Wspomnienia i dezinformacja - Dana Vachon, Jim Carrey - ebook

Wspomnienia i dezinformacja ebook

Dana Vachon, Jim Carrey

2,5

Opis

„Nic tu nie jest prawdą i wszystko tu jest prawdą”. – Jim Carrey

Poznajcie Jima Carreya. Jasne, jest odnoszącym niesamowite sukcesy i uwielbianym gwiazdorem kina opływającym w dostatki i zaszczyty – ale jest też samotny. Może jego najlepszy czas już minął. Może nawet… Jim się roztył? Próbuje różnych diet, słucha rozmaitych guru i bawi się ze swoimi wojskowymi psami obronnymi wyszkolonymi zgodnie ze standardami Mosadu, ale wygląda na to, że nic nie jest w stanie rozwiać nudy i poczucia pustki. Nawet mądre rady jego najlepszego przyjaciela, aktora i kolekcjonera czaszek dinozaurów, Nicolasa Cage’a, nie wystarczają, by wyciągnąć Carreya z dołka.

Ale potem Jim poznaje bezwzględną i pomysłową Georgie, miłość życia. I dzięki scenarzyście Charliemu Kaufmanowi dostaje rolę w przełomowym filmie, który może mu pomóc odkryć zupełnie nowe możliwości – to coś, co wreszcie da mu Oscara! Wszystko zaczyna się układać!

Ale wszechświat ma inne plany.

„Wspomnienia i dezinformacja” to stworzona przez Jima Carreya i Danę Vachona niesamowita opowieść o aktorstwie, Hollywood, agentach, celebrytach, zaszczytach, przyjaźni, romansach, uzależnieniu od własnego znaczenia, lęku przed byciem zapomnianym, o wielkości naszej duszy, Kanadzie i katastroficznym końcu świata – jednym słowem o wewnętrznych i zewnętrznych apokalipsach. To odważna, na wpół autobiograficzna powieść z bezpardonową dekonstrukcją występujących w niej słynnych postaci i hollywoodzka parodia – tak śmieszna, że aż parzy. *

„Zaskakująca i zarazem fascynująca analiza psyche Jima Carreya. Zupełnie nowe podejście do tradycyjnych hollywoodzkich biografii”. – Thomas Floyd, „Washington Post”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (20 ocen)
1
2
7
5
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WeronikaTrz

Dobrze spędzony czas

Carrey to bezsprzecznie jedno z najgłośniejszych nazwisk w Hollywood. Kto z Was bowiem nie kojarzy postaci psiego detektywa czy też zielonej maski, którą przyodziewał w kasowej komedii. Niemniej mnie osobiście najbardziej kupiła jego rola w filmie "Kłamca, kłamca", w którym wcielił się w adwokata - po dziś dzień uwielbiam tę produkcję! I chociaż po biografie sięgam naprawdę sporadycznie, to obok tej pozycji nie mogłam przejść obojętnie. Dość niespotykana forma, jak i przychylne zagraniczne recenzje sprawiły, że zdecydowałam się na lekturę - i nawet nie wiecie, jak bardzo jestem z tego faktu zadowolona! "Wspomnienia i dezinformacja" to satyryczna podróż nie tylko przez poszczególne fragmenty z życia aktora (rzeczywiste bądź fikcyjne, tutaj granica jest niezmiernie cienka), ale i całej amerykańskiej śmietanki. Carrey z przymrużeniem oka i charakterystyczną dla niego dozą humoru ukazuje wszechobecne zepsucie i bolesny upadek moralności, która przegrywa z konsumpcojonizmem i tak powszech...
21
Bertono1973

Nie polecam

Jim Carrey jest wspaniałym aktorem, dlatego myślałem że książka będzie ciekawa.. Niestety, jest dość kiepsko napisana, a całość przypomina narkomański bełkot nie trzymający się kupy /że tak powiem /doczytałem do końca;sam nie wiem dlaczego... Jim - bardzo mi przykro - to Ci naprawdę nie wyszło
00
kapitxn

Nie polecam

nie dotrwałem nawet do setnej strony, nie da się tego czytać
00
Voncohn

Nie polecam

Pretensjonalny bełkot.
00

Popularność




Tytuł oryginału Memoirs and Misinformation

Copyright © 2020 by Some Kind of Garden, LLC

A Borzoi BookFirst published in the United States by Alfred A. Knopf, a division of Penguin Random House LLC, New York

aaknopf.com

Knopf, Borzoi Books, and the colophon are registeredtrademarks of Penguin Random House LLC.

Przekład Anna Krochmal oraz Robert Kędzierski

RedakcjaDominika Rychel, Marek Stankiewicz oraz Magdalena Pazura

KorektaAgnieszka Al-Jawahiri

Skład Tomasz Brzozowski

Obraz na okładce Jim Carrey

Zdjęcie na okładce Linda Fields Hill

Projekt okładki Chip Kidd

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2023Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67323-94-9

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Mojemu starszemu bratu Johnowi

Nazwisko jest bowiem dla człowieka paraliżującym ciosem, po którym nigdy nie dochodzi do siebie.

MARSHALL MCLUHAN

Prolog

Znali go jako Jima Carreya.

I do połowy grudnia tamtego roku jego trawnik zmienił się w wypaloną bursztynową szczecinę. A nocą, po dziesięciu minutach podlewania przez zraszacze, źdźbła trawy unosiły się w kałużach, wiotkie i mizerne niczym przepocone po morfinie włosy jego umęczonej matki.

Los Angeles od kwietnia przeżywało piekło, zbiorniki wyschły do cna, a upalne dni następowały jeden po drugim. Prognozy pogody przypominały bransoletkę sadysty z wisiorkami: 36, 37, 40 i 39 stopni. Tydzień temu F-16 przeciął spopielałe niebo jak nóż sprężynowy dokładnie w chwili, gdy jeden z ogrodników w posiadłości przy Hummingbird Road dostał drgawek z powodu udaru słonecznego. Mężczyzna bronił się, gdy niesiono go do domu, i opowiadał, że Matka Boska obiecała mu wolny taniec za trzy dolary w chłodnym cieniu wąwozu. Nocą zaczęły wiać Santa Any, te piekielne wiatry, które wysysają dusze i sprawiają, że policyjne syreny wyją o zachodzie słońca, gdy napalmowy pomarańcz przechodzi w spłowiały fiolet. Potem co rano od kanionów nadciągał powiew smogu, który wpadał do wielkiego domu, przechodząc przez filtry powietrza niedawno wyposażone w czujniki wykrywające próby zamachów z użyciem gazu paraliżującego.

