Tylko tam - Martyna Bielawska - ebook

Tylko tam ebook

Marta Bielawska

0,0
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy Amelia, odkrywa zdradę swojego męża, postanawia porzucić ukochaną Warszawę i wyjechać na suwalską, zapomnianą wieś do dawno niewidzianej przyjaciółki. Tam, w zapomnianym przez ludzi zakątku, Zuza prowadzi kameralne gospodarstwo agroturystyczne – Dębówkę.
Przeprowadzka dla młodej i zaradnej prawniczki, myślącej że w życiu nic nie może jej już zaskoczyć okazuje się niespodziewanym wyzwanie, a sytuacji nie poprawia postać Sebastiana - gburowatego gościa pensjonatu, który przyjechał na Suwalszczyznę, by poradzić sobie z traumą po powrocie z misji w Iraku.
Dwójka życiowo zagubionych osób nie spodziewa się, że w jesiennej aurze każde z nich odkryje coś o czym dawno już zapomniało – prawdziwej i szczerej miłości. Jednak czy uczucie przetrwa piętno mrocznej tajemnicy i przeszłości ukrywanej przez każde z nich?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 284

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Marta Bielawska, 2021

Copyright © by Virtualo, 2021

Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska / Słowne Babki

Korekta: Magdalena Mierzejewska / Słowne Babki

Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski

Projekt okładki: Anna Jędrzejak

Fotografia jeziora: blancaaa89

Fotografia pary: bedya

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN 978-83-272-9819-5

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego.

Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

Izie, bez której ta książka nigdy by nie powstała

Wstęp

Są takie miejsca na ziemi… absolutnie wyjątkowe. Miejsca zapadające w pamięć. Nie muszą znajdować się na końcu świata, obfitować w rajskie plaże czy światowej sławy zabytki architektoniczne. Nie są też zwykle znane, nie przyciągają turystów oczywistymi atrakcjami. Chodzi raczej o pewien rodzaj „magii”, którą nie każdy potrafi uchwycić.

Tłem niniejszej opowieści jest takie właśnie miejsce – całkiem zwyczajne, a jednocześnie pod każdym względem wyjątkowe. Choć Szawian i położonej na ich skraju Dębówki nie znajdziecie na mapie, ich pierwowzór jak najbardziej istnieje. Ciepło wspominam wszystkie spędzone tam chwile i mam nadzieję, że będzie ich jeszcze wiele.

Niejednokrotnie spotkałam się z problemem wyjaśnienia niewtajemniczonym, co tak wyjątkowego ma w sobie to miejsce, zwykła wieś, zwykłe gospodarstwo. Dlaczego tam wracam, zamiast coś zwiedzić, obejrzeć kawałek świata. Choć czuję odpowiedź całą sobą, ubranie jej w słowa okazało się niemożliwe. Powody rozumieją nieliczni.

Zrozumiała je także Amelia, dla której pobyt na wsi miał być przykrą koniecznością. Spisując jej perypetie, spacerowałam po Mateuszowym Wzgórzu, podziwiałam majestatyczne dęby i żurawie szykujące się do odlotu. Dzięki temu niejednokrotnie odnosiłam wrażenie, że przedstawiona tu historia zdarzyła się naprawdę, a ja byłam nie tyle jej kreatorką, ile obserwatorką. To niewątpliwie jeden z powodów, dla których ta książka stała się dla mnie tak wyjątkowa.

Dedykuję ją wszystkim, takim jak ja – rozumiejącym i współodczuwającym „magię”, jaka wypełnia Dębówkę. Pamiętajcie, że znaleźć możecie ją w każdym zakątku świata, a wyjątkowość miejsca, do którego wracacie, zależy przede wszystkim od zabranych ze sobą wspomnień.

Prolog

Wpadła do domu zupełnie przemoczona. Zatrzasnęła głośno drzwi, rzuciła torbę na komodę. Gniew palił ją od środka, wnętrzności wiły się jak dzikie węże. Miała ochotę wyć.

Kątem oka dostrzegła swoje odbicie w potężnym, owalnym lustrze. Ostry podbródek, usta zdecydowanie odcięte kolorem od bladej twarzy, rude, trochę niesforne włosy. Dopiero widok obszernego brunatnego komina wokół szyi uświadomił jej, że musi się z niego jak najszybciej wyswobodzić. Zaczynała się dusić, a tego dnia szczególnie rozpaczliwie pragnęła wolności.

Chwyciła brzeg i próbowała ściągnąć komin przez głowę, ale luźny splot włóczki zaczepił o guzik płaszcza. Im mocniej ciągnęła oporny materiał, tym ciaśniej oplatał jej szyję.

Komin dostała od Krzysztofa.

Zaślepiona adrenaliną pulsującą w skroniach szarpnęła poły płaszcza, aż musztardowe guziki wyleciały w powietrze jak małe pociski. Cisnęła ubrania na drewnianą podłogę, kopnęła z impetem szpilki. Choć wiele ją to kosztowało, odzyskała wolność.

Spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy nie zajęło wiele czasu. Wrzucała do walizek wszystko, co wpadło jej w ręce, nie dbając o porządek czy estetykę. Czuła, że jej eleganckie, markowe bluzki mogą ucierpieć, ale nie miała do tego głowy. Działała zgodnie z niezwykle prostym i konkretnym planem: zniknąć, im szybciej – tym lepiej.

Czterdzieści minut później walizki stały spakowane w przedpokoju, a Amelia wrzucała do podręcznej torebki szczoteczkę do zębów i ciepłe skarpetki. Nie uroniła łzy, choć wszystko się w niej kotłowało. Potrafiła zebrać się w sobie, skupić i sumiennie załatwić sprawy, które tego wymagały. Płakać także, ale w swoim czasie. Ten jeszcze nie nadszedł.

Wrzuciła do torebki paczkę tamponów i przebiegła przez korytarz w poszukiwaniu ładowarki. Przetrząsnęła kilka szuflad w sypialni, w ostatniej natrafiła na zdjęcie, które zwróciło jej uwagę. Uklękła, wyciągnęła fotografię i mimowolnie się uśmiechnęła.

– Przyjaciółki na zawsze.

