowym. Wspólna walka o życie psa zbliża do siebie tę doświadczoną przez życie parę, lecz ciągle staje im na drodze przeszłość Gabrysi, przez lata krzywdzonej fizycznej i psychicznej. Kobieta woli więc odtrącić rodzące się uczucie niż przyjąć pomoc...

Jaką tajemnicę skrywa niepozorna pani doktor? Czy pomoże Pawłowi odkryć jego przeznaczenie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 345

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marta Bielawska

Wszystko dzięki tobie

Copyright © by Marta Bielawska


Copyright © by Virtualo, 2022

Redakcja: Słowne Babki

Korekta: Słowne Babki

Skład i łamanie: Słowne Babki

Projekt okładki: Małgorzata Drabina / Yellow Room

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek / konwersja.net

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 9788327272928

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

Chcesz wydać książkę lub audiobook? Wejdź na virtualo.eu lub napisz do nas na adres [email protected]

Wstęp

W wyobrażeniu o procesie twórczym wciąż pokutuje pojęcie weny jako głównej siły sprawczej. Napisałam kilka powieści, ale wciąż nie jestem pewna, czy wierzę w jej istnienie. O ile nie mam problemu z przypisywaniem jej sukcesów, o tyle nie lubię w ten sposób usprawiedliwiać porażek. Zazwyczaj więc staram się nie myśleć o niej zbyt wiele, choć nie da się zaprzeczyć, że bez przypływu inspiracji z zewnątrz trudno wyobrazić sobie pisanie powieści.

Dlaczego o tym wspominam? Tak się składa, że przed spisaniem niniejszej historii doświadczyłam czegoś, co śmiało można nazwać blokadą twórczą. Nie chodziło nawet o to, że brakowało mi pomysłów, było ich pod dostatkiem, lecz żaden nie przekonał mnie na tyle, bym chciała poświęcić mu kilka miesięcy życia.

Mniej więcej w tamtym czasie adoptowałam uroczego, biszkoptowego szczeniaka – suczkę o imieniu Tosia, która, z jednej strony, była trochę chorowita, a z drugiej, miała wyraźną skłonność do nieszczęśliwych wypadków, co sprawiło, że w lecznicy weterynaryjnej zaczęłyśmy bywać nieco częściej niż przeciętny człowiek.

Ktoś mógłby pomyśleć, że długie godziny spędzone w poczekalni będą czasem całkowicie straconym, rzeczywistość jednak okazała się inna. To dzięki tym wizytom narodził się pomysł na opowiedzenie pewnej historii.

Mam to szczęście, że już wtedy moje zwierzaki były pod opieką cudownej pani doktor, której wrażliwość, zaangażowanie i dobre serce odmieniły moje wyobrażenie o zawodzie lekarza weterynarii. Wszystko dzięki Tobie porusza trudne tematy, głównej bohaterce przydarza się wiele złych rzeczy, jednak – wbrew pozorom – to opowieść o bezinteresownej dobroci i wrażliwości. O tym, że wciąż są na tym świecie ludzie gotowi przekładać potrzeby innych nad własne.

Asiu, choć wiele Cię różni od bohaterki tej książki (i dobrze!), macie też coś wspólnego – podobnie jak ona, jesteś nie tylko wspaniałą lekarką, lecz także dobrym człowiekiem, o czym ja i moje zwierzaki przekonaliśmy się niejednokrotnie. Za każdą z tych chwil serdecznie Ci dziękujemy!

Rozdział 1

Paweł

To było zwykłe, majowe popołudnie, może tylko nieco bardziej upalne. Żar lał się z nieba i ludzie tłumnie wyszli z domów, w większości nie przejmując się dość wówczas rygorystycznym reżimem sanitarnym. Spacerowali z maseczkami na brodach, pili piwo w mniejszych lub większych grupkach, a co odważniejsi zgromadzili się na dzikich plażach nad Wisłą.

Obserwowałem ich z pewnym politowaniem. Jeszcze miesiąc wcześniej wszyscy drżeli na samą wzmiankę o tajemniczym wirusie dziesiątkującym Azję i wkraczającym do Europy, teraz pozostali przy pomstowaniu na Chiny i Bogu ducha winne nietoperze.

Osobiście nie należałem do żadnego z tych obozów. Nie szalałem ze strachu, ale też nie kpiłem z zagrożenia. Od początku zachowywałem rozsądną ostrożność, dbając nie tylko o siebie, lecz przede wszystkim o innych.

Przemierzając Bolkowską z Cujo przy nodze, planowałem nadchodzący wieczór. Zostało mi jeszcze trochę pracy – miałem nadzieję skończyć zamówioną przez pewnego dość chimerycznego klienta meblościankę – ale nie zamierzałem też rezygnować z odpoczynku na tarasie w towarzystwie zimnego piwa i wiernego kumpla. W maju, kiedy przyroda obudziła się już na dobre, a upały nie zdążyły jeszcze odebrać człowiekowi radości życia, wieczory na świeżym powietrzu miały niepowtarzalny urok.

Tak wyglądało moje życie od przeszło czterech lat. Wiedliśmy je wspólnie – Cujo i ja. Pies towarzyszył mi wszędzie – podczas zakupów czekał grzecznie pod sklepem, a kiedy odwoziłem zamówienia do klientów, pilnował spraw z siedzenia pasażera. Pomagał mi też w pracy, przynosił narzędzia, czasem coś przytrzymał. Dobrze nam się razem egzystowało, nie potrzebowaliśmy do szczęścia nikogo więcej.

Kiedy po latach wracałem myślami do tamtego popołudnia, wysilałem umysł, starając się przywołać wspomnienia znaków, których nie widziałem. Pragnąłem przekonać samego siebie, że w powietrzu wisiało coś niezwykłego, że wietrzyłem nadchodzące zmiany, że wiedziałem – już wtedy – jak ważny okaże się dla mnie ten dzień. Nie było tak. Nie czułem nic nadzwyczajnego, może poza lekkim niepokojem o przyjaciela, ale temu miała zaradzić krótka wizyta w klinice weterynaryjnej na warszawskim Bemowie.

Odkąd nadeszła pandemia, najprostsze, wcześniej oczywiste sprawy zaczęły nastręczać problemów. Tak też było tego ranka, kiedy sięgnąłem po telefon i próbowałem znaleźć lecznicę, która przyjęłaby nas bez kilkudniowego oczekiwania. Zależało mi na czasie, bo Cujo marniał w oczach, niestety, wszyscy zasłaniali się wirusem i proponowali terminy zakrawające na kiepski żart. Tak właśnie wylądowałem w dużej – i nietaniej – klinice, choć od mojego domu dzieliło ją czterdzieści minut jazdy samochodem.

Na widok kolejki rozciągającej się od szyldu aż po sąsiadującą z lecznicą piekarnię ogarnęła mnie rezygnacja. Spojrzałem na Cujo, on spojrzał na mnie – nie było rady, musieliśmy zaczekać. Stanęliśmy na końcu wężyka, odsuwając się na rozsądną odległość od innych nieszczęśników. Poprawiłem maskę, starając się ignorować fakt, że pot spływa mi po twarzy. Nigdy nie lubiłem upałów, ale w połączeniu z reżimem sanitarnym stały się moim wrogiem numer jeden.

Minęło piętnaście minut, a kolejka nie ruszyła się o metr. W myślach zacząłem liczyć oczekujących pacjentów, mnożyć przez potencjalny średni czas każdej wizyty i sumować wyniki. Właśnie doszedłem do wniosku, że przyjdzie mi skonać w tym skwarze, nim zostaniemy przyjęci, kiedy drzwi przychodni się otworzyły i wychynęła z nich drobna, zamaskowana kobieta.

– Pan Paweł i Cujo? – zapytała, rozglądając się po zebranych.

Umęczony upałem, nie spodziewając się zupełnie, że zostanę wywołany, nie od razu zareagowałem. Kiedy się zorientowałem, że naprawdę chodzi o nas, pełen nadziei poderwałem głowę.

– To my!

Osłoniła twarz przed słońcem i otworzyła szerzej drzwi.

– Zapraszam.

Cujo zerwał się równie szybko co ja. Wyminęliśmy oburzonych, złorzeczących głośno klientów i schroniliśmy się w budynku przed nienawistnymi spojrzeniami. W duchu gratulowałem sobie decyzji. Wybrałem wizytę u młodej, najwyraźniej niezbyt doświadczonej pani doktor, do czego – prawdę mówiąc – nie byłem w pełni przekonany, ale przynajmniej nie musiałem czekać w kolejce, która zdawała się nie mieć końca. Punkt dla mnie, oby tak dalej.

– Proszę do gabinetu. – Kobieta wskazała drzwi. – Zaraz do was przyjdę.

Rozgościliśmy się bez słowa. Cujo był trochę zdenerwowany, dyszał ciężko, a kropelki śliny kapały przez kaganiec na podłogę.

– Spokojnie, przyjacielu. – Podrapałem go za uchem. – Jeszcze chwila cierpliwości.

Zwykle mu jej nie brakowało, ale spędził dużo czasu na słońcu i wyraźnie nie był w nastroju. Klimatyzowane pomieszczenie wydawało się rajem, więc miałem nadzieję, że lada moment poczuje się lepiej.

– Już jestem. – Lekarka wślizgnęła się do gabinetu i zamknęła drzwi. – Proszę powiedzieć, co was sprowadza.

– Ten oto kolega. – Poklepałem przyjaciela po potężnym łbie. – Od paru dni nie chce jeść.

Kiwnęła głową. Założyła włosy za uszy, kucnęła przed psem i pozwoliła mu obwąchać dłoń. Cujo patrzył na nią ze spokojem. Zwykle trudno było go wyprowadzić z równowagi.

Muszę przyznać, że wzbudziła moje wątpliwości. Nie, żeby na nie zasłużyła, po prostu była taka młoda… Nie miała więcej niż dwadzieścia kilka lat. Co mogła umieć w tym wieku? Gdybyśmy się spotkali w innych okolicznościach, prędzej wziąłbym ją za studentkę niż lekarkę.

– Jakieś inne niepokojące objawy? – Pogłaskała go po głowie, zajrzała do uszu i oczu. – Apatia? Nietolerancja wysiłkowa?

Zawahałem się. Cujo od kilku dni zachowywał się jak nie on. Trudno było to opisać, po prostu kiedy na niego patrzyłem, wiedziałem, że dzieje się coś złego. Znaliśmy się przecież tyle lat…

– Nie jest ostatnio sobą – odparłem w końcu.

Czułem, że brzmi to dziwnie, ale ona tylko pokiwała głową ze – jak mi się wydawało – zrozumieniem. Zapewne niejedno już słyszała.

– Jest zabezpieczony od kleszczy?

Przytaknąłem. Zapytała, czy możemy zdjąć kaganiec – nie miałem nic przeciwko. Cujo nosił go jedynie dla komfortu lekarza. Delikatnie uniosła mu wargi i zajrzała do pyska. Potem obmacała szyję i brzuch, aż wreszcie sięgnęła po stetoskop. Osłuchiwała w skupieniu, a ja czułem, jak mój żołądek zamienia się w bryłę lodu. Nagle zrobiło się bardzo poważnie. Po raz pierwszy dopuściłem do siebie myśl, że Cujo naprawdę może być chory. Nie był już przecież młodzieniaszkiem.

Minionej zimy skończył jedenaście lat i choć do tej pory czuł się doskonale, wiedziałem, że jak na owczarka niemieckiego osiągnął naprawdę ładny wiek. Z przerażeniem myślałem o chwili, w której będziemy musieli się rozstać. Tylko dzięki niemu nie czułem się samotny, a gdybym go stracił… chyba nie bardzo wiedziałbym co dalej.

– Serce w porządku. – Usiadła na piętach, przewiesiła stetoskop przez szyję i przekrzywiła głowę, przyglądając się psu. Chociaż dzień spędzała w klimatyzowanym pomieszczeniu, jej mysie włosy opadające na plecy zlepiły się w wilgotne strąki. Oczywiście, gdyby była rozsądniejsza, włożyłaby coś lżejszego. Golf przy tej pogodzie wydawał się nie na miejscu. Podniosła wzrok. – Zrobię morfologię i będziemy wiedzieć więcej.

Wskazała mi krzesło i poprosiła, bym przytrzymał psa. Wykonałem polecenie, obserwując ją w milczeniu. Nie jestem z tego dumny, ale znowu przeszło mi przez myśl, że powinienem wybrać innego lekarza. Kogoś z większym doświadczeniem, kto nie nosi infantylnego fartuszka z mopsami w okularach. Nie spodobało mi się, że ta drobna dziewczyna, zapewne świeżo po studiach, będzie kłuć mojego przyjaciela. Zależało mi na nim bardziej niż na czymkolwiek na świecie.

Nie wiem, czy wyczuła moją niechęć – jeśli tak, nie okazała tego. Bez problemu trafiła w żyłę i napełniła probówkę. Miała spokojne, pewne ruchy, jakby swoją pracę wykonywała od wieków. Cujo nawet nie drgnął. W nagrodę chciała poczęstować go ciastkiem, ale odwrócił głowę. Westchnąłem.

– Proszę dać mi kilka minut. – Wyprostowała się i spojrzała na mnie, mrużąc oczy. Odniosłem wrażenie, że się uśmiecha. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że chciałbym ją zobaczyć bez maski. Może wcale nie była tak młoda, jak się wydawało. – Zaraz będą wyniki i zdecydujemy co dalej.

Zostawiła nas samych. Cujo położył się z głową na łapach i obserwował mnie uważnie. Nawet jego spojrzenie nie było tak bystre jak kiedyś, jakby ktoś zgasił tlące się w oczach światełko. Strach znowu ścisnął mnie za gardło.

Czułem się zupełnie bezradny, a Bóg mi świadkiem, że nie istnieje na świecie nic gorszego. Miałem mnóstwo pytań, najchętniej zawróciłbym tę kobietę i zadał wszystkie na raz, ale czy byłoby to rozsądne? Dawno minęły czasy, kiedy mogłem reagować tak emocjonalnie, jak chciałem. Teraz byłem poważnym, rozważnym człowiekiem i w ten właśnie sposób powinienem się zachowywać.

Gdy lekarka wróciła, wyraz jej oczu poinformował mnie, że jest dobrze. Nie widziałem zza maski uśmiechu, ale nie miałem wątpliwości, że gdzieś tam się błąka.

Rozluźniłem się. Nawet nie zauważyłem, że przez cały czas zaciskałem zęby.

– Trochę obniżony hematokryt, ale nie jest źle. – Wbrew temu, co mówiła, jej spojrzenie spoważniało. – Niewielka niedokrwistość to nie tragedia, dobrze by jednak było poznać przyczynę. Zrobię jeszcze biochemię, jeśli nie ma pan nic przeciwko.

Skinąłem głową. Usiadła przed komputerem, by zanotować wszystko, czego się dowiedziała.

– Zdoła pan przynieść próbkę kału? Najlepiej zbiorczą z trzech dni – zagadnęła, nie odwracając się w naszą stronę. – Dam mu coś na apetyt i umówimy się na wizytę kontrolną.

Przytaknąłem po raz kolejny, choć znowu poczułem się nieswojo. Coś jednak było nie tak.

Gabrysia

Gdzieś tam istniał inny świat, choć dane mi było go podziwiać jedynie z oddali. Lubiłam siadać na parapecie w laboratorium i obserwować ludzi spieszących za własnymi sprawami. Nawet teraz, ukryci za maskami, wydawali się wolni. Tak wolni, jak ja nigdy nie byłam.

Niestety – a może na szczęście – na obserwacje nie miałam wiele czasu. Praca w klinice pochłaniała większość mojej uwagi i tylko nieliczne chwile spokoju spędzałam w oknie wychodzącym na ulicę. Przez resztę dnia analizowałam próbki, biegałam z wynikami i asystowałam przy drobnych zabiegach. Rzadko sama prowadziłam poważniejsze przypadki, przez co miałam poczucie, że nie spełniam się w upragnionym zawodzie. Starałam się nie myśleć o tym jak o rozczarowaniu, ale trochę tak było… Po części poniosłam porażkę.

Wyniki Cujo dostałam przed południem. Skorzystałam z okazji, że Arnold wyszedł na obiad, i zamknęłam się w gabinecie. Gdyby był na miejscu, nie mogłabym sobie na to pozwolić – nie lubił, kiedy poświęcałam jednemu pacjentowi zbyt wiele czasu. Wątpiłam, by trafiły do niego moje argumenty.

Do Cujo coś mnie przyciągało. Mogłabym powiedzieć, że przeczucie, ale był po prostu jednym z nielicznych psów, które leczyłam od samego początku. Chciałam zrobić to dobrze.

Na studiach uczono mnie, że przed właścicielami pacjentów nie należy niczego zatajać. Że trzeba skrupulatnie informować o kolejnych krokach, inaczej tracą do nas zaufanie. To miało sens, ale w tym przypadku postąpiłam inaczej. Wiedziałam, że pan Paweł jako laik nie zorientuje się w sytuacji, więc na własną rękę po kolei wykluczałam przyczyny złego samopoczucia Cujo, które przychodziły mi do głowy.

Z początku pomyślałam o chorobie odkleszczowej. Latem nie bywały tak typowe jak wiosną i jesienią, ale nadal zdarzały się niezwykle często. Wyniki szybko rozwiały moje podejrzenia i w duchu się ucieszyłam, że nie uraczyłam nimi zatroskanego właściciela. Po co miał się martwić na zapas?

Próbki kału także nie przyniosły przełomu. Rozważałam kolejne badania, czułam, że powinnam szukać dalej, ale Marlena i Beata doradziły leczenie objawowe. Miały większe doświadczenie i z całą pewnością prowadziły więcej podobnych przypadków. Ja wciąż raczkowałam, a intuicja to trochę za mało, by narażać Bogu ducha winnego człowieka na stres i dodatkowe koszty.

– Wyniki wyglądają nieźle – oznajmiłam, kiedy spotkaliśmy się ponownie. Paweł nie należał do najbardziej komunikatywnych, ale i tak automatycznie obdarzyłam go uśmiechem. – Prócz anemii nie widzę tu nic niepokojącego. Dam wam żelazo i skontrolujemy za miesiąc, dobrze?

Nie powinnam pytać. Beata wciąż mi powtarzała, że siedemdziesiąt procent sukcesu w tym zawodzie to pewność siebie. No cóż, tego mi właśnie brakowało.

– Brak apetytu może wynikać z upałów, najrozsądniej będzie go poobserwować. Ma już swoje lata, więc dobrze by było przejść na karmę dla seniorów. – Nie do końca wierzyłam w tak trywialne rady, ale w ciągu czterech lat pracy przesiąkłam nimi jak gąbka. – Gdyby coś się działo, proszę przyjść.

Pokiwał głową. Nie wiem, czy go przekonałam. Siebie ani trochę.

Rozdział 2

Paweł

Znalezienie w Warszawie spokojnego, ustronnego miejsca do zamieszkania nastręczało wielu trudności. Kiedy przeprowadziłem się do stolicy, długo nie mogłem się odnaleźć. Za dużo ludzi, samochodów, hałasu. Wynająłem kawalerkę na obrzeżach miasta w nadziei, że zarówno ja, jak i Cujo przyzwyczaimy się do nowych warunków, ale obaj czuliśmy się jak w klatce. Wytrzymaliśmy tylko kilka tygodni.

Na szczęście udało mi się znaleźć dom na skraju miasta. Był niewielki, bardzo stary i wymagał generalnego remontu, ale spełniał wszystkie nasze oczekiwania. Właścicielowi się spieszyło, więc zszedł trochę z ceny. I wreszcie mieliśmy ciszę, spokój i kawałek lasu do wspólnych spacerów.

Mieliśmy także sąsiadów, choćby panią Anielę, przesympatyczną staruszkę, która z zadziwiającą dokładnością potrafiła zreferować wszystkie niecodzienne – jak to mówiła – „wydarzania”, jakie miały miejsce na naszej ulicy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Wiedziała, kto nie wystawił na czas śmieci i czyj kot miauczał nad ranem. Znała z imienia i nazwiska mieszkańców okolicznych domów, łącznie z dziećmi, wnukami i dalszymi krewnymi. Gdybym miał komukolwiek powierzyć pilnowanie dobytku, bez wahania wybrałbym właśnie ją. Czujne oko i niesłabnąca rzetelność – monitoring idealny.

– Dzień dobry! – zawołałem, przechodząc obok jej domu.

– O, dzień dobry, panie Pawle! – Poderwała głowę, jakby nie spodziewała się mnie w okolicy, choć dobrze wiedziałem, że byłem obserwowany, odkąd wyszedłem z domu. – Jak dzień?

– Doskonale. – Każdego dnia, bez względu na nastrój, odpowiadałem dokładnie to samo. Co się miała kobiecina głowić? – Jak się czuje pan Bronek?

Tylko czekała na to pytanie. Odrzuciła rękawice ogrodowe i wyszła z przydomowej rabatki, zmierzając w moim kierunku. Jasne włosy wymknęły się częściowo z luźnego koczka i opadły na twarz zarumienioną od słońca. Wyglądała całkiem niewinnie, ale wiedziałem, że potrafi umęczyć człowieka. Zapowiadało się na dłuższą rozmowę, więc spuściłem Cujo ze smyczy, żeby mógł swobodnie powęszyć.

– Szkoda mówić, panie Pawle. – Kobieta machnęła ręką, przywołując na twarz dobrze mi znany, zatroskany wyraz. – Ciśnienie, jakby stał już nad grobem. A do lekarza dostać się nie można!

Mąż rezolutnej pani Anieli, najspokojniejszy człowiek, jakiego znałem, stawał nad grobem średnio dwa razy w tygodniu, więc niespecjalnie się tym przejąłem. Wyraziłem współczucie i nadzieję na poprawę stanu zdrowia chorego i miałem się już żegnać, kiedy uwaga staruszki skupiła się na Cujo.

– Zupełnie zapomniałam! – zagdakała. – Przecież ja mam coś dla ciebie!

Chciałem zapewnić, że nie trzeba, ale już pognała w stronę domu. Spojrzałem na przyjaciela, unosząc brwi.

– Ty to masz powodzenie, stary… – mruknąłem.

Pani Aniela wróciła raz-dwa z surową kością schabową. Szybko nauczyłem ją, żeby nie dawała psu byle czego, i teraz zostawiała dla Cujo specjalne kąski.

Pies popatrzył na mnie pytająco, więc pozwoliłem mu sięgnąć po kość. Obwąchał ją jednak tylko i zrezygnował, a ja poczułem się tak, jakbym nie trafił na stopień, schodząc po schodach.

Zmieniłem karmę, zgodnie z zaleceniami. Podawałem tabletki, bardzo skrupulatnie, i miałem nawet wrażenie, że Cujo odzyskał dawną energię, choć rozum podszeptywał złośliwe uwagi o efekcie placebo. Psie samopoczucie było wartością skrajnie subiektywną i w zasadzie niemierzalną, więc mogłem się nią bez przeszkód wysługiwać. Niestety, kwestia apetytu bądź jego braku okazała się bezwzględna.

– Nadal nie je? – Pani Aniela wyraźnie się zatroskała, przez co poczułem się jeszcze gorzej.

Nie było tak, że całkiem przestał jeść. Do tego czasu już by zniknął, gdyby faktycznie tak się stało. Po prostu zwykle miał wilczy apetyt, a od jakiegoś czasu jedzenie mogło stać w misce godzinami, nim zdecydował się zagarnąć kilka kęsów. Musiałem też w końcu przyznać, że zaczął chudnąć. Nie było to widoczne na pierwszy rzut oka pod grubym futrem, ale kiedy klepałem go po grzbiecie, czułem wyraźnie każdą kość.

Pokręciłem głową.

– Miejmy nadzieję, że to chwilowy kryzys. – Zmusiłem się do uśmiechu i ruszyłem powoli za Cujo, który zmierzał już w stronę lasu. – Miłego dnia!

Nagle jakoś straciłem ochotę na pogawędki.

Gabrysia

Każdemu zdarza się czasem dzień, kiedy traci wiarę – w siebie, swoje możliwości i sens tego wszystkiego. Pół biedy, jeśli oddziela pracę od życia prywatnego, wówczas załamaniu ulega tylko jedna z tych sfer. Niestety, sytuacja przedstawia się znacznie gorzej, gdy życie zawodowe, będące jednocześnie pasją, wielkim marzeniem i źródłem poczucia sensu, zamienia się w ocean przygnębienia. Wypływasz zbyt daleko od brzegu i nie masz siły wrócić. Toniesz.

– To nie jest pani kot? – Nie pytałam dlatego, że nie dosłyszałam odpowiedzi. Upewniałam się po raz trzeci, bo czułam, że kobieta kłamie.

– A skąd, pani… Ja go znalazła przy śmietniku, tam o!

Staruszka machnęła ręką w stronę okna, wskazując bliżej nieokreślony kierunek. Popatrzyłam na jej granatową garsonkę, bardzo elegancką, pewnie najlepszą, jaką miała w szafie. Całą oblepioną kocią sierścią.

Pokiwałam głową. Moje samopoczucie pogarszało się z godziny na godzinę, a upór tej kobiety tylko podsycał zbierającą się do ataku migrenę.

– Rozumiem.

Nie rozumiałam… ale przynajmniej się starałam. Pogłaskałam burego kota po łebku, w odpowiedzi zasyczał przeciągle. Kobieta uspokoiła go kilkoma – skutecznie stłumionymi przez maskę – słowami.

Jeśli miałabym wybierać, wolałam przyjmować psy. Nie dlatego, że darzyłam je relatywnie większą sympatią, po prostu zwykle okazywały się łatwiejszymi pacjentami. Cierpliwszymi, przyzwyczajonymi do dotyku, a w razie problemów wystarczyło założyć kaganiec. Z kotami sytuacja była bardziej skomplikowana.

– No dobrze. – Uśmiechnęłam się do kobieciny, powstrzymując się od zwrócenia jej uwagi, by poprawnie nałożyła maskę. – Obejrzyjmy to.

Nie było sensu pytać, z czym do mnie przyszli. Guz wielkości pięści uwieszony u szyi widziałam gołym okiem. Musiał pęknąć przed kilkoma dniami, krew i ropa się sączyły, oblepiając bure futerko. Wszystko zaczęło też nieprzyjemnie pachnieć. Zignorowałam ostrzegawcze syki i ostrożnie obmacałam zmianę. Twarda masa, na oko dobrze ograniczona mimo rozmiarów. Miejsce niefortunne, ale sytuacja wciąż nie beznadziejna.

Podniosłam wzrok, by podzielić się ze staruszką względnie dobrymi nowinami, i wtedy uderzyła mnie własna naiwność. Nie zwlekała z przyjściem do specjalisty z egoizmu czy głupoty, to nie był zwyczajny brak troski. Kot był, co prawda, wychudzony, ale miał czystą, puchatą sierść i bystre oczy.

Uśmiechnęłam się ponownie, tym razem z większym wysiłkiem.

– Osłucham go – poinformowałam krótko.

Serce wydawało się zdrowe, ale zwierzak oddychał ciężko. Guz musiał uciskać drogi oddechowe, być może naciekał tchawicę. W badaniu fizykalnym brzucha nie stwierdziłam odchyleń, ale na tej podstawie trudno było wyrokować. Potrzebowałam prześwietlenia, USG, morfologii… I to tak na początek. Tylko kiedy patrzyłam na tę rozedrganą, czerwoną z emocji kobiecinę, propozycja drogich badań jakoś nie chciała przejść mi przez gardło.

– Proszę chwilkę zaczekać. – Dbałam, by mój uśmiech nie przygasł. – Zaraz do was wrócę.

Wyślizgnęłam się z gabinetu i przemknęłam przez korytarz w poszukiwaniu życzliwej twarzy. W recepcji siedziała Beata, schowana za branżowym czasopismem. Zdaje się, że chwilowo zastępowała Roksanę, ale najwyraźniej nie miała wiele pracy. Skinęłam odruchowo ludziom w poczekalni i pochyliłam się, by nikt poza nią mnie nie słyszał.

– Masz chwilę? – mruknęłam. W odpowiedzi wyciągnęła w moją stronę paczkę paluszków. – Potrzebuję konsultacji.

– Minutę. – Włożyła do ust przekąskę i popatrzyła na mnie z zaciekawieniem w bystrych ciemnych oczach. – Zaraz mam pacjenta.

Skinęłam głową i ruszyłam do pokoju socjalnego. Nie chciałam, by ktokolwiek słyszał tę rozmowę – ani klient, ani przełożony.

– Tu mam konsultować? – zapytała spod uniesionych brwi.

Zamknęłam za nami drzwi i oparłam się o nie. Beata wydawała się trochę znudzona. Przeczesała palcami czarne loczki i nadal z zapamiętaniem chrupała paluszki. Miałam wrażenie, że trochę ze mnie kpi.

Dała mi minutę, więc postanowiłam się streszczać. Zsunęłam maskę na brodę i w trzech zdaniach opowiedziałam o przypadku. Mina koleżanki wcale nie przypadła mi do gustu.

– Tej kobiety nie będzie stać na opłacenie badań i zabiegu – dopowiedziałam, choć wynikło to już z mojej wypowiedzi. – Za duży koszt.

– Więc wiesz, co musisz zrobić. – Wzruszyła ramionami. Nadal jadła beztrosko, co nagle zaczęło mnie irytować. Pracowała w zawodzie zaledwie kilka lat dłużej, czy mnie też czekała taka znieczulica? – Masz przede wszystkim przeciwdziałać cierpieniu zwierząt.

Pokręciłam głową.

– Mam uśpić kota, którego można leczyć?

– Nie wiesz tego. Być może po badaniach i tak trzeba byłoby to zrobić.

Być może. Trochę za mało, by mnie przekonać.

– Przykro mi, Gabryśka. – Ścisnęła delikatnie moje ramię i nagle zrobiło mi się wstyd, że podejrzewałam ją o brak uczuć. Każdy radził sobie, jak mógł, moja strategia wcale nie była lepsza. – To nigdy nie jest łatwe.

Miałam wielką ochotę poprosić, by zrobiła to za mnie, ale to byłoby równoznaczne z przyznaniem się do słabości. Pokiwałam głową, czując, jak żołądek podchodzi mi do gardła.

Odsunęłam się automatycznie, żeby mogła wyjść, choć to na mnie czekał pacjent. W drzwiach zatrzymała się jednak jeszcze na chwilę.

– Nie siedź tu za długo – powiedziała z nagłą troską. – Im szybciej to zrobisz, tym lepiej.

Wyszła z socjalnego i chwilę później usłyszałam, jak wita się w poczekalni z pacjentem i jego właścicielem. Zapewne był to mniej beznadziejny przypadek, inaczej nie brzmiałaby tak entuzjastycznie.

Zebranie się zajęło mi trochę. Żeby się przygotować do tego, co miałam zrobić, prawdopodobnie potrzebowałabym znacznie więcej czasu, ale zmartwiona staruszka czekała w gabinecie i jedyne, co mogłam dla niej zrobić, to nie przeciągać sytuacji. Założyłam włosy za uszy, wygładziłam ubranie, by samej sobie wydać się bardziej profesjonalną, i ruszyłam z powrotem do mojej klientki.

Pierwszym, co dostrzegłam, kiedy zobaczyłam ją ponownie, była nadzieja w oczach. Rozpaczliwa, lecz niezachwiana. Natychmiast zaatakowały mnie wyrzuty sumienia. Czy to był właśnie ten słynny błąd w komunikacji? Czy zamiast uśmiechać się życzliwie, powinnam zachować kamienną twarz? Czy właśnie niechcący pozwoliłam tej kobiecie wierzyć w coś, co miało nie nastąpić?

Przyszło mi do głowy, że mogłabym to załatwić inaczej. Dać kotu zastrzyk czy kroplówkę i odesłać do domu. Nie musiałabym informować tej biednej kobiety, że jej przyjaciel umrze, ani przykładać do tego ręki. Tyle że skazałabym zwierzaka na śmierć w męczarniach…

Zamknęłam cicho drzwi i przeszłam powoli przez gabinet. Zajęłam miejsce po drugiej stronie stołu, na którym siedział kot. W tej odległości od rozmówcy czułam się bardziej komfortowo.

Starałam się nie patrzeć na granatową garsonkę pachnącą naftaliną. Kobieta włożyła ją nie bez powodu, ta wizyta była dla niej naprawdę ważna. Nie potrafiła pomóc przyjacielowi, więc chociaż ubrała się odświętnie, jakby szacunek okazany sytuacji mógł coś zmienić.

Potrząsnęłam gwałtownie głową, by pozbyć się ponurych myśli.

– Proszę pani – zaczęłam, tym razem bez cienia uśmiechu. Bardzo żałowałam, że nie pamiętałam z karty jej imienia, mogłabym wówczas zwrócić się mniej bezosobowo. – Niestety, wygląda na to, że guz rósł przez wiele tygodni, może nawet miesięcy. – Widziałam, jak jej oczy rozszerzają się w przestrachu. Nie chciałam się odwoływać do niezaprzeczalnego zaniedbania, ale zrozumienie było ważnym elementem akceptacji. Musiała znać przyczyny mojej opinii. – Żeby ocenić szanse na przeżycie, musiałabym wykonać specjalistyczne badania, które, niestety, wiążą się ze znacznymi kosztami.

Nienawidziłam odwoływać się do pieniędzy, sprowadzać życia i śmierci do zawartości portfela. Na studia szłam z poczuciem misji, jak większość moich kolegów i koleżanek. Nie zdawałam sobie sprawy, że weterynaria to biznes jak każdy inny, może tylko trochę bardziej brutalny.

– Pani, to nawet nie jest mój kot… – Kobieta przycisnęła zwierzaka do piersi, nie zważając na to, że jej czyny przeczą słowom. – Ja go znalazła, o tam…

– W tej sytuacji uważam, że najrozsądniej będzie zakończyć jego cierpienie.

Miało być krótko i konkretnie, więc było. Oczywiście mogłam to ująć inaczej, ale chyba i tak niczego bym nie zmieniła. Oczy staruszki napełniły się łzami i już chwilę później szlochała głośno z twarzą ukrytą w kociej sierści.

Zaklęłam w duchu. Nie angażować się, nie spoufalać, pozostać rzeczową i profesjonalną. Znałam te wszystkie mądre rady, ale w rzeczywistości można je było włożyć między bajki. Podeszłam do kobieciny, rezygnując z dystansu, który tak skrupulatnie budowałam, i położyłam jej rękę na ramieniu.

– Rozumiem, że to trudna decyzja – zapewniłam. – Ale w takich sytuacjach trzymanie zwierzęcia przy życiu przynosi ukojenie tylko nam. – Zanim się obejrzałam, kobieta i jej kot znaleźli się w moich ramionach. Pogłaskałam opiekuńczo siwe włosy, starając się ignorować coraz głośniejsze syki zwierzęcia. – On cierpi. Z trudem się porusza, ma problemy z oddychaniem. Z czasem będzie gorzej. Jeśli pozwoli mu pani odejść w swoich ramionach, skróci pani jego cierpienia.

Nie mam bladego pojęcia, jakim cudem udało mi się nie rozpłakać razem z nią. Nie chodziło o sam fakt eutanazji, wykonywałam ją już wcześniej, lecz nigdy ze względów finansowych. Nie zabiłam dotąd zwierzęcia, co do którego nie byłam przekonana, że wykorzystałam już wszystkie możliwości.

Kiedy piętnaście minut później w asyście Patryka zakładałam wenflon, czułam się jak kat. Zwierzak syczał i prychał, kobieta zanosiła się płaczem, a ja miałam ręce podrapane do krwi. Nie przyznałabym się do tego na torturach, ale gdy przyłożyłam stetoskop do klatki piersiowej kota i nie usłyszałam bicia serca, poczułam ulgę. Choć przegrałam.

Jeden zero dla ciebie, świecie.

Paweł

Domek pod lasem – prócz oczywistych dobrodziejstw – miał jeszcze jedną, ukrytą zaletę. Otóż w części działki bardziej oddalonej od drogi znajdowała się stara stodoła. Niby nic, ale dla stolarza-samouka, który od lat utrzymywał się ze sprzedaży tego, co wytworzył, stanowiła naprawdę istotny atut.

Oczywiście, podobnie jak dom, wymagała pewnego wkładu finansowego i – znacznie większego – wkładu pracy, ten jednak aspekt nie stanowił problemu. Samodzielnie wymieniłem dach, ociepliłem i odmalowałem budynek, poprowadziłem wszystkie niezbędne instalacje. W ciągu kilku tygodni zyskałem warsztat z prawdziwego zdarzenia.

Spędzałem w nim większość przedpołudni, zazwyczaj w towarzystwie Cujo. Lubił drzemać w kącie pod stołem, gdzie trzymałem rzadziej używane narzędzia. Odkąd jego zdrowie zaczęło szwankować, po dwakroć doceniałem ten fakt. Mogłem mieć go na oku, jednocześnie nie robiąc sobie zaległości.

Heblując kolejne deski, wróciłem myślami do jego miski, wciąż pełnej, stojącej pod kuchennym stołem. Kolejny dzień z rzędu nie tknął śniadania. Nadal miałem nadzieję, że nadrobi wieczorem, rozsądek jednak podpowiadał, że nie jest to dobry znak. Wizyta w klinice wydawała się nieunikniona.

Ponure rozważania przerwał telefon. W hałasie nie słyszałem dzwonka, ale rozjaśnił się ekran i na wyświetlaczu pojawiło się imię mojej siostry. Uśmiechnąłem się krzywo. Najwyraźniej uznała, że dostatecznie mnie już ukarała i czas zacząć się znowu odzywać.

Wyłączyłem heblarkę i sięgnąłem po komórkę.

– Cześć, siostrzyczko – przywitałem się, nacisnąwszy zieloną słuchawkę. – Zatęskniłaś?

– Bardzo śmieszne! – Można by pomyśleć, że udało mi się ją zirytować pierwszym zdaniem, nic jednak bardziej mylnego. Myślę, że naprawdę tęskniła. – Korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś raz zadzwonił pierwszy, wiesz?

Wiedziałem, ale i tak rzadko to robiłem. Od śmierci rodziców to Lena utrzymywała naszą rodzinę razem, a przynajmniej bardzo się starała. Dopóki żyła Marzena, jeszcze jakoś jej się udawało, ale potem na nic zdały się jej wysiłki. Chyba nigdy do końca nie zaakceptowała mojej potrzeby samotności.

– Lepiej nie ryzykować…

– Nie denerwuj mnie, Paweł – przestrzegła. – I pamiętaj, że chociaż się odezwałam, wcale ci nie wybaczyłam.

Westchnąłem wewnętrznie. Miała prawo być zła, odmówiłem przyjazdu na urodziny siostrzeńca. Wysłałem prezent kurierem… Prawdę mówiąc, było mi za siebie trochę wstyd, ale ta decyzja od początku nie podlegała dyskusji. Lena od dwóch lat mieszkała w Stanach, wyjazd wiązałby się nie tylko z pozostawieniem Cujo, lecz także z koniecznością tłumaczenia jej po raz kolejny, dlaczego nie dołączę do jej amerykańskiego snu.

Tu była Marzena… przynajmniej w pewnym sensie. Więc moje miejsce również było tutaj.

– Wiem. – Zrezygnowałem z żartów, żeby jeszcze bardziej jej nie denerwować. – Czy mimo to powiesz mi, co u was słychać?

Powiedziała z chęcią, i to w szczegółach. Zdała relację z urodzin Franka (po raz kolejny przypominając, że nie raczyłem się zjawić), nowego kontraktu Lewisa i zamiaru kupna kota. Zaległem na podłodze i słuchałem z uwagą, drapiąc Cujo za uchem.

– Naprawdę nie dasz się namówić na przyjazd? – Wiedziałem, że spróbuje ponownie. Nie byłaby sobą, gdyby tego nie zrobiła.

Uśmiechnąłem się pod nosem rad, że nie może mnie zobaczyć.

– Nie teraz – odparłem wymijająco. – Mam trochę na głowie.

– Jeśli powiesz, że to oznacza przedstawicielkę płci przeciwnej, z miejsca ci odpuszczam.

Parsknąłem śmiechem. Dzięki Bogu nic akurat nie jadłem, bo byłbym się niechybnie zakrztusił.

– Oj, siostrzyczko… Czy ty czasem rezygnujesz?

– Nigdy. – W tle usłyszałem nawoływanie siedmioletniego Franka. – Posłuchaj, Paweł, wiem, że nie masz ochoty o tym rozmawiać, ale jestem pewna, że Marzena by nie chciała…

– Nie mówmy o tym, czego Marzena by chciała bądź nie. – Moja odpowiedź okazała się znacznie bardziej szorstka, niż planowałem, ale może to i dobrze. Ostudzenie zapału Leny wymagało niekiedy brutalnych rozwiązań. – Nie może mówić za siebie, więc przyzwoitość nakazuje się nią nie wysługiwać.

Zapadła cisza. Mogłem to ująć łagodniej, ale cóż… Lena powinna już wiedzieć, że Marzeny w mojej obecności lepiej nie wspominać. Przynajmniej nie po to, by cokolwiek ugrać.

– Przepraszam – powiedziała wreszcie. – Chciałam tylko…

– Wiem. – Wolałem, żeby ta rozmowa nie zakończyła się katastrofą jak poprzednia, więc spuściłem z tonu. – Po prostu… nie mieszajmy jej do tego, okej?

Zgodziła się bez sprzeciwów. Byłem pewien, że będzie kontynuowała temat mojego nieistniejącego życia uczuciowego za pomocą innych środków, ale odpuściła. Przywołała kilka anegdotek ze swojej pracy, potem dała mi jeszcze na moment Franka. Zanim się pożegnaliśmy, powiedziała jedynie:

– Tylko proszę, Paweł, nie bądź do końca życia sam.

A co, jeśli tego właśnie chciałem?

Gabrysia

W pracy byłam najmłodsza stażem i wiekiem, ale moja pozycja partnerki właściciela dawała mi nieoficjalną przewagę. Odkąd sięgałam pamięcią, rotacja lekarzy i techników była spora, nawet dziewczyny na recepcji zmieniały się często. Marlena pracowała chyba najdłużej, choć była ode mnie tylko trzy lata starsza. Beata, dojrzalsza wiekiem, dołączyła do nas w zeszłym roku. Patryk pracował od stycznia. Fajny chłopak, ale nie wróżyłam mu świetlanej przyszłości. Uwielbiał wkurzać Arnolda.

Przez lecznicę przewijało się sporo praktykantek. Było mi trochę wstyd, bo sama niedawno byłam na ich miejscu, ale z czasem przestałam zapamiętywać ich imiona. Wciąż zabiegana, bez szans na wypicie gorącej kawy, zwykle zwracałam się do nich bezosobowo. Przynajmniej do chwili, kiedy po raz pierwszy się zorientowałam, że są do mnie podobne. Od tamtej pory zaczęłam się im przyglądać znacznie uważniej.

Nigdy wcześniej nie byłam zazdrosna. Prawdę mówiąc, trudno określić, czy to się zmieniło, ale w tamtej chwili poczułam się dziwnie… zagrożona. Jakby ziemia usuwała mi się spod nóg. Kiedy Arnold dostrzegł mnie w tłumie studentek, miałam zaledwie dwadzieścia lat. Byłam młoda i tak naiwna, jak tylko może być zakochana dziewczyna. Tęskniłam ostatnio za tym stanem, łatwiej było być tamtą dziewczyną niż aktualną mną. A co gorsza, wiedziałam, że on także tęsknił. Dawniej wszystko wydawało się prostsze.

Byłam bardzo młoda, gdy się poznaliśmy. Na drugim roku Arnold po raz pierwszy zaprosił mnie na kawę. Już wtedy byłam zakochana po uszy, choć jeszcze nie ośmielałam się myśleć o nim w kontekście innym niż osadzenie go w roli mentora. Był dla mnie kimś na kształt superbohatera, niedoścignionym wzorem. Siedząc w uczelnianej kafeterii po drugiej stronie okrągłego stolika, przeżywałam najpiękniejsze chwile mojego życia. Byłam tak podekscytowana, że trzęsły mi się ręce i nie mogłam wypowiedzieć jednego sensownego zdania. Jąkałam się jak głupia i na pewno wziął mnie za idiotkę, choć po czasie doszłam też do wniosku, że ten jawny zachwyt musiał mu schlebiać.

– Wróciłam! – Zamknęłam za sobą drzwi i przez chwilę czekałam na odpowiedź. Nie padła. Czyżby Arnolda nie było?

Pojawił się w przedpokoju, kiedy odkładałam torebkę. Przeszło mi przez myśl, że nigdy nie przychodził mnie przywitać. Prawie się ucieszyłam, a już chwilę później gratulowałam sobie głupoty.

Bez słowa wskazał głową schody. Byłam zmęczona i marzyłam o prysznicu, ale przeszłam do sypialni, nie zastanawiając się nawet, co robię. Zdjęłam bluzkę i zaczęłam rozpinać spodnie. Czekał trochę zniecierpliwiony, jakbym niedostatecznie się uwijała.

– Jak ci minął dzień? – zagadnęłam.

Miałam wrażenie, że wywróci oczami, ale nie zareagował w żaden sposób. A przecież nie zawsze było źle, nie zawsze był wobec mnie obojętny. Kochaliśmy się regularnie i owszem, często przypominało to odfajkowanie przykrego obowiązku, ale zdarzały się dni, a czasem całe tygodnie, że czułam się seksownie i atrakcyjnie – tylko za jego sprawą. I dla jednej takiej chwili gotowa byłam zapomnieć o wszystkich tych razach, gdy rzeczywistość okazywała się mniej idealna.

– Zwiąż włosy. – Wskazał na szafkę nocną, gdzie obok kilku zdjęć leżała moja frotka.

Przeszkadzały mu w łóżku, ale nie chciał, bym je ścięła. Mówił, że ładnie się prezentowały, kiedy wkładałam sukienki.

Wykonałam polecenie i się rozebrałam. Pomyślałam sarkastycznie, że powinien zająć się szkoleniem psów. Mnie wytresował bez zarzutu.

– Co to jest?

Skrzywiłam się, bo dotknął palcem zasinienia na biodrze. Nie do końca zdawałam sobie z niego sprawę, więc spojrzałam w tamtym kierunku trochę rozkojarzona.

– Nie wiem. – Z trudem powstrzymałam się od wzruszenia ramionami. Bardzo tego nie lubił. – Pewnie po wczorajszym.

Zmrużył oczy. Widziałam, jak z jakiegoś niewyjaśnionego powodu jego irytacja rośnie. Starałam się nadążać, ale czułam się tak, jakby brakowało mi kilku elementów układanki. Nie mogłam pojąć, czego właściwie chce.

Chwycił mnie brutalnie za ramię i odwrócił, by obejrzeć ze wszystkich stron. Nic nie powiedziałam. Miałam nadzieję, że to go uspokoi.

– Skąd to masz? – zapytał ponownie, przytrzymując mnie za brodę.

– Nie wiem – powtórzyłam. Starałam się zachować spokój, chociaż nie miałam pojęcia, dlaczego tak się zdenerwował. – Może się gdzieś uderzyłam.

Nagle wróciło mgliste wspomnienie rantu stołu w gabinecie, z którym spotkałam się boleśnie poprzedniego popołudnia. Spieszyłam się, jak zwykle, później wyrzuciłam ten fakt z pamięci. Podniosłam na Arnolda wzrok. Przyznanie się do tego z opóźnieniem mogłoby zostać uznane za próbę oszustwa.

– Nie chcę tego więcej widzieć – oznajmił.

Skinęłam głową. Miałam obiecać, że nigdy więcej nie nabiję sobie siniaka? Nie ma sprawy, choć dotrzymanie słowa raczej nie wchodziło w grę. Wiedziałam, że uwielbia kontrolę, ale wydawało się, że bardziej już nie może mnie osaczyć.

– Do roboty – ponaglił mnie zniecierpliwionym tonem.

Cała ta dziwaczna rozmowa wybiła mnie z rytmu. Na szczęście już w ciągu kilku sekund moje myśli odpłynęły do artykułu, którego nie zdążyłam doczytać w pracy. Zamierzałam fantazjować o nim tak długo, jak tylko będzie to konieczne, by nie oszaleć.

Rozdział 3

Paweł

Oszukiwałem się tak długo, jak mogłem, ale w końcu przyszedł czas, by to przyznać: Cujo zdrowy nie był. Gdyby był, nie pozwalałby kotom sąsiadów grzebać w misce, nie przepuściłby okazji na nadprogramowy spacer, a już na pewno nie zignorowałby dźwięku odpalanego silnika. Uwielbiał wycieczki.

Przyznaję, że miałem dylemat. Wcześniej dwukrotnie byliśmy u młodziutkiej doktor Gabrysi, której – choć teoretycznie nie miałem nic do zarzucenia – chyba jednak niespecjalnie ufałem. Zrobiła badania, to przemawiało na jej korzyść, ale ostatecznie odesłała nas z kwitkiem. Czy to wystarczało, by ponownie jej zaufać? Miałem spore wątpliwości.

Prześledziłem Internet w poszukiwaniu godnych zaufania specjalistów, zadzwoniłem nawet w kilka miejsc… a potem umówiłem się po raz trzeci do doktor Gabrysi. Dlaczego? Nie wiem do dziś.

– Nie jest lepiej? – Na nasz widok wydawała się szczerze zmartwiona. Pokręciłem głową bez słowa. – Miałam nadzieję, że zobaczymy się dopiero na kontrolnej morfologii.

– Ja również – przyznałem dla świętego spokoju. – Niestety, cały czas jest apatyczny, niewiele je. Wiem, że coś jest nie tak.

Spojrzała na mnie przelotnie, kiwając głową, a potem całkowicie skupiła się na Cujo. Obserwowałem w milczeniu, jak powtarza dokładnie te same ruchy, co przed dwoma tygodniami. Oczy, pysk, termometr w zadek, chwila ze stetoskopem. Patrzyłem na to z pewnym zniecierpliwieniem.

– Powtórzę morfologię – zadecydowała wreszcie. – Proszę go przytrzymać.

Westchnąłem cicho, ale przykucnąłem, by wykonać polecenie. Wiedziałem, że cała moja postawa wyraża brak zaufania, i po raz kolejny zacząłem się zastanawiać, dlaczego przyszedłem właśnie do niej. Znowu. W Warszawie naprawdę nie brakowało weterynarzy, nawet w tej klinice pracowało co najmniej kilkunastu. To nie świadczyło najlepiej o moim rozsądku.

Tymczasem doktor Gabrysia działała z niczym niezmąconym spokojem i wprawą. Musiała zauważyć moje nastawienie, podobno kobiety są wyjątkowo wrażliwe na mowę ciała, nie okazała jednak cienia urazy czy irytacji. Uśmiechnęła się równie życzliwie co poprzednio i poprosiła, bym zaczekał kilka minut.

Kiedy wyszła, Cujo spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Opanuj się, stary”.

Gabrysia

Dałam ciała. Bardzo chciałabym móc powiedzieć, że przed dwoma tygodniami wypuściłam ich z lecznicy z czystym sumieniem, ale wcale tak nie było. Spieszyłam się na cotygodniowe spotkanie, to mnie jednak nie usprawiedliwiało. Nie rozwiązałam problemu.

Na morfologię czekałam, podrygując nerwowo i walcząc z narastającą dusznością. Nienawidziłam tego uczucia, niemożności nabrania wystarczającej ilości powietrza. Odruchowo podeszłam do okna i otworzyłam je na oścież, choć doświadczenie podpowiadało, że to nie pomaga. Przymknęłam oczy i skupiłam myśli na Cujo.

Przyznawanie się do błędów nigdy nie było łatwe, ale w zawodzie lekarza weterynarii przybierało zupełnie inny wymiar. W głowie natychmiast pojawiały się pytania: czy powinnaś być tu, gdzie jesteś? Czy masz prawo brać w swoje ręce cudze życie? Jak możesz pozwolić, by ludzie nadal ci ufali? Na nic zdawały się próby zdroworozsądkowej analizy sytuacji. Zawaliłaś i musiałaś z tym żyć.

– Znowu ten przystojniak! – Głowa Marleny pokazała się w uchylonych drzwiach. – Ale z ciebie szczęściara! – Zawahała się na mój widok. – Wszystko okej?

Kiwnęłam bezmyślnie głową i wróciłam przed komputer. Nie od razu zrozumiałam, do czego pije. Spojrzałam przelotnie na jej rude włosy i szeroki uśmiech, w tej akurat chwili każdy przejaw wesołości działał mi na nerwy. Zmarszczyłam brwi niezdecydowana, czy zapytać, czy kazać jej spadać. Nim namyśliłam się na którekolwiek, przypomniałam sobie niespodziewanie, że to właściciela Cujo tytułowała tak za każdym razem, gdy pojawił się w klinice. Na samą myśl mój żołądek zwinął się w bolesny supeł.

Marlena, niczego nieświadoma, weszła do laboratorium i zamknęła za sobą drzwi. Zaczęła krążyć po pomieszczeniu, wodząc wokół rozmarzonym wzrokiem.

– Wygląda jak komandos. – Uśmiechnęła się do własnych myśli. – Albo antyterrorysta… Trafiłam? – Odwróciła się nagle, rzucając we mnie pytaniem z taką miną, jakby na czymś mnie przyłapała. Moja irytacja rosła.

– Skąd mam wiedzieć? – zapytałam ze złością.

Marlena uniosła brwi.

– Ojej, ktoś tu ma zły dzień. – Usiadła na biurku i pomachała wesoło nogami. Ona, w przeciwieństwie do mnie, miewała same dobre dni. – Nie mów mi, że takie widoki nie poprawiają ci nastroju.

Miałam olbrzymią ochotę odparować coś równie złośliwego, co niesprawiedliwego. Marlena nie miała nic złego na myśli, z czego zdawałam sobie sprawę, ale chwilowo skupiłam się na negatywach. Wiekowo byłyśmy do siebie zbliżone, znajdowałyśmy się jednak na zupełnie innych etapach życia. Nie było szans na rozprawianie o facetach, bo mnie – w przeciwieństwie do niej – ten temat w ogóle nie interesował. A już zwłaszcza w zaistniałych okolicznościach.

– Słuchaj, jestem zajęta. – Miałam nadzieję, że zabrzmi to wystarczająco stanowczo, nawet jeśli niezbyt sympatycznie.

Nie pomyliłam się. Marlena wywróciła oczami, ale zeskoczyła z biurka.

– Czasem strasznie trudno się z tobą dogadać – rzuciła.

Kiedy zostałam sama, pochyliłam się wreszcie nad wynikami. Hematokryt spadł, podobnie jak erytrocyty. Przyjmowane przez dziesięć dni żelazo nie dało spodziewanych efektów.

Okręciłam się niespiesznie na krześle, ponaglając myśli. Brak apetytu i ogólna osowiałość mogły oznaczać dokładnie wszystko – przekonałam się o tym aż nazbyt osobiście. Skoro stan ten utrzymywał się od kilku tygodni, mogłam wysnuć przypuszczenie, że nie chodzi o błahostkę. Powtórzyłam w myślach wszystko, co udało mi się wykluczyć: choroby odkleszczowe i popularne wirusowe, problemy stomatologiczne, nerki, wątroba, trzustka. Nadal nie wiedziałam zupełnie nic, ale przynajmniej miałam kilka tropów mniej do sprawdzenia. A to już coś.

Wróciłam do gabinetu jeszcze mniej pewna siebie, niż gdy go opuszczałam. Zamknęłam za sobą drzwi i popatrzyłam na pana Pawła. W jego spojrzeniu wyraźnie widziałam nieufność, co ani trochę mi nie pomagało.

– Anemia się pogłębia – poinformowałam, bo nie mogłam tego zataić. Przechodząc, pogłaskałam psa. Oparłam się o szafkę i z pewnym oporem spojrzałam mężczyźnie w oczy. – Myślę, że miał pan rację i te wyniki są powodem do niepokoju. Nie powinnam odsyłać was do domu.

Nikt, kto nie dzierżył w dłoniach odpowiedzialności za życie drugiej istoty, nie zrozumie, jak trudno było wypowiedzieć te słowa. Wiedziałam jednak, że jeśli nasza współpraca ma się ułożyć, nie mogę kłamać. Tylko szczerość mogła wzbudzić zaufanie i naprawić to nadszarpnięte.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Miałam już gotowy plan działania, ale nie chciałam wychodzić przed szereg. Mogło się przecież okazać, że właściciel Cujo nie ma już ochoty mnie słuchać.

Mimowolnie wróciły do mnie żałosne przekomarzanki Marleny. Okej, miała trochę racji, ten człowiek faktycznie wyglądał jak komandos, ale moim zdaniem czyniło go to nie tyle szczególnie przystojnym, ile przede wszystkim nieprzystępnym. Wysoki, barczysty, ostrzyżony na krótko… równie dobrze pasował do roli czarnego charakteru. We mnie wzbudzał mieszane uczucia, a ja na ogół ufałam wszystkim.

W końcu, kiedy milczenie przedłużyło się na tyle, że zaczęłam wątpić, czy dostanę odpowiedź, skinął krótko głową. Przyjął zawoalowane przeprosiny.