Wrażliwy człowiek - Citlivy Clovek - ebook

Wrażliwy człowiek ebook

Jáchym Topol

5,0

Opis

To historia jak żadna inna: Buras, podstarzały wędrowny aktor, jego kobieta Soňa i dwóch synów przemierzają Europę od festiwalu do festiwalu, od kłopotów do kłopotów. A kiedy w końcu uda im się wrócić do dawno opuszczonego domu nad brzegiem Sazawy, zastaną kraj zupełnie inny od tego, który został w ich pamięci.

To historia o włóczęgach, dziwkach, drobnych przestępcach i chuliganach, o ludziach, którzy żyją według własnych zasad, a ich głównym celem jest – przetrwać. Są brutalni, ale w głębi serca wrażliwi, są prości, ale rozprawiają o filozofii. Muszą się zmienić, ponieważ ich świat odchodzi w przeszłość, a nowy rządzi się zupełnie innymi prawami.

To historia o miłości i śmierci, o religii, rodzinie i przyjaźni, o polityce, uchodźcach i populizmie. I choć jej bohaterowie wydają się od nas tak odmienni, możemy przeglądać się w nich jak w krzywym zwierciadle.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jáchym Topol

Wrażliwy człowiek

Przełożyła Dorota Dobrew

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału czeskiego Citlivý člověk

Projekt okładki Dawid Ryski

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © 2017 Jáchym Topol

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2019

Copyright © for the Polish translation by Dorota Dobrew, 2019

W tekście zostały wykorzystane fragmenty sztuk Williama Shakespeare’a w przekładzie Leona Ulricha.

Redakcja Wydawnictwo Czarne

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Realization of this book was supported by the Ministry of Culture of the Czech Republic.

Książka wydana dzięki pomocy Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej.

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-908-9

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

 Wydawnictwo Czarne

 @wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2019

Wydanie I

Spis treści

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

1. Bristol Globe. Dlaczego zwraca się do obu. Nocne mrowie. Mama o poranku. Zeszyt. Chłopak z tatuażami. Obóz w ogniu. Wynocha! Eleanor and her boys. I dalej.

2. TRAVELERS – NO HOLIDAYS! Rozwścieczony oficer. Wspomnienie Słowacji, wspomnienie miłości. O nodze. O nałogu. Na moście. Pod mostem: symfonia wszechrzeczy.

3. Charleville, les poètes maudits. Zdobywanie prowiantu. Przygotowania do występu. Brielle i dalej. Do Monachium. Koniec Zoszczenki. Do kraju spoko ludzi.

4. Chwile wypoczynku w uzdrowisku. Komisarz na tropie. Gdzie jest ukryta kasa? Keleti pu. Iwan i Waśka. Dramat na basenie. Tragedia pływaków. Kto gra Otella? Skąd odleciał Iggy Pop?

5. Ojcze, daj mi maskę! O Ajwarach. Wizja państwa ducha. O literaturze. Atak zbrojny. Wielki Żerar i mały mniszek. Uroczystość ku czci Noworossii – nieudana. Dyskusja polityczna. Skręt na Słowację. Cytadela.

6. Wojsko – nas mnogo! W katakumbach monastyru. Maszyny z ogniem w środku. Martwi wycieczkowicze. O małżeństwie i o dzieciach. Kto jest za wrotami. Zobaczymy! Lepiej się pomódl…

7. Karpaty. Przełęcz Snińska. Co ma Serafion, co tak kołacze. Bosko tańcuje. Mamy farta! Pan przełęczy. Soňa… Na D1.

8. Na D1. Most w Poříčí. Wzmianka o obrazie Panienki. Karaluchy i skorupy. Wspaniałe plany. Soniu, to ty? Sam to załatwię. Po męsku. Pod prysznicem i przed prysznicem: mama.

9. Policjantka. Zbiegowisko obywateli. Riči wywiadowca. Bašta, pan na wrakowisku. Trochę inne hospicjum. Najazd Hunów. Oczyszczenie w potoku. Dodzwonić się do szpitala. Chłopaki nie płaczą.

10. Zgromadzenie klanu. Jaja z kopertą. Oddycha pod narzutką, rośnie, potężnieje. O człowieku z patelniami. Na spotkanie burzy. Coś z nieba. Wielki Pyšelski Jarmark. Pojawia się Bizon. I dziewczyna.

11. Serio, mamo? O Máti. O czołgu. Ruska kurwa w twojej rodzinie. Tyrada przeciwko Mildzie Zemanowi. Gdzie jest Monča? Gramoli się i ssie. Zmyłka przy drzwiach. Chustka w truskawki itd.

12. Z wózkiem. U Mončy będzie wam dobrze. Gdyby ktoś, dajmy na to, jakiś nikczemnik… Alejka przy strzelnicach. Straszny lot pnia. Atak natarczywej troski. Znowu ruda. Ucieczka.

13. W garażu. O Lomozie. O tym, jak Máťa jechał pociągiem. Monča. Kája: Praga-Wschód i D1. O samolocie. O bydlęciu. O potasie. Nadejście dziwek.

14. Parę razy z liścia w mroku nocy. Którędy do Městečka? Wcale nie chodzi tak bardzo o dymanie. Serio? Czołem, Broni. Broňa i jego tetryk. Ile bym za to dostał? Chlum.

15. Czarny Lukáš. W kostnicy dach nie przecieka. W górze w odpryskach tynku… Śmierć wojownika. Chcę, żebyś był.

16. Do Městečka. Zbożny orszak. O Lukášu. Uwaga o Prokopie. Diabelska Skiba. Tajemnica Starych Chat. W zakolach… Młyn, nowy bufet.

17. Z taczką. Komu wyrosły rogi. Bezlitośni najeźdźcy. Ogródki. A w szumie wody kroczy niesłyszalnie…

18. Banda U WODNIKA. Pod groźbą kuszy. Cielątko. Informacje medialne. Gdzie jest Lojda? Spłoniony i uśmiechnięty…

19. Spotkanie z Rybią Łuską. Jej znikająca twarz. W domu Rybiej Łuski. Rzeczy, które przyniosła woda. Miłość w budzie. Zemsta ogródkowiczów. Do łódki. I z nurtem.

20. Salonik ślubny. Dziewczęta, do dzieła. Sztuczki Mončy. Monča jest dobra. Szambo. Jeźdźcy sprawiedliwości. Dysputa o postępie. Przemienione brzegi.

21. Długa Skarpa. Stary Hrom, młody Hrom. Przybycie Kardynała. O Vendulce. Związany. Umowa. Przepis na szczęście. Nowi Czesi. Nieszczęsny toast.

22. Znowu Shakespeare. O życiu bez ciepła. Ponowne spotkanie. Strzał przez torbę. Oddział Bizona. Pieszczoty i chwile rozkoszy. Mnie możesz powiedzieć.

23. Pójdziesz do taty. Suszenie. Cmentarzysko przy wrakowisku. Čutaná, różne mamy i nie mamy. Jak przyszedł Napalm. Obozowisko. Smacznego, żartownisiu! Poniewierka Lomoza.

24. Megaprojekt: prezent na urodziny. Z historii regionu. Risercze. Rzeczny rekonesans. Prace na lądzie. Wydobycie. Obietnica Pájki.

25. Piach. Wizja jeźdźców. Bijatyka w wodzie. Wątpliwości co do diabła. Czego trzeba maluszkowi… i dokąd płyną. Huk wody. Barka węglowa.

26. Czekając na Pájkę. Z historii wojskowości. Przestrach Macinki. Zabójca z wody. Pájka strzela celnie. Napalm: wtedy na moście. Decyzja Mirana. Miran jest najstarszy.

27. Rozmowa Napalma z rybakiem. O głosie Boga. Dorka? Gdzie się podziać z Panienką. O czym śni Napalm.

28. Higiena na barce. Kapitan Lojda. Piękne futerko. Historia Starych Chat. Ochlajkolonia. O Máti i co po nim pozostało. O Máti i człowieku od patelni.

29. Mirošovice. Czereśnia i mamuśka. Co wstąpiło w Máťę. Zgromadzenie na brzegu Sazawy. O spotkaniu z panem prezydentem. Poglądy Koryčana. Kory sam się zdziwił.

30. Propozycja Vendy. Pod wiadukt i dalej. Růženka i księżyc, jego twarz. I jeszcze dalej.

31. Spotykają Komara. Nieszczęsna w jaskini. Ciotka Szanowanka. U Lojdy. Stadion, a raczej boisko. Ogromna miłość. Co ma Lojda na karteluszku. Co zostało po Máti. Pomożesz mi?

32. Kogo i co wyłowiono. Atak. Koniec góry. Schowanko Ričiego. Znalezisko w kajucie kapitana. Na tratwie.

33. Monča… Rycerz na straży. Skuklenie człowieka. Nadejście zbożnego orszaku. Lukáš i Lomoz. Znowu ten instynkt. Barak piekło. No i co? W krzaki.

34. Siedzenie przy rybaku. Biesiada. O Panience. I znowu ten chłopak z tatuażami – lekcja humanizmu. Ruszają w drogę. O Pražmie. Ja starych ludzi poważam, ale… Pogryziona pierś.

35. Venca Bajer. Felerny kundel. Trochę kinematografii. Pojedynek, który wymyślił Lomoz. Z kuszy i szyszką. Prośba o łyk orzechówki. Do jaskinki.

36. Napalm wyrwany ze snu. Przybycie motoekipy. Utarczka słowna przy idolu. Zagubiony brat. Kajdanki. Blokada. Kochankowie – Světlana chce wiedzieć. Maluśki król. Potwór z krzaków.

37. W strażnicy zieje pustką i grozą. My cię oswobodzili… brat! Tłucze, łomocze. Ździebko murarki.

38. Gąsienica i luk. Zamilkła syrena. Ostatni wojownik. Wąwozem i lasem. Z Mončą nad wodą. I na brzeg.

1. Bristol Globe. Dlaczego zwraca się do obu. Nocne mrowie. Mama o poranku. Zeszyt. Chłopak z tatuażami. Obóz w ogniu. Wynocha! Eleanor and her boys. I dalej.

– Do cholery, tu się nie można skupić!

Tato siedzi skulony za kierownicą kampera z butelką w zasięgu ręki, na kolanach ma otwarty zeszyt, ciągle coś w nim gryzmoli.

– Mogłem w nocy skończyć rozdział, ale był taki raban, że go tylko ogólnie naszkicowałem! A przecież Bristol zawsze był w porządku! Chłopaki, Wyspa Skarbów, słyszeliście o chłopcu okrętowym Jimie Hawkinsie? – Zwraca się do obu, bo jak mówi, chce, żeby się rozgadali. I ten w śpioszkach, i ten, co już podrósł.