Zuzia założyła łańcuszek na jej szczupłą szyję. Ciemne oczy błyszczały z przejęcia. Połówka srebrnego serca zalśniła w słońcu.

– Przyjaciółki na zawsze – powtórzyła Amelka.

Znów się uśmiechnęła. Pogładziła ostrożnie czekoladowe włosy dziesięcioletniej przyjaciółki. Kiedyś bardzo ich Zuzce zazdrościła. Jej własne, rudawe, przysparzały w szkole sporo kłopotów. Nie była pewna, czy sytuacja kiedykolwiek się zmieniła, czy może to ona nauczyła się przekuwać niedoskonałości w zalety. Nigdy nie była równie silna jak teraz, tak jej się przynajmniej wydawało jeszcze przed dwiema godzinami.

Przez chwilę wpatrywała się w zdjęcie z mieszanymi uczuciami, a potem zdecydowanym ruchem sięgnęła po telefon. Jeśli pozostała na świecie choć jedna osoba, która nigdy jej nie zawiodła, była nią właśnie Zuza.

1Dębówka

– Po cholerę wyprowadzałaś się na takie zadupie? Nikt normalny cię tam nie znajdzie.

Amelia zerknęła w lusterko wsteczne. Biały peugeot trzymał się tak blisko, że niemal widziała frustrację w oczach kierowcy. Wiedziała, że jedzie irytująco wolno, ale nie miała wyjścia. Nie chciała przeoczyć skrzyżowania, a zjazdy między pagórkami pojawiały się zbyt niespodziewanie. Kierowca peugeota musi to jakoś przeżyć.

Zuza parsknęła w słuchawkę.

– Nie możesz wklepać adresu do nawigacji?

– Nie mogę. – Biały peugeot przeskoczył na lewy pas i wyrwał do przodu z rykiem silnika. Amelia rzuciła kierowcy spojrzenie spod uniesionych brwi. – Jedyne Szawiany, jakie zna, są pod Lublinem. To chyba nie to?

Głos ociekający sarkazmem miał zniechęcać do dalszych dywagacji, ale Zuza tylko się roześmiała. Mimo ponurej aury jej nastrój wydawał się dziwnie beztroski. I ciut denerwujący, jak na gust Amelii.

– Dobrze, jeszcze raz. – W głośniku coś zatrzeszczało, jakby rozmówczyni zmieniała miejsce. – Minęłaś sklep, zielony budynek…

– Z jadowicie seledynowym dachem – weszła jej w słowo Amelia.

– Tak jest. Jedziesz dalej, aż po lewej zobaczysz jezioro.

– Jezioro widzę tu co dwieście metrów.

– Jezioro, nie staw. Skup się. – Nastąpiło kilka kolejnych głośnych trzasków. Amelia z niepokojem pomyślała, że lada moment może stracić zasięg. – Po lewej stronie, za wzgórzem. Widać tylko fragment.

– No dobra, chyba mam. – Wyprostowała się w fotelu i rzuciła okiem na pagórzysty krajobraz. – Co dalej?

– Jedziesz cały czas prosto, aż na szczycie wzniesienia zobaczysz skręt w prawo. Dalej poprowadzą cię znaki.

– Jasna cholera, co mnie podkusiło? – mruknęła pod nosem. Odpowiedział jej beztroski śmiech przyjaciółki.

– Do zobaczenia za chwilę!

Rozłączyła się, nim padła odpowiedź. Amelia wyjęła słuchawkę z ucha, rzuciła ją na siedzenie pasażera i ze skwaszoną miną obserwowała okolicę.

Na szczycie wzniesienia… Na tym cholernym odludziu były same wzniesienia! Skąd mogła wiedzieć, o które chodzi?

Zaczynała ją ogarniać rezygnacja. Minęła doba, odkąd jej świat się zawalił. Działała jak automat, zdecydowana doprowadzić do końca powzięte kroki, ale zmęczenie powoli dawało o sobie znać. Nie miała pewności, czy podjęła właściwą decyzję, a im dłużej jechała, tym więcej wątpliwości się pojawiało. Może powinna była zostać w Warszawie i spróbować ratować to, co miała?

Z daleka dostrzegła znak informujący o skrzyżowaniu i chwilę później skręciła w prawo. Pod kołami zachrzęścił żwir. Choć godzina była jeszcze wczesna, Amelia nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zaczyna się ściemniać. Ciężkie chmury wisiały tak nisko, że zdawały się kłaść na wierzchołki drzew. Potężne sosny niespiesznie bujał wiatr. Opierały się deszczowej pogodzie z łatwością, która przywodziła na myśl pewien rodzaj znużenia, jakby w ostatnim czasie musiały robić to zbyt często.

Podążając za znakami, wjechała w las porośnięty młodymi świerkami. Samochód podskoczył na wybojach, błoto chlusnęło na boki. Wycieraczki ledwie nadążały ze zbieraniem wody. Amelię ponownie dopadły wątpliwości. Czy na pewno skręciła w dobrym miejscu? I – co ważniejsze – czy w ogóle powinna tu przyjeżdżać? W chwilach skrajnych emocji miewała tendencję do podejmowania błędnych decyzji. Zaraz po śmierci ojca otworzyła własną kancelarię, a kiedy po raz pierwszy usłyszała od matki, że swoim narodzeniem zmarnowała jej życie, przyjęła oświadczyny Krzysztofa.

Może powinna to jeszcze przemyśleć, zaczekać, aż ochłonie? Znaki informowały konsekwentnie, że zbliża się do Dębówki, choć wydawało się wręcz niemożliwe, by w takim miejscu ktoś przy zdrowych zmysłach prowadził interes. Gospodarstwo agroturystyczne czy kancelaria adwokacka – jedna chwała. Biznes rządził się swoimi prawami, nie miał szans zaistnieć bez klientów. Trudno było uwierzyć, że w okolicy można w ogóle spotkać ludzi, a co dopiero zarabiać na życie. No chyba że licząc dęby czy inne pustułki.

