Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Najbardziej niezwykła jest codzienność.
Alfredo dowiaduje się, że zostało mu najwyżej pół roku życia, jego żona Lucy wplątuje się w tajemniczy perwersyjny romans, córka Mariana ma niezdrową obsesję na punkcie swojej przyjaciółki, jej brat Sergio widuje duchy, dziadek próbuje poderwać geriatryczną narzeczoną, a kot? No właśnie, największy problem jest z kotem.
Czarny humor i ironia w książce Roncagliolo bezlitośnie obnażają człowieka. Ta powieść nieustannie balansuje między śmiesznością a tragizmem, absurdem i powagą. Wstyd to bezpruderyjna historia o ludziach, którzy wstydzą się prawdy o sobie. To historia o nas samych.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Książnica Podlaska im. Ł. Górnickiego w Białymstoku
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 164
Rok wydania: 2007
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
wstyd
santiago roncagliolo
wstyd
przekład
tomasz pindel
wydawnictwo
znak
kraków 2007
Tytuł oryginału
Pudor
Copyright © Santiago Roncagliolo, 2007
Original edition © Santilliana Ediciones Generales, S.L.
Projekt okładki
Witold Siemaszkiewicz
Fotografia autora na czwartej stronie okładki
Manuel Vasquez
Opieka redakcyjna
Karolina Macios
Adiustacja
Agnieszka Pokojska
Korekta
Urszula Horecka
Kamila Zimnicka-Warchoł
Projekt typograficzny i łamanie
Irena Jagocha
Copyright © for the translation by Tomasz Pindel
ISBN 978-83-240-0823-0
Carli, która go nigdy nie miała.
Wstyd (łac. pudor, oris) m.
Zażenowanie, onieśmielenie, skrępowanie.
Pierwszy duch pojawił się w szpitalu w dniu, kiedy umarła babcia. Leżała tam już od dwóch tygodni i każdego popołudnia Sergio, Mariana i ich mama przychodzili z wizytą. Zazwyczaj rozmawiali o przyjemnych rzeczach, jakie będą robić, kiedy babcia wyjdzie już ze szpitala. Ona jednak nie mogła się nawet odezwać przez te wszystkie rurki w nosie i w ustach. Chyba nawet nie słuchała. Sergio nie rozumiał, po co tam chodzą; to jak przemawiać do pustego łóżka.
Poza tym tata obiecał Sergiowi, że weźmie go do Disneylandu. Tylko że mogą iść dopiero wtedy, kiedy babci się poprawi. Każdego popołudnia zaraz po przyjściu Sergio pytał babcię, dlaczego jej się nie poprawia, bo on chciałby iść do Disneylandu. I błagał ją, żeby szybko zdrowiała, proszę, proszę. Wtedy mama śmiała się tak bardzo, że wydawało się, że zaraz pękną szyby w oknach. I powtarzała babci, że świetnie wygląda. Potem, gdy byli już sam na sam, krzyczała na niego. Bez wątpienia mama nie chciała iść do Disneylandu. Mariana też nie. Za każdym razem, kiedy przychodzili do szpitala, siedziała cicho z niezadowoloną miną i założonymi rękami. Chociaż, jakby się dobrze zastanowić, Mariana zawsze miała taką minę.
Ostatniego dnia lekarz powiedział, że nie mogą zobaczyć się z pacjentką. Potem wziął mamę na bok i mówił więcej rzeczy, których Sergio nie słyszał. Mama wróciła po chwili. Widać było, że się martwi. Powiedziała, że musi kupić lekarstwa, i zostawiła ich na korytarzu. Kiedy poszła, Mariana oznajmiła, że musi zająć się swoimi sprawami.
– Dokąd idziesz? – zapytał Sergio.
– A co cię to obchodzi? – odpowiedziała Mariana.
– Powiem mamie.
– Nie mów na nią mama. Jesteś adoptowany.
– Kłamiesz!
– Nie kłamię. Znaleźliśmy cię w torbie na śmieci koło domu. I możemy cię tam oddać.