– A wiesz, co jest ciekawe? – zagaduje Sonię, która ogrzewa łyżkę nad płomieniem kuchenki gazowej. Na drugim palniku od czasu do czasu miesza kaszkę dla małego.

– Teraz identyfikuję się raczej z Długim Johnem Silverem!

– Kryzys wieku średniego. – Mama kontynuuje poranny rytuał, ma podwinięty rękaw koszulki, na której jaskrawo kwitnie mandala.

Zeszyt taty, złachmaniony, z plamami od kawy i wina, przelatuje nad śpiącym wciąż maluchem i ląduje gdzieś w bałaganie na kupie gratów.

Tato prostuje nogi, rozsiada się wygodnie i odchyla głowę na oparcie. Lustruje koczowisko nomadów. Ma na sobie uszlajany T-shirt i krótkie spodnie, w oczach niegasnący żar ciekawości. Na komedianckiej głowie czapkę hippisa, spod której wymykają się rude włosy, przetykane gdzieniegdzie siwizną.

Patrzy na bramę obozowiska, marną replikę teatru Globe, z mnóstwem żarówek, które rozjarzą się dopiero wieczorem, tworząc kształt liczby 400, nieco komiczny portret dramatopisarza oraz napis: HISWORDS: WISDOM, FREEDOMANDBEAUTY!

W miejscu zazwyczaj tętniącym festiwalowym życiem – w tym roku pod hasłem „Dzieło i życie Shakespeare’a” – panuje teraz niezwykłe ożywienie z powodu napływu nocnych przybyszy. Swego czasu tato i Soňa wystąpili tu z oryginalnym przedstawieniem z okazji przyjęcia Republiki Czeskiej do Unii Europejskiej i tym sposobem wytańczyli wspaniałych trzysta trzynaście funtów. Teraz jednak wszystko jest inaczej. Tato patrzy, wyślepia, kombinuje. Węszy. Mógłby całkiem zdać się na swój nos. Kiedyś przyszło mu do głowy, żeby podbić sobie kinol cieniutką warstwą jakiegoś cennego metalu, ale skończyło się na pomyśle. Aż tak się nie dorobił.

Obok bramy wjazdowej przy naprędce zorganizowanym stanowisku siedzą urzędnicy imigracyjni. Stoliki, komputery i papiery, a na nich piramidy pączków, talerzyki z ciastkami oraz cupsy z kawą.

Wczoraj teren był pusty. Ale teraz roi się od ludzi. Rzędy śpiących na karimatach, kobiety w długich szatach, z niemowlętami, tu i tam siedzą grupki gestykulujących osób. Starsze kobiety człapią z kanistrami do hydrantu, chłopcy w dżinsach i znoszonych bawełnianych koszulkach wałęsają się bez celu i wyglądają, jakby nadzorowali pracę kobiet.

Na obrzeżach tłumu, w którym dominują czarne ubrania potęgujące wrażenie masy, stoją samochody policyjne. Zmęczeni nocni przybysze przeważnie padli tam, gdzie stali, przez całą noc ludzkim mrowiem wstrząsały fale niepewności i strachu.

– Lubię Bristol, serio! Jakoś nigdy nie zajrzeliśmy do portu, może dzisiaj damy radę, co ty na to?! – krzyknął tato w stronę chłopca, który właśnie ruszył z kanistrami po wodę.

Kolejka ciągnie się wzdłuż bramy. Musiał gdzieś pęknąć wąż albo ktoś najechał na hydrant, bo gromada ciemnych, okutanych kobiet z baniakami i torbami pełnymi plastikowych butelek tapla się w błocku, z wolna przesuwając się do przodu; tenisówki chłopca opływa struga wody.

– Hey you… – Chłopiec podniósł głowę. W okienku upstrzonej żarówkami repliki teatru Globe pojawiła się uśmiechnięta dziewczyna z burzą jasnych, opadających na ramiona włosów; podała mu donuta w polewie czekoladowej.

Wspiął się na palce, po dłoni spływa mu marmoladowe nadzienie, nagle czuje, że ktoś szturchnął go w ramię. Dwaj patykowaci, ciemni chłopcy. Wyższy z nich, z sennie przymkniętymi oczami, łapsnął ciastko i natychmiast je pochłonął.

– On… Oh, no… – Dziewczyna wychyliła się z okna. Podaje mu całe pudło donutów w różnokolorowych polewach, do których już dobiera się słońce.

W gwałtownej kotłowaninie chłopiec wyleciał z kanistrowej kolejki, wpadł w rojowisko spodni i koszulek, po czym zniknął pośród zadawanych łokciami szturchańców. Miota się jak szczeniak wrzucony przez okrutnego pana w sam środek walki psów. Widzi, że przewrócone baniaki giną wśród spódnic, półbutów, tenisówek i sandałów przesuwającej się kolejki, przedziera się w stronę kobiet, które rozstępują się z wrogimi okrzykami, jakby schodziły z drogi rozwścieczonemu owadowi. Ku swemu zdziwieniu uświadomił sobie, że do brzucha przyciska pudełko, w którego rogach utkwiły rozpłaszczone donuty. Wygrał.

Mocno trzyma łup, nagle znalazł się pośród śpiących ludzi, ktoś do połowy zakopany w śpiworze zamachnął się na niego, chłopiec odskoczył na bok.

Teraz patrzy prosto w twarz jakiemuś obdartusowi. Jest podobnego wzrostu i mniej więcej w tym samym wieku co on. Gęba nie dość, że umorusana, to jeszcze do tego całkiem czarna. Policzki, ramiona i uda w tatuażach, z mnóstwem zaognionych nakłuć. Wokół nich przelewa się tłum, ludzie im się przyglądają. Twierdza na kółkach, w której zostali rodzice, jest daleko. Podał chłopakowi pudełko. Odwrócił się i podniósł jeden kanister, drugi wyrwał z plątaniny nóg. Razem z tłumem dotarł wreszcie do hydrantu, potem wetknął końcówkę węża do każdego z pojemników i napełnił je po brzegi. Tak jak zawsze.

Ale oto wieczorny występ w Bristolu został odwołany. Na mocy paragrafu o okolicznościach nadzwyczajnych, katastrofie czy wręcz klęsce żywiołowej (plus sześćdziesiąt dwa funty dla obojga).

– No i dobrze, i tak chcieliśmy spadać z tej mokrej dziury i jechać na południe!

Dołączyli do karawany samochodów i pod koniec dnia dotarli do innego obozowiska.

Soňa i chłopcy są zmęczeni drogą, więc od razu szykują się do spania. Olewają rozstawianie namiotu, układają się przytuleni do siebie w tyle wozu.

Mama obejmuje malucha, coś mu szepcze, chłopiec zasypia, jeszcze rzuca okiem na tatę, który siedzi na przednim siedzeniu i z wysuniętą żuchwą gryzmoli coś w zeszycie.

W nocy obóz pikeyów ktoś podpalił. Napastnicy do jednego z namiotów wrzucili koktajl Mołotowa, od innej butelki zajęła się drewniana budka strażnika. Mieszkańcy kamperów i przyczep powybiegali na zewnątrz, żeby gasić ogień, który zresztą nie zdążył się rozprzestrzenić, inni w pośpiechu już się pakują, ale tato nawołuje rodzinę do zachowania spokoju.

– Specjalnie wrzucili to do namiotu, w którym nikogo nie było! Dobrze wszystko obcykali, nie chcą nikomu zrobić krzywdy.

– Chcą nas stąd wykurzyć!

– Dziwisz się im?

– Szybko, zbierajcie się, spadamy stąd! – mama się gorączkuje w stanie kosmicznego porannego rozmemłania, ze swym jedynym widzącym okiem jeszcze zalepionym od snu.

Tato się sprzeciwia, nie, no naprawdę, chciałby wreszcie skończyć rozdział.

– Zresztą może przerobię to na sztukę – mruknął pod nosem.

Nagle na przednią szybę spadł grad kamyków. Rzucone z dużej odległości, lekko zabębniły o szkło niczym krople deszczu.

– Ożeż w mordę! – wykrzykuje tato i ciska zeszyt za siebie; notatnik ląduje na kupie podobnych sobie wspomnień po niedokończonych dziełach.

LEAVEMEANSLEAVE!POLISHVERMIN!

Kilka wkurzonych kobiet i paru posępnych tatuśków trzyma transparent przygotowany domowym sposobem.

W czele pochodu, który wynurza się z ulicy i zmierza w stronę zniszczonego obozowiska, miota się banda wyrostków.

Na przedzie kroczy surowy z wyglądu, ubrany na czarno człowiek z megafonem. Na całe gardło skanduje napis z falującego w powietrzu transparentu, wypuszcza słowa spod cienkiego wąsa i za pomocą czarnej parasolki podaje rytm chórowi rozpłomienionych głosów.

– Soňa, popatrz, wygląda jak żywcem wyjęty z jakiegoś klipu Beatlesów!

Któryś z młodych krzykaczy rąbnął kawałkiem cegły w błotnik kampera. Reszta z uciechy podniosła gromki ryk.

– Fakt! Eleanor Rigby!

Następny cisnął cegłę w ich stronę, ale nie dorzucił.

– We are not Polish vermin, we are CZECHVERMIN! – ryczy tato, wychylając się z okna. – Biliśmy się za was! Betl of Briten, mówi ci to coś, babolu?! – wrzeszczy w stronę jednej z kobiet z szybko zbliżającego się tłumu. – Już musiałaś być wtedy na świecie, stara krowo!

– Uspokój się!

– Głupia krowa!

I zapuszcza silnik. Mama złapała chłopca za rękę, drugą dłonią pokazuje w kierunku ulicy, którą pomiędzy ceglastymi domkami, pięknymi jak z pocztówki, nadciąga fala obywateli. Po zdeptanym, rozrytym trawniku prują uzbrojeni w pały faceci i wyrostki w dżinsach i T-shirtach.

Najszybszy z nich, gościu z kolorowymi tatuażami na rękach, elegancik w krótkich portkach na szelkach wcinających się w pasiastą koszulkę, splunął na maskę i już się szykuje, żeby zajść ich od tyłu.

– Nie ma co, jedziemy – powiedział tato. Więc jadą.

Promem i dalej.

2. TRAVELERS – NOHOLIDAYS! Rozwścieczony oficer. Wspomnienie Słowacji, wspomnienie miłości. O nodze. O nałogu. Na moście. Pod mostem: symfonia wszechrzeczy.

Przez Francję przelecieli w pędzie, dzień tu, dzień tam, ale na południu w tacie obudził się sommelier, nie wypuszczał z dłoni kalendarzyka degustacji.