Skręciła i niespodziewanie jej oczom ukazał się fragment murowanego budynku ukrytego w dolinie. Uniosła sceptycznie brwi. Nie tego spodziewała się po przyjaciółce. Zuza była przecież taka jak ona, kochała miasto. Amelia dobrze pamiętała, jak spacerowały razem ulicami Warszawy, marząc o życiu pełnym wrażeń. Uwielbiały wypady do galerii, kina i restauracji, godzinami potrafiły oglądać witryny sklepowe. To był ich świat.

A potem nagle Zuzka wyprowadziła się na wieś i zamieszkała pośrodku niczego. Wariatka.

Miała wtedy dwadzieścia siedem lat. Skończyła studia, ale nie rozpoczęła pracy w zawodzie. Ekonomia zawsze wydawała się Amelii nie najszczęśliwszym wyborem, zupełnie nie pasowała do artystycznej duszy Zuzki.

Przyjaciółka pracowała jako florystka i dużo rysowała – tak przynajmniej było, zanim się pokłóciły. Amelia nie wiedziała, co działo się w jej życiu w ciągu dwóch lat pomiędzy rozstaniem z Dominikiem a wyjazdem do Dębówki, ale poważnie wątpiła, by preferencje Zuzy zmieniły się aż tak drastycznie.

Była zbyt młoda, by przewracać swoje życie do góry nogami. Być może zerwane zaręczyny to ułatwiły, ale porzucenie pracy, domu i znajomych i tak wydawało się bardzo odważną, wręcz dramatyczną decyzją, zwłaszcza dla dziewczyny w jej wieku.

Amelia pokręciła głową. Minęła budynek, podjechała pod drewniany ganek i wyłączyła silnik. Z ciężkim westchnieniem zdjęła nogę z hamulca. Deszcz zacinał coraz mocniej i po chwili od wyłączenia wycieraczek trudno było dostrzec szczegóły otoczenia, ale ona wcale nad tym nie ubolewała. To, co zdążyła zobaczyć, wystarczyło, by pożałowała swojej lekkomyślnej decyzji. Miała wrażenie, że trafiła do innego świata. Świata, który w tych czasach zdawał się już nie istnieć.

Nie miała nic przeciwko naturze, absolutnie, ale żeby nie można było dotrzeć do domu po chodniku jak cywilizowany człowiek? Dlaczego musiała brodzić po kostki w błocie? Dlaczego w zasięgu wzroku nie widziała sklepu, samochodu, przechodnia? Czuła się, jakby była ostatnim człowiekiem na Ziemi.

Sięgnęła na tylne siedzenie po płaszcz. Zarzuciła go na plecy, zastanawiając się rozpaczliwie, jak uchronić się przed nawałnicą szalejącą za oknem. Nakierowała na siebie lusterko wsteczne, by skontrolować swój wygląd. Włosy nadal opadały na ramiona w zgrabnych falach, ale makijaż wymagał kilku poprawek. Nie mogła pokazać się Zuzce ze śladami zmęczenia po podróży, w końcu pierwsze wrażenie robi się tylko raz, a one nie widziały się od dziesięciu lat. Nie licząc pogrzebu, na którym nie zamieniły słowa.

Na szczęście nie zapomniała o parasolce, choć pakowała się w pośpiechu. Do ganku miała tylko kilka kroków, ale trzeba to było rozsądnie rozegrać. Otworzyła drzwi i natychmiast zaatakował ją deszcz. Z trudem wysiadła z samochodu. Wiatr szarpał parasolką, jakby była z papieru, obcasy zapadały się w mokrą ziemię, a błoto wlewało falami do butów. Na oślep dotarła do ganku, klnąc siarczyście pod nosem.

– Amelia.

Swojego imienia wypowiadanego przez przyjaciółkę nie słyszała od dekady. Zabrzmiało dziwacznie – sztywnie i obco. Opuściła parasol i spojrzała na stojącą przed nią kobietę, po raz pierwszy od dziesięciu lat. Serce ruszyło do galopu.

Zuzka znacznie różniła się od dziewczyny, którą pamiętała. Nadal miała te same czekoladowe włosy, choć teraz splecione w luźny warkocz, i ciemną oprawę oczu. Zamieniła seksowne sukienki na bojówki i kalosze, lecz nadal wyglądała doskonale. Jak to ona.

– Nic się nie zmieniłaś. – Deszcz bębnił o dach ganku, zagłuszając rozmowę. – Cała Amela.

Trudno było ocenić, czy to komplement, czy docinek. Amelia przestąpiła nerwowo z nogi na nogę. Nieporozumienia sprzed lat zawisły między nimi wyraźniejsze niż kiedykolwiek, choć niewypowiedziane. Mimo to Zuza uśmiechnęła się z pewnym wysiłkiem i przytuliła przyjaciółkę. Obie były przemoczone, a połamana parasolka tkwiła między nimi niczym symbol dawnych waśni. Sytuacja stawała się coraz bardziej niezręczna.

– Mogłybyśmy wejść do środka? – Amelia nie chciała wyjść na nieuprzejmą, ale mokre włosy oblepiły jej twarz, była więc niemal całkiem pewna, że perfekcyjny makijaż nie wytrzymał bliskiego spotkania z deszczem.

Miała chęć wejść do domu, zdjąć mokre ubrania i doprowadzić się do porządku.

– Jasne.

Zuza otworzyła drzwi i natychmiast otuliło je przyjemne ciepło, tak inne od temperatury panującej na zewnątrz. Weszły do przyciemnionego korytarza. Trzasnęły drzwi, odcinając kobiety od nawałnicy, i zapadła cisza. Przez chwilę Amelia miała wrażenie, że ogłuchła, a potem ponownie odezwała się Zuza.

– Przywiozłaś mi deszcz. – Wyciągnęła oskarżycielsko palec w jej stronę. – Rano świeciło piękne słońce.

Starała się brzmieć swobodnie, ale nie wypadła zbyt naturalnie. Wiele się zmieniło, od kiedy ostatnio żartowały w ten sposób. Amelia złożyła resztki parasolki i rzuciła je na szafkę. Nadal cisnęły jej się na usta same złośliwości, więc wolała się nie odzywać. Kiedyś ich przyjaźń opierała się na ironii, sarkazmie i czarnym humorze, ale od tamtego czasu minęło wiele lat.

– Zostawiłam rzeczy w samochodzie – poinformowała krótko.