Po kilku miesiącach załamania i katastrof był zarośnięty i miał zapuchnięte oczy. Leżał nagi na łóżku, tak daleki od szczytowej formy, że gdyby w tamtej chwili ktoś obserwował go przez zhakowaną kamerę, mógłby go nie skojarzyć i stwierdzić, że to libański zakładnik. I wtedy, rozpoznając go nagle, ktoś taki by pomyślał: „To nie żaden chory, unieruchomiony facet, który samotnie ogląda telewizję na gigantycznym łóżku”, a gdy na niewidocznym ekranie telewizora rozbłysłoby czerwone jak krew logo Netflixa, powiedziałby: „Znam tego człowieka, widziałem go wszędzie, od billboardów aż po opakowania płatków śniadaniowych. To ten gwiazdor filmowy, Jim Carrey”.

Zaledwie kilka tygodni temu trzydzieści sekund nagrania z domowego monitoringu przeciekło do „The Hollywood Reporter” za sprawą jakiegoś zdrajcy z rozbudowanej struktury ochrony osobistej. Na tym nagraniu Carrey kołysał się w swoim basenie twarzą w dół w pozycji embrionalnej i kwilił pod wodą jak schwytana orka. Sissy Bosch, jego agentka do spraw wizerunku, powiedziała „Variety”, że przygotowywał się do roli Jana Chrzciciela ze scenariusza Terrence’a Malicka, który – na szczęście – odmówił komentarza. Filmik sprzedał się za pięćdziesiąt tysięcy dolarów, sumę na tyle wysoką, by inspirować najbardziej uświęcone ze zwierzęcych zachowań – spontaniczną reakcję rynku. Po tym, jak piąty paparazzi przeskoczył ogrodzenie na tyłach posiadłości Jima, ochrona podwyższyła je do wysokości czterech i pół metra, podłączyła pod prąd i wyposażyła w drut kolczasty – robota warta osiemdziesiąt tysięcy dolarów, wliczając łapówkę dla rady miejskiej. Od tego czasu Jim zaczął regularnie słyszeć skwierczenie i piski porażonych prądem zwierząt – smutna konieczność, krwawa ofiara oddawana bóstwu. I choć niektórzy uwierzyli w historię Sissy Bosch o Janie Chrzcicielu, większość zauważyła, że nie wyjaśnia ona, dlaczego Carrey przybrał na wadze ani dlaczego w jego jękach było wyraźnie słychać chiński akcent.

Teraz była 2.58 w nocy.

Od siedmiu godzin oglądał telewizję.

Ten maraton zaczął się od odcinka Pradawnych drapieżców poświęconego megalodonowi, superrekinowi siejącemu postrach w pradawnych morzach. Potem był Człowiek z Cro-Magnon vs. neandertalczyk, opowieść o tym, jak ci wcześni przedstawiciele gatunku ludzkiego wyodrębnili się na afrykańskich równinach jako kuzyni, a następnie, już jako obcy sobie, spotkali się ponownie w Europie tylko po to, by prześcigać się w ludobójstwie. Kromaniończycy zabijali bez litości, pozostawiając samym sobie wygłodzone neandertalskie sieroty wyglądające z francuskich jaskiń w śnieżną zamieć, której krzycząca biel – Jim to wiedział – wyrażała całkowite unicestwienie. W połowie był francuskim Kanadyjczykiem i usłyszał od narratora, że ma w sobie DNA neandertalczyków; pochodził od tych sierot. Odczuwając ich zagładę jako swoją własną, zaczął żałośnie płakać, a potem nie mogąc tego znieść, brudnym kciukiem wcisnął pauzę. Na ekranie zastygł kadr z drobnymi twarzyczkami neandertalczyków. Przez dziesięć minut leżał, drżał i mruczał pod nosem: „O Boże…”, dopóki Netflix, oszczędzając na szerokości pasma, nie przełączył go do głównego menu i rzucił czerwoną poświatę na niego i jego psy obronne – bliźniaczo do siebie podobne rottweilery o stalowych zębach, oba reagujące na imię Jophiel. Nazwano je tak samo na wypadek zagrożenia: gdyby któryś z licznych wrogów Jima Carreya włamał się do jego domu, a ten miałby tylko kilka sekund na reakcję, mógłby w mgnieniu oka przywołać oba.

W obawie, że to właśnie moment, w którym odkryje swoje długotrwałe nieistnienie, i kwestionując wartość egzystencji jako przedstawiciel gatunku na zawsze uwięzionego w pętli grozy i cierpienia, zaczął się zastanawiać, czy ostatni wiral spędzający sen powiek jego ludziom od wizerunku nie był prawdą. Czy w rzeczywistości nie zginął, uprawiając snowboarding w Zermatt? Oglądał kiedyś na YouTubie film o tym, że w chwili śmierci czas zaczyna dziwnie płynąć, a ostatnie sekundy się rozciągają, zalewając umierającego bogactwem doświadczeń. A co, jeśli w ostatnich dniach umarł i trafił nie do piekła czy nieba, ale do czyśćca, gdzie jest przykuty do łóżka?

Słyszał różne historie o kostnicach w Los Angeles. O znudzonych pracownikach, którzy robią wstrętne zdjęcia słynnym zmarłym i wysyłają je do TMZ, żeby zapłacić kolejną ratę za dom w Dolinie. Przełączył się na YouTube’a, którego algorytmy, jakby czytając mu w myślach, podsunęły kompilację pośmiertnych zdjęć celebrytów. Zdjęcie Johna Lennona. Rozmazana twarz człowieka leżącego na wózku. Obraz rzucony tłumom. Jeśli mogli zrobić coś takiego Lennonowi…

W jego głowie pojawił się obraz swojego pozbawionego życia ciała, napuchniętego i paskudnego. A nad nim matoły z kostnicy i rozbłyski fleszy.

– Kurwa… – szepnął, nie do końca pewien, czy powiedział to na głos.

Poszedł do łazienki i spróbował odzyskać egzystencjalną pewność, wyczuwając ciepły mocz przepływający przez jego leciwą cewkę moczową. Serce biło mu jak szalone. Co by było, gdyby przestało pracować podczas snu i gdyby rano znaleziono go oblepionego własnymi ekskrementami? A co, jeśli ów atak paranoi, który doprowadził do tej chwili lęku przed śmiercią, był przeczuciem śmierci w przyszłości, a wypadek na snowboardzie w Zermatt pozostawał jedynie zręczną sztuczką losu? Nie, jeśli ma umrzeć, będzie świetnie się prezentował, z czyściutkim odbytem.

Z tym postanowieniem usiadł na japońskiej muszli klozetowej i się wypróżnił. Podtarł się i wskoczył pod prysznic, dokładnie umył otwór gąbką, a następnie się wytarł i użył talku. Podszedł do lustra i zabrał się do dzieła: przyciął krzaczaste brwi, wyrwał sobie włosy z uszu, wtarł samoopalacz w czoło, kark i obojczyki. W efekcie wyglądał jak greckie popiersie.

