Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sztuka może nie tylko uzdrowić, lecz także złamać człowieka
Leonard Drzywiński to zgorzkniały malarz, który wiedzie samotne życie. Jako artysta od zawsze pragnął kreować wielkie dzieła i dotykać sztuką ludzkiej duszy – zamiast tego maluje banalne obrazy na zamówienie, co napawa go odrazą do samego siebie.
Jego codzienność odmienia się z chwilą, w której poznaje dwunastoletniego syna swojej sąsiadki, Filipa. Nierozważnie zgadza się dawać chłopcu lekcje rysunku, mimo odwzajemnianej niechęci do jego matki.
Mistrz i uczeń zaczynają spędzać ze sobą coraz więcej czasu, przez co nie zauważają momentu, w którym dochodzi między nimi do zaskakującej zamiany ról. Jednocześnie w szarą rutynę Leonarda nieoczekiwanie zaczyna wkradać się chaos.
Czy artysta zdoła ocalić swoją zszarganą duszę, gdy przyjdzie mu się zmierzyć z kryzysem artystycznym i… nadciągającym widmem śmierci?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Magdalena Furlepa
Wszystko albo wszystko
Książkę tę dedykuję mojej babci,
Danucie Kaźmierczyk.
Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą…
Jan Twardowski
Był chłodny listopadowy dzień. Niebo pochmurniało i szarzało coraz bardziej. Zrywał się wiatr i podnosił suche liście, rozsypując je dookoła. Leonard przyglądał się im z uwagą i co chwilę przystawał, żeby móc dłużej na to popatrzeć. Był to hipnotyzujący widok. Liście wirowały z wiatrem w jakimś szalonym tańcu. Niekiedy papierki i puste puszki próbowały niezgrabnie przyłączyć się do nich, ale wyraźnie brakowało im gracji. Jedno słowo przychodziło teraz Leonardowi do głowy. Leniwie wypływało na wierzch umysłu, popychane spokojnymi falami kotłujących się myśli, i pociągało za sobą odległe wspomnienie z dzieciństwa. To trochę tak, jakby wywoływało ciche echo przeszłości. Oczami wyobraźni ujrzał mały papierowy samolocik. Mógł mieć wtedy nie więcej niż osiem lat, gdy ojciec go dla niego złożył. Biegał z nim po podwórku, obserwując, jak wiatr unosi go do góry. Śmiał się głośno, kiedy samolocik wirował i po chwili powoli opadał łagodnym łukiem. Wtedy czuł, że to najlepsza zabawka ze wszystkich, jakie posiadał. Ba! Najlepsza zabawka, jaka istniała na świecie. Leonard pomalował samolocik na niebiesko i narysował pilota, a skrzydła ozdobił równymi zielonymi pasami. Wymyślił mu także nazwę: „Błękitny Szybowiec”. Nie znał się jeszcze za bardzo na samolotach, ale kiedyś widział na jednym z filmów, że nadaje się im nazwę i umieszcza ją na ich boku. Leonard nie zmieściłby pełnej nazwy na małym samolociku, więc napisał tylko dwie czarne litery po obu bokach. Były to litery „BS”, co miało stanowić skrót. Po kilku dniach intensywnej zabawy i marzeniach o karierze pilota samolocik nie latał już tak dobrze. Był wygnieciony i miał trochę zagięty dziób. Nie zmieniło to faktu, że była to najlepsza rzecz, jaką posiadał. Pewnego popołudnia po ulewnym deszczu Leonard wyszedł na podwórko, by polatać swoim asem przestworzy. Niestety jego Błękitny Szybowiec wpadł do kałuży i miał już nigdy nie polecieć w podniebną podróż. Ośmioletni Leonard stał i patrzył, jak jego samolocik namaka wodą, a łzy same płynęły mu po policzkach. To, co czuł, nie było smutkiem po stracie zabawki, to była tęsknota i żal. Jego ojciec pojawił się obok i objął go ramieniem. Przez chwilę stali tak objęci w milczeniu, jakby oddawali hołd tej niezwykłej kartce papieru. Leonard był wdzięczny ojcu, że jest z nim w tej trudnej dla niego chwili. Pewnie zobaczył całą tę scenę przez okno i pojawił się obok syna, by przekazać mu kolejną cenną lekcję w życiu.