Zuza zupełnie się tym nie przejęła. Machnęła lekceważąco ręką, obiecała, że pomoże jej się rozpakować, i poprowadziła gościa w głąb korytarza. Amelia rzuciła okiem na ściany wyłożone ciemną cegłą i rzeźbione szafki na buty. To nie był jej styl. Co gorsza, nie należał też do Zuzki, którą znała.

– Tutaj są kuchnia i salon. – Gospodyni wskazała rozwidlenie na końcu korytarza. – Kuchnia jest wyposażona, ale gdybyś potrzebowała czegoś ekstra, daj znać. Rozpaliłam w kominku, na wypadek gdybyś zmarzła.

Amelia pokiwała głową. Rzuciła okiem na niedużą kuchnię i wesoło trzaskający ogień. Różniły się tak bardzo od przestronnych wnętrz w Warszawie, że niespodziewanie – całkiem wbrew sobie – za nimi zatęskniła. Swoje mieszkanie nazywała „domem” raczej z przyzwyczajenia, bo w rzeczywistości nigdy nie przypominało ciepłego, pełnego dobrych wspomnień miejsca, do którego pragnie się wracać. Sama je urządzała, wybrała skórzaną kanapę i jasne minimalistyczne meble. Lubiła wygodę, luksus i elegancję, ale z czasem zaczęły jej powszednieć.

Potrząsnęła głową, powtarzając sobie uparcie, że wcale nie chciałaby do nich wrócić, po czym uśmiechnęła się powściągliwie do przyjaciółki.

– Pokażesz mi pokój?

Spotkanie z Zuzą należało do najważniejszych argumentów przemawiających za pomysłem przyjazdu do Dębówki, ale teraz Amelia nie była już pewna swojej decyzji. Emocje kotłowały się w niej od samego rana, dopiero po drodze zaczęły opadać, ustępując miejsca zmęczeniu. Dotarła do punktu, w którym chciała się tylko położyć i zamknąć oczy. Zapomnieć, choć na chwilę.

– Przyniosłam ci lampkę do pokoju – zagadnęła Zuza.

Stała w otwartych drzwiach, wyraźnie oczekując reakcji. Amelia uśmiechnęła się słabo. Miała wrażenie, że jej mięśnie odmawiają współpracy. Kiedyś lubiła czytać w łóżku, ale potem zaczęła przynosić do sypialni akta kolejnych spraw.

– Amela, wszystko gra?

Czuła na sobie zatroskane spojrzenie przyjaciółki i wiedziała, że dała jej powody do niepokoju. Zadzwoniła niespodziewanie po dziesięciu latach milczenia, pomimo zaszłości, które wciąż wisiały między nimi. Nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, czy kiedykolwiek czuła się winna, ale nie miała wątpliwości, że w oczach Zuzy powinna. Matka Amelii zrobiła to, co potrafiła najlepiej: namieszała i uniknęła konsekwencji. Wszystko w życiu uchodziło jej na sucho – nie tylko liczne zdrady i konsekwentne zaniedbywanie rodziny, lecz także drobne świństwa i oszustwa, jakich dopuszczała się w pracy. Zuza nieraz otwarcie mówiła o tym przyjaciółce, ale tamtego dnia sprawy zaszły zbyt daleko. Trudno było o tym zapomnieć, nawet teraz.

W dodatku Amelia zachowywała się całkiem jak nie ona, milczała albo odpowiadała półsłówkami. Raczyła przyjaciółkę sztucznymi uśmiechami i może kto inny mógłby w nie uwierzyć, ale na pewno nie Zuzka, która znała ją pół życia. To się nie mogło udać.

– Jak zawsze. – Odruchowo poprawiła włosy, choć w tym stanie mogła im pomóc jedynie suszarka, najlepiej z lokówką. – Pożyczysz mi jakąś książkę? Nie wzięłam nic ze sobą.

Pakowanie w pośpiechu trochę ją usprawiedliwiało, ale musiała przyznać, że nawet gdyby pamiętała o książkach, nie znalazłaby w biblioteczce ani jednej pozycji, która nie byłaby kodeksem ani inną literaturą specjalistyczną.

– Wiesz co, mam pomysł. – Zuza ponownie się ożywiła. Jej humor rzadko psuł się na dłużej niż kilka sekund. – Chodź do mnie, napijemy się herbaty, pogadamy. Nie widziałyśmy się tyle lat…

– Muszę się rozpakować.

– Zdążysz. – Zuza złapała ją za łokieć i pociągnęła w stronę schodów. – Zobaczysz, tutaj czas wolniej płynie.

Amelia westchnęła w duchu, ale nie protestowała. Pozwoliła się poprowadzić na górę, a potem ciągiem korytarzy w bliżej nieokreślonym kierunku. Kiedy ponownie zeszły na parter, znajdowały się już w zupełnie innej części budynku.

Mieszkanie Zuzy doskonale pasowało do tego, co Amelia widziała do tej pory, a jednocześnie całkowicie zaprzeczało charakterowi właścicielki. Wnętrze urządzone w odcieniach brązu i beżu emanowało rustykalnym klimatem. Meble wykonane z surowego drewna i zasłony w liście monstery – Amelia miała ochotę wywrócić oczami. Jedyny element pokoju pasujący do Zuzki, którą znała, stanowiła sztaluga malarska ustawiona obok okna i – jak zwykle – zapaćkana farbą.

– Co się z tobą stało? – zapytała, nim zdołała się powstrzymać. – Co ty tu robisz? – Obróciła się z gracją, wskazując wnętrze. – Zuzka, przecież ty nienawidzisz wsi! Dlaczego siedzisz tyle lat na tym zadupiu?

Gospodyni spojrzała na nią spod rzęs. W ciemnych oczach błysnęło ostrzeżenie. Dawno się nie widziały, wiele się zmieniło. Straciła prawo do wygłaszania podobnych uwag.

– Siadaj, pewnie jesteś zmęczona. Może chcesz coś suchego?