Jednak w Hiszpanii w dawnych obozowiskach czekały na nich powyrywane albo zabetonowane przyłącza, napisy, w których zawziętość brała górę nad gramatyką, jak choćby: TRAVELERS, LEAVE!WEHAVENOHOLIDAYS! I apele, żeby na przykład zabierali się stąd w cholerę, namalowane sprayem na kamieniach czy betonowych murkach okalających stanowiska.

W wiosce Peñascosa, tradycyjnym miejscu spotkań hippisów, czekał gotowy do akcji oddział samoobrony obywatelskiej, wyposażony w armatkę wodną i transparent: NO!THANKYOU, ADIOS!, natomiast stare obozowisko travelersów kawałek od Toledo zmieniło się w obóz uchodźców, pełen po brzegi i przeciekający do miasta, w którym ciągle dochodziło do demonstracji i zamieszek. Z tego względu festiwal KRYPTA ku czci Edgara Allana Poe trzeba było spisać na straty (minus trzysta czterdzieści siedem euro dla obojga). Podobna sytuacja była w San Guzmán, gdzie tego lata nie było zainteresowania spektaklami (minus dwieście pięćdziesiąt euro dla niej, minus trzysta pięćdziesiąt euro dla niego, minus piętnaście euro dla chłopców, którzy mogli mignąć w przedstawieniu w roli Puków, maluch byłby sobie wisiał nad sceną). Dalej tak samo.

Przejechali do Francji, gdzie w gasnącym zmierzchu w którymś z obozowisk zaskoczył ich mur kamperów i milczących wąsaczy, przeważnie w przedpotopowych garniturach z bistoru. Niektórzy mieli bandziochy opasane czerwonymi szarfami. Za to kobiety z mnóstwem srebrnych ozdób i innych błyskotek we włosach, na przegubach i ramionach, z jazgoczącą drobnicą czepiającą się długaśnych spódnic, bynajmniej nie siedziały cicho.

– No popatrz, wpieprzyli się na nasze miejsce! – wrzasnął tato wśród ogólnego tumultu i krzyku.

Ale zanim zdołał przystąpić do konfrontacji z uzurpatorami, zatrzymali ich żandarmi wyposażeni w broń maszynową.

Tato błyskawicznie skitrał pod nogami flaszkę, z której właśnie zamierzał sobie golnąć.

Posępny drągal w oficerskim kepi podszedł prosto do okna.

– Mówi, że mamy zawrócić i się zmyć. Natychmiast – tłumaczy Soňa.

– Nie ma mowy! Chłopcy są zmęczeni! Powiedz temu baranowi, że od stu lat się tu rozbijamy, na miłość boską!

Żandarmowi ewidentnie nie spodobał się ten ton.

Obszedł wóz i wbił wzrok w źrenice taty, kipiące dziką furią.

– Mówi, że zgodnie z nowym rozporządzeniem to miejsce jest przeznaczone wyłącznie dla obywateli Francji. La carte du nomade, jak masz, to pokaż.

– Mon capitaine, chyba ocipiałeś! – wydarł się tato. – Jaką kartę? Czy my jesteśmy Cygany? Mon colonel, nu nesompa les ciganes, my jesteśmy Czesi! Nu som bohemes o Bohêmi!

– Mówi, że dla zagranicznych gości najbardziej odpowiedni będzie pensjonat Trzy Jajca Cesarza Napoleona, tylko dwa kilosy stąd!

– A kto za to, kurwa, zapłaci? Chyba upadł na głowę! Powiedz to temu de Funèsowi!

– Nie powiem!

– Powiedz mu o dzieciach! Chłopcy, pokażcie się!

Policjant rzucił okiem na uśmiechającą się z desperacją Sonię i przestraszonego chłopca, wydobył z kabury pistolet i przystawił go tacie do szyi.

Ten patrzy przed siebie, gorączkowo oblizując krople potu, które nagle wystąpiły mu nad wargą.

Oficer przemawia cicho i stanowczo.

– Mówi, że jest okropnie zmęczony. Mówi, że dzisiaj to już czwarta kolumna z Rumunii. Mówi, że nienawidzi Hitlera, ale jeszcze trochę i o tym zapomni. Mówi, że nic tu po nas. Mówi też, żebyś nie robił sobie z niego jaj.

– Dobra, dobra – mruknął tato. – Eskuze mła, mesje, pardon mła – zachrypiał policjantowi w plecy, zawracając kamper. Zamilkł. Milczał, kiedy odjeżdżali w obłoku pyłu, milczał nadal, kiedy wjechali na asfaltową drogę, kiedy minęli kilka znajomych tablic informacyjnych. Suną przecież przez znaną im okolicę, suchą i zapyloną, już widzą w oddali zakole rzeki i pędzą w jego kierunku, swego czasu mieli tu kilka występów, rozbijali się tu parę razy, jeszcze bez chłopców, a potem już z nimi, no nie! Znają te strony, bardzo dobrze wryły im się w pamięć, nie tylko z powodu przedstawień, a chłopcy? No, na chłopcach też musiało to odcisnąć swoje piętno.

– Chcesz łyka? Szlachetne wino, serio, amontillado!

– Nie chlaj za kółkiem, pogięło cię? – odpowiedziała mama, wyrwała mu z ręki flaszkę i sama się do niej przyssała.

– Amontillado, jakbyś się szprycował lemoniadą!

– Święte słowa – przyznała mama, oderwawszy butelkę od ust. Jej twarz, tragicznie wymięta, teraz zaczyna się wygładzać, naczynka włosowate już rozprowadzają błogość. Wyprostowała nogę, poprawiła na niej bandaż.

– Żabojady zrobiły się jakieś sztywne, nie uważasz?

– To po tym Bataclanie – odpowiedziała.

– Po czym?

– Ciągle o tym trąbią w wiadomościach, ale to nie na twoją głowę…

– Jakim znowu bataklanie?

Kiedy mu wytłumaczyła, co i jak, zaczął jedną ręką grzebać w schowku, potem gmerać po kieszeniach, w końcu wydobył dwa prostokąty z lśniącego kartonu, pomachał nimi Soni przed oczyma.

– Widzisz? Mieliśmy tam być! Bilety mam od kumpla, wygrałem je. Mało się nie poryczał, bo miała grać jego ulubiona kapela, ale zakład to zakład, nie ma rady!

– Co takiego?

– Chciałem cię tam zabrać na naszą rocznicę, ale na śmierć o tym zapomniałem! Ilu tam było zabitych? Znowu mieliśmy szczęście, co nie?

– Czyli zapomniałeś o naszej rocznicy! Cały ty!

– Przepraszam!

– Hmmm!

– Chyba już cię pytałem, ale skąd znasz te wszystkie języki?

– Uczyłam się.

– Tego to wam zazdroszczę, myśmy w szkole mieli tylko ruski.

– Rosyjski się nam nie przyda.

– Ale przecież masz rosyjskie imię. Dziwne, co?

– To przez tatę.

– Ciągle tata i tata, mamę też chyba miałaś?

Tylko machnęła ręką, wpatrując się gdzieś przed siebie.

– A moje imię z kolei jest żydłackie.

– Tak się nie mówi.

– Jak to: tak się nie mówi?

– Jeżeli już, to biblijne. Mówi się: biblijne.

– A, no dobra. Patrz…

Właśnie gnają ku ogromnej konstrukcji wzniesionej ponad doliną, mostu, który znają od spodu, patrzą po sobie, ciepłe spojrzenia płyną z najgłębszej głębi, w takich chwilach człowiek na ułamek wieczności staje się tym, na kogo patrzy. W mózgownicach im zawrzało, myślą o tym, jak się poznali. Wtedy na Słowacji.

Z samego rana znowu zobaczył tę dziewczynę. Jakby wyłoniła się z materii, która wszystkich uczestników festiwalowego jarmarku zmieniała w jedną masę, i przysiadła się do niego. Zatrzasnął notes, schował długopis i patrzył.

Była szczupła i piękna, miała kolorowe dredy, jej piersi śpiewały.

– Czemu zawdzięczam ten honor?

Płonęli. Więc się pocałowali. A lekki wietrzyk, który od słowackich gór dotarł nad betonowo-trawiasty teren festiwalu teatralnego Pohoda, muskał i koił rozżarzone serca.

– Ale z ciebie facet!

Poranni goście przy stoliku za nimi parsknęli śmiechem, ten z kością w nosie o mało się nie zakrztusił, drugi metroseksualny, w tatuażach od stóp do głów, zawył przeciągle i wlał w siebie całą mirindę.

Uśmiechała się. Przypomniała sobie chwilę z minionej nocy, kiedy jurny zdobywca, nareszcie wyczerpany, zaległ w jej dłoni nabrzmiałej czułością, by sobie odpocząć niczym zadowolone, syte niemowlę.

– Ale z ciebie stary ogier! Podobno pokolenia dzieli przepaść, ale mnie się twoje pokolenie podoba!

– Serio? A co robi twój tato?

– Jesteśmy spod Benešova.

– A ten twój występ! Ludzie! Byłaś najlepsza!

– A ty gdzie się tego wszystkiego nauczyłeś?

– W zakładzie. Na terapii przez sztukę – walnął prosto z mostu.

– Ty to jesteś oryginał. I podoba mi się, że nie masz tatuaży.

– Myślałem o tym kiedyś, ale od wydziaranych wolę się trzymać z daleka.

Nie rozwinął tematu. O niebieskich krainach tatuaży, za kratą, gdzie szeleszczą torebki z acetonem, gdzie mlaszczą języki zboków, gdzie dusze w gęstym mroku, po co miałby ją straszyć, sikoreczkę?

– Jak to?

– Bo nie mają instynktu samozachowawczego.

– Aha! A gdzie stąd pojedziesz?

– Sam jeszcze nie wiem.

– Też fajnie.

Łoskot, z jakim przetarabanili się przez żółte spowalniacze, wyrwał ich z żywego wspomnienia. Wjechali na niezwykle długi most. Wyglądał, jakby walnęła go tu jakaś kosmiczna cywilizacja! Metalowa konstrukcja dziesiątki metrów ponad rzeką! Wygięte łuki, dopracowane do ostatniej śrubki i muterki, starannie ociosane kamienie, pasujące do siebie jak ulał. Coś niesamowitego.

I właśnie pod tym mostem urodziła, pewnie jakieś dziewięć miesięcy, kto wie, po tym jak się poznali, tydzień wte czy wewte, kto by tam liczył chwile w spienionej rzece miłości i harmonii, która na początku wytrysnęła z nich niczym gejzer.

W oddali nad jałową okolicą pobłyskuje morze, pod nimi francuska rzeka, znowu wchłania odbicia ich dusz, wciąga je w głąb siebie, ku dnu, pomiędzy kamulce i przewalający się muł.