Mama wiele razy powtarzała Sergiowi, że nie jest adoptowany. Ale za każdym razem, kiedy Mariana do tego wracała, ogarniały go wątpliwości. Uznał, że lepiej pozwolić jej odejść, niż znosić zaczepki. Pokazał jej język. Ona odwzajemniła mu się tym samym, a odchodząc, pokazała środkowy palec. Sergio został na korytarzu i bawił się swoim Robo-Truckiem (który zmienia się w ciężarówkę). Prowadził ważną potyczkę z centaurami z Gondrath. Zniszczył już wszystkie konwoje wroga, a mamy wciąż nie było. I Sergio postanowił pobawić się z babcią.
Mama powiedziała, że babcia nie może wstawać z łóżka, ale przecież można się bawić w wiele rzeczy, leżąc w łóżku, na przykład lalkami, grać w wisielca albo w wojnę na spluwanie. Sergio wziął swoją zabawkę, otworzył drzwi do sali 366 i wszedł. Babcia leżała podłączona do różnych aparatów i butli, które poprzyczepiano do jej lewej ręki, twarzy i piersi. Sergio pomyślał, że babcia wygląda jak Robo-Truck. Możemy pobawić się w inwazję robotów, uznał. Zaproponował to babci, ale nie odpowiedziała.
Sergio podszedł do aparatury. Było tam jedno urządzenie elektryczne, które mogło się przydać jako oprzyrządowanie do sterowania pojazdem. Miało przyciski i poruszające się wskazówki. Butla mogła być zbiornikiem energii, a rury służyć do dostarczania paliwa. Wdrapał się na łóżko i zaczął sterować pojazdem, siedząc w kabinie na nogach babci. Nie było łatwo ułożyć je tak, żeby się nadawały na siedzenie, ale się udało.
W połowie kosmicznej trasy Sergio zdał sobie sprawę, że ściana przed nim jest biała. To błąd: przestrzeń kosmiczna jest czarna, jeszcze są tylko gwiazdki i asteroidy. Musiał zejść i przesunąć trochę telewizor, który przyniósł babci wuj Roberto. Teraz dobrze, kosmos był czarny, choć odbijające się od ekranu światło, które wpadało przez okno, trochę psuło efekt. Sergio ponownie wlazł na babcię i przemknął przez trzy galaktyki oraz jeden system planetarny, aż nagle zdał sobie sprawę, że babcia jest twarda jak metal antygrawitacyjny.
Zszedł z łóżka i ponownie zapytał ją, w co chce się bawić. Znów nie otrzymał odpowiedzi. Podszedł do babci i palcami podniósł jej powiekę. Babcia miała suchą i zimną skórę, ale on tego nie zauważył. Uśmiechnął się tylko, widząc, że puszcza do niego oko. Przedtem nigdy się jej to nie udawało. Zamknął uchylone oko i otworzył drugie. Znów się uśmiechnął. Popatrz, babciu – powiedział – umiesz już mrugać okiem. Nawet dwoma. Zamknął drugą powiekę, popchnął trochę nogę, którą wcześniej przesunął, żeby usiąść, i odkrył, że babcia nie umie poruszać tylko jedną nogą: ruszała się cała albo nie ruszała się w ogóle.
Przesunął ją najdalej jak mógł i zdał sobie sprawę, że ona nie trzyma zębów w buzi, tylko w szklance na białym stoliku. Zawsze chciał przymierzyć szczękę babci, żeby tak jak rekin mieć kilka rzędów zębów. Wyjął szczękę ze szklanki i próbował ją włożyć, ale nie mieściła mu się w ustach. Potem spróbował założyć ją babci, ale wydawało się, że ten otwór przestał być jej ustami.
Sergio pomyślał, że to może nie są jej zęby, że ktoś inny zapomniał ich w tej szklance, ktoś, kto pewnie nie potrzebuje się już uśmiechać, bo w szpitalach się nie śmieje. Potem pomyślał, że babcia jest rozkładana jak jakiś robot, który zmienia się w trupa. Wsadził zęby do kieszeni i zajrzał do szuflady w białym stoliku. Było tam trochę rzeczy do makijażu, które mama uparła się przynieść babci, podręczne lusterko, buteleczka alkoholu oraz nieco lekarstw. Do kieszeni włożył jeszcze alkohol. Zamknął szufladę i przestawił telewizor na miejsce. Potem wrzasnął. Na cały głos.