– Widzisz, synu, tak właśnie wygląda przemijanie. Wszystko, co istnieje, kiedyś przeminie…
Przemijanie. To słowo dźwięczało w głowie Leonarda, gdy obserwował zeschłe liście. Teraz był już dorosły i opanowany, a jednak czuł jakiś głęboki smutek i niezwykłą fascynację. Danse macabre. Tym był ten szalony taniec liści, który tak go hipnotyzował. Jakaś kobieta właśnie szła w stronę Leonarda i spojrzała na niego nieco zaintrygowana. Silne podmuchy wiatru trzepotały połami jej krwistoczerwonego płaszcza, a stukot obcasów ginął w szumie drzew. Kurz wzbijał się do góry i bezlitośnie pchał do oczu. Płaszcz Leonarda również falował, podczas gdy on sam stał pochłonięty widokiem podrygujących liści. To coś w nich go ujmowało, jakby jakaś niewidzialna ręka grała cichą i dziwnie dojmującą melodię na strunach jego duszy. Kobieta podążyła wzrokiem w miejsce, które przyciągnęło uwagę Leonarda, i przyglądała się krótką chwilę. Najwidoczniej nie zauważyła niczego szczególnego, bo znów, i tym razem wnikliwiej, spojrzała na niego. Poczuł na sobie to spojrzenie i on również na nią zerknął. Na ułamek sekundy ich oczy się spotkały. Przypominało to cichą wymianę myśli, choć Leonard nie odnalazł w jej oczach zrozumienia. Jej spojrzenie było z gatunku tych wyrażających uprzejme zdziwienie. Jakby chciała mu telepatycznie przekazać, że uznała go za czubka. Jego spojrzenie z kolei było głębokie i spokojne, choć lodowate jak ten listopadowy dzień. Jego przekaz brzmiał: „nie musisz tego rozumieć”. Tę niewerbalną wymianę myśli przerwał kolejny silny podmuch wiatru, który zagarnął jej szalik do góry i przykrył twarz. Kiedy go zdjęła, Leonard znów patrzył w stronę wzbijającej się chmary liści. Minęła go, wzruszając ramionami, rzucając jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie na tę absurdalną scenę. Dzień był ponury, ale krył w sobie jakąś tajemnicę. Niebo ciemniało, a wiatr coraz bardziej się nasilał. Odnosiło się dziwne wrażenie, jakby coś miało się zaraz wydarzyć. Efekt ten trochę psuły świąteczne lampki i ozdoby, które będą drażnić Leonarda aż do lutego. Całe to świąteczne badziewie kłuło go w oczy i odbierało świętom ich magię. Ten zasrany kapitalizm odarł święta z jedynej rzeczy, jaką posiadały. Wszystko po to, żeby sprzedać jak najwięcej badziewia. Na ulicach robiło się coraz bardziej tłoczno i Leonard poczuł się nieswojo. Zawsze odczuwał dziwny dyskomfort w większych skupiskach ludzi. Spacerował dość długo, aż przemarzł i musiał już wracać do domu. Po drodze wszedł do małego saloniku prasowego, znajdującego się przy dosyć ruchliwej ulicy. Salonik był niemal niezauważalny pośród jaskrawych neonów i wymyślnie udekorowanych witryn sklepów, między które był wciśnięty. Pewnie gdyby nie znał tego miejsca z czasów mniej jaskrawego sąsiedztwa, nigdy by go nie wyłonił wzrokiem spomiędzy krzykliwych ofert promocyjnych.
Jedno spojrzenie wystarczyło, by dostać oczopląsu albo ataku padaczki od tych cholernych światełek. Mrugały i mieniły się tak, że widać je było chyba z kosmosu. Leonard stukał palcami o ladę, rozmyślając o tym, co miał w głowie kretyn, który wymyślił tak irytujący sposób przyciągania klientów. Nienawidził tego mrugającego ustrojstwa i wkurzali go ci, którzy łapali się na te tanie sztuczki. Uważał, że ludzie powinni mieć w głowie trochę więcej oleju, aby zrozumieć, jak bardzo są manipulowani. Zamiast tego sięgają po portfele na hasło „promocja” i kupują tony szajsu tylko dlatego, że jakiś cwaniak wymyślił ogłupiający sposób na takich naiwniaków. Z zamyślenia Leonarda wyrwał głos właściciela saloniku, który wyłonił się z zaplecza.