Oderwała wzrok od drogi, rzuciła okiem na jego nos, sterczący drogowskaz, zerknęła do tyłu na chłopców, na słodką twarzyczkę śpiącego malucha i na starszego, który w zamyśleniu patrzy w przestrzeń. I jest jej tak smutno! I tak cudnie!

– Wiesz co? Może ta chwila to wszystko, co w ogóle istnieje!

– Obiecałaś, że dasz z tym spokój.

– Nie ma żadnego nieba ani piekła, nigdzie i nigdy nie było, mogę przysiąc.

– Znowu cię wzięło.

– Życie jest piękne! Smutne i piękne! Wiem tylko tyle!

– Mnie masz gdzieś, w porządku, ale pomyśl o dzieciach!

– Teraźniejszość jest wszystkim, co istnieje, naprawdę! Teraz to do mnie dotarło!

– Ostatni występ i wracamy do domu, tam cię zawiozę do kliniki, skoro inaczej z tobą nie idzie. Co z tą twoją nogą? Mówiłaś, że cię boli.

– Puchnie!

– Od czego ci się to zrobiło?

– Nie wiem. Od życia.

– Wiesz, z igłami nie ma żartów.

– Trochę puchnie, serio.

– Tak czy owak, jak niedomagać, to w ojczyźnie. Znajdziemy ci jakąś super prywatną klinikę, twój papcio ci to fundnie, co ty na to?

– Zawracanie głowy, a co będzie z chłopcami?

– A co ma być? Zajmę się nimi.

– Przysięgnij na Przenajświętszą Panienkę.

– Spoko!

– Nie! Przysięgnij porządnie!

Z łoskotem, bo nie przyhamował przed żółtym garbem, chociaż powinien był zwolnić, zjechali z mostu i pognali asfaltówką, wzdłuż krzaczastych roślin zwisających ze wzmocnionych betonem zboczy.

– Hej, zapnij pas. Dlaczego nie zapięłaś pasa? Jak nas psy zhaltują, to nie wiem, z czego zapłacimy mandat.

Ale jeszcze spojrzeli do tyłu.

Wtedy nocą błądzili po okolicy, a przecież przysięgli sobie, że jadą na pewniaka do najbliższego szpitala, prosto na porodówkę, i że przyjadą w porę, ale coś poszło nie tak.

W strugach deszczu wypatrywał przez okno tablic, ona jęczała, obejmowała rękoma wydęty brzuch, musieli przejechać ten skręt, następny też, tylko pod mostem widniała czerwona poświata.

Zatrzymał się i wysiadł. Pójdzie się rozpytać. Wygramoliła się za nim z trudem. Chciał ją zapędzić z powrotem do środka, nie dała się. Widocznie oboje musieli odetchnąć trochę od tej ciasnej przestrzeni pełnej jęków, krzyków, potrzebowała powietrza. Zresztą i tak skończyła im się benzyna.

Podtrzymywał ją, chwiejnym krokiem szli przez błoto pod łuk mostu. Droga wznosiła się nad nimi wysoko, niemal pod niebo. Od razu przy pierwszym przęśle dostrzegli stos kartonowych pudeł. Padła na nie bez sił, już nie mogła dalej iść, teraz przynajmniej miała pod plecami tekturę.

Wyprostowała i rozsunęła nogi, spróbowała ściągnąć spódnicę, zerwał z niej materiał wzdłuż dygoczących ud, piersi jak miechy, nabrzmiałe mlekiem, podskakiwały w rytm oddechu, zwinął bluzę i podłożył jej pod głowę, i dobrze zrobił.

W konwulsjach uderzała szaleńczo głową o tę poduszkę, a jej krzyk, jej zwierzęce wycie odbijało się echem od metalowego sklepienia mostu.

Starał się nie oślepiać jej snopem światła, chyba też nie chciał widzieć jej wykrzywionej twarzy, drobinek śliny w kącikach ust. Wciąż krzyczała, potwornie wielki brzuch wznosił się nad nią jak narośl.

Klęczał przy jej nogach, z latarką czołową skierowaną na rozwierający się krwawy otwór, w którym pojawiła się główka. Czekał, gotów chwycić dziecko. Główka się wynurzała. A potem lekko wyskoczyła na zewnątrz. Jakby jakaś silna ręka uciskała ten ogromny brzuch i wypchnęła jego zawartość. Noworodek się wyślizgnął i mięciutko pacnął mu w dłonie. Pępowinę bardziej wymacał, niż zobaczył. Wydobył ją palcem z masy śluzu i krwi i przeciął scyzorykiem. Patrzył na zakrwawionego dzieciaczka. Chłopiec, uświadomił sobie. Małym palcem starł mu z buzi śluz. Spróbował przetrzeć też oczka malutkie jak ziarnka soczewicy, dziecko cicho jęknęło. A potem się rozpłakało.

Pewnie dlatego nie słyszał kroków. Ani głosów. Już nie padało tak bardzo, ale płacz chłopczyka go ogłuszył.

Zbliżali się do nich. Wyłonili się z mroku pod mostem.

Soňa leżała na kartonach z podkulonymi nogami. Ból jeszcze nie puścił zdeformowanego brzucha. Już nie była na szczycie, ale jej twarz wciąż wykrzywiały skurcze.

Obstąpili ich ci, co przyszli, czarni chłopcy. W dżinsach, wiatrówkach. Jeden małolat pstryknął zapalniczką, inny miał latarkę, poświecił na maluszka w objęciach taty.

Tato w geście zdziwienia i bezbronności uniósł go w stronę przybyszów i uśmiechnął się do nich niemal przepraszająco. Mrugał, bo go oślepiali. Synek, który kwilił i popłakiwał, mieścił mu się na dłoni. W drugiej ręce tato wciąż trzymał scyzoryk.

Starzec z opadającymi na twarz strąkami siwych włosów przejechał snopem światła po zbolałym, zakrwawionym ciele. Chłopcy zbili się w gromadkę, któryś się zaśmiał. Z ciemnej głębi pod mostem wyłaniali się następni, stukali podeszwami po kamieniach, wiatr smagał ich strugami deszczu, mamrotali coś między sobą. Klęczącemu tacie, który tulił do siebie synka, przyszło do głowy, że wszystkie te dźwięki ma na sumieniu przyroda, że słyszy symfonię wszechrzeczy, które w ten sposób wyrażają swoją przychylność i wyśpiewują radość pod niebiosa.

Ale byli to ludzie. Więc podniósł się, a kiedy się połapał, że w jednej ręce wciąż ma otwarty nóż, mokry od śluzu i krwi z pępowiny, skierował go czubkiem w stronę przybyszów.

– Sa va? – zapytał starzec o zmierzwionych włosach.

– Sa va bjan!

– Szak om porte l kuto – oświadczył tamten i wyjął mu nóż z ręki.

Wokół niej skupiły się kobiety. Za nimi tłoczyły się dziewczyny, cała chmara. Obstąpiły ją, podkładały jej pod głowę swetry, głaskały ją, masowały obolałe ciało. Miały ze sobą wodę, wystarczyło kilka poleceń i te najmłodsze odstąpiły z powrotem w ciemność pod mostem.

Podszedł do niej. W obu dłoniach delikatnie tulił chłopczyka. Przyglądała się temu zbiegowisku wokół siebie spod wpół przymkniętych powiek. Nagle przez jej twarz przebiegł skurcz. I następny.

Patrzył na Sonię, znowu słyszał jej krzyk. Brzuch zaczynał z powrotem olbrzymieć nad jej łonem niczym wór. Miotała się, krzyczała i rozwierała nogi. Stadko rozgadanych pomocnic uspokajało ją, kobiety trzymały ją za ręce, ocierały czoło.

Myślał, że nie zdoła ruszyć się z miejsca, ale jakaś siła, większa niż jego bezwład, przesunęła go w jej stronę, w stronę gromady ludzi. Pomiędzy ramionami i łokciami kobiet widział, że szeroko rozsunęła uda. Z jej ciała wysuwała się nowa główka, na świat szykowało się jeszcze jedno dziecko.

Wtedy im pomogli. Bardzo im pomogli. W obozowisku mieli wodę, gorącą wodę, tyle ile trzeba. Ich uszmodruchane dzieciaki z radością odżałowały wieczorną kąpiel. Ktoś w końcu dodzwonił się do szpitala.

Na drogę wyposażyli Sonię w pełną butelkę do karmienia, jakieś szmaty, kłębki egzotycznej waty, cytrynę i mnóstwo drobnych słodkich owoców, jakich nowo upieczeni rodzice w życiu nie widzieli. A starzec w przyjacielskim geście pożegnania wcisnął tacie do ręki scyzoryk. Umyty, wyczyszczony. Tak, wtedy wszystko skończyło się dobrze.

Teraz most pokonali bez przygód, już znika z tyłu za nimi w bezkresie suchej przestrzeni.

– Ej, powiedziałeś niedomagać? – jęczy Soňa ochryple, a ten ton zwiastuje kolejne nieprzyjemności. – To przedwojenne słowo, już się go nie używa! – wyjaśnia. Obmacuje kaftan, grzebie w kieszeniach spódnicy w poszukiwaniu swojego ćpuńskiego sprzętu.

Zaraz potem tato oświadczył, że jej obecny pogląd – a mianowicie, iż zmulona świadomość jest bogatsza, bardziej otwarta na radość i pozwala lepiej pojąć los człowieka niż świadomość tego, kto niczym się nie truje – nie jest obiektywny, tylko, jak by na to nie patrzeć, wynika z nałogu.

– Dziadziejesz! Takich kazań nasłuchałam się w domu, niech to szlag!

– Ty też się starzejesz, nie myśl sobie. Rano masz wąską szparkę zamiast oka. Ciągle grzejesz. I tyjesz.

– Co za bzdury! Noga mnie boli i tyle!

– Nie wywiniesz się, możesz być pewna. Nikt się nie wywinie. Nie ma rady!

– Przestań mnie dołować!

– I ciągle narzekasz, zauważyłaś? Kiedyś taka nie byłaś.

A ponieważ mama dla odmiany znowu wyciągnęła srebrzystą fiolkę, tato wyrwał ją z jej dłoni i cisnął gdzieś na tył auta.

Zamachnęła się na niego zaraz, ale on już się nauczył zręcznie unikać jej ciosów. Do jej wrzasków też przywykli, ten jazgot piły motorowej przeciętną ludzką istotę przyprawiłby o paraliż. A oni tylko zamykali wewnętrzne uszyska. Tato szarpnął kierownicą, szaleńczo gestykulujący kierowcy, którzy zbliżali się z naprzeciwka, zmienili się w ginącą w zapomnieniu smugę, tymczasem mama przechyliła się do tyłu, objęła chłopca i wtuliła głowę w spocone zagłębienie jego szyi.