Chwilę później w pomieszczeniu pełno było lekarzy i pielęgniarek, wszyscy dookoła babci. Wyglądali, jakby się bardzo śpieszyli, popychali się i krzyczeli na siebie. Jeden zaczął uderzać babcię w pierś, inny podniósł jej nogi i podłączył następny kabel, jakby ich już nie było wystarczająco dużo nawet jak na kabinę hiperszybkiego pojazdu. Tak im się śpieszyło, że nawet nie zauważyli obecności Sergia, który zwinął się w kłębek pod drzwiami od łazienki.
To wtedy pojawił się duch. Kobieta. Weszła przez drzwi w rozpiętej na plecach piżamie, z kroplówką w ręku, próbując poprawić sobie fryzurę, jakby ją zaskoczono. Ujrzawszy zamieszanie wokół łóżka, przystanęła i przyglądała się krzątaninie z zaciekawieniem. Była to bardzo dziwna kobieta. Pachniała przeterminowanymi lekarstwami, była źle umalowana, a włosy miała długie i rozczochrane. Blizna po operacji na piersi wychodziła spod piżamy, sięgając szyi. Kiedy tylko kobieta zrozumiała, co się dzieje, rozejrzała się wokoło, żeby sprawdzić, gdzie jest. Aparatura, lekarze i uśmiechnięta pielęgniarka z palcem na ustach uzmysłowiły jej, że znajduje się na sali szpitalnej. Potem odwróciła się w stronę Sergia, który patrzył na nią, i odskoczyła do tyłu, jakby dopiero go odkryła. Zapytała:
– To jestem ja?
– To moja babcia – odparł Sergio.
– Aha, dobra – burknął duch. Patrzył dalej, a potem odezwał się do Sergia: – Dla niej tak jest na pewno lepiej.
Sergio wołał nie odpowiadać. Czasami, kiedy tata narzekał na czyjeś’ zachowanie, mama mówiła „swoje racje ma” i zostawiała temat w spokoju. Sergio pomyślał, że duch też pewnie ma swoje racje, żeby opowiadać podobne rzeczy o zmarłych, a do tego w takim stanie: w rozchełstanym ubraniu, bryzgając śliną podczas mówienia prosto na zdjęcie z uśmiechniętą pielęgniarką przykładającą palec do ust. Ale duch tylko chwilę tkwił w tej pozycji. Potem odwrócił się do Sergia, znowu jakby dopiero go zauważył.
– Wiem, kim jesteś – powiedział. – Ty też nie żyjesz.
Potem przyszła pielęgniarka w masce na twarzy i wyrzuciła Sergia z pokoju. Maska była biała, tak jak szpitalna cisza.
Tej samej nocy odbyło się w szpitalu czuwanie przy zwłokach. Babcię wystawiono w trumnie z czterema elektrycznymi świeczkami na rogach. Babcia nie miała szczęki, ale usta wypełniono jej watą. Pojedyncze białe kłaczki wystawały jej z ust. Sergio bał się, że duch znowu się zjawi i znowu zostanie wyrzucony, ale nic specjalnego się nie zdarzyło. Mężczyźni tłoczyli się po kątach, opowiadając sobie sprośne żarty, a kobiety płakały z wysiłkiem po obu stronach katafalku, jakby chciały pozbyć się ostatnich łez, ale bez rozrzutności, żeby zostały im jakieś zapasy na następnego nieboszczyka. Widząc sztywne ciało, Sergio zrozumiał, że nic już nie stoi między nim a Disneylandem, i później, w łóżku, zasnął z uśmiechem na ustach.