– Och, to pan, dzień dobry, panie Drzywiński. – Mężczyzna uśmiechnął się i poprawił przekrzywione okulary. – Proszę mi wybaczyć, że musiał pan czekać. Dzisiaj była dostawa i jest niezgodna z fakturą, nie mogę się doliczyć kilku breloczków. Tak jest za każdym razem i proszę mi wierzyć, to okropnie irytujące. Pewnie myślą, że jak jestem stary, to się nie doliczę.
– Dzień dobry, panie Mularczyk. Nie ma problemu, o biznes trzeba dbać. – Leonard wiedział, że ten stary kutwa wolałby odgryźć sobie rękę niż darować komuś chociaż grosika. Kilka breloczków stanowiło poważne wykroczenie i było bezczelnym zamachem na jego majątek.
– O klientów również, zwłaszcza tak sławnych. To, co zawsze? – Właściciel uśmiechnął się szerzej i wbił wciąż jeszcze bystry wzrok w Leonarda, któremu nie spodobało się to spojrzenie.
Poczuł się jak dzika zwierzyna, na którą łakomie spogląda myśliwy.
– Ja sławny? Chyba tylko w tym miejscu. – Roześmiał się sztucznie i objął wzrokiem wnętrze saloniku.
– To pan nic nie wie? – zdziwił się Mularczyk, kładąc na ladzie paczkę czerwonych marlboro. Jego białe i cienkie jak pajęczyna włosy zakołysały się na prawie łysej czaszce, kiedy spojrzał na Leonarda.
– Jeszcze zapalniczkę. O czym nie wiem?
– Przedwczoraj ukazał się obszerny wywiad z panem w „Echu Tygodnia”. Proszę spojrzeć, jest pan na pierwszej stronie. – Wyjął spod lady lekko wygniecioną gazetę i wskazał sękatym palcem na zdjęcie Leonarda.
Nagłówek głosił: „WYBITNY ARTYSTA CZERPIE INSPIRACJĘ Z NASZEGO NIEZWYKŁEGO MIASTA”. Leonard całkowicie zapomniał o tym wywiadzie. Parę miesięcy temu zadzwonił do niego znajomy, który jest wydawcą tego szmatławca, i poprosił o pomoc.
„Zrozum, w tym cholernym mieście kompletnie nic się nie dzieje, a ja muszę mieć o czym pisać… bla… bla… bla… Jest szansa, że ten artykuł nigdy się nie ukaże, po prostu chcę mieć coś na wypadek, gdyby już całkowicie nie było o czym informować ludzkości… bla… bla… bla… od jakiegoś czasu wieje nudą i chciałbym mieć kilka takich awaryjnych tematów… bla… bla… bla… wisisz mi przysługę… bla… bla… bla…” – gadał i gadał, aż Leonard, mimo oporów, niechętnie się zgodził. Miał ogromną nadzieję, że nigdy nie puści tego do druku. To głupie, ale po tym wywiadzie życzył miastu wielu pijanych kierowców, włamywaczy i innych gorących tematów godnych pierwszej strony. Najwyraźniej przyszedł moment, gdy mieszkańcy postanowili być praworządni i nudni jak flaki z olejem, skoro redakcja sięgnęła po swój awaryjny temat. Leonard podniósł wzrok znad gazety i spojrzał w pooraną zmarszczkami i bez wątpienia zaciekawioną twarz właściciela saloniku prasowego.
– Poproszę jeszcze tę gazetę…
– Wygląda pan na zaskoczonego, a przecież pan sam udzielał tego wywiadu – powiedział trochę podejrzliwie Zenon Mularczyk i zaczął nabijać na kasę artykuły.
– Rzeczywiście, ale kompletnie o tym zapomniałem. Jestem ostatnio bardzo zajęty – odpowiedział wymijająco Leonard. Nie skłamał, naprawdę zapomniał o tym cholernym wywiadzie.
– No oczywiście, teraz musi mieć pan masę zleceń. Wszystko razem będzie dwadzieścia trzy pięćdziesiąt.