Teraz był gotowy na chłopaków z kostnicy.

„Był wielką gwiazdą” – powiedzieliby. „Bożyszczem kina, jakich dziś już nie ma”.

Bał się teraz nieco mniej.

Ułożył się z powrotem na łóżku i zaczął oglądać pierwsze, co podsunął mu Netflix: Rekonstrukcja Pompejów: Odliczanie do katastrofy.

„To Hamptons albo Riwiera starożytnego świata” – mówił prowadzący, Ted Berman, tania podróbka Indiany Jonesa w fedorze z second handu. Jim znów poczuł, jak rzeczywistość zaciera się i miesza z fikcją, gdy z Wezuwiusza buchnęła cyfrowo animowana chmura płonących popiołów, a komputerowa kamera POV wzniosła się razem z nią wysoko nad miasto, a następnie znieruchomiała i skierowała się na krater wulkanu, który nagle wydał się tak bezkresny i pochłaniający wszystko, że Carrey aż zawołał:

– Podaj stan zabezpieczeń!

– W strefie wewnętrznej czysto – odpowiedział dom głosem singapurskiej dziedziczki opiumowego imperium, spędzającej lato w Prowansji. – Jesteś bezpieczny, Jimie Carreyu.

– Status bariery ochronnej?

– W całości pod napięciem.

– Zwiększmy je na chwilę, tak na wszelki wypadek.

Telewizor trochę przygasł i Carrey usłyszał dźwięk, jakby wokół posiadłości ktoś zapinał ogromny zamek błyskawiczny. Dwadzieścia tysięcy woltów szalejących w zwojach drutu kolczastego.

– Powiedz mi, że znów jestem bezpieczny – poprosił. – I kochany.

– Jesteś bezpieczny. I kochany.

– Powiedz o mnie coś miłego.

– Twoje miesięczne zużycie wody spadło o trzy procent.

– Lizuska.

Jasność telewizora wróciła do normy. Program trwał dalej.

W Pompejach doszło właśnie do trzęsienia ziemi, naturalnego zjawiska nieznanego dotąd Rzymianom. Niektórzy uznali, że był to pierwszy akt cudu, i zostali, chcąc zobaczyć, co będzie dalej. Inni, nie mając co do tego pewności, uciekali przez bramy miasta.

„Nikt nie mógł przypuszczać – mówił Ted Berman – że wszyscy ci, którzy zostaną, zginą”.

Seria pełnych rozpaczy chwil z głównymi bohaterami filmu dokumentalnego: bogaty kupiec i jego ciężarna żona; młode siostry urodzone w burdelu; wpływowy sędzia, jego rodzina i ich afrykański niewolnik.

Jim zastanawiał się ze łzami w oczach: czy to mądre, żeby dalej oglądać film o Pompejach, gdy wciąż ma się w pamięci megalodony? I zastygły obraz neandertalskich sierot w jaskini we Francji? Charlie Kaufman powiedział mu kiedyś, że najważniejsza iluzja kina – pojedyncze kadry tworzące płynną ciągłość – to ta sama sztuczka, która w umyśle wywołuje wrażenie upływu czasu; że przeszłość i teraźniejszość są wymyślonymi koncepcjami, konieczną fikcją. Czy on i mieszkańcy Pompejów to tylko różne kwadraty celuloidowej taśmy? Czy czuli, jak zapada się jego świat, tak jak on odczuwał destrukcję ich świata? Czy istniał tylko jeden ból? Jeśli była to prawda, musiała dotyczyć nie tylko prawdziwych mieszkańców Pompejów, ale też grających ich aktorów, ludzi walczących o to, by dostać kolejną rolę.

By być dostrzeganymi. By coś znaczyć.

Teraz rządziły pieniądze. Pieniądze czyniły z nich wszystkich marzycieli związanych kontraktem.

„Nie muszę taki być…”

„Mógłbym teraz odejść i po prostu być szczęśliwy…”

Ale jak wyglądałoby to szczęście? W tej chwili nie potrafił sobie przypomnieć.

Potworny smutek wcisnął go głęboko w łóżko, tysiąckrotnie pomnażając każdy kilogram jego ciała. Zebrał w sobie siły, by poruszyć kciukami i napisać SMS-a do Nicolasa Cage’a, człowieka, którego artystyczna odwaga zawsze dodawała mu otuchy: „Nic? Kiedy mówiłeś, że duchy zmarłych zawsze nas otaczają, to było to tylko poetyckie wyrażenie, czy naprawdę tak myślisz?”.

Ale jego wspaniały przyjaciel nie odpisał.

Jeszcze raz: „Nic?”.

I tym razem odpowiedź nie nadeszła.

Sekundy zdawały się przywalać go niczym bryły granitu.

Zaczął się zastanawiać, czy nie dać sobie spokoju z Netflixem.

Zjadłby sałatkę nicejską, którą miał w lodówce, a potem wyszedłby z domu i może by poudawał, że topi się w basenie. Uniósł głowę z poduszki, gotów rzucić się do działania, ale zatrzymał się z nagłym przekonaniem, że musi w całości obejrzeć ten dokument o Pompejach. Był to winien ich nieżyjącym mieszkańcom.

Wcisnął przycisk odtwarzania.

Archeolodzy z Frankfurtu cyfrowo odtwarzali odkopane szczątki. Jim Carrey zastanawiał się, jakie postępy poczyni ta technologia, kiedy to jego odkopią? Do jakich wniosków na jego temat doszliby ludzie w przyszłości? Czy mogliby się domyślić, co się działo w jego głowie? Odkryć myśli o udręczonym ojcu? O tak słodko cierpiącej matce? Czy pewnego dnia byliby w stanie zrekonstruować nie tylko ruiny jego ciała, ale i umysłu?

Szkielety dwóch sióstr znalezionych w burdelu w Pompejach wykazywały deformacje uzębienia i badacze doszli do wniosku, że jest to efekt kiły wrodzonej.

„Zupełnie nie z własnej winy urodziły się z tą wstydliwą chorobą” – mówił Ted Berman. „Całkowicie niewinne musiały nieustannie cierpieć”.

Teraz nastąpiła dramatyczna retrospekcja ze zbliżeniami dziewcząt; ich powieki pokrywały lateksowe krosty, a one patrzyły w stronę Wezuwiusza. W 1993 roku guru Viswanathan opisał aurę Carreya jako „cudowną, świetliście różanozłotą” i nauczył go wyczuwać jej zmiany w swojej doczesnej powłoce. Teraz Carrey poczuł, jak ta aura sięga łukiem w stronę telewizora, gdy chore na syfilis bliźniaczki kuliły się w deszczu wyrzucanego przez wulkan pyłu i kamieni. Wystraszył się, że to mu odbiera duszę, albo – co gorsza – że jego dusza ucieka.

„Jophiel, czułość!” – spróbował zawołać, ale tylko głośno wciągnął powietrze. Na ekranie telewizora chmura wulkanicznych popiołów przysłoniła słońce. Pogrążony w ciemności, z nowym uznaniem dla niemożliwości tego słowa, Carrey wreszcie zdołał warknąć: „Czułość!”. Rottweilery natychmiast wgramoliły się na łóżko, położyły po obu stronach swojego pana i zaczęły zlizywać łzy z jego brody.

– Więcej czułości! – zawołał Carrey, a psy (które wyszkolono, by traktowały każdego, kto wypowie te słowa, jakby były jego karmiącą matką i jednocześnie sześciotygodniowymi szczeniakami) przestały lizać go po twarzy i wtuliły się w jego szyję. Miały tak ciepłe pyski, że Carrey mógłby pomylić odruch warunkowy z prawdziwą troską… Gdyby nie stalowe zęby muskające żyłę na jego szyi.

Znów spojrzał w telewizor: ujęcie ludzkich kości na stalowym stole.

„Szczątki kobiety” – stwierdził jeden z niemieckich naukowców. Zbliżenie, kamera ukazała niebieską laserową siatkę urządzenia kończącego skanowanie. „Zamożnej kobiety. Około osiemnastoletniej”.

Znów retrospekcja: kobieta w swojej willi je obiad na jedwabnym łożu. Delikatna piękność ociera usta męża z czułością, która – Jim to wiedział – odzwierciedlała czułość grającej ją aktorki.

Jedynej prawdziwie altruistycznej miłości, dawania bez myśli o braniu, zaznał z Lindą Ronstadt. Deszczowy lipiec 1982 roku. Była od niego o szesnaście lat starsza i śpiewała mu meksykańską piosenkę o miłości, Volver, Volver, tęskną kołysankę, która podobała mu się tak bardzo, gdy Linda przytulała go do opalonych piersi i głaskała po włosach. „Volver, volver, volver…”

Słowa podróżujące w czasie, by dotrzeć do tej chwili. „Wróć, wróć, wróć…”

Ale jak miałby to zrobić?

Nie był już tym bystrookim chłopcem, którego trzymała w ramionach. Czy zabił tego niewinnego dzieciaka, a potem rozpuścił jego zwłoki w kwasie zepsucia? Zazdrościł mieszkańcowi Pompejów i jego czułej żonie, których czekała śmierć. Tu, na łóżku, czuł się nieskończenie samotny i słyszał cichy głos Lindy: „Volver, volver, volver…”.

Laserowa siatka przesunęła się po kobiecym szkielecie, zatrzymując się nad kilkoma kośćmi poniżej klatki piersiowej, a jeden z niemieckich naukowców wpisał komendy do komputera. Na monitorze pojawił się cyfrowy obraz macicy z maleńkim szkieletem w środku. Jeszcze kilka stuknięć w klawiaturę i ukazała się jednolita różowa skóra, oczy jak u kijanki i na wpół ukształtowana rączka. Maleńki paluszek trzymany w buzi…

„Była w ciąży” – powiedział Niemiec. „To byłby chłopiec”.

Teraz do łez samotności dołączyły łzy porzuconej nadziei.

„Chmura rozgrzanego do czerwoności popiołu zapada się pod własnym ciężarem” – wyjaśnił Ted Berman. „I choć we wnętrzu willi tej kobiecie i jej mężowi nie zagrażał spadający pumeks, miał ich spotkać jeszcze gorszy los: szok termiczny. Gdy temperatura powietrza sięgnie pięciuset stopni, tkanki miękkie kobiety dosłownie wybuchną, jej mózg rozsadzi czaszkę”.

– Nie… – szepnął Jim Carrey.

„Czaszka dziecka również eksploduje. Być może ułamek sekundy po tym, jak jelita matki rozsadzą jej tors”.

– Proszę, nie – błagał.

A potem na ekranie jego gigantycznego telewizora chmura wulkanicznych pyłów zapadła się pod własnym ciężarem i runęła na zbocza cyfrowego Wezuwiusza. Dziewczyny chore na kiłę, sędzia, młodzi kochankowie i ich dziecko, wszyscy spaleni na popiół wraz ze swoimi marzeniami – błyskawicznie pochłonięci przez chmurę śmierci, której czarny cień padł na sypialnię przy Hummingbird Road, gdy przetaczała się nad cyfrową Zatoką Neapolitańską. Carrey jęknął smutno i zamknął oczy, jakby był małym chłopcem.

Gdy znów je otworzył, Ted Berman przechadzał się po odkopanych ulicach Pompejów. Pojawiło się panoramiczne ujęcie szeregów gipsowych odlewów, ciał zastygłych w chwili śmierci. Twarze niektórych ukazywały niewyobrażalne przerażenie, inni z bronią w rękach pilnowali stosów skarbów, jeszcze inni byli spokojni i zrezygnowani. I wreszcie leżący obok siebie mąż i żona; jego dłoń spoczywająca na jej brzemiennym brzuchu. A Jim Carrey, słynący z dzikich wygłupów i radosnego szaleństwa, zwinął się w kłębek i zaczął płakać. O tak, naprawdę było z nim kiepsko. A przecież kiedyś świecił takim blaskiem. Och, to był dopiero widok!

Rozdział 1

Całe wieki temu zagrał w wielkim przeboju lata, filmie, który z łatwością przyniósł 220 milionów dolarów zysku z biletów na całym świecie. Trzydzieści pięć procent tej fortuny było przeznaczone dla samego Carreya i pieniądze te zasiliły jego finanse, spływając z obszarów dystrybucji sięgających – jak mawiano – „od Tuscaloosy do Timbuktu”. Fakt, że film nawet w ocenie Jima nie był najwyższych lotów, tylko osłodził jego sukces: im większa bezkarność, tym bliżej mu było do Boga.

Upajał się miłością tłumów, podczas gdy przebój przetaczał się przez cały świat, wchodząc do kin w Londynie, Moskwie, Berlinie. Jim wkroczył do Rzymu niczym slapstickowy Cezar. Idąc po stumetrowym czerwonym dywanie, zobaczył dziennikarza kucającego na jego drodze i – wyczuwając właściwy moment, jak nurek skaczący z wysokich skał do morza i czekający na falę – potknął się o niego, wywinął orła i tak mocno walnął głową i ramionami o dywan, że wszyscy obecni byli przekonani, że się zabił. Leżąc tam, Carrey myślał o swoim wuju Desmondzie, którego zastrzelono w kostiumie Wielkiej Stopy, kiedy wybierał się na imprezę, gdzie atrakcją miała być gotowana kukurydza. Niektórzy rzucili się wielkiemu gwiazdorowi na pomoc. Inni tylko westchnęli z przejęcia. Carrey pozwolił im się chwilę pomartwić, a potem zerwał się jak na sprężynach i udzielał wszystkich wywiadów, zezując jednym okiem.

Później odbyła się uroczysta kolacja na jego cześć w pałacu Kwirynalskim. Prezydent Włoch wydał bankiet dla stu osób. Wszyscy zjawili się po to, by spotkać genialnego aktora, i z zachwytem obserwowali, jak siedzący u szczytu stołu Carrey pyta sommeliera nalewającego im wina do kieliszków, czy mógłby przyjrzeć się butelce. Mężczyzna podał mu ją. Jim powąchał korek i dokładnie obejrzał etykietkę – wszystko tylko po to, by później przytknąć flaszkę do ust, pociągnąć spory łyk i oświadczyć z miną prawdziwego konesera: „Wyśmienite. Będą zachwyceni”. I byli. Wszyscy ryknęli śmiechem: szwajcarski handlarz dziełami sztuki, Trzech Facetów z Merck i kelnerzy obserwujący całe to zajście z kuchni. Kucharze też pękali ze śmiechu. I jeszcze płatny zabójca kamorry, który w tym tygodniu wrzucił dwa ciała do Tybru. I mąż pani ambasador Szwecji. Śmiali się, bo nagle nie przytłaczał ich już ciężar dobrych manier, i ten śmiech pozwolił im przełamać bariery językowe, gdy tak jedli i pili na marmurowym tarasie w rzymską noc.

Dwunastoosobowa orkiestra grała tango, muzykę, która do tego stopnia wzruszyła właścicielkę sieci pralni chemicznych, okrąglutką, samotną kobietę pod sześćdziesiątkę, że po trzech prosecco doszła do wniosku – już po tym, jak dała pięć tysięcy dolarów łapówki skorumpowanemu sekretarzowi jeszcze bardziej skorumpowanego senatora, by móc tu być – że nie ma żadnego powodu, by nie zaprosić Carreya do tańca. Ruszyła ku niemu niczym napalona bufetowa i coś w jej śmiałości sprawiło, że go przekonała. Machnął na ochroniarzy, by nie reagowali, wziął ją za rękę i wyprowadził na środek kolumnady. Z pasją tańczyli tango. Okazała się zaskakująco zwinna i reagowała na każdy jego ruch, choć jej tłuste od grillowanego okonia palce wciąż wyślizgiwały mu się z rąk. Zrobił z tego całe przedstawienie: udawał frustrację kochanka, a potem ujął jej dłoń, oparł ją na swoim ramieniu i przyciągnął ją do siebie, patrząc na nią oczyma, które mówiły: „Już nigdy nie wypuszczę cię z rąk”. Od tak dawna nikt nie trzymał jej w ramionach. Wirowali niczym zderzające się galaktyki, orkiestra wznosiła się na wyżyny, a fałszywy tłum domagał się crescendo. I doczekał się, gdy Carrey przechylił kobietę w swoich ramionach i widząc, jak układa usta do pocałunku, polizał jej spoconą twarz od podbródka aż do samego czoła, a potem gapił się na nią jak szczęśliwy szczeniak. Wszyscy zerwali się na nogi, karykatura miłości wzbudziła w ich sercach tęsknotę za jej prawdziwą formą – w jego sercu także.

Wkrótce znów był w swoim domu w Brentwood i na jego twarzy nie widać było radosnego szaleństwa; tam, gdzie niedawno biła powalająca charyzma, teraz zagościła jedynie tęsknota.

O filmie powoli zapominano.

Czuł, jak równocześnie za sprawą jakichś nieznanych, uzależniających praw tej branży mija jego uniesienie. Był samotny. I tęsknił, prawdziwie i absurdalnie, za autentyczną wersją tego, co parodiował z duchessą pralni chemicznych. Dała mu voucher na dziesięć darmowych prasowań koszul i gdy wyjmował go z portfela, masochistycznie zadręczał się myślami o Wszystkim, Co Mogło Się Wydarzyć z Renée Zellweger, jego ostatnią wielką miłością. Rzuciła go dla torreadora Morantego de la Puebli. Teraz, leżąc samotnie w łóżku w swoim domu w Brentwood i otępiając się oglądaniem telewizji, uświadomił sobie, że rany w jego sercu nigdy się do końca nie zagoiły. Klikał w tę i z powrotem między Inżynierią III Rzeszy, gdzie Wernher von Braun wysyłał ludzi, by pokonywali barierę dźwięku w ramach przygotowań do programu Apollo, a Wietnamskimi spotkaniami po latach w HD, gdzie Amerykanin bez nóg przytulał bezzębnego Wietnamczyka na porośniętym dżunglą wzgórzu, na którym obaj stracili młodość.

I gdy Carrey przełączał się między programami, wpadła mu w oko Oksana na TNT, a jedna z biliona synaps w jego mózgu rozbłysła jaśniej niż pozostałe, domagając się, by zatrzymał się na tym kanale. Zobaczył tam aktorkę kategorii C, a może nawet D, Georgie DeBusschere, usiłującą na miarę swego skromnego talentu wcielić się w postać rosyjskiej zabójczyni. Torturowała kirgiskiego handlarza bronią, którego zwabiła do swojej kryjówki w Bukareszcie obietnicami egzotycznego seksu. Odurzyła go i związała, a potem, gdy się ocknął, zażądała antidotum na pożerającego ciała wirusa, właśnie udaremniającego sens wątku z jej postacią. Mężczyzna odparł, że nie jest w stanie jej pomóc ze względu na „szybkie tempo mutacji” wirusa. Z wiertarką w dłoni zabrała się do jego kości udowej, a potem zabiła go ciosem karate w nos.

Kiedy Jim obserwował Georgie w tej scenie przemocy, jego podświadomość postrzegała jej oczy jako oczy jego matki, jej skórę jako skórę jego matki, a jej nos jako nos jego matki – błąd ten wypełnił jego świadomość najprawdziwszym polukrowanym zachwytem.

Dzieciństwo Carreya było naznaczone problemami finansowymi ukochanego ojca Percy’ego, który im byli biedniejsi, tym szerzej się uśmiechał. Matka Jima, Kathleen, radziła sobie z tym okropnym upadkiem, fantazjując, że jest śmiertelnie chora.

– Lekarze mówią, że stan mojego mózgu pogarsza się w zastraszającym tempie! – informowała rodzinę przy kolacji, a jej słowa napawały młodego Jima grozą.

Bał się, że pewnego dnia, po powrocie ze szkoły, zastanie matkę bez mózgu, leżącą na podłodze. Lekarze przepisywali jej kodeinę i pentobarbital. Jak wielu innych, uzależniła się od leków przeciwbólowych. Jim wykonywał pierwsze w życiu komediowe gagi, próbując sprawić, by poczuła się lepiej – chudy jak szczapa siedmiolatek, który w samych majtkach wchodził do jej pokoju i udawał, że jest atakującą modliszką. Przekrzywiał głowę i wymachiwał rękoma jak szczypcami, a ona śmiała się mimo cierpienia, które z czasem się pogłębiało.

Wiele lat stosowania środków przeciwbólowych zrobiło jednak swoje. Ciągle leżała na sofie, obolała z powodu artretyzmu, paląc jednego papierosa za drugim, w mieszkaniu w North Hollywood, do którego Carrey zaprosił rodziców, by zamieszkali z nim na starość, gdy skończyły im się pieniądze. Kiedy wracał z pracy nad jednym ze swoich pierwszych seriali telewizyjnych, The Duck Factory kręconym przez NBC, zastawał matkę śpiącą na sofie, a zapomniane papierosy wypalały dziury w poduszkach.

Potem sieć zrezygnowała z kręcenia serialu i gdy pieniądze skończyły się także jemu, z żalem powiedział rodzicom, że muszą wracać do Kanady, gdzie przynajmniej będzie ich stać na opiekę medyczną, jeśli któreś z nich zachoruje. Obiecał, że będzie im przysyłać środki do życia.

– Nigdy niczego nie doprowadzasz do końca, Jim – powiedziała mu. – Po prostu nigdy niczego nie doprowadzasz do końca.

To był druzgocący cios. Czasem śniło mu się, że ją dusi, a potem budził się zlany zimnym potem i czuł się winny wyimaginowanego matkobójstwa. Przepełniała go tęsknota za utraconą opiekuńczością; teraz to uczucie powróciło, gdy oglądał Georgie w telewizji. Kim była ta aktorka, której widok tak bardzo go poruszył? I co to za serial? Za pomocą pilota wybrał z menu informację o filmie: „Oksana. Uczestnicy przerwanego eksperymentu z czasów zimnej wojny wreszcie próbują odkryć prawdę o sobie”.

Dołączył do nich na dwadzieścia ogłupiających godzin. Patrzył, jak Georgie DeBusschere i jej siostry włamują się do moskiewskiego laboratorium, gdzie dowiadują się, że wszystkie są zaprogramowanymi zabójczyniami pochodzącymi z komórek jajowych radzieckich gimnastyczek zapłodnionych zamrożoną spermą niejakiego Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwiliego, lepiej znanego jako Józef Stalin, i wychowanymi przez superkomputery na niezaznaczonej na mapach wyspie na Aleutach. Oszołomiony jej urodą wyobraził sobie, że jest z Kennedych – jedyna dziewczyna w rodzinie samych braci. „Na pewno urządzali sobie pikniki na plaży, jedli owoce morza i grali w piłkę” – pomyślał, obserwując, jak załatwia jakiegoś gościa kopniakiem z pełnego obrotu.

Nie mógł się bardziej mylić.

Urodziła się siedemdziesiąt mil od Iowa City i dorastała, mieszkając przy ulicy z popękanymi płytami chodnikowymi. Jej ojciec był alkoholikiem i nauczycielem WF-u. Matka była cichą, uczynną pielęgniarką z porodówki. Georgie miała siedmioro rodzeństwa, które musiało zaciekle walczyć o łazienkę i obiady z mrożonek. Nim skończyła czternaście lat, udało jej się zdominować siostry i braci – Cathy, Bobby’ego, Cliffa, Gretchen, Vince’a, Bustera i Denise; coraz szczuplejsze finanse sprawiały, że każde kolejne dziecko w rodzinie musiało być trochę bardziej cwane niż poprzednie.

Udało jej się uzyskać stypendium rotariańskie na studiach na Uniwersytecie Stanowym Michigan, gdzie przez pomyłkę trafiła na seminarium magisterskie z teorii gier o podejmowaniu decyzji w czasach zmian. Odkryła, że te koncepcje wydają jej się czymś naturalnym, i choć nawet się nie starała, dostała najwyższą ocenę. Po studiach wyjechała do Los Angeles i przez krótki czas pracowała jako fotomodelka, zanim wysłała esej o Robinsonie Crusoe i kilka swoich zdjęć w bikini agentowi od castingu, który załatwił jej uczestnictwo w reality show Survivor: Lubang.

Podczas kręcenia programu latem 2000 roku miliony ludzi znienawidziły ją za to, że zdradziła swoją najlepszą przyjaciółkę z plemienia Gee-Lau, czyli Nancy Danny Dibble, przedstawicielkę handlową Mary Kay. Nancy miała nieciekawą twarz pokrytą śladami po trądziku i wzięto ją do programu ze względu na silną reakcję, jaką wywoływała w grupie docelowej: czystą litość. Producenci zakładali, że będzie czymś w rodzaju przeszkody moralnej. Najlogiczniejszym posunięciem uczestników byłoby pozbycie się jej szybko i bez żalu. Ale co z długiem zaciągniętym przez silnych wobec słabych? I co z ułudą moralności widzów – i gniewem, który tlił się tuż pod ich skórą?

Zamierzając tanim kosztem pozyskać sojuszniczkę, Georgie pożyczyła Nancy pomadkę do ust w ciągu pierwszych godzin spędzonych na wyspie, kiedy to kręcono siedemnaście ujęć rozbitków, którym kazano dotrzeć na ląd. I choć Nancy Danny Dibble być może nigdy nie była z nikim w łóżku, okazała się istotą erotyczną jak każda inna. Całe to pięciosekundowe ujęcie można obejrzeć w internecie: w oczach Nancy pojawia się skondensowana tęsknota, gdy Georgie smaruje jej usta pomadką. Ile minęło czasu, odkąd Nancy Danny Dibble ktoś dotykał? „Potrzebuję więcej” – mówi, a wtedy Georgie jeszcze raz smaruje jej usta pomadką. Ten gest przyniósł znacznie więcej, niż Georgie planowała, i dał początek przyjaźni przypieczętowanej w trzecim odcinku, kiedy to w blasku ogniska powiedziała do Nancy, że „Danny to dziwne drugie imię dla kobiety”. Kamerzysta przykucnął, a obiektyw znajdował się zaledwie kilka stóp od twarzy Nancy, gdy ta odparła, że przybrała je, by uczcić pamięć brata, który utonął w deszczową wiosnę 1977 roku po tym, jak zanurkował w wezbranym dopływie Missisipi, żeby ratować Dolly, szmacianą lalkę z oczami z fioletowych guzików, jedyną, jaką Nancy kiedykolwiek miała. Nawet w Ameryce, przy osiemdziesięciu tysiącach kandydatów biorących udział w castingu, taka bieda nie była czymś normalnym. Żałosna aria Nancy rozbrzmiewała aż do chwili, gdy kobieta cicho zaszlochała i wyciągnęła rękę w mrok, jakby mógł się tam kryć kosmyk włosów Danny’ego. Georgie pocieszała ją, przeczesując palcami jej wyblakłe od słońca farbowane włosy.

– Georgie – powiedziała Nancy – szkoda, że nie jesteśmy siostrami.

– Nancy – odparła Georgie, jakby nie było tam żadnych kamer – my przecież jesteśmy siostrami.

Obiecały sobie, że wygrają i podzielą się pieniędzmi. Niedola Nancy okazała się jednak zaraźliwa: osłabieni przez tę kobietę (bo dolegał jej artretyzm w kolanach i nawet sam jej chód był pokazem wątłości) Gee-Lau zawalili serię wyzwań eliminacyjnych. Wkrótce mieli o połowę mniej punktów od Layang i groziło im odpadnięcie z programu.

Oglądalność biła rekordy. Opalona Georgie DeBusschere w bikini stała się znana zarówno bankierom, jak i dozorcom, ludziom z luksusowych apartamentowców i tym z mieszkań socjalnych. I niby czemu nie? Gra toczyła się o milion dolarów, dość pieniędzy, by spełnić najdziksze amerykańskie marzenia i wyrwać się z nizin społecznych. Nancy Danny Dibble wciąż wierzyła, że Georgie zapewni im zwycięstwo. Nocą śniła, że jeździ po lepszych przedmieściach Jackson w stanie Missisipi nowym, wyposażonym we wszystkie dodatki chevroletem malibu, a rozpromienione panie domu zapraszają ją do siebie jak cenioną przyjaciółkę.

Georgie wiedziała jednak, że już przegrali i wkrótce marzyła tylko o gorącej kąpieli. Pewnej nocy poszła na plażę, a potem przeczołgała się przez zarośla, położyła w strumieniu i gdy grzebała w mule, poczuła krawędź sztyletu upuszczonego przez japońskiego kaprala na trzy dni przed Hiroszimą. Wyciągnęła sztylet z wody i schowała w szortach. Następnego ranka, ściskając go w zębach, wypłynęła dalej w zatokę, za turkusowe płycizny i na głębsze, ciemniejsze wody, gdzie natknęła się na dorosłą murenę.

Ilu oglądało Chrystusa na Górze?

Dziesięć milionów pożerało Georgie wzrokiem, gdy wynurzyła się z wody z biedną mureną (jedynym niewinnym stworzeniem w tym wszystkim) zarzuconą na ramiona. Czarnozielone wnętrzności ryby ściekały między jej piersi. Znów zamierzała zapolować i przehandlować swoją zdobycz za przysługę po kolejnym połączeniu plemion. Jedna osoba z Gee-Lau musiała odejść i choć Layang z pewnością wyeliminowaliby najsilniejszą, Georgie przekupiła ich, żeby pozbyli się tej najsłabszej, czyli Nancy Danny Dibble. „Nancy nas osłabiła” – szepnęła. „Was też zniszczy”.

– Myślałam, że jesteśmy siostrami – płakała Nancy podczas eliminacji, kiedy wreszcie odczytano wyniki głosowania. – Obiecałaś! Powiedz coś!

I tutaj, tak jak wszędzie, Georgie zapłaciła mniej za zimne wyrachowanie niż za brutalną szczerość. Stwierdzenie, które widzowie uznali za tak oburzające, było takie tylko za sprawą zawartej w nim czystej prawdy – bezlitosnej oceny prymitywnych mechanizmów napędzających złudzenia wolności. Georgie była przekonana, że nie zrobiła nic złego. Zapomniała o kamerach i oparła się na teorii gier, którą studiowała na Uniwersytecie Stanowym Michigan.

– Całe życie to seria połączonych ze sobą gier, które zazwyczaj nie mają sensu i być może są z góry ustawione – rzekła do Nancy. – W przypadku niektórych znamy zasady. W większości przypadków ich nie znamy. Czy ktoś nas prowadzi ku czemuś lepszemu? A może jesteśmy zmuszani, by przechodzić z jednej planszy na kolejną bez żadnego celu? Jedynym sposobem, by się tego dowiedzieć, jest zrobienie tego, czego wymaga od nas gra. Zrobiłam tylko to, czego wymagała.

Policzki Nancy lśniły od łez.

Z pochodni sypały się iskry.

A Layang, wyczuwając, że mają do czynienia z zaawansowanym graczem, zdecydowali, że Georgie odejdzie następna.

Szybko wróciła do Los Angeles, by przekuć swą hańbę w sławę. Reprezentowana przez Ventura Talent Associates, przez trzy lata starała się zostać aktorką. Była nazywana Zabójczynią Mureny z Lubang. Chodziła na spotkania, żeby móc wziąć udział w programach talk show, których jakoś nigdy nie realizowano; dawano jej role w pilotach nieudanych seriali i nie udało jej się otrząsnąć z niesławy, jaką okryła się w Survivor, aż do chwili, gdy – ku jej jeszcze większemu przerażeniu – nawet ta przeminęła.

Pozowała do zdjęć w czasopismach dla mężczyzn, za każdym razem ubierając się coraz skąpiej i zarabiając coraz mniej. Występ w bikini na wystawie samochodów sprawił, że dostała pracę w autosalonie Mazdy w Calabasas, gdzie, jeśli wierzyć dokumentom sądowym, ukradła używaną miatę. W swoim czasie wyszła za Darrena „Szczęściarza” Dealeya, kaskadera ze skłonnością do napadów szału, który skakał przez ściany ognia zamiast Rutgera Hauera, ale wywalono go z roboty po tym, jak zaatakował dźwiękowca. Na krótko przed ich pierwszą rocznicą podbił jej oko, a ona w rewanżu dosypała mu trutki na szczury do odżywki białkowej. Związek tych dwojga był tragiczny, nawet jak na gasnącą gwiazdę reality show. Trwał siedem lat, tyle co biblijne plagi, nim los się do niej uśmiechnął, ale nawet wówczas był to uśmiech okrutny.

Mitchell Silvers był scenarzystą i producentem telewizyjnym, który jako student Uniwersytetu Południowej Kalifornii, miał obsesję na punkcie Georgie występującej w Survivor. Jako dorosły człowiek nadużył władzy, by zaspokoić pożądanie, i przez agenta Georgie z Ventura Talent Associates umówił się z nią na spotkanie w Chateau Marmont. Tam, z lekarską obojętnością, którą pomyliła z niewinnością, zaproponował, że da jej rolę w swoim najnowszym serialu szpiegowskim dla TNT w zamian za seks w hotelowym apartamencie. „To tylko seks – powtarzała sobie – środek prowadzący do celu, podskakujące cząsteczki”.

Dwa miesiące później, w reakcji na groźbę Silversa, że porzuci ten projekt, TNT obsadziło Georgie jako Nadię Permanową, muskularną rosyjską zabójczynię w obcisłym stroju dominy, walczącą ze środkowoazjatyckimi watażkami. I to wszystko zachwyciło Jima Carreya, który jako młody chłopak miał świra na punkcie Vampirelli i jej obfitego biustu.

I który jako dorosły mężczyzna z przejęciem obserwował, jak córki Stalina wdarły się do moskiewskiego laboratorium, gdzie odnalazły prymitywne dyski twarde zawierające wszystkie wspomnienia wymazane z ich mózgów podczas upiornego dzieciństwa – zagubione jaźnie zapisane na taśmie magnetycznej. A na koniec, w tajnym pomieszczeniu, znalazły też słoje z ludzkimi embrionami zanurzonymi w mętnym formaldehydzie – produkty uboczne ich narodzin. Postać grana przez Georgie wpadła w szał i zaczęła rozwalać wszystko, co wpadło jej w ręce.

I kiedy po betonowej podłodze walały się płody, Jim Carrey poczuł, że opuszcza go cały ból utraconej miłości. Nagle zyskał pewność, że właśnie otrzymał od Wszechświata cudowne przesłanie. Po prostu wiedział, że Georgie jest jego bratnią duszą.

Rozdział 2

Może to było strasznie pokręcone albo szalone, ale Carrey nazwał to miłością.

Skontaktował się z Georgie przez swoją agentkę i zaproponował, żeby spędzili wieczór na odkrywaniu samych siebie pod przewodnictwem Natcheza Gushue, guru popularnego wówczas wśród lokalnych poszukiwaczy duchowości. W latach dziewięćdziesiątych Gushue przekształcił sieć salonów samochodowych w prawdziwe imperium nieruchomości, a gdy był u szczytu sukcesu, paradował po mieście w stetsonie i kurtce z frędzlami, chełpił się, że jego przodkami byli czirokescy wodzowie, i twierdził, że ma duchowe prawo, by odzyskać ziemie przodków, na których za jego sprawą powstawały tanie restauracje Pollo Loco i firmy udzielające chwilówek. Z dokumentów procesowych można wyczytać, że miał urojenia, był rozrzutny i prawie wcale nie miał w sobie czirokeskiej krwi. Mówi się, że jego imperium popadło w ruinę przez tę samą psychozę, która sprawiła, że pod koniec jeździł po Tuscon z naładowanym uzi na kolanach i bełkotał naćpany metamfetaminą. Natchez utrzymywał, że z radością pogodził się z ubóstwem po tym, jak dostąpił wizji Jima Morrisona podczas czirokeskiego Tańca Duchów; że gdyby tylko policja z Tuscon była bardziej uduchowiona, nie uznaliby jego mistycznych słów za bełkot. Wyszedł za kaucją w gotówce, którą wcześniej ukrył w pancerniku z włókna szklanego, stojącym na jego trawniku, a potem uciekł na północ do Kalifornii w poszukiwaniu duszyczek, które mógłby nauczać.

Najpierw pracował z Deepakiem Choprą i prowadził warsztaty spotkań kwantowych dla menedżerów wyższego szczebla. Natchez jednak szybko doszukał się błędów w naukach Chopry, może dlatego, że te błędy faktycznie istniały, a może dlatego, że on sam musiał być guru alfa. Odrzucił koncepcję Deepaka o wiecznym duchu, twierdząc, że jest ona nie do pogodzenia z destrukcyjną naturą wszechświata. Jak Chopra miałby uwolnić ludzi od cierpienia takimi wymysłami? – pytał. Nie, to działa na odwrót. Prawda o brutalności wszechświata objawi prawdę o nas. Wkrótce wykorzystywał medytacje – nie po to, by złagodzić traumy, lecz by je wywoływać. Pewnego razu podrzucił ayahuaskę grupie menedżerów z Avis, a potem poprowadził wizualizację bombardowania Drezna, po której czterech wiceprezesów trafiło do ośrodka Healing Pagoda.

Po tym incydencie Natchez został przeniesiony do pracy w biurze.

Jurta, w której przechowywano Świętą Tykwę, spłonęła.

Chopra wygnał wtedy Natcheza ze swego królestwa, co mogło zakończyć karierę tego drugiego, gdyby wcześniej nie znalazł już swego oddanego wyznawcy w osobie Kelseya Grammera.

Grammer dołączył do Gushue w 2006 roku i Natchez poprzez medytacje nad lawinami błotnymi w Malibu pomógł mu dotrzeć do wspomnień o matce trzymającej Kelseya w ramionach w pierwszych chwilach po jego narodzinach. Kelsey widział wyraźnie każdą niebieską plamkę jej oczu i powiedział, że dzięki odzyskaniu tego wspomnienia choć na chwilę udało mu się poczuć bezwarunkową miłość. W ten sposób narodziła się kolejna ewangelia w kraju, który toczy je jedną po drugiej jak pianę z ust. Gushueizm – na to słowo wielu krytyków zakrzyknie „Gesundheit!” – był mieszanką sportów ekstremalnych i terapii regresywnej, która nie miała na celu oddalić adeptów od brutalności człowieka i przyrody, lecz raczej ich ku nim pchnąć. Niewielką liczbę zwolenników Gushue nadrabiał ich statusem; Grammer zadbał o to przez lata. Małe grupki znamienitych osób często spotykały się na patio domku dla gości w Carbon Beach, skąd wszyscy mieli widok na ocean; Natchez spędzał tam dni na kontemplacji – jak się czasem przechwalał – „ostrych krawędzi amerykańskiego snu”.

Jim i Georgie dołączyli do nich, gdy huragan znad Pacyfiku akurat uderzył w Malibu. Wcześniej zabił setki osób w Meksyku, a następnie zmęczony, acz wciąż głodny, dotarł nad wybrzeże Kalifornii. Jim stwierdził, że przy bezpośrednim kontakcie Georgie jest jeszcze bardziej urzekająca. Wiedział o możliwości powrotu do wspomnień z poprzedniego życia i zastanawiał się, czy siły, które teraz połączyły go z Georgie, zbliżyły ich do siebie już wcześniej. Czy kochali się w innym życiu? Czy uda im się zobaczyć to w wizjach? To by było coś. Wyobraził sobie, jak kochają się namiętnie poza czasem, jak mijają eony, a oni zaliczają kolejne pozycje z Kamasutry, i tak go to podnieciło, że nie zauważył, jak lekko oszołomiona Georgie obserwuje innych gości.

A więc to jest to, myślała, stojąc wśród celebrytów na patio. Oni wszyscy razem pracują i medytują. Mają tych samych agentów, prawników i guru. To prawdziwy kartel sław. Ustawiona gra, chyba że ktoś cię wprowadzi.

– Denerwujesz się? – zapytał ją Carrey.

– Pewnie – odparła Georgie.