W dzień po pogrzebie Lucy zbudziła się jak co rano pół godziny przed mężem i dziećmi. Podłączyła termę, obejrzała sobie w lustrze podbródek i wory pod oczami, naciągając skórę palcami, jakby mogła w ten sposób przesunąć tłuszcz na właściwe miejsca. Potem zaparzyła kawę, nastawiła tosty, włożyła kanapki z jajkiem na twardo i tuńczykiem do torebek dla dzieci do szkoły, wyprasowała niebieską koszulę, zanotowała w pamięci, że trzeba wypolerować kafelki w kuchni, wyciągnęła Sergia z łóżka i obudziła Marianę, zapukała do drzwi Dziadzia, znowu wyciągnęła Sergia z łóżka, obudziła Alfreda, kolejny raz wyciągnęła Sergia z łóżka, sprawdziła, czy w łazience są ręczniki, usłyszała, jak Alfredo marudzi, że wolałby białą koszulę, w trzydzieści sekund wyprasowała białą koszulę, pomogła Sergiowi przy myciu zębów, zebrała na kupkę pigułki Dziadzia, wysłuchała skarg Mariany, że kanapki z jajkiem i tuńczykiem w torebkach śmierdzą, zapukała do drzwi łazienki, żeby Alfredo wreszcie wyszedł, podała Dziadziowi jego pigułki i szklankę wody, znalazła teczkę, którą Alfredo zostawił w pralni, powiedziała Dziadziowi, żeby lepiej wykąpał się dopiero po powrocie z porannego spaceru, przypomniała Alfredowi o wizycie u lekarza, odłączyła termę, pożegnała się ze wszystkimi, rozdając całusy i kanapki, zamknęła się w łazience i się rozpłakała. Nie wiedziała, że może aż tak płakać. Dawno tego nie robiła i wydawało jej się, że nie potrafi.
Kiedy się już uspokoiła, wzięła prysznic i pozwoliła, żeby woda spłukała z niej niepokój i ściekła z nim do odpływu. Lubiła, jak strumień wody spada jej na kark i strużki spływają po ramionach i plecach. Nie zakręciła kranu, kiedy woda zaczęła stygnąć. Choć na zewnątrz panował chłód, Lucy musiała się odświeżyć. Wychodząc spod prysznica, ponownie przejrzała się w lustrze. Zauważyła, że piersi jej zwisają – a raczej obwisają – tak jak wory pod oczami. Sięgnęła do torebki po brązowy błyszczący cień. Służy nie tylko do podkreślenia oczu; odrobina nałożona między piersiami sprawia, że wyglądają jędrniej i pełniej.
W torebce znalazła kartkę, której w ogóle nie pamiętała. Może to jakieś notatki przypominające, żeby coś zrobiła w ciągu dnia, albo lista zakupów, albo adresy, pod które miała pójść, żeby sprzedać kosmetyki. Nie miała zwyczaju robienia zapisków, chociaż pamięci też zbytnio nie ufała. Rozłożyła kartkę i przeczytała:
Chciałbym cię lizać od szyi po stopy. Chciałbym, żebyś została moją prywatną dziwką. Będę na targu o 11.30. Czekam.
Lucy rozejrzała się wokoło, miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Odruchowo owinęła się szczelnie ręcznikiem. Ponownie przeczytała liścik, zmięła go i wyrzuciła do śmieci. Poczuła się skalana. Kto mógł wsunąć jej coś takiego do torebki? I gdzie? Na pogrzebie? W takim razie nie dość, że to nieprzyjemne, to jeszcze perwersyjne. Mężczyźni mogą opowiadać sobie sprośne kawały, ale podrzucanie takich liścików do torebki zamężnej kobiety jest już chore.
A jeśli to sam Alfredo? Dwa dni temu Lucy pokazała mu artykuł w „Cosmopolitan” o odnawianiu związku poprzez kreatywne inicjatywy seksualne. Lucy uważała się za nowoczesną i kreatywną i nie miała oporów przed rozmawianiem o seksie, ale czy tak Alfredo wyobraża sobie podniecającą inicjatywę? Nie wystarczyłoby zaprosić żonę na kolację czy coś takiego? A jeśli on ją poddaje próbie, sprawdza, jak zareaguje na zaproszenie sekretnego wielbiciela? Tyle że Alfredo nie ma wystarczająco bujnej wyobraźni, żeby uknuć tak zawiły plan. Najprawdopodobniej to nie on.
No, ale w takim razie kto? To musiał być jakiś przyjaciel rodziny. Roberto? Lucy zawsze miała wrażenie, że Roberto patrzy na nią w dziwny sposób, z tym że nie do takiego stopnia. German? Nie, German nie dopuściłby się czegoś takiego w pobliżu swojej żony. Może odważyłby się w barze albo teatrze, ale nie tam, z Mildred u boku. Może. A jeśli to jakaś kobieta? Lucy zagryzła wargi i odszukała kartkę w koszu. Rozprostowała ją i próbowała wydedukować, czy to męskie, czy kobiece pismo. Zdała sobie sprawę, że jeśli się pisze „on” albo „ona”, trzeba określić płeć, ale jak się mówi „ja” albo „ty”, nie jest to konieczne. Tacy ja albo ty mogą być mężczyznami, kobietami albo czymkolwiek. Od tej subtelności słów przeszedł ją dreszcz grozy.
Poza tym pomyślała, że nie dość, że nie wie, kto jest autorem, to jeszcze nie może mieć pewności, czy to ona jest adresatką. A jeśli to pomyłka? Wszystkie torebki na pogrzebie są czarne, może autor wsunął liścik do niewłaściwej. A może kartkę napisano do mężczyzny, w końcu ktoś zdolny do napisania czegoś takiego jest zdolny do wszystkiego, mógłby nawet poprosić mężczyznę, żeby stał się jego dziwką. Dwie pozostające w kontakcie osoby, nawet jeśli ze sobą nie rozmawiają, zakładają, że znają wzajemnie swoją płeć. A to nie zawsze jest takie jasne.
Wyszła z łazienki i wsłuchała się w ciszę domu. Oli .30, głosił liścik. Tak. To na pewno błąd, ale w tej sytuacji zabawnie będzie pojawić się na targu o 11.30 i zobaczyć, kogo tam zastanie. Może uda się jej wygospodarować chwilę czasu między wizytą u Mari Pili i odebraniem syna ze szkoły. Zaczęła układać w głowie plan dnia. Nagle usłyszała głuchy i krótki hałas dochodzący gdzieś z domu, jakby syk.
– Alfredo? Zapomniałeś czegoś? – zawołała.
Alfredo nie odpowiedział. Nikt nie odpowiedział.
Lucy weszła do swojego pokoju. Przez kilka ostatnich dni czuła dziwny zapach wilgoci, nieświeżą woń czegoś za długo trzymanego w piwnicy. Kupiła specjalne torby z Telezakupów, żeby przechowywać w nich zimowe ubrania, ale woń nie ustępowała. Kupiła pochłaniacz wilgoci, wbrew zażartemu sprzeciwowi Alfreda. Ale choć wydała na niego mnóstwo pieniędzy, odór nie ustępował, jakby to był naturalny zapach przedmiotów. Postanowiła wybrać, w co się ubierze. Może różowa bluzka i buty pod kolor. 11.30. Jeśli chce tam iść, ma jeszcze czas. Albo może niebieski komplecik.
Wtedy nagle hałas się powtórzył.
– Sergio?
Wyszła na korytarz i lekkim pchnięciem otworzyła drzwi od dziecinnego pokoju. Jak zwykle zabawki Sergia leżały porozrzucane po podłodze, a w poduszce była dziura. Za to rzeczy Mariany leżały w porządku, ułożone w pozamykanych na klucz szufladach, żeby Sergio niczego nie dotykał. Lucy próbowała trochę sprzątnąć, ale potem uznała, że Sergio sam musi to zrobić. Dźwięk znowu się powtórzył, tym razem dwa razy z rzędu, gdzieś na zewnątrz. Lucy opadł z piersi ręcznik. Pomyślała, że jeśli w domu jest jakiś napastnik, bardzo głupim pomysłem byłoby szukanie go bez ubrania. Jakby go mogła wystraszyć, okładając nago ręcznikiem. Uspokajała się jednak, że nikogo nie ma, na pewno nikogo nie ma. 11.30. Poprawiła ręcznik i wyszła na korytarz. Uchyliła drzwi od łazienki dla gości. Była to malutka łazieneczka, jak pułapka na myszy.
W łazience był tylko zaciek na prysznicu. Wyszła. Znalazła się w salonie.
Zrozumiała, że złodziej może bez trudu odciąć jej drogę ucieczki, gdyby próbowała biec do sypialni. Ale nie miała innej opcji, a na ulicę przecież nie wyjdzie. Przypomniały się jej zamki przeciwwłamaniowe, które oferował łysy sprzedawca w krawacie z Diabłem Tasmańskim. Wtedy bardziej bała się perwersyjnego spojrzenia sprzedawcy niż groźby włamania. Mogła kupić te zamki. Obiecała sobie, że to zrobi, jeśli sprzedawca wróci, a ona jeszcze będzie żywa.
Kolejny hałas dobiegł z kuchni. Lucy wyobraziła sobie, że oddałaby intruzowi wszystkie pieniądze, byle tylko jej nie dotykał, a jeśli będzie nalegał, ona zacznie krzyczeć tak głośno, że zwabi sąsiadów i policję. Zebrała się na odwagę, podeszła do drzwi kuchennych i chwyciła jednego z marmurowych słoników, których Alfredo nie cierpiał. Słonik był konkretny i każdego mógł wyeliminować z walki. Uniosła go nad głową i zaczaiła się przy drzwiach, czekając, aż intruz wyjdzie. Może jeszcze jej nie zauważył. W takim razie zaskoczenie dałoby jej przewagę, choć nie wiedziała, na co to się przyda. Z kuchni dobiegł kolejny hałas, jakby ktoś czymś potrząsał. Lucy nie mogła tego dłużej wytrzymać, rzuciła się z zamkniętymi oczami na kołyszące się drzwi kuchenne i krzyknęła:
– Precz! Czego tu szukasz?! Preeeeecz!
Na podłodze obok lodówki kot wylizywał swoją pustą miskę i stając na tylnych łapach, próbował sięgnąć do torebki z biszkoptami, która leżała na blacie. W tym porannym zamieszaniu Lucy zupełnie o nim zapomniała. Odetchnęła z ulgą. Ale on miauknął nienawistnie.
– No, bo widzi pan... no... Są dwa rodzaje lekarzy: anglosascy i latynoamerykańscy.
Z gabinetu lekarza, znajdującego się w budynku kliniki, roztaczał się widok na dzielnicę. Za każdym razem, kiedy Alfredo przychodził z wizytą, szukał swojego domu pośród popielatych budynków, ale osiedle zlewało mu się w jedno z szarym niebem i sierpniową mżawką oraz wilgocią. On sam, w ciągu ostatnich miesięcy, nasiąkał wilgocią. Roztapiał się w wodzie.
– Anglosasom jest łatwiej. Bo wykonują swoją pracę, jakby produkowali obuwie. Nie angażują się... emocjonalnie.
Lekarz podał pacjentowi i sobie whisky. Nie miał lodu, ale dolał trochę wody z kranu, pod którym przemywał ręce przed każdym badaniem. Potem usiadł i zaczął Alfredowi wszystko tłumaczyć za pomocą wskaźnika i dużej ilości papierów, tabliczek, zdjęć rentgenowskich, analiz i jeszcze większej ilości papierów. To nie był ten sam lekarz, który zajmował się babcią. Alfredowi lekarz babci wydał się w porządku, ale babcia już nie żyje, więc lekarz przestał mu się wydawać taki dobry, a poza tym kojarzył mu się ze smutnymi wspomnieniami. Czasami miałby ochotę cierpieć na sklerozę jak Dziadzio, żeby nie mieć wspomnień. Chciałby, żeby co boleśniejsze wspomnienia mu się pomieszały, żeby nie wiedział, czy babcia była jego matką, czy teściową, chciałby zapomnieć o kredycie do spłacenia, zapomnieć, jak się idzie do lekarza. Natomiast smak whisky to było coś, co miło jest pamiętać. Dopił drinka prawie jednym łykiem i szybkim ruchem odstawił szklankę na stół, żeby sprawdzić, czy lekarz zaproponuje kolejną. Doktor jednak nie spuszczał oka z jego papierów.
– ...natomiast my... ludzie... Wszyscy oczekują, że będziemy jak Bóg, że wszystko rozwiążemy... nawet to, co niemożliwe.
Alfredo z wielkim wysiłkiem koncentrował się na słowach lekarza, ale od czasu do czasu na dłuższą chwilę gubił wątek. Słowa doktora przypominały niewyraźną zimową mgłę, która zawsze zalega nad miastem jak płyta nagrobna i nigdy nie rozpływa się w porządnym deszczu. W Limie zimą mgła przenika cię do szpiku kości. Wiesz, że niezależnie od tego, ile ubrań włożysz, i tak przez nie przeniknie i dostanie się do twoich rąk, do nosa, aż do twojego wnętrza. Czasami z piątego piętra, na którym mieszka Alfredo, nie widać niczego, nawet drzewa czy supermarketu ani budynku z naprzeciwka. Okno przypomina ołowiany mur.
W takie dni silnik samochodu zazwyczaj nie zapala, drogi oddechowe pełne są wydzielin, sekretarki w biurze chodzą naburmuszone, a niebo wydaje się o kilometry niżej, jakby miało dość wiszenia tam wysoko, samotnie; wygląda, jakby leniwie ściekało na miasto, żeby je zadusić i zgnieść. Alfredo spojrzał na swoją pustą szklankę. Pomyślał, że jeśli wróci do domu, woniejąc alkoholem, Lucy zamknie się z nim w pokoju i okrzyczy go przyciszonym głosem, żeby dzieci nie słyszały. Nie obchodziło go to. Była dziesiąta rano. Jeszcze całe wieki do powrotu do domu.
– Tak że, choć trudno w takich przypadkach o dokładną prognozę...
– Ile czasu, panie doktorze?
– Co?
– Ile mi zostało czasu?
Zaskoczył go własny spokój. Widywał na filmach takie sceny i żaden z pacjentów nie potrafił tak jak on zachować spokoju. A może to apatia – trudno określić, co czuł. Nie przejąłby się chorobą, która umożliwiłaby mu zwolnienie się z pracy, ale pozostawiła pensję, choćby musiał siedzieć zamknięty w pokoju bez możliwości ruchu. Wydawało mu się, że możliwość nieporuszania żadnym muskułem przez dłuższy czas to byłoby coś doskonałego i łatwego, to najlepsza rzecz, jaką mógłby robić, i zarazem rzecz, którą mógłby robić najlepiej. Tylko że brakowało mu dwóch lat do spłaty kredytu. Chciał dożyć tej chwili, zobaczyć, jak jego dom staje się naprawdę jego domem. I kto wie, może udałoby mu się awansować w firmie. Krążyły plotki, że zastępca dyrektora złoży wymówienie, żeby uniknąć kontroli. To może być idealna okazja. Kolejna z wielu idealnych okazji, które policzkowały go w ciągu ostatnich dwudziestu lat. A może nie. No i Disneyland. Sergio chce iść do Disneylandu.
– Sześć miesięcy... jeśli będziemy mieć szczęście.
Alfredo spojrzał na pustą szklankę. Lekarz poczuł się zobowiązany dolać mu jeszcze trochę, by łatwiej oswoił się z wiadomością. Alfredo wypił i spojrzał na swoje odbicie na dnie szklanki. Wyobraził sobie siebie w zielonkawym kolorze, z kłębkami waty wystającymi z ust.
– Mogę zapłacić panu za tę wizytę w ratach? Płatnych powiedzmy... za sześć miesięcy?
Uśmiechnął się. Ale lekarz nie zrozumiał dowcipu.
Nie wiedział, co zrobić ze sobą po wizycie. Uprzedził w biurze, że wróci przed jedenastą. A w domu nikogo nie było. Mógł zadzwonić do jakiegoś znajomego, ale wszyscy są teraz w pracy. Zresztą zdał sobie sprawę, że choćby to był weekend, i tak nie ma do kogo dzwonić. Zatrzymał się pod sklepem z wyrobami tytoniowymi. Od dwóch lat nie palił, ale uznał, że zważywszy na okoliczności, to właściwie wszystko jedno. Parking przed sklepem był zapchany. Zaparkował samochód na drugiego i wysiadł. Kupił paczkę czerwonych marlboro. I butelkę whisky. Była droga, ale stan jego oszczędności też właściwie nie miał znaczenia. Na zewnątrz klaksony i wyzwiska oznajmiały, że zablokował przejazd jakiemuś fiatowi. Miał ochotę napluć krzyczącemu kierowcy w twarz. Miał ochotę wsiąść do fiata i umrzeć na miejscu, ciekawe, co by zrobił kierowca, na kogo by wrzeszczał. Ale jednocześnie czuł się tak, jakby unosił się w powietrzu, jakby nic nie mogło go poruszyć. Wsiadł do samochodu bez słowa, usunął się z drogi i zapalił papierosa. Poczuł, jak pierwszy haust dymu rozchodzi mu się po płucach i krąży w żyłach, dociera do każdego milimetra ciała. Otworzył whisky i pociągnął długi łyk. Palące uczucie spłynęło powoli do żołądka i zmieszało się z kawą oraz tostami ze śniadania. Zakaszlał lekko. Oczy zaszły mu łzami. Przyśpieszył, żeby dojechać na czas do biura.