Leonard zmarszczył czoło i zamyślił się, odliczając odpowiednią kwotę. Rzeczywiście, miał od wczoraj kilka telefonów i nawet zdziwiło go trochę to zainteresowanie jego pracami. Nie narzekał na brak zleceń, ale nigdy nie było ich aż tyle w tak krótkim czasie. Do tego ten telefon od burmistrza…
– Panie Zenonie, przecież jeden artykuł w gazecie to jeszcze nie sława. Sztuka nie musi się reklamować, ona sama się obroni. – Położył pieniądze na ladzie i zaczął chować do kieszeni papierosy i zapalniczkę z czerwonym logo firmy.
Wziął w rękę gazetę i mógłby przysiąc, że Mularczyk trzymał ją pod ladą tylko po to, by pokazywać ten artykuł każdemu klientowi. Stary plotkarz wyczuł sensację i pewnie opowiadał wszystkim, jak to on się przyjaźni z tym sławnym człowiekiem. To niesamowite, jak niektórzy próbują zaistnieć czyimś kosztem, a Mularczyk był jednym z tych żałosnych i zakompleksionych ludzi. Sam nigdy nie próbował nic osiągnąć, ale chętnie ogrzałby się w blasku cudzej sławy. Problem w tym, że Leonard nigdy sławy nie szukał, więc jeśli Mularczyk na to liczył, to niestety przyjdzie mu się bardzo rozczarować.
– Och, panie Leonardzie, to oczywiście prawda… no ale nikomu nie zaszkodzi troszkę podpromować swoją osobę. Mam nawet pewien pomysł… zrozumiem, jeśli pan się nie zgodzi… – Mularczyk spojrzał trochę niepewnie i wciąż niepokojąco łakomie na Leonarda.
– Śmiało, panie Zenonie, proszę mówić.
– Widział pan te bijące po oczach reklamy sklepów obok?
Leonard kiwnął głową i już zaczął przeczuwać, co zaraz usłyszy.
– Pomyślałem, że mógłby pan dla mnie stworzyć coś podobnego. Żaden sztuczny kicz, tylko prawdziwa sztuka. Coś unikalnego i wyjątkowego, bo malowanego ludzką ręką. Mnie nie stać na taki wydatek, ale moglibyśmy sobie nawzajem pomóc. Pan by dla mnie namalował jakiś oryginalny szyld i przykuwającą uwagę reklamę, a ja bym każdemu bez wyjątku mówił, że to pańskie dzieło. Niesamowita szansa na unikatową reklamę. Obaj byśmy na tym skorzystali, ma się rozumieć.
Bingo! Myśliwy przeprowadził atak na zwierzynę. Leonard musiał się powstrzymać, żeby nie parsknąć śmiechem. Ten stary skąpiec wymyślił, jak za darmo otrzymać coś, za co normalnie trzeba sporo zapłacić. Jeszcze bezczelnie próbował wmówić Leonardowi, że to dla niego jedyna w swoim rodzaju szansa na reklamę. Jakie to przebiegłe i bez wątpienia wstrętne. Do tego Leonard miałby przyłożyć rękę do ogłupiania ludzi w sposób, który jego samego niesamowicie wkurzał.
– Przykro mi, panie Mularczyk, ja nie zajmuję się tego rodzaju sztuką i mówiłem panu, że nie potrzebuję reklamy. Dziękuję uprzejmie i życzę udanego dnia. – Odwrócił się i wyszedł, zostawiając właściciela saloniku z rozczarowaną miną.
Wychodząc z powrotem na ruchliwą ulicę, Leonard rozłożył gazetę i zaczął czytać. Z każdą linijką jego oczy rozszerzały się coraz bardziej.
WYBITNY ARTYSTA CZERPIE INSPIRACJE Z NASZEGO NIEZWYKŁEGO MIASTA
Leonard Drzywiński jest wspaniałym malarzem, tworzącym od lat w naszym mieście, i jak twierdzi, to ono jest dla niego inspiracją. Wiele znanych nazwisk nabywa obrazy malowane jego ręką i są dumni z posiadanych przez siebie dzieł. Nasz utalentowany i skromny malarz stał się wybitną postacią pośród elit. Jego nazwisko nie schodzi z ust wszystkich, a jego prace są niesamowicie pożądane. Czyżby nasze miasto doczekało się kogoś, kto wyniesie je na arenę międzynarodową? Zobaczmy, co ma nam do powiedzenia sam Leonard Drzywiński.