3. Charleville, les poètes maudits. Zdobywanie prowiantu. Przygotowania do występu. Brielle i dalej. Do Monachium. Koniec Zoszczenki. Do kraju spoko ludzi.

– A wiesz, co napisał Charles Baudelaire? Że Belgowie to nie ludzie. – Tato uśmiechnął się przez okno w stronę garstki ubranych w przeciwdeszczowe płaszcze organizatorów, którzy pokierowali ich w stronę parkingu miejscowego ośrodka kultury.

– Poza tym w Belgii podobno zbrzydło mu palenie, ale musiał palić, więc było to okropnie nieprzyjemne – wyjaśnił rodzinie, która wybrała się na wycieczkę do przygranicznego supermarketu.

– Zajmij go czymś – machnął ręką w stronę gostka, który snuł się za nimi między regałami i nie spuszczał ich z oka.

Mama z małym na ręku pociągnęła chłopca za łapę w stronę tajniaka i padła bez czucia w jego ramiona, jednocześnie komunikując powszechnie zrozumiałą mową ciała: wody! Z oczu kapią jej aktorskie łzy. A tato tymczasem przeleciał przez kasy. Potem za rogiem marketu rozdzielił między członków rodziny szwajcarskie czekoladki i miniaturowe superwędlinki, a także filigranowe plastikowe buteleczki z napojami witaminowymi, ma ich do licha i ciut-ciut, wszystko w torbach, w których legalnie przebywa tylko oficjalnie zakupiony croissant. Kiedy z nogawek posypały się małe buteleczki z etykietkami Jim Beam i Jack Daniel’s, oświadczył chłopcom, że są tylko dla niego, ale mama nie podzieliła jego poglądu.

– Dziwię się, że jeszcze nie mają przy kasach takich bramek jak na lotnisku. Tylko patrzeć, jak je zamontują, ale zanim się ogarną, my się obłowimy.

– A w ogóle to gdzie jesteśmy? – spytała Soňa, cała upaćkana niczym Murzynka, wycierając poślinioną chusteczką czekoladę z umorusanej twarzy chłopca. Pod każdą pachą ściska paczkę pieluch.

– Charleville – wyjaśnił tato. I wytrząsnął z rękawów jeszcze kilka puszek sardynek. Na kamery zarzucam gacie – ciągnął. – Nauczyłem się tego jeszcze za komuny. Miałem kumpla, co do polskiego czy węgierskiego Tuzeksu wchodził w krótkich spodniach, a wychodził w trzech parach dżinsów. Wystarczyło je opylić zaraz za rogiem i potem dawaliśmy w rurę przez tydzień. Ech, młodość!

– O której dzisiaj mamy występ?

– A z kolei w Nowym Jorku miałem znajomego, który przyszył sobie specjalne kieszenie w palcie, od środka, tam kradliśmy książki i na przykład steki, no i on kiedyś taki kotlet, który wyciągnął z zamrażarki, wpakował do tej kieszeni razem z drogim albumem, dureń… A ja mieszkałem z jedną dziewczyną i jak jej usmażyłem te kotlety, to zaczęła kręcić nosem: Stolen steak? Nie będę tego jadła! Dla niej to była normalna kradzież.

– Z dziewczyną?

– Jedną z tych, które znałem, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie.

– Hmmm.

– Przestań, to były tylko materace, na których trenowałem, zanim cię poznałem. Żebym mógł ci dogodzić! Kradłem zawsze tylko jedzenie, i to niedużo, bo nie miałem nic. Moim bohaterem był Gavroche. Ta scena, jak zachachmęcił żarcie łabędziowi, żeby nakarmić dwóch zagubionych braci… to mam wryte w mózg. Kiedyś to zagramy! Ale wasze pokolenie już nie czyta Wiktora Hugo, w sumie wcale się wam nie dziwię.

– Wszystko plączesz.

– Może i plączę. Ale przecież wszystko jest poplątane.

– Powtarzasz się!

– Przepraszam!

– Zmieńmy temat.

– Dlaczego?

W samochodzie w czasie sjesty tato zaproponował mamie, że w miejscu narodzin Charles’a Baudelaire’a mogliby zaprezentować wiersz Mistrza pod tytułem Padlina, w którą wcieliłaby się ona, a chłopcy krążyliby wokół niej w rolach much ścierwic, podczas gdy on by recytował, ale tak, żeby była w tym jakaś nadzieja. Ale ona ucięła jego wywód, bo w Charleville urodził się inny wielki poeta.

– Aha, ale to przecież ten, co chodził z Baudelaire’em, co nie? To były cioty! Tylko nie wiem, czy umiałbym zagrać ciotę…

– Nie, to był inny poeta, co chodził z facetem ze swojego miasta – powiedziała Soňa, nie odrywając wzroku od komórki. Nie zamierzała odpuścić.

– Jeden pies, wszyscy byli przeklęci.

– Skoro tak uważasz…

– Przecież nie mogę wszystkiego pamiętać – burknął tato. – Nam nie dali się uczyć, wiesz o tym? Nie każdy się urodził jako aksamitne dziecko! Z tyloma możliwościami. W wolnym kraju! Jako dziecko aksamitnej rewolucji, Soniu, tak, ciebie mam na myśli!

– Słuchaj, a ty w ogóle masz maturę?

– Jasne, że mam, i to bardzo ładną, jest gdzieś tam z tyłu.

– He, he, he!

– Tyle że mnie zgarnęli w klasie maturalnej, nie mówiłem ci?

– Kto cię zgarnął?

– No, StB. Wtedy to było tak, wiesz…

– Daj spokój. Znam to od taty.

– Tak?

– Tylko że mój tato był po drugiej stronie.

– No i później byłem u czubków, trafiłem tam na terapię przez sztukę. Była tam jedna pielęgniarka, to znaczy było ich więcej, przynosiły mi książki, te zakazane też, podobało im się, jak recytowałem. A jedna lekarka, właściwie psycholożka, była strasznie za mną.

– Aha, w kółko to samo.

– W rzeczywistości stała się moją niewolnicą. Czuby miały spacery, gimnastykę, ping-ponga i takie tam zawracanie dupy, a ona mnie z tego wszystkiego zwolniła. Cały czas siedzieliśmy u niej w gabinecie. Fajna była!

– Czyli w sumie dobrze ci tam było.

– Przede wszystkim chciałem się wymigać od woja. Kto wie, gdzie by nas Ruskie posłali! Do Afganistanu? Do Polski?

– I wywinąłeś się…

– No, dzisiaj już ci to mogę powiedzieć, jesteś dorosła. Ona podobno miała orgazm tylko ze mną, więc w ogóle mnie stamtąd nie chciała wypuścić. Potem to już było przegięcie.

– Bidulku ty mój!

– No, koszmar, mówię ci. Ale zawsze znajdzie się ktoś, kto człowiekowi pomoże. Na tym polega sztuka wojowania.

– Przestań, jakiego znowu wojowania? Dzisiaj? Mój tato… Te pampersy są naprawdę doskonałe. Chyba mi je dali, bo myślą, że jestem jedną z tych zdesperowanych uchodźczyń.

– Co ty opowiadasz! Tutaj wszystkie kobiety dostają takie rzeczy, nie tylko uchodźczynie. To bogaty kraj, no.

– Tak uważasz?

– Tak.

I tato przelazł na tył auta, za śpiwory i kontenery, i stosy książek, i pudło z chińskimi zupkami, i grzałki, i co tam jeszcze mają, otworzył jakiś zeszyt i gryzmoli, gryzmoli…

– Przejechało się tą furą ładnych parę kilosów! – Tato poklepał deskę rozdzielczą, a przy tym gna po autostradzie wśród wiecznie zawodzących wichrów, napierających na skrzydła wiatraków, które szpecą krajobraz podmokłej równiny… – Już ci chyba mówiłem, że forsę na tę brykę załatwiłem, kiedy Czesi wstępowali do NATO i Unii, zjechałem kawał Europy z wierszami, wszędzie mnie zapraszali, bo za komuny siedziałem w pierdlu za poezję opozycyjną. To było, mówię ci, eldorado! Tak, było, minęło!

– Tysiąc razy już to opowiadałeś. Że byłeś wtedy na topie…

– Buraki ze Wschodu to była dla nich atrakcja. Jeszcze za Havla, wiesz?

– Ale teraz już jest inaczej, prawda?

– Hm.

– Teraz mamy problemy, prawda?

– No, sytuacja się zmieniła, to jasne, coraz mniej jest twórczości spontanicznej, bitnickiej, powiedziałbym, teraz wszędzie są te pieprzone komisje. Milion mejli o każdy bzdet! A etniczny aspekt sytuacji też nam za bardzo nie sprzyja, mówiąc wprost.

– Bzdury, oboje widzimy, że nigdzie nas nie zapraszają po raz drugi.

– No!

– Zaczynamy być zmęczeni, powiedziałabym.

– No bo zmontować wieczór poetycki a wymyśleć rodzinne przedstawienie to zupełnie co innego, wiesz? Żeby się to kupy trzymało, rozumiesz? Poza tym wtedy miałem zupełnie inne potrzeby, nic się na to nie poradzi!

– Przestań bredzić. Brali nas, kiedy chodziłam z brzuchem. Mało razy się ulitowali nad dzieciakami? Ten twój geniusz nie ma tu nic do rzeczy.

– Ty! Patrz, gdzie jesteśmy! No rozejrzyj się porządnie… pamiętasz?

Właśnie prześmignęli autostradą obok tablic wskazujących kierunek na Brugię. Tato zupełnie niepotrzebnie zaapelował, żeby porządnie się rozejrzała, skoro właśnie tutaj jej oko zostało na synowskiej halabardzie.

To było tak.

Wylegiwał się właśnie w tyle auta, polował na pomysły, ale strzeliło mu to do głowy dopiero, kiedy Soňa wyguglowała, gdzie są, gdzie ten festiwal właściwie się odbywa. Na południu Holandii w Brielle, festiwal rebeliantów gezów…

– Patrzcie, kurde – poinformował potem rodzinę i chłopców. – W tym Damme umarł Dyl Sowizdrzał. Mieliśmy to w podstawówce, jak wprowadzali u nas komunizm: wojna wyzwoleńcza narodu holenderskiego przeciw zaborcom. Czytałem o tym, jak byłem mały, w wariatkowie dla dzieciaków. Stronnictwo gezów? No to dzisiejszy występ mamy załatwiony!

Soňa krążyła po scenie w roli okrutnego księcia Alby, w kapturze z wyciętymi otworami na oczy, zrobionym z worka po nawozie, który się poniewierał za miejscowym supermarketem. Idealnie przywodził na myśl inkwizycję. Zmulona na maksa, wyciągała szpony w stronę chłopaczków, którzy robili za rebeliantów ze stronnictwa gezów.

Chłopiec grzmocił w bębenek, broń miał w pogotowiu, maluch wisiał nad sceną w tradycyjnej holenderskiej kołysce w kształcie drewniaka i symbolizował przyszłość Niderlandów, podczas gdy tato, z gomółką sera za pazuchą ludowej koszuli wypożyczonej z rekwizytorium, wyobrażał Dyla Sowizdrzała. A kiedy wyśpiewywał na całe gardło pieśń bojową gezów:

Wyprujcie księciu z Alby trzewia,

i rzućcie mu je prosto w twarz!

chłopiec wymierzył mamie cios, ta się zachwiała i upadła prosto na jego halabardę, a kiedy z wyciem tarzała się po podłodze, nie tylko straciła oko, ale jeszcze porządnie poobijała sobie żebra.

No a teraz po prostu pojechali dalej i gnali przez Niemcy, jechali zygzakiem, omijając dawne zimowe postojowiska, bo w tutejszych urzędach chłopcy mieli przechlapane, co więcej, pewien zaprzyjaźniony squat, jedno z tych miejsc, gdzie zazwyczaj odpoczywali i uzupełniali raczej mozaikową edukację szkolną chłopca poprzez tzw. nauczanie domowe, spłonął całkowicie, inny zmieniono w hostel dla podróżujących młodocianych milionerów, no a w jednym z kulturhausów, gdzie tato miał znajomości jeszcze z czasów tuż po upadku żelaznej kurtyny, zrobili teraz ośrodek dla pisarzy – uchodźców z Egiptu, Algieru, Turcji, Syrii… A w innych miejscach, gdzie pchali się tłumnie miłujący sztukę wschodni Europejczycy, zastali nowe azylhausy dla ludzi, którzy naprawdę byli w potrzebie. Z kolei tam, gdzie kiedyś była niewielka alternatywna farma, teraz działała nowiuteńka feministyczna strefa NO MAN – NO PIG PLACE, co Sonię w pierwszej chwili zachwyciło, ale potem zmieniła zdanie. W innym malowniczym miasteczku wpadli na rozwrzeszczaną demonstrację, co prawda nie wiedzieli, w jakim temacie obywatele manifestują, ale kiedy kilku miejscowych postanowiło przewrócić ich nieustępliwą brykę z dziećmi w środku, tato jednak wrzucił wsteczny, no i pojechali dalej. Ale na placykach i błoniach, gdzie dawniej rozglądali się za ludźmi sobie podobnymi, z którymi byłoby im po drodze, teraz formowały się sznury wycieńczonych uchodźców, pilnowanych przez uśmiechniętych, dwumetrowych, jasnowłosych, niebieskookich, szczupłych, umięśnionych, uzbrojonych po zęby policjantów i żołnierzy, którzy na potęgę czynili dobro.

Soňa czasami nie mogła się powstrzymać, bywało, że się przebierała, tak dla aktorskiego sportu, i szła w tłum, a o ile pozostałe damy nie wykopały jej z kolejki, przynosiła do auta paczki z żywnością czy artykułami higienicznymi, czasem nawet środki czystości, z którymi i tak nie wiedziała, co zrobić.

Dopiero w Monachium trafiła kosa na kamień.

Otóż komisarz sławnego festiwalu z tradycjami FREIESTHEATER zawezwał ich na rozmowę: najpierw zobaczy, co tam mają, a dopiero potem zdecyduje, w jakiej kategorii wystąpią i czy w ogóle załapią się na festiwal, który oczywiście odbywał się z okazji czterechsetlecia śmierci Williama Shakespeare’a, co jest ważne, ponieważ oznacza to pieniądze.

Na stole przed komisarzem leżała otwarta metalowa kasetka, w której pyszniły się banknoty we wszystkich kolorach UE. Facet jest przystojny, blask jego zębów oraz połysk butów, najwidoczniej szytych na miarę, harmonijnie ze sobą współgrają, co nieco deprymuje oboje oberwańców. Komisarz ma na czole misternie ułożony lok, a kiedy mówi o literaturze, wzrok zasnuwa mu się leciutką mgłą rozmarzenia i podziwu. Spojrzenie ma nieprzejrzyste, rozbiegane, wręcz hölderlinowskie, jak szepnął tato mamie do ucha.

Biuro mieści się na parterze. Z otwartego na oścież okna rozpościera się widok na pozostałe trupy aktorskie w różnych stadiach prób lub też zbijania bąków. Tatarska grupa Świt Krymu właśnie zajęta jest rozgrzewką. Gruzini z zespołu Ostra Szabla Taty cudują z ostrymi przedmiotami. Jest tam wesoło i gwarno, bo na podwórze wsypali się Afgańczycy o nieśmiałych uśmiechach, w turbanach i kolorowych szatach, oraz kilku Czeczeńców z kolejki uchodźców wijącej się przez rynek. A grupa autentycznych ludowych muzykantów z Ukrainy właśnie odrapuje trąby ze śniedzi, ku uciesze i zainteresowaniu wałęsającej się wokół międzynarodowej drobnicy. Ale tacie wystąpiły na czoło kropelki potu.

– Niby jak mieliśmy zapowiedzieć się mejlowo na rok do przodu, przecież byliśmy tu już tysiąc razy, do cholery!

– Mówi, że mieliśmy i tyle!

– Jasny gwint! Zawsze wystarczyło przyjechać! Przecież byli zadowoleni! Przecież wszyscy mnie znają!

– To było za Havla, tak?

Tato stracił rezon.

– No… faktycznie, wtedy chyba było mniej zespołów…

– I masz mu wyjaśnić, jakim cudem w Zimowejpowieści występuje Praojciec Czech.

– No… przecież… Jak Antygon zbliża się do czeskiego wybrzeża, to majtek krzyczy: „Wokoło snują się ciągle dzikich zwierząt stada”. I wtedy pojawia się Praojciec Czech!

– Jakoś mu się to nie widzi.

– No… to jest pomysł poniekąd… alternatywny. Ale ponieważ jesteśmy Czechami, a to jest jedyny utwór Shakespeare’a o czeskiej ziemi, to chyba gra gitara, nie? Mamy do tego prawo!

– Mówi, że ma inne zdanie.

– Przetłumaczyłaś mu to jak należy?

– No jasne!

– Weź mu powiedz…

– Przestań, i tak wyszliśmy na idiotów! Idziemy!

Aż tu nagle kulturhausem wstrząsnęły przerażające krzyki. Wrzaski niosą się po parterze, wypełniają też pomieszczenie, w którym odbywa się rozmowa z komisarzem. On również się zaniepokoił, machnął w ich stronę ręką, pędzą do drzwi.

Scena, która ich zaskoczyła w sąsiednim pokoju, zmusiła Sonię do zasłonięcia chłopcu oczu.

Wielce poważany, światowej sławy szekspirowski aktor Zoszczenko, genialny odtwórca ról Makbeta, Kalibana i Henryka IV, leży na posłaniu w kałuży krwi. Z piersi sterczy mu sztylet. Misternie zdobiona rękojeść jeszcze drży. Komisarz krzyknął i wyciąga z kieszeni komórkę. Tymczasem do otwartego okna rzuciło się całe podwórko, okrzyki zgrozy zdają się nie mieć końca.

– Nie chcą nas! Wiesz, może ten kierownik co nieco w życiu przeczytał… – oświadczyła mama sarkastycznie, kiedy szli po parkingu szlakiem plam z oleju. – I może też potrafi rozpoznać na kilometr śmierdzącą szmirę!

– Ten typ nie wie, co to postmodernistyczne, alternatywne, multikulturowe podejście do sztuki!

– To wszystko już było!

– Tak czy inaczej to bzdura. Ale koszmar z tym Zoszczenką, co nie? Pewnie odwołają festiwal?

– Myślisz tylko o sobie. Biedny Witalij Siemionowicz, pewnie miał rodzinę. Kto to mógł zrobić?

– Trudno powiedzieć. Poza tym z Ruskimi nigdy nic nie wiadomo. Może nagle zrobiło mu się czegoś żal, miał chandrę, no i… Też go lubiłem.

– Nie musisz ze wszystkiego kpić. Nie zawsze jestem w nastroju! I co teraz zrobimy? Kasa się skończyła, Jezus Maria…

– Nie wzywaj imienia Pana Boga nadaremno! I niepotrzebnie. Może stanie się cud.

– Doprowadzasz mnie do szału! Tylko kłapiesz dziobem, jesteś egoista i manipulator!

– Ej…

– I alkoholik! I pajac! I świr!

– Ja też czasem żałuję, nie myśl sobie.

– Boże ty mój! Wtedy w Trenczynie na festiwalu Pohoda mówiłeś mi, że jestem najlepsza! To było piękne! A ja ci wierzyłam!

– Bo to była prawda!

– Uaaaa! Pchich!

– Słuchaj, Soniu, zawsze sobie wyobrażałem, że tego majtka, co w Zimowej powieści krzyczy to o czeskiej ziemi, zagra nasz synek!

– Co?

– „Wokoło snują się ciągle dzikich zwierząt stada”.

– O Jezu! Nasz synek miałby to wykrzyknąć?

– Że przemówi! Może akurat mu się zachce!

– Oby! – Soňa zaczęła płakać, klęknęła, objęła chłopca i rozszlochała mu się w szyję.

– Pomyśl, Soniu, o tych biednych uchodźcach ze zbombardowanych domów, z wymordowanych rodzin, niektórzy z bliznami po torturach, nieszczęśnicy, nie wiedzą, co z nimi będzie… My mimo wszystko mamy dobrze!

– Pocałuj się w dupę!

– Pojedziemy do Budapesztu, a potem na Słowację, co, Soniu?

– Co znowu?

– Słowacja! To niedaleko od domu. Do Sazawy rzut beretem. Opowiadałem ci przecież, jak mój tato i brat założyli tam słynny motokros, wiesz, te zawody na motocyklach.

– Tysiąc razy mi opowiadałeś, jaki był z ciebie bidulek.

– Ciągle się naparzaliśmy z bratem w tej stodole. Jest sporo starszy. Trzymali tam z ojcem maszyny wyścigowe.

– To już będzie z niego stary dziad! To ci dopiero będą przedpotopowe motokrosy!

– A żebyś wiedziała, że motokros w Poříčí nad Sazawą to nie byle co! Jeszcze dzisiaj! Naprawdę!

– Jasne.

– Chciałbym to pokazać chłopcom.