Amelia skorzystała z propozycji. Włożyła spodnie dresowe i ciepły sweter, rezygnując z dalszych docinków. Nie chciała zaogniać sytuacji, zwłaszcza że pod pewnymi względami była teraz na łasce przyjaciółki. Gdyby nie Zuza, nie miałaby gdzie się podziać. Oczywiście mogła wynająć pokój w hotelu czy choćby mieszkanie w Warszawie, ale bardziej niż o miejsce chodziło o cel. Tutaj zamierzała go znaleźć.

Kilka minut później obie siedziały w fotelach z kubkami gorącej herbaty w dłoniach i w milczeniu wpatrywały się w nawałnicę szalejącą za oknem. W dole majaczył staw, a dalej linia drzew. Ponura aura utrudniała ocenę, ale Amelia miała wrażenie, że las otacza je ze wszystkich stron. Postanowiła o to zapytać.

– To chyba największy atut tego miejsca. – Zuza okręciła na palcu końcówkę warkocza i przerzuciła go przez ramię. – Jest przytulnie, a jednocześnie… – Zawahała się przez moment. – Kiedy wychodzisz z domu i patrzysz w dół, na pola i lasy, czujesz się wolna.

Wolna. Amelia ledwie już pamiętała, co to w ogóle znaczy. Od czasu studiów walczyła o prawa kobiet, wspierała fundacje, bezinteresownie dzieląc się wiedzą. Ceniła sobie niezależność, uważała się za kobietę sukcesu. Kiedy teraz pochylała się nad swoją sytuacją, miała wrażenie, że patrzy na karykaturę własnego wyobrażenia o życiu i związkach. Wolność wydawała się pojęciem równie pożądanym, co abstrakcyjnym. Obecnie – całkowicie poza jej zasięgiem.

– Myślisz, że chciałam tu mieszkać? – Zuza spojrzała na przyjaciółkę. – Od dziecka nienawidziłam tego miejsca.

– Od dziecka? Bywałaś tu jako dziecko?

– Nie pamiętasz, jak kiedyś co wakacje jeździłam do dziadków na wieś?

Amelia uśmiechnęła się pod nosem.

– Pewnie, że pamiętam. Rozstawałyśmy się na pełne dwa miesiące. Bez komórek. – Parsknęła wymuszonym śmiechem. – Co wakacje koniec świata.

Obie umilkły. Przez kilka długich minut dało się słyszeć tylko stukanie deszczu o parapet i nieregularne siorbanie herbaty. Myślami znalazły się bardzo daleko od saloniku w Dębówce.

Tamte lata spędzone pomiędzy szkołą a trzepakiem wydawały się teraz jeszcze szczęśliwsze, niż były w rzeczywistości. W czasach podstawówki przyjaźnie definiowały dziecięcą tożsamość, decydowały o powodzeniu bądź jego braku. Bez względu na problemy rodzinne, drobne i większe katastrofy Amelia i Zuza zawsze miały siebie.

– Kiedy moja mama umarła, a dziadkowie podupadli na zdrowiu, ojciec przeprowadził się tutaj, żeby im pomóc. I w końcu został sam. – Westchnęła.

Amelia popatrzyła na nią dyskretnie. Oczywiście słyszała o śmierci jej matki, wiedziała też, że Zuza wyjechała na wieś, ale nie znała szczegółów. Nawet kiedy przestały ze sobą rozmawiać, wciąż miały wspólnych znajomych i – chcąc nie chcąc – docierały do niej strzępy informacji. Za każdym razem, kiedy dowiadywała się czegoś nowego o dawnej przyjaciółce, przychodziło jej na myśl, że powinna przy niej być, uczestniczyć w jej życiu… Nie mogła jednak zapomnieć ostatnich słów, jakie padły między nimi.

Nie chcę cię więcej widzieć.

Zuza przez chwilę obracała kubek w dłoniach, a potem ponownie podjęła opowieść:

– Kilka lat temu miał wypadek na traktorze. Stracił nogę. Nie był w stanie dłużej zajmować się tym miejscem. Miałam wybór: albo sprzedać to wszystko w cholerę, albo tu zamieszkać. – Wzruszyła ramionami. – Wybrałam drugą opcję.

O tym także słyszała, ale nadal nie mogła zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Sama bardzo kochała swojego ojca i uważała się za osobę zdolną do poświęceń – choć może niezbyt dużych – ale nie wyobrażała sobie podjęcia takiej decyzji. Czy wywracanie swojego życia do góry nogami dla drugiego człowieka naprawdę jest przejawem miłości, czy może głupoty?

Rozejrzała się po wnętrzu, rozważając w milczeniu słowa przyjaciółki. Na ile znała Zuzkę, musiała to być spora rewolucja. Może nie spędziła w Warszawie tylu lat co Amelia, ale przez całe dzieciństwo i wczesną młodość zdążyła przesiąknąć miejskimi przyzwyczajeniami. Stolicę od małej wioseczki na Suwalszczyźnie odróżniało całkiem sporo.

– A twój ojciec…?

– Jest tu. – Zauważywszy uniesione brwi rozmówczyni, Zuza uśmiechnęła się cierpko. – Ma pokój na piętrze.

– Na piętrze? Bez nogi?

Spojrzały po sobie i jak na rozkaz parsknęły śmiechem. Ubawiły się niemal do łez, a wesołość nie mijała jeszcze przez kilka długich minut. Kiedy wreszcie się uspokoiły, zapadła chwila niezręcznego milczenia.

– Rzadko wychodzi z pokoju. – Wbrew wcześniejszej wesołości głos Zuzy zabrzmiał wyjątkowo ponuro. – Od wypadku nie jest już tym samym człowiekiem.

– Przykro mi.

Zuza pokiwała głową. Kiedyś rozmawiały o wszystkim, ale dziś temat wydawał się drażliwy. Amelia chętnie by się z niego wycofała, jednak żaden nie był w pełni bezpieczny.

– Co u twojej matki?

To pytanie musiało paść prędzej czy później, ale i tak wywarło spore wrażenie. Żadna nie chciała się kłócić, minęło w końcu już tyle lat… Niestety, mimo upływu czasu o pewnych sprawach trudno było rozmawiać.

– No cóż, sama znasz mecenas Kruszewską – zakpiła Amelia. Starała się brzmieć swobodnie, jednak rezultat okazał się nie do końca zadowalający. Odchrząknęła. – Z Dominikiem rozstała się kilka tygodni później. I dalej żyje swoim życiem.