– Witam, panie Leonardzie. Jak pan się czuje jako lokalny celebryta?
– Witam, panie redaktorze. Wydaje mi się, że całkiem dobrze to znoszę.
– Jak Pan myśli, jest szansa na karierę międzynarodową?
– Taka szansa zawsze istnieje, ale pytanie, czy ja jej chcę.
– A chce pan?
– Nie jestem pewien, czy udźwignąłbym taką odpowiedzialność. Zobaczymy, co czas przyniesie. Jak każdy artysta chciałbym docierać ze swoją sztuką jak najdalej i jeśli nadarzy się taka okazja, na pewno z niej skorzystam.
– No dobrze, a ja chciałbym zadać pytanie, które intryguje wszystkich. Chodzi o pana imię, nasuwa na myśl wielkiego artystę. To przypadek?
– Nie. Mój ojciec również był malarzem i wymarzył sobie, że pójdę w jego ślady. Kiedy się urodziłem, nadał mi imię po swoim ulubionym malarzu. Wierzył, że będę tworzył wielkie dzieła.
– Będę chyba głosem wszystkich, mówiąc, że się nie pomylił. Tworzy pan niesamowite dzieła, skąd czerpie pan inspirację?
– Z naszego miasta. Jest dla mnie absolutną inspiracją i moją muzą. To miejsce jest częścią mojego serca i nie wyobrażam sobie, że mógłbym jej szukać gdzie indziej. Tu się urodziłem i tutaj tworzę, co mogłoby być dla mnie większym natchnieniem?
– Pańskie obrazy są wyrazem emocji czy poglądów?
– Myślę, że wyrażają jedno i drugie. Nie ma poglądów, które nie niosą za sobą emocji, i emocji, które nie kształtują poglądów.
(dalszy ciąg artykułu na stronie 2 i 3)
Leonard szedł wpatrzony w artykuł o sobie, nie zauważając nic dookoła. Co chwilę kogoś potrącał i omal nie wypadła mu z rąk gazeta, gdy wpadł na jakiegoś mężczyznę. Ten zawołał coś za nim, ale Leonard nie zwracał na to uwagi. Nie zwracał uwagi na nic oprócz tej redakcyjnej sraczki i nie mógł uwierzyć w to, co czytał. Był w szoku. Zostały włożone mu w usta słowa, których nigdy nie powiedział. No może poza tym o jego imieniu, ale reszta wywiadu to jakaś chora fantazja jego znajomego redaktora. Zgniótł gazetę i wyrzucił ją do śmieci. Postawił kołnierz płaszcza, bo listopadowy wiatr zaczynał lodowato dmuchać mu w kark, i ruszył w kierunku domu z poirytowaną miną. Rozumiał, że jego wypowiedzi były może trochę nudne, ale żeby takie rzeczy? Nienawidził tego miasta i nigdy nie było ono dla niego żadną inspiracją. Teraz rozumiał, skąd wziął się pomysł burmistrza na udekorowanie holu ratusza obrazem jego pędzla. Zadzwonił wczoraj niespodziewanie i poprosił o obraz, który będzie odzwierciedleniem miasta i perłą w jego koronie. Pozostawił Leonardowi wolną rękę w kwestii treści, miał tylko jeden warunek – musiała być ściśle związana z ich miastem. Obraz zostanie oficjalnie odsłonięty w ratuszu i nawet sam burmistrz nie chce go widzieć wcześniej. Ma to być niespodzianka dla wszystkich. To przez artykuł w tym okropnym szmatławcu telefon Leonarda tak się rozdzwonił. Czyżby zrobiła się moda na jego obrazy? Leonard wszedł do mieszkania kompletnie zamyślony i już od progu uderzył go ostry zapach terpentyny oraz dymu papierosowego. Mieszkanie rozpaczliwie domagało się przewietrzenia, ale Leonard miał to gdzieś. Złość w nim buzowała i nie mógł sobie darować, że dał się namówić na ten cholerny wywiad. Rzucił klucze na szafkę w korytarzu i zdjął płaszcz, który niedbale powiesił na wieszaku. Był wściekły, ale nie chciał sobie pozwolić na wybuch tej złości. Podszedł do okna i wyjął zakupione papierosy. Czuł, jakby wizyta w saloniku prasowym Mularczyka odbyła się lata świetlne temu. Przez jego głowę przelatywały setki myśli, aż zaczęły napierać na czaszkę. Po kilku próbach udało mu się wreszcie zdjąć folię z paczki i odpalić papierosa. Stał teraz twarzą w twarz ze swoim odbiciem w brudnej szybie. Co jakiś czas widok ten znikał mu z oczu za gęstą chmurą dymu, by po chwili znów się pojawić. W połowie papierosa poukładał swoje myśli i wybrał jeden z numerów w swoim smartfonie. Przywitał go mechaniczny głos poczty głosowej, rozkazujący zostawić wiadomość po sygnale. Gdy go usłyszał, zaczął mówić:
– Stary, co ci odwaliło z tym wywiadem? Zrobiłeś ze mnie jakiegoś wielbiciela tej zatęchłej dziury, a ja nie cierpię tego miejsca tak samo jak tej twojej zakłamanej gazety. Wmówiłeś wszystkim, że jestem jakimś pieprzonym celebrytą, chociaż doskonale wiesz, że mam w dupie sławę. Mam w dupie też ciebie i tego pierdolonego szmatławca. Wal się i idź na dno z tą swoją redakcją! – Nie wytrzymał. Mimo całej siły woli i tak dał się ponieść emocjom.
Wiedział, że Piotr prędzej czy później oddzwoni, a jemu samemu złość wreszcie przejdzie. Nieraz kłócili się o bzdury, a potem się godzili. Ktoś mógłby to nazwać przyjaźnią, ale nie Leonard. Nigdy nie był zbyt wylewny. Był przede wszystkim człowiekiem czynów, a nie słów. Prawdopodobnie dlatego nawtykanie Piotrowi nie przyniosło mu ulgi. Wolałby mu przywalić i miał na to ogromną ochotę. Jednego był pewien – już nigdy nie da mu się wciągnąć w żadne wywiady. Czuł się oszukany i zbrukany, choć artykuł tak naprawdę go nie obrażał. Czuł się niejako zhańbiony. Zgasił papierosa w przepełnionej popielniczce, z której wysypywały się już niedopałki. Miał dość, był zmęczony całonocnym malowaniem i emocjami, które nim targały. Jajecznica z baru U Ziuty podchodziła mu do gardła z ostrym pieczeniem w przełyku. Wyjął z kieszeni tabletkę na zgagę i włożył ją sobie do ust. Spojrzał na sztalugę ustawioną pod ścianą salonu i westchnął. Marzył o tym, aby się położyć, ale musiał dokończyć obraz dla Wiśniewskiego. Był to starszy przedsiębiorca z branży handlowej. O ile Leonard dobrze się orientował, to Wiśniewski sprzedawał jakieś rupiecie do wystroju wnętrz. Zażyczył sobie obraz nawiązujący do Biblii, bo był głęboko wierzący. Jeśli oczywiście rozumieć wiarę przez hojne datki na kościół i lansowanie się co niedzielę pod samym ołtarzem, by wszystkim pokazać, jakim jest się świętym.
– Ech… z butami go do nieba wezmą za tę świętość… – westchnął Leonard.
Przebrał się i zabrał za dokańczanie obrazu. Wybrał scenę, w której Jezus przewraca stragany kupieckie pod świątynią. Wiedział, że Wiśniewski to półgłówek i nawet nie zrozumie przesłania. Zwykle bardziej starał się ukryć pewnego rodzaju przekaz do nabywcy – często negatywny, bo wkurzali go ci ignoranci w garniturkach. Nie obchodziła ich sztuka, chcieli mieć tylko ładne obrazy w gabinetach, by móc się nimi chwalić i uchodzić za koneserów sztuki. Leonarda osobiście to obrażało, bo sztuka była dla niego najwyższym dobrem. Takie podejście spowodowało u niego frustrację, która przerodziła się w szydzenie z tych prymitywów. W każdym zamówionym obrazie ukrywał symbolikę lub niekiedy całe sceny godzące w intelekt nabywcy. Rozkoszował się wtedy myślą, że kiedyś spłynie na nich olśnienie i dostrzegą to, co zostało ukryte. Niekiedy zastanawiał się, jakie myśli będą im wtedy towarzyszyć i czy nadal zechcą eksponować te dzieła. Leonard malował prawie do północy i po zjedzeniu zimnych parówek padł wyczerpany na łóżko. Następnych kilka dni spędził, wypoczywając. Czytał Pochwałę głupoty Erazma z Rotterdamu i dużo spacerował. Odwiedził nawet Mularczyka w jego dusznym saloniku prasowym, ale ten potraktował go bardzo chłodno. Nie odpowiedział nawet na jego „dzień dobry” i ograniczył się jedynie do podania kwoty, którą Leonard miał zapłacić za papierosy. Wyglądało na to, że jest bardziej pamiętliwy, niż mogłoby się wydawać. Po zregenerowaniu sił Leonard musiał wreszcie wrócić do malowania. Goniły go terminy i nie mógł już dłużej tego odwlekać. W czwartek po odbiór swojego obrazu zgłosił się do niego Wiśniewski. Kiedy Leonard mu go pokazał, na jego głupkowatej twarzy ukazało się głębokie zadowolenie.