– Nie, serio?

– Wsiadaj pierwsza. Czekaj, przytrzymam ci drzwi. Chłopaki, ruchy, hop, wsiadajcie! jedziemy na Słowację, do domu!

– Do domu, tak? Tylko ty jesteś z Czechosłowacji, ty Dziadosławie – rzuciła Soňa, już się rozsiadła w aucie.

– A żebyś wiedziała! I zawsze będzie mnie wkurzać, żeśmy się rozdzielili ze Słowakami. Do śmierci będę Czechosłowakiem, ale moje dzieci są już niestety tylko Czechami. Tak samo jak ty. Jak to jest być tylko Czeszką? Nie czujesz, że czegoś ci brakuje?

– Dlaczego?

– Ja jestem ciągle emocjonalnie związany z Czechosłowacją, moją ojczyzną. – Walnął pięścią w ścianę auta, splunął przez okno i nacisnął klakson.

– Dlaczego?

– Przyzwyczaiłem się.

– A ja bym powiedziała, że w sumie to w ogóle nie ma znaczenia.

– I masz rację.

– Pchich!

– Ej, nie płacz. Wystraszysz chłopców, no, nie ma o co płakać.

– Ale to mi pomaga.

– A, jak tak, no to dobra.

– Już nawet płakać mi nie wolno.

– Wolno, wolno…

Strugi deszczu uderzają w okna. Potoczek tuż obok przydrożnego parkingu pieni się i burzy w betonowym korytku, wezbrany nurt faluje.

Zaspana Soňa dziugnęła tatę rozczochraną głową.

– Jedziemy?

Z niedowierzaniem spojrzała na pliki banknotów, niebieskie, różowe, ale też zielone, żółte i fioletowe, które tato międli w dłoniach. Przeniosła wzrok na podłogę, a tam kasetka.

– Oszalałeś. Przegiąłeś.

– No coś ty. Nikomu nie stanie się krzywda! Na mur-beton są ubezpieczeni. Skoro mają wszystko dopięte na ostatni guzik z takim wyprzedzeniem, to znają się na rzeczy, nie bój nic!

– Zamkną cię!

– Spoko, wszystko zamiotą pod dywan.

– Tak myślisz?

– Przypomnij sobie, jak tam było. Nic, tylko cierpiące narody. Nie zrobią żadnego dochodzenia.

Opuścił szybę i wyrzucił pustą kasetkę do potoku.

Na kolanach trzyma teraz swoje zabazgrolone zeszyty, a na nich mapę samochodową.

– Musimy jechać przez Węgry, mamy tam przedstawienie. Wiem, jak tam jest.

– Ta?

– No pewnie. Węgrzy są spoko ludzie, luzaki.

– Tak uważasz?

– Zobaczysz!

4. Chwile wypoczynku w uzdrowisku. Komisarz na tropie. Gdzie jest ukryta kasa? Keleti pu. Iwan i Waśka. Dramat na basenie. Tragedia pływaków. Kto gra Otella? Skąd odleciał Iggy Pop?

WIECZNAMŁODOŚĆSŁOWA – NASZŚWIAT – SHAKESPEARE 400 – BUDAPESZT! widnieje na plakacie wiszącym przy biurze festiwalowym, z którego właśnie wyłonił się uśmiechnięty tato.

– Wchodzimy zaraz po Otellu – ogłosił rodzinie z nosem w programie, a wiaterek znad rzeki owiewa wyspę Małgorzaty i porusza kartkami w jego dłoniach.

– Patrzcie, wszędzie tutaj spaliśmy z kumplami. – Pokazał okoliczne chaszcze. – Ale my znajdziemy sobie teraz najlepszą miejscówkę w życiu, będziemy siedzieć pod prysznicem, aż nam się znudzi, sami zobaczycie te luksusy. Węgierska kuchnia jest fantastyczna!

Mama też się uśmiecha, potakuje, kiedy tato opisuje te rozkosze i błogości, w jakich będą się pławić w czasie kąpieli termalnych i błotnych w samym sercu budapeszteńskiej wyspy, w słynnym uzdrowisku, obok którego właśnie przechodzą.

Nosy drażni im nieco zatęchły, ale wcale nie odrażający zapach solnych błot, przez szczeliny w ogrodzeniu patrzą na pływaków, którzy się tam pluskają. Są tu i tacy, którzy pławiąc się w basenie, pogrążeni są w lekturze, wyjątkowa węgierska woda unosi też szachistów, odcedzających kartofelki w czasie długiego namysłu nad kolejnym ruchem… Na kawałku wolnej przestrzeni obok sztucznej fali grupka utytłanych ludzi dalej oblepia się szlamem, wre tu również potyczka, błotni ludzie naparzają się capiącymi plackami. Od tego całego jazgotu i harmidru chłopcu kręci się w głowie, na skórze czuje słony pot. W pobliżu widać drewniane kabiny, kioski pełne smakołyków, a przede wszystkim zieloną murawę pełną ludzi wylegujących się na słońcu i oddających się różnym formom wypoczynku.

– Ojeeeeej – uśmiechnęła się mama od ucha do ucha – tutaj naprawdę odsapniemy. Popływamy sobie. A potem szybko do domu! Chłopcy, nareszcie zobaczycie kraj rodzinny!

– Jasne – podłączył się tato. – I w końcu ubierzemy się porządnie. Tylko popatrz, jak wyglądamy.

– No właśnie – mówi mama.

– I kupimy milion prezentów – ciągnie tato. – Wywalimy te wszystkie klamoty, które włóczymy ze sobą, zobaczysz! Wszystkie, do ostatniej karimaty!

– Dobra!

– Jeszcze tylko dzisiejszy występ i srrru!

– Jasne!

– I wiesz co? W domu, to znaczy w Czechach, możemy założyć własny teatr! Spokojniusio!

– Ej, nie bądź taki hop do przodu…

– Nie, no pewnie! Najpierw sobie odpoczniemy, jasna sprawa.

– A chłopcy…

– Muszą iść do szkoły, wiem! I wiesz co? Teraz możemy sobie pozwolić na najlepszych lekarzy, doskonałą opiekę, wszystko. Nic się nie bój!

– Tak, tak – przytaknęła mama. Nagle jej wzrok zaszedł mgłą, oko uciekło w bok… poczuła ukłucie w spuchniętej nodze… Pociągnęła chłopca za rękę do najbliższego kiosku, potknęła się i szarpnęła go za ramię.

– Soniu, ale numer z tym Otellem, to dopiero!

Soňa zamówi sobie wino. Chłodzone.

– Otella gra goryl! To dość odważne, że białą dziewczynę dusi zwierzę. Siądziemy, co? Ale gorąc. Chłopcy, cola? Sok? Weźcie jedno i drugie. No i widzicie! Już jesteśmy!

Faktycznie, są. Są opodal uzdrowiskowego parkingu, tutaj mogą mieć na oku swoją brykę w masie innych bryk. A więc usiedli na ławce, popijają, żują hot-dogi i meleg-sandwicze, prażoną kukurydzę… Opychają się frykasami, tym razem normalnie kupionymi w kiosku… A jak tylko komuś czegoś się zachce, tato zaraz skacze do okienka. Papiery i niedojedzone resztki wrzucają do cementowego pojemnika na śmieci.

– I będziemy utrzymywać porządek i oszczędzać, teraz, kiedy mamy kasy jak lodu! – ucieszył się tato.

– A z tą małpą… Może u Węgrów nie ma tylu obrońców zwierząt? – dodała mama.

– Albo to oswojona małpa z zoo. Czy z cyrku.

– Może i tak. Goryle są przecież inteligentne!

– Chłopcy, słyszycie, co mówi mama? Goryle są inteligentne prawie tak samo jak ludzie. A może nawet bardziej? Dlaczego nie mogłyby występować w teatrze? Mama ma rację.

– Pewnie – ucieszyła się mama, a jej dłonie już błądzą w kieszeniach spódnicy.

– Chłopcy, chcecie jakieś pisemko? Za moich czasów były tylko badziewne pionierskie szmaty, wam to dobrze! Chcecie to z Marsjanami czy z Indianami?

– Przecież to po węgiersku, szkoda pieniędzy…

– Ale obrazki są takie same jak u nas. Chłopcy, wiecie co? Kupię wam oba! Możecie się potem zamienić. Przecież jesteście braćmi, żadnego wyrywania sobie z rąk.

– O Boże! – jęknęła mama, a fiolka w jej dłoni podjechała do ust i uderzyła o zęby, aż zadzwoniło.

I nagle dostrzegli go oboje.

Komisarz. Ten gość z Monachium.

W tym samym garniturze, jakby od razu ruszył ich tropem. Stoi przy ich samochodzie. I przysuwa się do okna, zagląda do środka. Bębni palcami po masce, wydyma usta, pewnie gwiżdże. Wspina się na palce w tych swoich wyglancowanych butach i lustruje ich gablotę. A w ręku ma komórkę.

Śmignęli wszyscy za kiosk. Błyskawicznie. Schowali się za budką i za tym cementowym koszem na śmieci.

Mama przykucnęła z maluchem na rękach, oparła się plecami o drewnianą ścianę. Chłopiec się do niej przytulił, też filuje zza kosza.

– Soniu!

– Hm.

– Podaj mi go, jak cię rozbolą ręce!

– Teraz wszystko mnie boli.

– Poczekamy chwilę, zaraz się ulotni, nic się nie dzieje!

– To my musimy się ulotnić, i to już! Pies drapał auto, ten stary rzęch. Tylko szkoda komórek. Chciałam zadzwonić do taty.

– Soniu, przecież…

– Idziemy do hotelu, nie? Mamy dokumenty, więc o co chodzi?

– Soniu, jak by ci to…

– Hajs masz przy sobie, tak?

– Nie… Schowałem w tym starym wydaniu Moby Dicka. Tym, co się rozpada, z Penguin Books. Błyszczące książki w miękkich okładkach ktoś mógłby gwizdnąć, ale Melville jest obszarpany. A Zbrodnię i karę mam po rosyjsku, tego też nikt nie tknie!

– Co? Nie masz kasy przy sobie?

– Wziąłem tyle, co na wydatki. I wydałem.

– No nie!

– I jeszcze schowałem trochę w Don Kichocie z Taniej Książki, tam też nikt nie będzie szukał.

Wloką się po moście Małgorzaty, walcząc z wiatrem, który wieje znad Dunaju. Na chwilę przyszło jej do głowy, żeby złapać chłopców i skoczyć, wiatr wydąłby jej spódnicę… Tutaj, nad Dunajem, każdemu to musi przemknąć przez głowę, pomyślała.