Na dźwięk imienia przystojnego szatyna, łamacza kobiecych serc, w oczach Zuzy pojawiło się napięcie. Ktoś, kto nie znał jej tak dobrze, mógłby to przeoczyć, ale Amelia wiedziała, czego wypatrywać. I nie zawiodła się.

O dziwo, Zuza nie podjęła jednak tematu Dominika.

– Wyczuwam chłód… – zauważyła zdawkowo. Amelia westchnęła ciężko.

– Ta kobieta przez całe życie ściąga mnie w dół jak kotwica. Za każdym razem, kiedy już mi się wydaje, że się od niej uwolniłam, znowu wychodzi jakaś sprawa i… – Urwała.

Zuza spojrzała na nią spod rzęs.

– Słuchaj, jeśli chodzi o tamto… Wiesz, chyba nie jestem gotowa powiedzieć, że nic się nie stało, ale minęło dość czasu, żebym pojęła, że nie było w tym twojej winy.

– Nie sądziłam, że po czymś takim będziemy się jeszcze przyjaźnić.

Zuzka uśmiechnęła się słabo.

– Tak, ja też. Ale tęskniłam.

Deszcz nadal zacinał w szyby i na podwórku musiało być okropnie zimno, ale tu, w wygodnym fotelu, cieplutkim swetrze Zuzy, z kubkiem herbaty w dłoniach zrobiło się nagle wyjątkowo miło i przytulnie. Okazało się, że warto było przejechać te wszystkie kilometry, by znaleźć się w tym miejscu właśnie dziś.

– Ja też tęskniłam – odparła krótko Amelia.

Nie miała pojęcia, jak przetrwała bez najlepszej przyjaciółki pełnych dziesięć lat.

* * *

Mogłaby przysiąc, że czyjaś dłoń musnęła jej policzek. Było to o tyle dziwne, że zwykle, kiedy wstawała, Krzysiek jeszcze spał. Zresztą nawet gdyby obudził się wcześniej i tak raczej nie wyrażał czułości w ten sposób. Ani w żaden inny.

– Doskonałe. – Krzysztof pokiwał z uznaniem głową i odłożył sztućce na talerz gestem sygnalizującym zakończeniu posiłku. – Gratuluję wyboru.

Jarek odpowiedział łaskawym uśmiechem i krótkim skinieniem głowy. Anita pogłaskała go z czułością po policzku. Wydawali się doskonałym małżeństwem. On – wysoki, przystojny, ona – szczupła i długonoga. Para jak z kolorowego czasopisma.

– Jeśli chodzi o wybór restauracji, zawsze można na nim polegać – zaszczebiotała. – Zresztą nie tylko w tym względzie.

Amelia przysłuchiwała się temu w milczeniu. Uśmiechnęła się co prawda, kiedy przyjaciółka na nią spojrzała, lecz zrobiła to bez udziału świadomości. Obserwowała, jak dłoń Anity ląduje na dłoni Jarka. Zwyczajny gest, prosty, nieskomplikowany.

Spojrzała na rękę Krzysztofa. Spoczywała na stole tuż obok niej. Dlaczego nie potrafiła nakryć jej swoją? Dlaczego nie mogła się na to zdobyć?

– Nie smakuje ci? – zdziwił się Krzysiek.

Z trudem otrząsnęła się z zamyślenia. Przywołała na twarz uśmiech odpowiedni do sytuacji i ponownie chwyciła sztućce.

– Skąd. Doskonałe.

Otworzyła oczy i natychmiast ponownie je przymknęła. Oślepiona usiadła gwałtownie, ignorując złowieszcze skrzypienie łóżka. Otaczały ją przedmioty, których nie rozpoznawała. Pościel pachniała intensywnie, słodko i kwiatowo. Amelia skrzywiła się bezwiednie. W domu używała płynów hipoalergicznych pozostawiających jedynie powiew świeżości.

Odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na zegarek. Dochodziła siódma. Zwykle o tej porze już dawno była na nogach, w pełnym rynsztunku dopijała trzecią kawę. Zaspała.

Z pewnym opóźnieniem zdała sobie sprawę, że to nie do końca prawda. Nie zaspała, bo nigdzie się nie spieszyła. Nie miała umówionych spotkań ani spraw do załatwienia, po raz pierwszy od dekady czekał ją dzień całkowicie pozbawiony obowiązków.

Westchnęła ciężko. Rzuciła okiem na poduszkę, ale promienie słońca wpadające przez okno nie pozwoliłyby jej usnąć ponownie. Z ciężkim sercem opuściła łóżko. Wolne czy nie, potrzebowała kawy.

Kuchnia i salon stanowiły część wspólną, ale Amelia była jedynym gościem, więc mogła pozwolić sobie na swobodę. W szlafroku i kapciach zaparzyła kawę, a potem upiła kilka łyków, stojąc w oknie. Coś białego majaczyło na tle zieleni, ale moskitiera utrudniała dostrzeżenie szczegółów.

Zaintrygowana owinęła się szczelniej szlafrokiem i wyszła na zewnątrz. Natychmiast zaatakowało ją rześkie powietrze poranka. Bezchmurne niebo przywodziło na myśl piękny letni dzień. Słońce odbijało się w kamiennym stole naprzeciw domu, a białe plamy w dolinie okazały się całkiem sporym stadkiem kóz. Amelia pokręciła z niedowierzaniem głową, ale jej wargi mimowolnie ułożyły się w wątły uśmiech.

Poranną ciszę rozdarł odległy krzyk. Dreszcze przeszły jej po plecach, aż mocniej zacisnęła dłonie na kubku. Dźwięk się powtórzył, wyraźniejszy i jeszcze bardziej nieludzki.

– To żurawie. – Zuza pojawiła się znikąd. Oparła się o poręcz ogradzającą ganek i pochyliła w stronę przyjaciółki. – Opuszczają nas.

Spojrzała w niebo i Amelia zrobiła to samo. Wysoko, po nieskalanym błękicie sunął klucz ciemnych ptaków. Mogło być ich nawet kilkadziesiąt.

– Odlatują na zimę?

Zuza pokiwała głową, nadal nie spuszczając wzroku z nieba.

– Październik, ich czas.

Przez kilka długich minut w milczeniu obserwowały oddalające się ptaki. Dopiero kiedy zrobiły się małe jak główki od szpilek, Zuza odezwała się ponownie.

– Wcześnie wstałaś – zauważyła.

Usiadła na poręczy i popatrzyła na przyjaciółkę, machając wesoło nogami. Amelia spojrzała na jej przetarte dżinsy i wysokie do kolan kalosze.

– Wcześnie? Zwykle wstaję o piątej. – Upiła łyk kawy, marszcząc brwi. – Ale myślałam, że ty będziesz spać do południa. W końcu wieś, cisza, spokój… No wiesz, slow life.

– Ty masz w ogóle jakiekolwiek pojęcie o wsi?

Amelia wydęła usta. Przyjaciółka patrzyła na nią, przekrzywiając zawadiacko głowę. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że widzi w jej oczach kpinę.

– A o czym tu mieć pojęcie? – Wzruszyła ramionami. – Dzicz.

– Ubierz się. – Zuza zeskoczyła z poręczy, rozchlapując wodę. – Pokażę ci obejście.

W pierwszym odruchu Amelia zamierzała wymówić się brakiem czasu, bo zwiedzanie obór uważała za uwłaczające jej godności, ale w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma nic lepszego do roboty. Spacer w towarzystwie Zuzy prawdopodobnie miał być jej jedyną rozrywką tego dnia. I nie bardzo wiedziała, jak się z niego wykręcić.

Gdy wyjeżdżała z Warszawy, zdawała sobie sprawę, że jej szpilki i garsonki mogą okazać się niewystarczające do przeżycia kilku tygodni na wsi. Zaopatrzyła się więc w ubrania i akcesoria odpowiedniejsze do nowej sytuacji; uważała, że to wyraz niezwykłego rozsądku oraz zapobiegliwości. Na pierwszy spacer po Dębówce włożyła całkiem nowe kremowe adidasy i pasujący do nich wełniany płaszczyk. Choć nie przepadała za grubymi rajstopami, zdecydowała się na nie z obawy przed zimnem. Ołówkowa spódniczka sięgała jedynie do kolan i nie mogła ochronić przed wiatrem.

Na jej widok Zuza parsknęła śmiechem. W dłoni trzymała wiadro obierków z ziemniaków i marchwi. W słońcu jej włosy wydawały się jeszcze ciemniejsze, prawie czarne, a skóra przybrała miodowy odcień. W tych warunkach zapewne mogła się pochwalić doskonałą opalenizną przez okrągły rok, o czym Amelia pomyślała z nutką zazdrości.

– Ale wiesz, że nikt cię tu nie zobaczy? – Zuza przełożyła wiadro do drugiej ręki i zgarnęła ze stołu koszyk z suchym chlebem. – No, poza kozami, ale one mają to gdzieś. Makijaż wieczorowy nieobowiązkowy.

Amelia prychnęła głośno, choć tylko dlatego, że zabrakło jej koncepcji na ripostę. Odkąd skończyła szesnaście lat, nie wyszła z domu bez pełnego makijażu, nawet kiedy wynosiła śmieci. Nie widziała powodu, dla którego tym razem miałoby być inaczej.

– Wiem, że make-up to twój żywioł, ale idziemy tylko nakarmić kozy. – Zuza zmierzyła krytycznym spojrzeniem jej jasny płaszcz. – Poza tym pobrudzą cię.

Amelia wyprostowała się z godnością. Nie zamierzała rezygnować ze swoich przyzwyczajeń. Ostatecznie szła tylko rozejrzeć się po okolicy.

– Nie pobrudzą – odparła krótko.

Ruszyły powoli w dół łagodnego zbocza. Drewniane ogrodzenie rozciągało się od budynku gospodarczego prawie pod las, który z tej strony również otaczał posiadłość. Podobnie jak w innych jego rejonach, sosny miały zdecydowaną przewagę nad pozostałymi gatunkami drzew, ale między nimi majaczyły też złotożółte o tej porze roku klony i kilka potężnych kasztanowców.

– Dębówka? – Amelia włożyła ręce do kieszeni, starając się nie zważać na to, że jej nowiutkie adidasy już po kilku krokach nasiąkły wodą. Nocna ulewa zrobiła swoje, trawa wciąż była mokra. – Nie powinno tu być więcej dębów?

Oczywiście nie zwiedziła jeszcze wiele, ale do tej pory widziała tylko jednego przedstawiciela gatunku. Minęły go chwilę wcześniej, rósł obok domu, rzucając cień na kamienny stół. Rzeczywiście był okazały, ale nadal pozostawał w mniejszości w stosunku do innych rosnących tu drzew.

– Nie widziałaś jeszcze wszystkiego. – Zuza uśmiechnęła się tajemniczo. – Tutejsze dęby to moja największa duma.

Zanim dotarły do ogrodzenia, zebrały się pod nim już wszystkie kozy. Każda biała jak mleko – dlatego przez moment Amelia miała problem z ich zliczeniem.

– To Kasandra. – Zuza podała kawałek chleba kozie stojącej pośrodku. – Gra tu pierwsze skrzypce. A to Bianka, najstarsza w stadzie. Niedawno oddała przywództwo.

Amelia obserwowała, jak każda z kóz bierze kawałek chleba i spokojnie odchodzi, nie czekając na więcej. Musiały być przyzwyczajone do tego systemu, wyglądało to na pewien rytuał. Zuza o każdej potrafiła powiedzieć kilka słów, wzbudzając coraz większe zaskoczenie przyjaciółki.

– Jakim cudem je rozróżniasz? Przecież są identyczne. Chyba że robisz sobie ze mnie jaja?

– Skąd! Spójrz na nią, to Esmeralda. – Podała kozie kawałek chleba i pogłaskała ją między rogami. – Ma wyjątkowo nisko osadzone uszy, widzisz? Wygląda trochę jak Kłapouchy.

Amelia miała na ten temat nieco inne zdanie, ale tym razem powstrzymała się od wypowiedzenia go na głos. Zuza wyglądała na naprawdę dumną ze swojego stadka, a studzenie jej entuzjazmu wydawało się okrutne.

– To moja ulubienica. Czasem zabieram ją na spacery, chodzi za mną jak pies.

– No właśnie, a gdzie Sansa? – Amelia rozejrzała się, jakby spodziewała się ją dojrzeć. – Mówiłaś, że masz owczarka.

Ku jej zaskoczeniu Zuza zagwizdała przeciągle. Amelia z trudem ukryła dezaprobatę.

– Pewnie jest na patrolu. – Przyjaciółka wzruszyła ramionami. – Codziennie rano robi obchód, zwykle trochę jej to zajmuje. Zagwizdała ponownie i chwilę później na horyzoncie pojawił się potężny pies sunący ku nim z gracją łyżwiarki figurowej. Amelia nigdy nie marzyła o posiadaniu zwierząt, ale nie mogła nie zauważyć lśniącej sierści i puszystego ogona.

– To właśnie Sansa.

Owczarek zrobił wokół nich dwa ciasne okrążenia, przywitał się z panią, po czym bez ostrzeżenia skoczył przednimi łapami na starannie dobrany płaszcz Amelii. Ta, zaskoczona, nie zdobyła się na żadną reakcję. Rozłożyła ręce w rozpaczliwej próbie zachowania równowagi i spojrzała bezradnie na przyjaciółkę.

– Sansa, dość! – Zuza postanowiła interweniować, choć ani przez moment nie próbowała ukryć rozbawienia. – Nie jesteście jeszcze tak blisko!

Pies zaskomlał i wrócił do robienia okrążeń, przy czym machał entuzjastycznie ogonem, a Amelia spojrzała na błotniste ślady łap odbite na płaszczu. Nie chciała przyznać przyjaciółce racji, więc tylko otrzepała się z godnością i gładko zmieniła temat:

– Masz mi jeszcze coś do pokazania czy chciałaś tylko przedstawić mnie kozom?

Nie spodziewała się zobaczyć nic wartego zachodu, ale podążyła za przyjaciółką bez sprzeciwów. Zanim zeszły nad staw, miała rajstopy przemoczone do kolan i kilka kolejnych plam na spódnicy, bo Sansa, przebiegając, co chwilę ocierała się o jej nogi.

Zuza pokazała przyjaciółce pomost i miejsce na ognisko zlokalizowane w dole pod lasem. Potem wróciły na podwórze bliżej domu, by podziwiać sad. Gałęzie starych jabłonek uginały się pod ciężarem owoców, Sansa ze smakiem wyjadała te opadłe.

– Kogo ja widzę. – Niespodziewanie spomiędzy drzew wyszedł wysoki mężczyzna, ubrany w dżinsowe ogrodniczki i koszulę w kratę. – Zuźka, czyżbyś miała gości?

Amelia wpatrywała się w niego jak w wyjątkowo interesujący obiekt muzealny. Spokojnie mógł stanowić żywą reklamę wsi, brakowało mu tylko wideł i kłosa zboża między zębami. Odrobinę roztrzepane włosy i dwudniowy, pozornie niechlujny zarost stanowiły absurdalnie atrakcyjne połączenie.

– Mówiłam ci, że przyjeżdża Amelia. – Zuza spojrzała na mężczyznę krytycznie. – Co tu robisz? Miałeś wrócić jutro.

– Nie przedstawisz mnie? – Nie czekając na odpowiedź, wyciągnął rękę w kierunku Amelii. – Tosiek.

Uścisnęła mu dłoń, nadal marszcząc podejrzliwie brwi. Miała wrażenie, że dzieje się coś, za czym ona – z braku informacji – nie może nadążyć. Biorąc pod uwagę jej zawód i wykształcenie, był to stan co najmniej niepokojący. Od posiadanych informacji zależało powodzenie nawet najlepszego adwokata.

– Amelia – przedstawiła się mimo wszystko uprzejmie.

– Nietutejsza?

Tosiek uniósł brwi, zerkając znacząco na jej poplamiony płaszcz i przemoczone buty. Poczuła się idiotycznie, ale nie zamierzała tego okazać. Skrzyżowała ręce na piersiach, przeniosła ciężar ciała na prawą nogę i uniosła zaczepnie podbródek.

– Jak się domyśliłeś?

– Dobra, skoro przyjechałeś, idź do ojca. – Zuza przerwała im pospiesznie. – Czeka na ciebie. Coś mu się tam popsuło w telewizorze.

– Weź wycziluj, Zuźka. – Mężczyzna spojrzał raz jeszcze na Amelię i zasalutował, co w jego wykonaniu wypadło wyjątkowo komicznie. – Uszanowanko.

Obie zgodnie patrzyły, jak się oddala, a kiedy wreszcie znalazł się poza zasięgiem ich wzroku, Amelia spojrzała na przyjaciółkę spod uniesionych brwi. Pytania same cisnęły się na usta.

Zuza wywróciła oczami.

– To mój facet – przyznała. – Jest… trochę dziwny, wiem, ale zyskuje przy bliższym poznaniu.

Amelia rzuciła przyjaciółce spojrzenie znaczące ni mniej, ni więcej tylko „czyżby?”, jednak nic nie powiedziała. Obecnie nie czuła się odpowiednią osobą, by doradzać komukolwiek w kwestiach damsko-męskich.

– Jutro muszę pojechać do siostry. – Zuza zerwała jabłko prosto z drzewa, wytarła w bluzę i podała przyjaciółce. – Pamiętasz Marzenę? Mieszka pod Warszawą.

Amelia pokiwała głową, obracając jabłko w palcach. Za nic nie mogła sobie przypomnieć, jak wyglądała młodsza Małecka. Czy nie miała przypadkiem takich śmiesznych, sterczących warkoczyków?

– Wrócę w czwartek, poradzisz sobie? Bo mogę poprosić Tośka…

– Oczekujesz ode mnie czegoś konkretnego?

Jej wzrok powędrował w kierunku stadka kóz, ale Zuza pokręciła głową.

– Wystarczy, że przeżyjesz tu sama jeden dzień. Dasz radę? Amelia wzruszyła ramionami. Skoro przeżyła w Warszawie, to Szawiany nie stanowią większego wyzwania.

Chyba.