– Jest idealny… – wysapał. Sprawiał wrażenie, jakby mu odebrało mowę z zachwytu.
Potwierdziło to tylko podejrzenie Leonarda, że jest dokładnie tak głupi, na jakiego wygląda. Nie mógł pojąć, w jaki sposób ten człowiek dorobił się takiego majątku z takim intelektem. Leonard pokręcił głową z zażenowaniem i westchnął. Niemal za każdym razem było to samo. Klient pławił się w zachwycie i nie dostrzegał, że nabywany obraz jest niczym więcej jak tylko kpiną z niego samego.
– Cieszę się, że się panu podoba – powiedział Leonard przez zaciśnięte zęby.
Targały nim sprzeczne emocje. Czuł złość i współczucie wobec tego człowieka. Może i miał dużo pieniędzy, ale kompletnie nie zdawał sobie sprawy, jaki jest ubogi. Leonard przyglądał mu się przez chwilę. Ten nawet na moment nie oderwał oczu od obrazu. Jego siwiejące włosy zaczynały się już przerzedzać na czubku głowy i widać było, że o nie dba. Cały wyglądał na zadbanego. Wypielęgnowane dłonie, schludne ubranie i buty wypolerowane na wysoki połysk. Wyglądał jak żywa reklama drogiego sklepu z modą męską. Leonard zerknął na jego twarz, nie przedstawiała żadnej refleksji. Nic poza tym niemym zachwytem, w którym teraz zastygł. Jeszcze raz rzucił okiem na jego schludny wygląd i oburzył go ten widok. Musiał sporo czasu poświęcać na dbanie o siebie i ani chwili na dbanie o rozwój osobisty. Leonard mimowolnie wyobraził sobie porcelanowe naczynie z chińskim wzorkiem, które w środku jest całkowicie puste. Ładne i zupełnie bezwartościowe. Głos Wiśniewskiego wyrwał go z zamyślenia.
– Będę pana polecał wszystkim moim znajomym. Ma pan ogromny talent, to wygląda, jakby właśnie się działo. Jak scena z jakiegoś filmu… – Powoli błądził wzrokiem po obrazie i zdawał się pochłaniać jego każdy fragment.
– To miło z pana strony. Jeśli idzie o rozliczenie, będzie tak, jak się umawialiśmy – odpowiedział rzeczowym tonem Leonard. Drażniła go obecność Wiśniewskiego i chciał zakończyć jego wizytę jak najszybciej.
– Och… Naturalnie. – Wiśniewski ocknął się i wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę. Podał ją Leonardowi z szerokim uśmiechem i trochę nieobecnym wzrokiem.