– Prosto na dworzec! – usłyszała za sobą. – Na Keleti! Tam odpoczniemy! Umyjemy się! Tam spaliśmy tysiąc razy z chłopakami, nie ma problemu, raz nawet mnie tam zamknęli…

Tato pokrzykuje, a wiatr obsypuje ich śmieciami i pyłem wirującym ponad balustradą mostu. Ale oto już się zbliżają do nabrzeża, to dobrze, bo spuchnięta noga coraz bardziej daje się Soni we znaki.

– I po co cię wypuścili!

– To było jeszcze za komuny, tego nie będą mieć w rejestrze, spokojna głowa…

Przedarli się przez tłum do hali dworcowej, przemknęli obok posterunku policji, minęli stoisko pomocy humanitarnej. Wloką się razem z rozlazłym tłumem, wielogłowy smok kolejki wije się w grupach po pięć, dziesięć osób, dzieciaki na rękach.

Przeszli przez drzwi i znaleźli się w koczowisku, ludzie siedzą wokół tobołów, obojętni na komunikaty, na pośpiech podróżnych… Zabijali nas, gwałcili, wystukuje na klawiaturze facet pochylony nad swoim lapem… Pędzili nas, mordowali… Leżą na polówkach, karimatach, wokół zgiełk dworcowej bieganiny i zamieszanie… Błagaliśmy ich, płakaliśmy… Góry nas nie skryły, ludzie nie ochronili… Uciekliśmy za morze, ocaleliśmy… wystukuje facet ogłuszony ochrypłym hałasem zapowiadanych odjazdów i przyjazdów… Droga prowadzi donikąd, ale jesteśmy na świecie.

– Uiiii – jęknęła mama, bo właśnie nadepnął jej na nogę podążający gdzieś szybkim krokiem emir w powłóczystej szacie, z zielonym zawiniątkiem pod pachą, który przybył nie wiadomo skąd… Krzyki i zgiełk wypełniają halę pod sam sufit, jakby w szklance wrzała woda i miała zaraz wykipieć.

– Mówiłem wam, że można się tu przespać. Przynajmniej jesteśmy najedzeni!

– Dureń!

Wokół nich sprzedawcy przepychają wózki z kanapkami i gazetami, podróżni ciągną walizki na skrzypiących kółkach.

W jednym rogu majaczy samotnie jakaś wysoka postać, wyraźnie wystaje ponad tłum… Chłopiec dostrzegł żywy, niespokojny żar w oczach tego człowieka, wysokiego starucha, i wydaje mu się, że… że on wypatruje właśnie ich. Tak, pomachał do nich! Mały pociągnął mamę za spódnicę. Tatę chwycił za rękę. Zatrzymał się. Gapi się na tamtego.

– Synu, cieszę się, że wszystko cię interesuje. Tak, tak, obejrzyj tu sobie wszystko dokładnie! Kto wie, kiedy znowu tu przyjedziemy.

– Jak wyjdziemy z kryminału, tak? – syknęła mama.

Wielki dziadyga odkleił się od kąta, z którego im się przyglądał, już się przepycha między uchodźcami, sunie powolutku nad turbanami, fezami i czapkami prosto w ich stronę.

– Dałeś dupy, ty kretynie! A mały musiał akurat narobić w pieluchę…

Mama wścieka się i krzyczy, przyciskając śmierdzącego malucha do piersi, ciągnie przy tym chłopca za rękę, szarpie go w amoku, aż łzy napłynęły mu do oczu, mało mu tej łapy nie wyrwała ze stawu.

Ni stąd, ni zowąd jakiś podróżny przejechał mamie po obolałej nodze wózkiem pełnym słoików z pomidorami i papryką, po czym wtopił się w rozjazgotany, ciemny tłum, kłębiący się niczym kipiel cieni.

– Auuu-chcę-stąd-iść-uuuiii!…

– Soniu, puść go! Soniu! Oprzyj się o ten słup! Synu, nie płacz…

Chłopcu nagle trysnęły łzy, tato rozmazuje mu je rękawem po brodzie, wokół nosa, po policzkach.

– Przecież jesteś duży, patrz, twój braciszek jest mały, a nie płacze.

– Ale przecież on… – odezwała się mama z podłogi, skulona, bo właśnie zjechała plecami po słupie.

– No, weź przykład z braciszka!

– Który nigdy nie płacze, jeśli jeszcze nie zauważyłeś.

– Wszystkie dzieci płaczą, ty też płakałaś. I ja płakałem.

– Ale on nigdy nie płacze.

– No i dobrze, to znaczy, że jest silny. Silny okaz, mówię ci.

– Nie płacze, bo nie umie, tak myślę.

– To dobrze, nie?

– To źle. Bardzo źle.

– Przestań, ciągle coś ci się nie podoba!

Świdrują się nawzajem oczami. Wokół nich i przez nich przelewa się fala uchodźców, słychać głosy z megafonów ogłaszające stacje i spóźnienia, płacz dzieci, krzyki z ciągnącej się w nieskończoność kolejki. Wgryźli się w siebie wzrokiem, wreszcie do nich dotarło…

– Przede wszystkim się nie kłóćcie!

…że to było po czesku. Oboje omietli spojrzeniem zapłakaną buzię chłopca, mama z uśmiechem zdziwienia, tato z rozdziawioną gębą… Doszukują się źródła tego głosu, ale ich wiecznie milczący synek stoi w cieniu, który padł nagle na nich wszystkich.

– Moi miłyje – odezwał się dryblas. Przemówił basem, jak można się było spodziewać, ale jakoś tak przymilnie i miękko. Chłop jak dąb ze strąkami rudosiwych kłaków, z wielkim sterczącym nosem, stoi przed nimi w błyszczących niebieskich dresach z żółtymi lampasami.

A chłopiec się gapi. Tamten wygląda zupełnie tak samo jak tato, przemknęło mu przez głowę.

Sobowtór taty ściska w ręku program festiwalu zagięty na stronie, na której widnieje niewielkie zdjęcie ich gabloty i całej rodzinki. Są w kostiumach i charakteryzacji, ale można ich rozpoznać. A ta wielka fotografia na całą stronę to przecież portret geniusza Zoszczenki.

– Ja tu, żeby powitać wielikiego chudożnika Witalija Siemionycza Zoszczenkę. A tu wy! Was szukam! – Wielkolud stuknął palcem w ich zdjątko. – Wiesz ty, kto ja? – zwrócił się do taty, wbijając w niego wzrok.

A tacie od tych wszystkich wrażeń opadła szczena, wytrzeszczył oczy, nagłe zdumiewające olśnienie odmieniło mu twarz. Tamten szczerzy do niego zęby.

– Ja dołgo nie był w matczyźnie. W mowie rodzimej mam dziurki. Ja szykuję za wami do uzdrowiska. Ja do ciebie zatęsknił się!

Przewyższa tatę o głowę. Jest bardziej postawny. Starszy od niego. Ma brunatne plamy na grzbietach dłoni. A młodzieńcze ramiona wciąż krzepkiego starca? Niczym skały.

– Zoszczenka uż niet, faszisty ubili – powiada. – Ale tyś tu! Wiesz już, kto ja? Ja Iwan, twój rodzonyj brat.

Chłopiec gapi się na jego nos. Przeniósł wzrok na tatę. Te policzki. Wielkie usta. Już i Soňa widzi podobieństwo.

Chłop położył tacie rękę na ramieniu.

– Miłyj moj!

– Bra-a-cie! – wyjąkał tato.

Objęli się. Diabli wiedzą, czyje kości zaskrzypiały głośniej.

– To jest moja żona Soňa! A to są moi synowie. Bliźniaki!

– Wiem, wiem – przytaknęło chłopisko. – Na wagzał wy wyszli. Nie gracie? Wy ujeżdżacie?

– Tak!

– Niby dokąd? I za co? Stary durniu! Nawciskałeś nam kitu, że się wykąpiemy w uzdrowisku! Jak nam będzie dobrze! Jesteśmy brudni jak święta ziemia… – parsknęła Soňa.

– Gdzie jedziecie?

– Nigdzie – powiedziała mama i oparła głowę o filar.

– Wy pojedziecie ze mną!

– Dokąd? – zapytał tato.

Soňa uderzyła potylicą o słup, po czym zamarła, może przesadziła i grzmotnęła się porządnie… Jej oko patrzy w jakiś punkt na oszklonej kopule nad nimi.

– Ja Iwan. – Dryblas pochyla się nad chłopcem. – Jak zowią ciebie?

Za kółkiem siedzi nerwowy łysy, niezbyt postawny gościu. Też jest w niebieskich dresach, tyle że bez lampasów. Oczy mu latają, taksuje ich wzrokiem, uśmiecha się zadowolony. Jakoś wszyscy się wpakowali do auta, dadzą radę, do mostu jest tylko kawałek.

– To Waśka. – Iwan pokazał na kierowcę, który adidasem przydeptał pedał gazu. – Mówcie do niego po czesku. On z praskiego Smichova, mówią na niego Tyran.

Zajechali na parking, teraz przedzierają się przez tłum ludzi w odświętnych ubraniach, popołudniowe przedstawienie właśnie się skończyło, widzowie wychodzą z festiwalowego namiotu i tłoczą się przy wejściu do uzdrowiska.

– Skończył się Otello, teraz miał być nasz występ – mruknął tato.

– Miał być, ale nie będzie! – rzuciła mama jadowitym tonem, więc tato podbiegł kawałek, by dogonić krzepkiego dresiarza i Waśkę. Chłopiec i mama z maluchem w objęciach podążają za nimi.

Dotarli w samą porę. W samą porę, żeby znowu zdążyć schować się za kioskiem. Patrzą na lawetę. Policjanci z napisem Rendőrség na uniformach coś szemrzą do komórek-nadajników. Monachijczyk wspiął się na palce i prześwietla laserem swoich oczu stos książek z tyłu wozu, z uśmiechem obserwuje działania lawety, odchodzi na bok i od razu coś nadaje do komórki.

Kiedy ich auto definitywnie zniknęło, mama uklękła na ławce. Tato trzyma ją za spocone ramiona, maluch dobiera jej się do piersi.

I tato opowiedział Iwanowi całą tę zadymę z komisarzem.

– No cóż – rzekł Iwan. – My z Waśką porozmyślamy. Niedobrze, żeby faszysta z UE was oskarżał. Wy idźcie kąpać!

– Co? Możemy?

– No… ja nie wiem – mruknął tato.

– Co nie wiem? – wkracza do akcji Soňa. – Właśnie że pójdziemy! Chłopcy, idziemy się opłukać. Przynajmniej będziemy czyści, co nie?

Iwan wcisnął jej w dłoń banknot.

– Idźcie. Oczyśćcie. A Waśka uszykuje czyste ubrania.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.