World of Warcraft: Studnia Wieczności. Wojna starożytnych. Tom 1 - Richard A. Knaak - ebook

World of Warcraft: Studnia Wieczności. Wojna starożytnych. Tom 1 ebook

Richard A. Knaak

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Minęło wiele miesięcy od bitwy o Górę Hyjal. Demoniczny Płonący Legion został na zawsze wygnany z Azeroth. Teraz jednak dzięki tajemnej szczelinie energetycznej w górach Kalimdoru trzech byłych wojowników przenosi się w odległą przeszłość – do czasów na długo przed tym, jak orkowie, ludzie, a nawet wysokie elfy przemierzali świat. Do czasów, kiedy Mrocznemu Tytanowi Sargerasowi i jego marionetkom udało się przekonać królową Aszarę i Wysoko Urodzonych do wyrugowania z Azeroth słabiej rozwiniętych ras. Do czasów, w których Smocze Aspekty dotarły do szczytu swojej potęgi, nieświadome, że jeden z nich wkrótce zapoczątkuje erę ciemności, która pochłonie świat. W pierwszym tomie tej pełnej rozmachu trylogii wynik historycznej Wojny Starożytnych zostaje na zawsze zmieniony przez działania trzech podróżujących w czasie bohaterów: Krasusa, smoczego maga, którego wielka moc i wspomnienia starożytnego konfliktu w niewytłumaczalny sposób osłabły; ludzkiego czarodzieja Rhonina, który dzieli swoje myśli między rodzinę i uwodzicielskie źródło własnej rosnącej mocy; oraz Broxigara, doświadczonego życiem weterana orków, który szuka chwalebnej śmierci w walce. Jeśli Krasus, Rhonin i Broxigar nie przekonają półboga Cenariusa i nieufnych nocnych elfów o zdradzie ich królowej, brama, którą Płonący Legion może przedostać się do Azeroth, znów się otworzy, a miniony konflikt może przenieść się do przyszłości…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 424

Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Minęło wiele miesięcy od bitwy o Górę Hyjal. Demoniczny Płonący Legion został na zawsze wygnany z Azeroth. Teraz jednak dzięki tajemnej szczelinie energetycznej w górach Kalimdoru trzech byłych wojowników przenosi się w odległą przeszłość – do czasów na długo przed tym, jak orkowie, ludzie, a nawet wysokie elfy przemierzali świat. Do czasów, kiedy Mrocznemu Tytanowi Sargerasowi i jego marionetkom udało się przekonać królową Aszarę i Wysoko Urodzonych do wyrugowania z Azeroth słabiej rozwiniętych ras. Do czasów, w których Smocze Aspekty dotarły do szczytu swojej potęgi, nieświadome, że jeden z nich wkrótce zapoczątkuje erę ciemności, która pochłonie świat.

W pierwszym tomie tej pełnej rozmachu trylogii wynik historycznej Wojny Starożytnych zostaje na zawsze zmieniony przez działania trzech podróżujących w czasie bohaterów: Krasusa, smoczego maga, którego wielka moc i wspomnienia starożytnego konfliktu w niewytłumaczalny sposób osłabły; ludzkiego czarodzieja Rhonina, który dzieli swoje myśli między rodzinę i uwodzicielskie źródło własnej rosnącej mocy; oraz Broxigara, doświadczonego życiem weterana orków, który szuka chwalebnej śmierci w walce. Jeśli Krasus, Rhonin i Broxigar nie przekonają półboga Cenariusa i nieufnych nocnych elfów o zdradzie ich królowej, brama, którą Płonący Legion może przedostać się do Azeroth, znów się otworzy, a miniony konflikt może przenieść się do przyszłości…

Tytuł oryginału

War of the Ancients

Book One: The Well of Eternity

Copyright © 2006–2024 by Blizzard Entertainment

All rights reserved

Warcraft, World of Warcraft i Blizzard Entertainment są znakami handlowymi i/lub zarejestrowanymi ­znakami handlowymi Blizzard Entertainment, Inc. w Stanach Zjednoczonych i/lub w innych krajach. Wszystkie pozostałe znaki handlowe w niniejszym dziele należą do ich poszczególnych właścicieli.

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody posiadacza praw. Niniejsza publikacja nie może być rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, oraz bez podobnego zastrzeżenia nałożonego na kolejnego nabywcę.

Przekład

Tomasz Kupczyk

Redakcja i konsultacja lore

Piotr Budak

Redakcja i korekta

Joanna Rozmus

Piotr Dudek, Sonia Korta

Pracownia 12a

Skład i przygotowanie do druku

Tomasz Brzozowski

Opracowanie wersji elektronicznej

Karolina Kaiser

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-68053-82-1

Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

X, Instagram, TikTok: @insignis_media

Dla Martina Fajkusa i moich czytelników na całym świecie

Rozdział 1

Wysoki, ponury pałac stojący na skraju górskiego urwiska niebezpiecznie pochylał się nad ogromną taflą czarnego jeziora. Wyglądał, jakby zaraz miał runąć w jego mroczną otchłań. Ta wielka, otoczona murami budowla wzbudzała zachwyt w sercu każdego, kto ją ujrzał. Powstała za pomocą magii, która złączyła skałę oraz puszczę w całość. Umocnione kamieniami drzewa stały się jej wieżami. Miały ostro zakończone iglice i ogromne, otwarte okna. Mury zbudowano z wulkanicznych skał ciasno splecionych pnączami i potężnymi korzeniami. Znajdujący się za nimi właściwy pałac wniesiono, scalając magią ponad setkę ogromnych, wiekowych drzew. Wygięte do wewnątrz pnie stanowiły zaokrąglony stelaż, który obłożono kamieniami. Następnie całość porosły pnącza.

Tuż po ukończeniu budowy pałac wprawiał w zachwyt każdego, kto go zobaczył. Teraz jednak budził głównie lęk. Spowijała go aura niepokoju, spotęgowana dzisiejszą nocną burzą. Nieliczni, którym zdarzyło się na niego spojrzeć, szybko odwracali wzrok.

Nie odnajdywali spokoju, również patrząc w dół, na taflę jeziora. Czarne niczym heban wody były nienaturalnie, gwałtownie wzburzone. W oddali spienione, wysokie jak sam pałac fale wznosiły się i opadały, rozbijając się z rykiem. Nad rozległą topielą błyskały pioruny: złote, purpurowe i zgniłozielone. Grzmoty przywodziły na myśl ryk tysiąca smoków. Ludzie mieszkający nad brzegiem jeziora zbili się w ciasne grupki, nie wiedząc, jakiego rodzaju burza za chwilę się rozpęta.

Na otaczających pałac murach groźni strażnicy w ciemnozielonych zbrojach czujnie rozglądali się dookoła, ściskając w dłoniach lance i miecze. Nie tylko wypatrywali nierozumnych intruzów na zewnątrz, ale też co jakiś czas ukradkiem oglądali się za siebie… Patrzyli zwłaszcza na główną wieżę, gdzie wyczuwali obecność niewyobrażalnej mocy.

Tam bowiem, wewnątrz kamiennej komnaty znajdującej się poza zasięgiem wzroku innych istot, wysokie, szczupłe postacie w lśniących turkusowych szatach z wyhaftowanymi srebrną nicią roślinnymi motywami pochylały się nad przedstawiającym sześciobok wzorem na posadzce. W jego centrum samoistnie zapłonęły symbole pochodzące z języka tak starego, że obcego nawet osobom biorącym udział w rytuale.

Spod kapturów spozierały srebrzyste, pozbawione źrenic oczy nocnych elfów, które mamrotały słowa zaklęcia. Gdy magia wzoru przybrała na sile, ich ciemnofioletową skórę pokrył pot. Wszyscy wyglądali na wyczerpanych, jakby zaraz mieli paść ze zmęczenia. Wszyscy poza jednym. Nadzorujący magów elf w przeciwieństwie do towarzyszy nie miał srebrnych tęczówek. Przyglądał się pozostałym sztucznymi czarnymi oczami, które przecinały poziome rubinowe smugi. Jednak, mimo że jego oczy nie były naturalne, dostrzegał każdy szczegół, widział każdy ruch każdego z magów. Na jego pociągłej twarzy, zbyt wąskiej nawet jak na elfa, malowało się oczekiwanie i pożądanie. W milczeniu zmuszał tamtych do dalszej pracy.

Wszystkiemu przypatrywała się jeszcze jedna osoba, chłonąc każde słowo i każdy gest. Zasiadała na wspaniałym tronie z kości słoniowej i skóry. Twarz o zjawiskowych rysach okalały bujne srebrne włosy, a jedwabna suknia – złota jak jej oczy – podkreślała idealną figurę. Królowa w każdym calu. Siedząca na tronie elfka popijała wino ze złotego kielicha. Wysadzane klejnotami bransolety dzwoniły przy każdym ruchu jej ręki, a rubiny przy tiarze migotały w świetle magicznych mocy przyzywanych przez pozostałych.

Co jakiś czas patrzyła dyskretnie na ciemnooką postać. W pewnym momencie jej pełne usta zacisnęły się podejrzliwie. Gdy elf, jakby wyczuwając, że jest obserwowany, spojrzał nagle w jej stronę, grymas na twarzy królowej zniknął, a jego miejsce zajął leniwy uśmieszek.

Magowie recytowali słowa zaklęcia.

Czarna tafla jeziora kotłowała się szaleńczo.

Wojna wybuchła i dobiegła końca.

Krasus wiedział, że to, co się wydarzyło, z pewnością zapisze się na kartach historii. Jednak niezliczone osobiste tragedie, spustoszone ziemie i niedoszły koniec całego świata śmiertelników zajmą niewiele miejsca w tych zapiskach.

W takich okolicznościach nawet wspomnienia smoków są ulotne – przyznał w duchu blady mężczyzna w szarej szacie. Rozumiał to bardzo dobrze, bo mimo że większość osób widziała w nim szczupłego człowieka o niemal elfiej posturze, jastrzębich rysach, srebrzystych włosach i trzech długich bliznach przecinających prawy policzek, był kimś znacznie ważniejszym. Widziano w nim maga i tylko nieliczni wiedzieli, że zwie się Korialstraz – a imię to mógł nosić wyłącznie smok.

Urodził się jako majestatyczny czerwony smok. Był również najmłodszym z oblubieńców Alexstrazy, z kolei ona, Aspekt Życia, była jego umiłowaną towarzyszką… a mimo to raz jeszcze ją opuścił, aby zbadać przyszłość krótko żyjących ras i trudności, które może im ona przynieść.

Krasus obserwował Azeroth z wydrążonego w skale siedliska, które wybrał na swoje nowe sanktuarium. Błyszczący szmaragdowy kryształ umożliwiał mu wgląd w dowolną krainę tego świata i w życie każdej zamieszkującej go istoty.

I gdziekolwiek by smoczy mag spojrzał, wszędzie widział zniszczenie.

Zdawało się, że minęło ledwie kilka lat, od kiedy pokonano groteskowe zielonoskóre stwory nazywane orkami, które przybyły z Draenoru, żeby zaatakować ich świat. Ocalałych internowano w obozach. Krasus wierzył, że świat był gotowy na pokój. Tyle że pokój ten nie trwał długo. Przymierze – kierowany przez ludzi sojusz, który stanął na drodze najeźdźcom – natychmiast zaczęło się rozpadać, a jego członkowie rozpoczęli walkę o władzę. Częściowo była to wina smoków, a raczej jednego smoka, Śmiercioskrzydłego. Wiele też zniweczyła chciwość i pożądliwość ludzi, krasnoludów oraz elfów.

Jednak nie byłoby to źródłem większego niepokoju, gdyby nie nadejście Płonącego Legionu.

Dziś smoczy mag przyglądał się odległemu, leżącemu po drugiej stronie morza Kalimdorowi. Nawet teraz pewne jego obszary wyglądały jak po straszliwej erupcji wulkanu. Nie było tam życia, nie było niczego, co można by określić mianem cywilizacji. Tego spustoszenia nie dokonała żadna siła natury. To Płonący Legion – zostawiał za sobą tylko śmierć.

Demony przybyły spoza rzeczywistości. Przyciągała je magia, którą łapczywie pochłaniały. Atakując wraz ze swoimi potwornymi marionetkami, Plagą Nieumarłych, sądziły, że zdołają zniszczyć Azeroth. Jednak nie spodziewały się najbardziej nieprawdopodobnego z sojuszy…

Orkowie, którzy niegdyś również byli niewolnikami demonów, zwrócili się przeciwko nim. Dołączyli do ludzi, elfów, krasnoludów i smoków, aby zdziesiątkować piekielnych wojowników oraz nieumarłe bestie i zepchnąć niedobitki Legionu do wypaczonego świata, z którego przybyły. Tysiące zginęły, lecz alternatywą było…

Krasus prychnął. Szczerze mówiąc, nie było żadnej alternatywy.

Mag poruszył długimi, smukłymi palcami nad kulą, przywołując obraz orków. Wizja rozmazała się na chwilę, a potem ujrzał górzysty, skalisty teren w głębi lądu. Kraina surowa, a mimo to tętniąca życiem i zdolna wyżywić nowych osadników.

W stolicy, skąd rządził Thrall, Wódz Hordy i jeden z bohaterów wojennych, wzniesiono już nawet kilka kamiennych budynków. Wysoka, zaokrąglona warownia Wodza była według standardów każdej innej rasy prymitywna, jednak orkowie hołdowali prostocie. Samo to, że któryś z nich miał stałe miejsce zamieszkania, stanowiło rzecz niezwykłą. Prowadzili żywot koczowników lub więźniów tak długo, że pojęcie „dom” stało się dla nich zupełnie obce.

Kilku umięśnionych zielonoskórych uprawiało pole. Obserwując prymitywnie wyglądających rolników o sterczących kłach, Krasus nie mógł wyjść z podziwu, że te istoty zajęły się uprawą roli. Jednakże Thrall był niezwykłym orkiem i z łatwością przyswoił sobie koncepcje, które miały przywrócić jego pobratymcom stabilizację.

Cały świat jej potrzebował. Smoczy mag wykonał kolejny ruch ręką i odegnał Kalimdor, przywołując o wiele bliższe miejsce – niegdyś dumne miasto-państwo, Dalaran. Rządzony przez magów Kirin Toru – czołowych użytkowników magii – wsparł w pierwszej linii Przymierze w bitwie z Płonącym Legionem w Lordaeronie i stanowił jeden z pierwszych oraz najważniejszych celów atakujących demonów.

Połowa Dalaranu wciąż była w ruinie. Wyniosłe niegdyś iglice leżały zniszczone. Ogromne biblioteki spłonęły. Przepadła wiedza wielu pokoleń… a wraz z nią niezliczone żywoty. Nawet sama Rada znacznie ucierpiała. Kilkoro z tych, których Krasus uważał za przyjaciół, albo przynajmniej za godnych szacunku kolegów, zabito. Wśród przywódców zapanował chaos i smoczy mag wiedział, że musi im pomóc.

Dalaran powinien przemówić jednogłośnie, nawet jeśli wyłącznie po to, aby utrzymać resztki rozbitego Przymierza.

Mimo wszelkich zmartwień, które jeszcze ich czekały, smok wciąż miał nadzieję. Problemy tego świata nie były nie do przezwyciężenia. Nie musieli się już bać orków ani demonów. Azeroth czekała dalsza walka, lecz Krasus nie wątpił, że świat nie tylko przetrwa, ale z czasem ponownie rozkwitnie.

Odsunął szmaragdowy kryształ i wstał. Smocza Królowa, jego ukochana Alexstraza, czekała na niego. Podejrzewała, że mag pragnie pomóc światu śmiertelników, i ze wszystkich smoków rozumiała to najlepiej. Krasus przybierze postać czerwonego lewiatana, pożegna się z wybranką na jakiś czas i odejdzie, zanim powstrzyma go smutek.

Azyl wybrał nie tylko ze względu na to, że sytuował się na odludziu, ale i przez wzgląd na jego przestronność. Po opuszczeniu mniejszej komnaty Krasus wszedł do groty, która była równie wysoka jak zniszczone wieże Dalaranu i pełna skalnych nacieków przypominających zęby. Niejedna armia mogłaby tu rozbić obóz, a i tak nie zdołałaby zapełnić jej w całości.

Wielkość tej pieczary była w sam raz dla smoka.

Mężczyzna rozpostarł ramiona… Jego smukłe palce wydłużyły się i zaczęły przypominać szpony. Wygiął plecy w łuk, a spomiędzy łopatek wyrosła para wypustek, które natychmiast przeobraziły się w zalążki skrzydeł. Pociągła twarz maga wydłużyła się, przywodząc na myśl gadzie oblicze.

Jego ciało rosło, poddając się drobniejszym zmianom. Zrobił się cztery, pięć albo i dziesięć razy większy od człowieka i ciągle się powiększał. Wszelkie podobieństwo do istoty ludzkiej bądź elfa wnet zniknęło.

Mag Krasus przemienił się w Korialstraza – smoka. Tymczasem już w połowie procesu transformacji usłyszał w głowie pełen rozpaczy głos.

Kor… straz…

Zawahał się, niemal wracając do postaci elfa. Mrugnął, a następnie rozejrzał się po wielkiej jaskini, jakby szukał źródła dźwięku.

Nic. Smoczy mag czekał i czekał, jednak wołanie się nie powtórzyło.

Uznając, że się przesłyszał, kontynuował transformację…

I wówczas znowu rozległo się rozpaczliwe wołanie.

Korialstraz…

Tym razem go rozpoznał. Natychmiast odpowiedział.

Słyszę cię! Czego ode mnie chcesz?

Nie było żadnej reakcji, ale nadal wyczuwał w rozmówcy desperację. Koncentrując się, spróbował nawiązać kontakt z istotą, która tak bardzo potrzebowała jego pomocy, choć nie powinna jej potrzebować od nikogo.

Tu jestem! – oznajmił smoczy mag. – Wyczuj mnie! Daj mi znać, co się dzieje!

W odpowiedzi poczuł delikatny dotyk, muśnięcie czyjegoś niepokoju. Krasus skupił wszystkie myśli na owym niknącym kontakcie, mając nadzieję… nadzieję, że…

Przytłaczająca obecność smoka, którego magiczna moc po tysiąckroć przewyższała jego własną, sprawiła, że Krasus aż się zatoczył. Poczuł na sobie ciężar stuleci. Miał wrażenie, że sam Czas oplótł go w całym przeokropnym majestacie.

Nie… Nie do końca Czas… lecz ten, który był Aspektem Czasu.

Smok Wieków… Nozdormu.

Istniały zaledwie cztery takie smoki, cztery Wielkie Aspekty. Domeną ukochanej Krasusa, Alexstrazy, było Życie, szalonego Malygosa – Magia, a eterycznej Ysery – Sny. Wraz z zamyślonym Nozdormu reprezentowały stworzenie i ład w czystej postaci.

Krasus skrzywił się. Prawdę powiedziawszy, Aspektów było pięć. Piąty kiedyś nosił miano Nelthariona. Był Strażnikiem Ziemi. Jednak dawno temu, w czasach, których nawet smoczy mag nie pamiętał dobrze, Neltharion zdradził swoich towarzyszy. Zwrócił się przeciwko nim, zyskując nowe, bardziej odpowiednie miano.

Śmiercioskrzydły. Niszczyciel.

Sama myśl o nim wyrwała Krasusa z zamyślenia. Mimowiednie dotknął dłonią trzech blizn na policzku. Czy czarny behemot powrócił, aby ponownie nękać Azeroth? Czy to z tego powodu wielki Nozdormu był tak zaniepokojony?

Słyszę cię! – odkrzyknął mentalnie Krasus. Teraz był jeszcze bardziej zaniepokojony powodem, dla którego Aspekt Czasu się z nim skontaktował. – Słyszę cię! Czy… czy chodzi o Niszczyciela?

W odpowiedzi ponownie zalała go przytłaczająca fala zadziwiających obrazów, które tak głęboko wyryły się w jego umyśle, że już nigdy nie będzie mu dane o nich zapomnieć.

Krasus, zarówno w smoczej, jak i elfiej postaci – choć był zdolny i łatwo się przystosowywał – nie mógł równać się z nieokiełznaną mocą Aspektu. Siła umysłu drugiego smoka rzuciła nim o najbliższą ścianę, po której osunął się na ziemię.

Dopiero kilka minut później zdołał dźwignąć się na nogi, lecz nawet wtedy kręciło mu się w głowie. Strzępy cudzej świadomości napierały na jego zmysły. Zachowanie przytomności stanowiło nie lada wyzwanie.

Jednak powoli wszystko uspokoiło się na tyle, że mag zaczął myśleć nieco jaśniej i wtedy zdał sobie sprawę z ogromu tego, co się właśnie wydarzyło. Nozdormu, Pan Czasu, rozpaczliwie wołał o pomoc… O jego pomoc. Nieprzypadkowo zwrócił się do pomniejszego smoka, a nie któregoś z pozostałej trójki.

Coś, co mogło aż tak bardzo zmartwić Aspekt, musiało stanowić ogromne zagrożenie dla Azeroth. Dlaczego więc wybrał samotnego czerwonego smoka, a nie Alexstrazę albo Yserę?

Smoczy mag spróbował raz jeszcze skontaktować się z Panem Czasu, lecz jedyne, co osiągnął, to kolejne zawroty głowy. Uspokajając się, starał się zdecydować, co począć. Jeden obraz szczególnie natrętnie domagał się jego uwagi. Przedstawiał pokrytą śniegiem górską krainę gdzieś w Kalimdorze. Cokolwiek Nozdormu próbował mu wyjaśnić, miało związek z tą opustoszałą okolicą.

Koniecznie musiał to zbadać, a do tego będzie potrzebował zdolnego pomocnika; kogoś, kto z łatwością się dostosowywał. Chociaż Krasus był dumny ze swoich zdolności adaptacyjnych, smoki w większości były uparte i przywiązane do starych zwyczajów. On zaś potrzebował kogoś, kto by go słuchał i jednocześnie był w stanie natychmiast zareagować na rozwój sytuacji… Do tak nieprzewidywalnego zadania nadawała się tylko jedna istota. Człowiek.

A konkretnie człowiek o imieniu Rhonin.

Czarodziej…

W Kalimdorze, na stepach dzikiej krainy, leciwy ork pochylił się nad dymiącym ogniskiem. Szepcząc słowa pochodzące z innego, dawno utraconego świata, wrzucił kilka liści do ognia, a unoszący się z niego dym jeszcze zgęstniał. Opary wypełniły skromną chatkę z drewna i ziemi.

Łysa, zielona niczym mech istota nachyliła się nad ogniskiem i zaciągnęła dymem. Miała obwisłą skórę i zmęczone, przekrwione brązowe oczy. Zęby orka były pożółkłe i wyszczerbione – jeden kieł odłamał się wiele lat temu. Samodzielne wstawanie przychodziło mu z trudem i chodził przygarbiony, ociężale stawiając krok za krokiem.

Mimo to nawet najtwardszy wojownik oddawał mu cześć jako szamanowi.

Odrobina sproszkowanej kości, kilka tannarskich jagód… Wszystko to stanowiło część starej, dobrej tradycji wskrzeszonej przez orków. Ojciec Kalthara nauczył go tego wszystkiego w mrocznych czasach przynależności do Hordy, podobnie jak jego uczył dziad Kalthara.

Teraz, pierwszy raz w życiu, leciwy szaman miał nadzieję, że został dobrze wyszkolony.

Słyszał w głowie głosy duchów świata, który orkowie nazywali natenczas domem. Zazwyczaj szeptały o banałach, o zwyczajnych, codziennych sprawach, lecz tym razem robiły to z niepokojem, ostrzegając… ostrzegając…

Tylko przed czym? Musiał dowiedzieć się więcej.

Szaman sięgnął do zawieszonej u pasa sakiewki i wyjął z niej trzy czarne, wysuszone liście. To było już niemal wszystko, co pozostało z pojedynczej rośliny podchodzącej ze starego świata orków. Kalthara przestrzegano, aby sięgnął po nie wyłącznie wtedy, gdy będzie to naprawdę konieczne. Jego ojciec nigdy ich nie użył, jego dziad również.

Szaman wrzucił liście do ognia.

Dym natychmiast zgęstniał i przybrał niebieską barwę. Nie czarną, lecz niebieską. Zdziwiony tą zmianą ork zmarszczył brwi, po czym ponownie pochylił się nad ogniem i zaciągnął dymem.

Świat uległ zmianie, a ork razem z nim. Stał się wielkim ptakiem szybującym nad ziemią. Nie martwiąc się niczym, leciał nad górami. Dostrzegał najmniejsze nawet zwierzęta, widział też najdalej płynące rzeki. Ogarnęła go radość, jakiej nie czuł od czasów młodości, lecz zwalczył to uczucie. Poddanie się mu mogło grozić utratą własnego ja. Mógłby już zawsze szybować pod postacią ptaka, nie wiedząc, kim był kiedyś.

Gdy tylko Kalthar o tym pomyślał, zauważył pewną nieprawidłowość w naturze świata; prawdopodobnie to właśnie ona stanowiła powód zaniepokojenia głosów. Było to coś, czego nie powinno tu być. Skręcił w kierunku, który wydawał mu się właściwy. Im bliżej był celu, tym bardziej stawał się niespokojny.

W najgłębszej części łańcucha górskiego szaman odnalazł źródło owego niepokoju.

Jego uczony umysł wiedział, że dostrzega jedynie ideę, a nie samą rzecz. Kalthar widział to zjawisko jako lej jednocześnie pochłaniający i wypluwający z siebie wodę. Lecz tym, co się z niego wydostawało i zapadało w jego głębi, były noce i dnie, miesiące i lata. Lej zdawał się pożerać i wyrzucać z siebie czas.

Myśl ta tak bardzo oszołomiła szamana, że dopiero w ostatniej chwili zauważył, że lej usiłował wciągnąć i jego.

Kalthar natychmiast spróbować się uwolnić. Zatrzepotał skrzydłami i napiął mięśnie. Sięgnął umysłem ku swej cielesnej postaci, szarpiąc cienką niczym pajęczyna nić łączącą ciało z duszą, starając się przerwać trans.

Jednakże lej nadal przyciągał go ku sobie.

W akcie desperacji szaman wezwał na pomoc swych duchowych przewodników, modląc się, by dodali mu sił. Przybyli, zgodnie z jego oczekiwaniami, jednak początkowo działali zbyt wolno. Ork w zasięgu wzroku miał jedynie lej. Zdawało się, że ten zaraz go pochłonie…

Nagle Kalthar odniósł wrażenie, że świat zaczął wirować. Lej, góry… wszystko dookoła się kręciło.

Szaman obudził się, gwałtownie łapiąc oddech.

Skrajnie wyczerpany, z trudem utrzymał pozycję siedzącą, o mało nie wpadając twarzą w ognisko. Szepczące bezustannie głosy teraz zamilkły. Ork siedział na ziemi we własnej chacie, starając się przekonać samego siebie, że przebywa całym sobą w świecie śmiertelników. Choć niewiele brakowało, duchowi przewodnicy zdołali go uratować.

Tyle że wraz z tą pokrzepiającą myślą przyszło wspomnienie tego, czego był świadkiem w swojej wizji… i tego, co to oznaczało.

– Muszę powiedzieć Thrallowi… – wymamrotał, zmuszając stare, zmęczone nogi, by dźwignęły go do pionu. – Muszę szybko mu powiedzieć… inaczej znowu stracimy nasz dom… nasz świat…

Rozdział 2

To zły znak – uznał Rhonin, wpatrując się intensywnie zielonymi oczyma w wynik wróżby. – Każdy mag by się z tym zgodził.

– Jesteś pewien? – zawołała z drugiego pokoju Vereesa. – Sprawdziłeś to?

Rudowłosy czarodziej skinął głową, a potem skrzywił się, bo zdał sobie sprawę, że elfka przecież go nie widzi. Będzie musiał powiedzieć jej to prosto w twarz. Zasługiwała na to. Modlę się, żeby była wystarczająco silna.

Ubrany w obszyte złotem granatowe spodnie oraz kaftan, wyglądał raczej jak polityk niż mag, choć w ciągu ostatnich kilku lat musiał być i jednym, i drugim. Z dyplomacją zawsze miał problemy, wolał od razu przechodzić do działania. Gęsta czupryna i krótka broda sprawiały, że przypominał nieco lwa, co doskonale pasowało do jego charakteru. Najwyraźniej widać było to podobieństwo, kiedy musiał paktować z rozpieszczonymi, aroganckimi ambasadorami. Nos, złamany dawno temu i nigdy – z jego wyboru – nienastawiony, tylko podkreślał wybuchowy charakter.

– Rhoninie… czy jest coś, o czym mi nie powiedziałeś?

Nie mógł kazać jej dłużej czekać. Musiała poznać prawdę bez względu na to, jak straszna by była.

– Idę, Vereeso.

Odkładając instrumenty do wróżenia, wziął głęboki wdech i wrócił do elfki. Zatrzymał się jednak w progu. Widział wyłącznie jej twarz – piękny, idealny owal, z urzekającym migdałowymi oczami koloru błękitu, zadartym noskiem oraz kuszącymi ustami, niemal zawsze rozchylonymi w półuśmiechu. Twarz elfki okalała burza srebrnych włosów, które, gdy stała, sięgały jej niemal do pasa. Gdyby nie długie, wystające spod włosów spiczaste uszy, charakterystyczne dla elfiej rasy, mogła­by uchodzić za ludzką kobietę.

 – I? – zapytała cierpliwie.

– To… to będą bliźnięta.

Jej twarz się rozpromieniła, co sprawiło, że wydała mu się jeszcze doskonalsza.

– Bliźnięta! Cóż za radość! Cudownie! Byłam tego pewna!

Ułożyła się inaczej na drewnianym łóżku. Szczupła, ale i krągła elfia tropicielka była w zaawansowanej ciąży. Nie miała na sobie napierśnika i skórzanej zbroi, lecz srebrzystą suknię, która tylko podkreślała ten fakt.

To, że tak szybko się zaokrągliła, powinno było dać im do myślenia, lecz Rhonin próbował wyprzeć tę myśl. Byli zaledwie kilka miesięcy po ślubie, gdy Vereesa odkryła swój stan. Oboje fakt ten zaniepokoił, bo nie dość, że w kronikach historycznych rzadko odnotowywano mieszane małżeństwa, to jeszcze nikt nie słyszał, aby takie związki zaowocowały ludzko-elfim potomstwem.

A teraz spodziewali się, że na świat przyjdzie nie jedno, lecz dwoje dzieci.

– Chyba nie rozumiesz, Vereeso. Bliźnięta! Bliźnięta maga i elfki!

Z jej twarzy nadal biła jednak radość oraz zachwyt.

– Kochanie, elfki rzadko rodzą dzieci, a jeszcze rzadziej bliźnięta. Przeznaczone są im wielkie czyny!

Rhonin nie był w stanie powstrzymać skwaszonego wyrazu twarzy.

– Wiem. I dlatego się martwię…

On i Vereesa mieli już swój wkład w kilka takich „wielkich czynów”. Pod koniec wojny z Hordą wspólnie wdarli się do orczej twierdzy Grim Batol, gdzie stawili czoła nie tylko zielonoskórym wojownikom, lecz również smokom, goblinom, trollom oraz różnym innym istotom. Następnie podróżowali z jednej krainy do drugiej jako swego rodzaju ambasadorzy, których zadaniem było przypominanie członkom Przymierza o tym, jak istotne jest jego przetrwanie. Nie oznaczało to jednak, że wykonując owo zadanie, nie ryzykowali życiem, bowiem pokój, który zapanował po wojnie, był, oględnie mówiąc, niestabilny.

A potem, bez ostrzeżenia, zjawił się Płonący Legion.

Do tego czasu to, co początkowo było współpracą dwóch nieufnych sojuszników, przerodziło się w niepowtarzalny związek dwóch bratnich dusz. Podczas wojny ze śmiercionośnymi demonami czarodziej i tropicielka walczyli nie tylko za swoje krainy, lecz i za siebie nawzajem. Nieraz już myśleli, że to drugie zginęło, i rozpacz, którą wówczas czuli, była dla nich nie do zniesienia.

Być może ból rozłąki wydawał się jeszcze gorszy z powodu śmierci wszystkich, których kochali. Zarówno Dalaran, jak Quel’Thalas zostały zrównane z ziemią przez Plagę Nieumarłych. Gnijące monstra, służące przerażającemu Królowi Liszowi, który z kolei był sługą Legionu, uśmierciły tysiące istot. Całe miasta ginęły straszliwą śmiercią, a sytuacja stawała się jeszcze gorsza przez fakt, że wielu zamordowanych niedługo potem powstawało z martwych, a ich przeklęte śmiertelne powłoki powiększały szeregi Plagi.

Nieliczni członkowie rodziny Rhonina zginęli na samym początku wojny. Jego matka nie żyła już od dawna, natomiast ojciec, brat oraz dwaj kuzyni polegli podczas upadku Andorhalu. Na szczęście zdesperowani, niemający nadziei na ratunek obrońcy podpalili miasto. Nawet Plaga nie była w stanie wskrzesić wojowników z popiołów.

Odkąd Rhonin wstąpił w szeregi magów, nie widział się z bliskimi, nawet z ojcem, lecz poczuł w sercu pustkę, gdy dowiedział się o ich śmierci. Wraz ze śmiercią krewnych zniknęła przepaść, która istniała między nimi a magiem – w znacznym stopniu stanowiła ona efekt wyboru życiowej drogi Rhonina. Liczyło się wyłącznie to, że pozostał ostatnim żyjącym przedstawicielem rodziny. Był zupełnie sam.

Był sam, dopóki nie zdał sobie sprawy, że uczucia, którymi darzy elfią tropicielkę, są odwzajemnione.

Kiedy straszliwe walki wreszcie dobiegły końca, mogli zrobić tylko jedno. Pomimo przerażonych głosów rodaków Veree­sy oraz mistrzów Rhonina zdecydowali, że już nigdy więcej się nie rozstaną. Zawarli pakt małżeński i starali się rozpocząć razem życie na tyle normalne, na ile to było możliwe w zrujnowanym świecie.

Oczywiście – pomyślał z goryczą mag – spokój nie był nam pisany.

Vereesa uniosła się na łóżku, zanim zdołał jej pomóc. Wciąż poruszała się szybko i zwinnie, mimo iż poród zbliżał się wielkimi krokami. Podniosła się, chwytając męża za ramiona.

– Wy, magowie! Zawsze jesteście czarnowidzami! A myślałam, że pesymizm to specjalność mojego ludu. Kochanie, poród przebiegnie pomyślnie, będziemy mieli dwójkę zdrowych dzieci. Już my o to zadbamy.

Wiedział, że to, co powiedziała, ma sens. Żadne z nich nie zrobiłoby nic, co mogłoby zaszkodzić dzieciom. Kiedy zdali sobie sprawę, że Vereesa jest brzemienna, porzucili wszelkie próby odtworzenia rozbitego Przymierza i zamieszkali w jednym z najspokojniejszych regionów, jakie jeszcze pozostały; w okolicy zniszczonego Dalaranu, lecz nie nazbyt blisko niego. Mieszkali w skromnym, lecz nie ubogim domu, a mieszkańcy leżącego nieopodal miasteczka darzyli ich szacunkiem.

Biorąc pod uwagę straty, które poniosła elfia łowczyni, jej pewność siebie oraz nadzieja wciąż go zdumiewały. Jeśli w sercu Rhonina była pustka po stracie rodziny, której prawie nie znał, w sercu Vereesy z pewnością ziała istna przepaść. Quel’Thalas, miejsce bardziej legendarne i z całą pewnością lepiej chronione niż rządzony przez czarodziejów Dalaran, zostało obrócone w perzynę. Elfie fortece, nienaruszone przez całe stulecia, padły w ciągu zaledwie kilku dni, a ich niegdyś dumni obrońcy zasilili – równie łatwo jak istoty ludzkie – szeregi Plagi Nieumarłych. Wśród nich było wielu członków rodu Vereesy… a także kilkoro członków jej najbliższej rodziny.

Rhonin nie powiedział jej… i może nigdy nie odważy się jej powiedzieć o przerażających plotkach, które usłyszał o jednej z jej sióstr, Sylwanie.

Druga siostra Vereesy, słynna Alleria, była bohaterką Drugiej Wojny. Z kolei Sylwana – której żona Rhonina całe życie starała się dorównać – będąc generałem tropicieli, poprowadziła swych wojowników do walki ze zdradzieckim księciem Lordaeronu, Arthasem. Niegdyś był on nadzieją swojego królestwa, później stał się wypaczonym sługą Legionu oraz Plagi, który spustoszył własny kraj, a następnie pokierował hordę nieumarłych na elfią stolicę, Srebrną Lunę. Sylwana nieustannie zastępowała mu drogę i przez jakiś czas można było odnieść wrażenie, że w końcu naprawdę go pokona. Lecz tam, gdzie zawiodły snujące się powoli trupy, złowrogie gargulce i ohydne monstra, zwycięstwo zdradzieckiemu księciu zapewniła nekromancja.

Według oficjalnej wersji wydarzeń Sylwana zginęła jak bohaterka, powstrzymując sługusów Arthasa przed wymordowaniem mieszkańców Srebrnej Luny. Elfi przywódcy twierdzili, że ciało generał tropicieli pożarł ten sam ogień, który potem strawił połowę stolicy. Z pewnością nie pozostał po niej żaden ślad.

Wiedza Vereesy na temat historii jej siostry kończyła się na tym momencie, jednak Rhonin dzięki swoim źródłom w Kirin Torze i Quel’Thalas poznał wstrząsające opowieści o Sylwanie. Na wpół oszalały tropiciel, który zdołał przeżyć, bełkotał, że jego generał pojmano, a nie zabito. Została straszliwie okaleczona i dopiero potem ostatecznie zamordowana dla uciechy Arthasa. Na koniec książę zabrał jej zwłoki do spowitej mrokiem świątyni, którą wzniósł w przypływie szaleństwa. Tam splugawił zarówno jej ciało, jak i duszę, zmieniając bohaterską elfkę w zwiastun zła; straszliwe, żałosne widmo zwane banshee, które rzekomo nadal błąkało się po ruinach Quel’Thalas.

Rhonin do tej pory nie zweryfikował tych pogłosek, lecz był pewien, że jest w nich więcej niż tylko ziarno prawdy. Modlił się, aby jego żona nigdy nie usłyszała tej historii.

Tyle tragedii… nic więc dziwnego, że Rhonin nie był w stanie pozbyć się obaw co do swej nowej rodziny.

Westchnął.

– Chyba po prostu się denerwuję. Może poprawi mi się, kiedy już urodzisz.

– A to oznacza, że będziesz troskliwym rodzicem. – Vereesa wróciła na łóżko. – Poza tym nie jesteśmy sami. Jalia bardzo nam pomaga.

Jalia była starszą, dość pulchną kobietą, która urodziła szóstkę dzieci i wielu innym pomogła przyjść na świat. Rhonin miał pewność, że będzie nieufna w stosunku do elfki – a co dopiero w stosunku do elfki, która poślubiła maga – ale wystarczyło, że Jalia rzuciła na Vereesę okiem, by przemówił jej instynkt macierzyński. Choć Rhonin dobrze jej płacił za czas poświęcany małżonce, podejrzewał, że mieszczka tak bardzo ją polubiła, że pomogłaby im nawet za darmo.

– Chyba masz rację – zaczął. – Po prostu…

Nagle w jego umyśle odezwał się głos… bardzo znajomy głos…

Był to głos, który z pewnością nie zwiastował niczego dobrego.

Rhoninie… Potrzebuję cię…

– Krasus? – wypalił mag.

Vereesa usiadła na łóżku. Cała radość jeszcze przed chwilą malująca się na jej twarzy zniknęła.

– Krasus? Co z nim?

Oboje znali mistrza czarodziejów, członka Kirin Toru. To właśnie on odegrał kluczową rolę w ich spotkaniu. I to on nie powiedział im całej prawdy o powierzonym im zadaniu, a szczególnie o roli, którą sam w nim odgrywał.

Dopiero później, w tragicznych okolicznościach, odkryli, że Krasus jest również smokiem Korialstrazem.

– To… to Krasus. – W tej chwili Rhonin nie był w stanie powiedzieć nic więcej.

Rhoninie… Potrzebuję cię…

Nie pomogę ci! – odpowiedział natychmiast mag. – Zrobiłem swoje! Wiesz, że nie mogę jej teraz zostawić!

– Czego on chce? – zapytała Vereesa. Tak samo jak on wiedziała, że Krasus kontaktował się z nimi wyłącznie, gdy chodziło o coś naprawdę poważnego.

– To bez znaczenia! Będzie musiał znaleźć sobie kogoś innego!

Zanim mi odmówisz, pozwól, że coś ci pokażę… – oznajmił głos. – Pozwólcie, że pokażę wam obojgu…

Nim Rhonin zdążył zaprotestować, jego głowę wypełniły obrazy. Doświadczył zdumienia smoczego maga, gdy skontaktował się z nim Pan Czasu, oraz jego zaskoczenia, gdy desperacja Aspektu stała się oczywista. Czarodziej i jego żona przeżywali wszystko, czego doświadczył Krasus.

Na koniec smoczy mag przytłoczył ich wizją miejsca, które uważał za źródło niepokoju Nozdormu. Był to zimny i nieprzyjazny łańcuch postrzępionych górskich szczytów.

Kalimdor.

Cała wizja trwała zaledwie kilka sekund, jednak Rhonin był nią wyczerpany. Usłyszał dobiegające z łóżka westchnienie. Odwracając się w stronę dźwięku, zobaczył, że Vereesa osunęła się na puchową poduszkę.

Zaczął iść w kierunku elfki, ta jednak uspokoiła go ruchem ręki.

– Nic mi nie jest! Zaparło mi tylko… dech… Daj mi chwilę…

Rhonin oddałby jej nawet całą wieczność, lecz innym nie zamierzał poświęcić ani sekundy. Przywołując w myślach obraz swojego dawnego mistrza, odpowiedział:

Weź na tę misję kogoś innego! Skończyłem już z tym! Mam ważniejsze sprawy na głowie!

Krasus milczał, a Rhonin zastanawiał się, czy ta odpowiedź zmusiła go do szukania innego pionka. Szanował Krasusa, ba, nawet darzył go sympatią, tyle że Rhonin, którego smoczy mag szukał, już nie istniał. Teraz czarodzieja obchodziła wyłącznie jego własna rodzina.

Lecz, ku jego zdumieniu, ta, która powinna się za nim wstawić, niespodziewanie wymruczała:

– Rzecz jasna, będziesz musiał natychmiast wyruszyć.

– Nigdzie się nie wybieram! – odparł, spoglądając na Vereesę.

– Musisz. – Wyprostowała się na łóżku. – Widziałeś to samo co ja. Nie wzywa cię z powodu byle błahostki. Krasus jest bardzo zaniepokojony… a to, co niepokoi jego, mnie napawa lękiem.

– Nie mogę cię teraz zostawić! – Rhonin przyklęknął na jedno kolano tuż obok łóżka. – Nie zostawię ani ciebie, ani ich!

Przez twarz elfki przemknął cień jej tropicielskiej przeszłości. Mrużąc groźnie oczy z powodu tajemniczej siły, która chciała ich rozdzielić, odpowiedziała:

– Ostatnim, czego pragnę, jest narażanie cię na niebezpieczeństwo! Nie mam zamiaru poświęcić ojca swoich dzieci, ale to, co widzieliśmy, oznacza straszliwe zagrożenie dla świata, na który one przyjdą. Chociażby z tego powodu powinieneś wyjechać. Wiesz, że gdyby nie mój stan, wyruszyłabym u twego boku.

– Oczywiście, że tak.

– Powtarzam sobie, że Krasus jest silny. A jako Korialstraz jest jeszcze silniejszy! Powtarzam sobie, że pozwalam ci wyruszyć wyłącznie dlatego, że będziecie razem. Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie prosiłby cię o pomoc, gdyby nie wierzył, że sobie poradzisz.

To była prawda. Smoki darzyły szacunkiem jedynie nieliczne śmiertelne istoty. To, że Krasus – bez względu na swą postać – prosił go o pomoc, wiele znaczyło… A jako sprzymierzeniec czerwonego lewiatana Rhonin mógł liczyć na najlepszą ochronę.

Co mogło pójść nie tak?

– Dobrze, wyjadę. – Przekonany kiwnął głową. – Poradzisz sobie do przyjścia Jalii?

– Zabijałam z łuku orków z odległości stu jardów. Walczyłam z trollami, demonami i nie tylko. Przemierzyłam wzdłuż i wszerz prawie całą Azeroth… Tak, kochanie, myślę, że poradzę sobie do przyjścia Jalii.

Pochylił się i ją pocałował.

– W takim razie lepiej dam Krasusowi znać, że przybędę. Jak na smoka bywa bardzo niecierpliwy!

– Wziął na swoje barki ciężar całego świata, Rhoninie.

Jej słowa nie sprawiły, że zaczął jakoś przesadnie współczuć byłemu mistrzowi. Niestarzejący się smok lepiej nadawał się do tego, aby zapobiegać straszliwym kryzysom, niż śmiertelny czarodziej, który niedługo miał zostać ojcem.

Skupiając się na znajomym wizerunku smoczego maga, Rhonin sięgnął myślą ku dawnemu mistrzowi.

Dobrze, Krasusie, pomogę ci. Gdzie się spot…

Spowiła go ciemność. Z oddali usłyszał jeszcze cichy głos Vereesy wołającej go po imieniu. Czuł, że zaraz zacznie mu się kręcić w głowie.

Nagle jego buty ze stukotem uderzyły o twardą skałę. Każda kość w jego ciele zadrżała pod wpływem uderzenia, nogi o mało się pod nim nie ugięły.

Rhonin stał w ogromnej pieczarze, wydrążonej przez coś więcej niż tylko kaprysy natury. Owalne sklepienie było niemal doskonałe, a ściany idealnie gładkie. Słabe oświetlenie, niemające żadnego widocznego źródła, umożliwiło mu dojrzenie odzianej w długą szatę samotnej postaci, która czekała na niego na środku jaskini.

– A więc… – wykrztusił – wychodzi na to, że spotykamy się tutaj.

– Tam jest twój tobołek z żywnością oraz wodą. – Krasus wskazał długą, obleczoną w rękawiczkę dłonią w lewo. – Weź go i chodź za mną.

– Nie miałem okazji pożegnać się z żoną… – burknął Rhonin, idąc po duży skórzany worek, który zaraz zarzucił sobie na ramię.

– Przykro mi – odrzekł idący przodem smoczy mag. – Lecz zadbałem o to, by nie została bez pomocy. Będzie miała dobrą opiekę podczas naszej nieobecności.

Wystarczyło kilka sekund słuchania byłego mistrza i Rhonin przypomniał sobie, jak często sędziwy smok domyślał się, w jaki sposób młodszy mag się zachowa, nie czekając nawet na to, aż ten podejmie jakąś decyzję. Krasus najwyraźniej uznał, że kwestia zgody Rhonina na udział w misji jest rozstrzygnięta.

Ruszył za wysoką, szczupłą postacią w kierunku wylotu ogromnej jaskini. Ludzki mag wiedział, że po wojnie z orkami Krasus przeniósł swój azyl, jednak nie wiedział dokąd. Teraz, znalazłszy się w jaskini, spostrzegł znajome góry, położone nie tak daleko od jego domu. W przeciwieństwie do budzących grozę gór Kalimdoru te miały w sobie majestatyczne piękno.

– Jesteśmy niemalże sąsiadami – rzucił oschle.

– To zbieg okoliczności, lecz umożliwił mi sprowadzenie cię tutaj. Ściągając cię do leża mojej królowej, musiałbym zużyć znacznie więcej mocy, a chciałem zachować jej tyle, ile tylko się da.

Ton jego głosu sprawił, że Rhonin wyzbył się całej dotychczasowej wrogości. Nigdy wcześniej nie słyszał, aby Krasus był aż tak zaniepokojony.

– Wspominałeś o Nozdormu, Aspekcie Czasu. Skontaktowałeś się z nim ponownie?

– Nie… i właśnie z tego powodu musimy powziąć wszelkie środki ostrożności. Dlatego też nie możemy skorzystać z magii, aby się tam dostać. Będziemy musieli polecieć.

– Ale jak mamy tam dolecieć, skoro nie za pomocą magii?

Krasus rozpostarł ramiona… które natychmiast uległy przemianie i pokryły się łuską; u dłoni pojawiły się szpony. Ciało smoczego maga nagle zaczęło się powiększać, a z pleców wyrosły mu błoniaste skrzydła. Wąska twarz rozciągnęła się i wykrzywiła, zmieniając się w gadzi pysk.

– No tak – mruknął Rhonin. – Głupi ja…

Smok Korialstraz spojrzał z góry na swojego – ze smoczej perspektywy – niewielkiego towarzysza.

– Wespnij się na mój grzbiet, Rhoninie. Musimy lecieć.

Mag niechętnie posłuchał, przypominając sobie, jak najlepiej dosiąść tak nietypowego wierzchowca. Wsunął stopy pod szkarłatny pancerz, przywarł do żylastego karku, a potem zacisnął palce na łuskach. Co prawda wiedział, że Korialstraz dołoży wszelkich starań, aby jego podopieczny nie zsunął się z grzbietu, jednak Rhonin nie zamierzał ryzykować. Na niebie nawet smok nigdy nie wie, z czym może się zetknąć.

Korialstraz zatrzepotał wielkimi błoniastymi skrzydłami, najpierw raz, potem drugi i nagle wraz z dosiadającym go jeźdźcem wzbili się wysoko w niebo. Z każdym ruchem skrzydeł pokonywali kolejne mile. Czerwony lewiatan leciał bez najmniejszego wysiłku, a Rhonin czuł pod palcami jego puls. Chociaż smok spędzał większość czasu pod postacią Krasusa, podczas lotu wyraźnie był w swoim żywiole.

Zimne powietrze uderzyło maga w twarz; zaczął żałować, że nie było mu dane przebrać się w płaszcz i szaty podróżne. Uniósł rękę, chcąc postawić kołnierz kaftana… i zauważył, że ubranie, które ma na sobie, jest wyposażone w kaptur.

Patrząc w dół, przekonał się, że zamiast koszuli i spodni, w których opuścił dom, ma teraz na sobie granatowy płaszcz oraz szaty podróżne. Jego towarzysz bez słowa zmienił mu odzienie na odpowiedniejsze.

Rhonin z naciągniętym na głowę kapturem zastanawiał się, co ich czeka. Co mogło stanowić źródło tak wielkiego niepokoju Pana Czasu? Zagrożenie zdawało się bezpośrednie i katastrofalne… aby mu zaradzić, z pewnością trzeba było czegoś więcej niż tylko śmiertelnego maga.

A mimo to Korialstraz zwrócił się właśnie do niego…

Rhonin miał nadzieję, że udowodni swoją wartość, nie tylko dla dobra smoka, ale też własnej rodziny, która wkrótce miała się powiększyć.

Mimo iż wydawało się to niemożliwe, mag zasnął w trakcie podróży. Nawet wtedy jednak nie spadł z grzbietu lewiatana, co, biorąc pod uwagę wysokość, na jakiej lecieli, skończyłoby się dla niego śmiercią. Korialstraz musiał mieć z tym coś wspólnego, chociaż zdawał się lecieć beztrosko w stronę celu.

Słońce już prawie skryło się za widnokręgiem. Rhonin miał właśnie zapytać towarzysza, czy planuje lecieć przez całą noc, gdy ten zaczął obniżać lot. Patrząc w dół, czarodziej początkowo widział wyłącznie wodę, z pewnością Wielkie Morze. Nie przypominał sobie, by czerwone smoki lubiły wodę. Czy Korialstraz zamierzał wylądować na morskiej tafli niczym kaczka?

Chwilę później otrzymał odpowiedź. W oddali pojawiła się złowrogo wyglądająca skała. Nie… nie skała, lecz niemal pozbawiona roślinności wyspa.

Rhonina ogarnął strach, taki sam jak ten, który towarzyszył mu kiedyś, podczas lotu przez morze do Khaz Modan. Byli z nim krasnoludzcy gryfi jeźdźcy; przelatywali wtedy nad Tol Barad, przeklętym miejscem opanowanym przez orków. Mieszkańców wyspy wymordowano, ich domy splądrowano, a on dzięki wyczulonym zmysłom maga słyszał ich spragnione zemsty duchy.

Teraz znów dochodziło do niego to samo przerażające, żałosne wołanie.

Krzyknął do smoka, ale albo całkowicie zagłuszył go wiatr, albo Korialstraz postanowił nie słuchać. Zaczął za to poruszać skrzydłami w innym rytmie i po chwili łagodnie opadli.

Wylądowali na wzniesieniu, z którego rozpościerał się widok na szereg spowitych cieniem, zrujnowanych zabudowań. Były zbyt małe na miasto, więc Rhonin uznał, że kiedyś musiał to być fort lub otoczona murem posiadłość. W każdym razie budowle wyglądały iście złowieszczo, co tylko pogłębiło jego obawy.

– Jak szybko ruszymy w dalszą drogę? – zapytał Korialstraza, nadal łudząc się, że smok zamierzał tylko chwilę odpocząć, a potem ruszyć w dalszą drogę.

– O świcie. Aby dotrzeć do Kalimdoru, musimy minąć Malstrom. Żeby to zrobić, będziemy potrzebować trzeźwych umysłów oraz pełni sił. To jedyna wyspa, którą widziałem od dłuższego czasu.

– Jak się nazywa?

– Nie dysponuję taką wiedzą.

Smok położył się na ziemi, umożliwiając Rhoninowi zejście ze swojego grzbietu. Czarodziej odszedł od niego na tyle, żeby po raz ostatni przyjrzeć się ruinom, zanim spowije ich mrok nocy.

– Wydarzyło się tu coś tragicznego – zauważył nieoczekiwanie Korialstraz.

– Też to wyczuwasz?

– Tak… ale nie jestem w stanie powiedzieć, co to było. Powinniśmy jednak być tu bezpieczni, a ja nie zamierzam się przeobrażać.

Ta deklaracja trochę podniosła Rhonina na duchu, ale i tak postanowił trzymać się jak najbliżej smoka. Pomimo reputacji człowieka lekkomyślnego rudowłosy mag nie był głupcem. Nic nie skłoniłoby go do wejścia do tych ruin.

Jego ogromny towarzysz zasnął niemal od razu, a on, bardziej zaniepokojony, czuwał, przyglądając się nocnemu niebu. Przywołał z pamięci obraz Vereesy. Wkrótce miały narodzić się bliźnięta i miał nadzieję, że z powodu tej podróży nie przegapi ich przyjścia na świat. Narodziny same w sobie były magią, i to taką, której on nigdy nie zdoła opanować.

Myślenie o rodzinie uspokoiło czarodzieja i nim się zorientował, zapadł w sen. Towarzyszyły mu w nim Vereesa oraz ich nienarodzone dzieci, mimo iż nie wiedział, czy to chłopcy, czy dziewczynki.

Obraz jego żony rozpłynął się, zostawiając go z bliźniętami. Wołały go, prosiły, żeby do nich przyszedł. Mag we śnie zaczął biec w ich kierunku, ale były coraz słabiej widoczne na bezustannie oddalającym się horyzoncie. To, co początkowo było zabawą, przerodziło się w istną gonitwę. Wesołe nawoływania przeszły w przerażające krzyki. Dzieci Rhonina potrzebowały go, lecz najpierw musiał je znaleźć… i to szybko.

– Tatusiu! Tatusiu! – wołały.

– Gdzie jesteście? Gdzie jesteście? – Czarodziej przedzierał się przez gąszcz gałęzi, które zdawały się plątać tym bardziej, im mocniej się szarpał. W końcu zdołał się przez nie przedrzeć i znalazł się u stóp strzelistego zamku.

Z góry ponownie dobiegło go wołanie dzieci. Zobaczył, jak wyciągają ku niemu ręce z oddali. Rzucił czar, aby wzbić się w powietrze, jednak w tej samej chwili zamek zaczął rosnąć, dopasowując wysokość do poziomu jego lotu.

Sfrustrowany, zmusił się do przyspieszenia.

– Tatusiu! Tatusiu! – wołały nieco zniekształcone przez wiatr głosy.

W końcu zbliżył się do okna wieży, w którym czekały na niego bliźnięta. Wyciągały ręce, starając się zmniejszyć dzielącą ich odległość. Brakowało zaledwie kilku cali, żeby ich palce się zetknęły…

Niespodziewanie jakaś gigantyczna postać uderzyła z impetem w zamek, który zatrząsł się aż po fundamenty, a Rhonin i jego dzieci runęli w dół. Mag rozpaczliwie starał się je uratować, lecz złapała go i uniosła jakaś potworna błoniasta dłoń.

– Zbudź się! Zbudź się!

Dudniło mu w głowie. Cały świat zaczął wirować wokół niego. Trzymająca go dłoń rozluźniła chwyt i znowu poleciał w dół.

– Rhoninie! Gdziekolwiek jesteś, zbudź się!

W dole dwie cieniste postacie biegły ku niemu, aby go złapać… były to jego własne dzieci. Teraz to one starały się uratować życie jemu. Mag uśmiechnął się do bliźniąt, a one odpowiedziały tym samym.

Obnażając ostre, paskudne kły.

Rhonin zbudził się w ostatniej chwili.

Nigdzie nie spadał. Leżał na plecach. Gwiazdy nad jego głową oświetlały pozbawiony dachu, zrujnowany budynek, w którym się znajdował. Zapach zgnilizny uderzył go w nozdrza, a do jego uszu wdarł się straszliwy syczący dźwięk.

Uniósł głowę i spojrzał w twarz prawdziwego koszmaru.

Gdyby ktoś wziął ludzką czaszkę, zanurzył ją w płynnym wosku i pozwolił, aby ten swobodnie po niej spływał, przypominałaby ona przyprawiającą o mdłości potworność, na którą patrzył teraz Rhonin. Obrazu okropieństwa dopełniały ostre kły przypominające igły oraz czerwone, bezduszne oczy, które łypały żarłocznie na maga.

Stwór ruszył w jego stronę na zbyt długich nogach i wyciągnął ku niemu kościste ramiona, zakończone trzema długimi, haczykowatymi palcami, które wbijały się w zniszczone skalne podłoże. Miał na sobie strzępy szaty, niegdyś być może królewskiej. Makabryczna istota była tak chuda, że Rhonin początkowo nie dostrzegł nawet przezroczystej skóry pokrywającej jej żebra i inne widoczne części ciała.

Mag odskoczył do tyłu dokładnie w tej samej chwili, gdy stwór złapał go za stopę. Pokryte zaschniętym śluzem usta otworzyły się, lecz zamiast syku czy wrzasku dobiegł z nich dziecięcy głosik.

– Tatusiu!

Był to głos z jego snu.

Czarodziej wzdrygnął się, słysząc ów dźwięk dobiegający z ust upiornej istoty, ale jednocześnie to wołanie sprawiło, że jego ciałem targnęło dziwne pragnienie. Znów ogarnęło go wrażenie, że wołają go własne dzieci, ale przecież było to niemożliwe.

Niespodziewanie zrujnowaną budowlę wypełnił wstrząsający ziemią ryk, który sprawił, że czarodziejowi momentalnie przeszła chęć, by rzucić się w śmiercionośne szpony kreatury. Rhonin, mamrocząc, wyciągnął rękę w stronę stwora.

Bladą bestię otoczył pierścień ognia. Wrzasnęła i wyprostowała się na tyle, na ile pozwalały jej na to niezgrabne nogi, próbując przejść nad płomieniami.

– Rhoninie! – krzyknął z zewnątrz Korialstraz. – Gdzie jesteś?

– Tutaj! W środku! Budynek bez dachu! – W tym samym momencie wychudzone stworzenie nagle skoczyło przez ogień.

Płomienie w kilkunastu miejscach lizały ciało upiornej kreatury, która otworzyła usta szerzej, niż to w ogóle powinno być możliwe. Wystarczająco szeroko, aby połknąć głowę Rhonina.

Zanim czarodziej zdołał rzucić kolejne zaklęcie, ogromny cień przysłonił gwiazdy i wielka łapa chwyciła bestię. Wydając z siebie kolejny wrzask, wciąż płonąca koszmarna istota przeleciała przez komnatę i wyrżnęła w kamienny mur, który pękł od siły uderzenia.

Ognisty smoczy oddech zakończył to, co rozpoczęło zaklęcie Rhonina.

Smród niemal obezwładnił maga. Zasłaniając rękawem nos i usta, patrzył na lądującego Korialstraza.

– Co… co to było? – zdołał wykrztusić.

Rhonin wyczuł obrzydzenie czerwonego lewiatana.

– Wydaje mi się… wydaje mi się, że to jeden z nieszczęśników, którzy kiedyś nazywali to miejsce domem.

– To coś było kiedyś człowiekiem? – Rhonin spojrzał na zwęgloną postać. – Jak to możliwe?

– Widziałeś potworności wywołane przez Plagę Nieumarłych podczas wojny z Płonącym Legionem. Nie powinieneś o to pytać.

– To ich sprawka?

Zaraz po tym, jak Rhonin rzucił te słowa, Korialstraz westchnął. Najwyraźniej był tym zajściem równie poruszony co jego dawny uczeń.

– Nie… to coś o wiele starszego… i znacznie bardziej plugawego niż jakakolwiek zbrodnia popełniona przez Króla Lisza.

– Kras… Korialstrazie, to coś zdołało wedrzeć się do mojego snu! Manipulowało nim!

– Owszem. Inne istoty usiłowały zrobić to samo ze mną…

– Inne? – Rhonin rozejrzał się dookoła, przygotowany, by rzucić kolejne zaklęcie. Był pewien, że wśród ruin roi się od potworów.

– Jesteśmy bezpieczni… przynajmniej na razie. Z kilku stworów zostało mniej niż z tego, który dobierał się do ciebie, pozostałe natomiast wpełzły w wyrwy i szczeliny ruin. Wydaje mi się, że w dole są katakumby, gdzie śpią, gdy na nic nie polują.

– Nie możemy tu zostać.

– To prawda – przytaknął smok. – Nie możemy. Musimy lecieć do Kalimdoru.

Położył się na ziemi, aby Rhonin mógł się wspiąć na jego grzbiet i po chwili załopotał skrzydłami. Wzbili się ku niebu.

– Po wykonaniu naszej misji wrócę tu i położę kres tej potworności – oświadczył Korialstraz. – Na tym świecie jest już wystarczająco dużo wszelakich ohydztw – dodał łagodniejszym tonem.

Mag nic nie odpowiedział, tylko po raz ostatni spojrzał w dół. Może mu się przywidziało, ale odniósł wrażenie, że gdy tylko smok opuścił wyspę, z kryjówek zaczęło wyłazić coraz więcej koszmarnych stworów. Miał poczucie, że dziesiątki bestii łakomie patrzyły w górę… bezpośrednio na niego.

Odwrócił wzrok, zadowolony, że lecą do Kalimdoru. Po nocy takiej jak ta chyba nie mogło ich tam spotkać nic gorszego.

Chyba…