Po sprawdzeniu jej zawartości Leonard odprowadził gościa do drzwi i patrzył, jak odchodzi z rozanieloną miną. Następny w kolejności był Szymczyk. Leonard trzasnął drzwiami i zasiadł do komputera. Urządzenie cicho zabuczało i na monitorze pojawił się pulpit ze standardowym tłem. Kliknął w ikonę przeglądarki i zaczął przeczesywać internet. Wiedział, że Szymczyk jest trochę bystrzejszy od Wiśniewskiego i trzeba było być nieco subtelniejszym w przekazie. Mężczyzna był podstarzałym prawnikiem i grubą rybą w mieście. Trzymał w kieszeni sporo ważniaków i dzięki temu bez problemu załatwiał swoje nie zawsze legalne interesy. Był papugą, więc potrafił po sobie sprzątać. Miał czyste papiery i nigdy nic na niego nie znaleziono. Zresztą kto by miał szukać? Każdy był w coś umoczony, a Szymczyk nie potrzebowałby dużo czasu, żeby znaleźć kwity na tego, który ośmieliłby się węszyć koło niego. Jego kancelaria znajdowała się w centrum miasta, dwie ulice od ratusza. Jadał obiadki z urzędnikami tegoż przybytku i często wpływał na wiele decyzji tam zapadających. Kiedy zadzwonił do Leonarda, był oschły i konkretny. Zażyczył sobie obraz sporych rozmiarów, który miał przedstawiać Temidę. Klasyk. Bogini sprawiedliwości wisiała chyba w każdej kancelarii i ten wybór wcale nie zaskoczył Leonarda. W zasadzie od chwili, w której zrozumiał, z kim rozmawia, spodziewał się tego wyboru. Są tacy przewidywalni i nudni. Leonardowi nareszcie udało się natrafić na artykuł, którego szukał.
Z ZIMNĄ KRWIĄ ZABIŁA PIĘĆ OSÓB
W Cherkowicach, gmina Żelibieńsk na opolszczyźnie, doszło do straszliwego incydentu. 29-latka zamordowała pięć osób, w tym dwójkę swoich dzieci. Jak wynika z ustaleń policji, kobieta wyszła do pracy w godzinach porannych, zostawiając dwójkę małoletnich dzieci pod opieką męża. W trakcie pracy gorzej się poczuła i wyszła wcześniej do domu. Na miejscu zastała męża z kochanką i wpadła w furię. Prawdopodobnie wzięła nóż z kuchni i ugodziła niewiernego męża kilkanaście razy w klatkę piersiową. Kochanka mężczyzny, mieszkanka gminy Żelibieńsk, próbowała ratować się ucieczką. Niestety została dogoniona na podwórku i zmarła na miejscu od trzech ciosów nożem. Zwabione hałasem dzieci wyszły z domu, patrząc wprost na rozgrywającą się scenę. Płacz dzieci odciągnął Karolinę W. od swojej ofiary i ruszyła w ich stronę. Z oględzin na miejscu zdarzenia wynikało, że nie uciekały. Prawdopodobnie były w szoku. Na podwórku znaleziono również zwłoki 50-latka z sąsiedztwa. Wszystko wskazuje na to, że był świadkiem zdarzenia i próbował powstrzymać rozjuszoną kobietę. Na jego ciele znaleziono rany cięte i zadrapania. Niestety zmarł w drodze do szpitala, od rany kłutej w brzuch. Karolinę W. znaleziono z tyłu domu. Kobieta najprawdopodobniej po uświadomieniu sobie tego, co zrobiła, popełniła samobójstwo. W gminie Żelibieńsk ogłoszono żałobę, a w pobliskiej parafii przez miesiąc odbywać się będą msze za ofiary tej tragedii. Nasza redakcja dotarła do osób znających tę rodzinę. Wywiad z nimi ukaże się w jutrzejszym artykule.
Poniżej były zamieszczone zdjęcia ofiar. Leonard przewinął na sam dół i odnalazł fotografię Karoliny W. Była szczupłą blondynką o przeciętnej urodzie. Włosy miała upięte w kucyk i nie posiadała żadnych cech charakterystycznych. Ot, zwykła młoda kobieta.
– Jest i moja Temida… – powiedział do siebie i uśmiechnął się pod nosem.
Jakie to symboliczne… Karolina W. miała los tych osób w swoich rękach i wymierzyła sprawiedliwość. Leonard słyszał o tej sprawie dawno temu, cała Polska żyła tą tragedią i nie sposób było o tym nie słyszeć. Zastanawiała go, czy pan Szymczyk również o niej słyszał. Było to niemal pewne, ale czy pozna w Temidzie tę kobietę? Mało prawdopodobne. Tacy jak on nie potrafią patrzeć, potrafią jedynie kalkulować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wszystko albo wszystko
ISBN: 978-83-8373-748-5
© Magdalena Furlepa i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Angelika Kotowska
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Julia Filip
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek