Wołyń. Bez litości - Piotr Tymiński - ebook

Wołyń. Bez litości ebook

Piotr Tymiński

4,1

Opis

Rok 1943. Kiedy sprzymierzeni na frontach II Wojny Światowej przełamują potęgę III Rzeszy, na Wołyniu dochodzi do eksterminacji Polaków. Stanisława Morowskiego spotyka osobista tragedia, a kolejne miesiące jego życia wypełnia nieustanna walka o przetrwanie. Dynamicznie rozwijająca się akcja książki ukazuje politykę niemieckich okupantów, bezwzględność ukraińskich nacjonalistów i dwulicowość sowieckich partyzantów. Tłem dla opisanych wydarzeń są urokliwe plenery, gdzie żyją ludzie przywiązani do tradycji i ziemi.

Powieść oparta na autentycznych wydarzeniach.

Autor doskonale poradził sobie z niełatwą przecież tematyką. Pomimo wszystkich okropności opisanych w powieści „Wołyń. Bez litości” wcale nie jest książką tragiczną. Niesie bowiem przesłanie, że człowiek potrafi przetrwać w najgorszych nawet okolicznościach, choć warunkiem tego jest wzajemne wsparcie i odwaga. Szczęśliwe zakończenie, o ile można o takim mówić, osobistej historii Stanisława przynosi także konkluzję, że cuda się zdarzają i nigdy nie należy tracić nadziei.

Klaudia Dróżdż, doktor nauk humanistycznych, redaktor i edytor, wieloletni redaktor naczelny Wydawnictwa Ossolineum.

Wstrząsający spektakl polskiej samoobrony na Wołyniu. Brutalna historia powraca, aby epatować swoją szczerością i tworzyć jawną przestrogę dla przyszłych pokoleń.

Miłka Kołakowska, www.mozaikaliteracka.pl

W czasach gdy śpiący rozum zbudził demony nienawiści młody człowiek próbuje stanąć na wysokości zadania i z ręką na karabinie chronić to, co ochronić się jeszcze da. W tle zaś dzieje się historia. „Wołyń. Bez litości” to z werwą napisana, wciągająca opowieść o nieludzkich czasach i o ludziach z których nie każdy obronił swoje człowieczeństwo.

Irek Wis, blurppp.com

To nie jest kolejna opowieść o wojnie. To próba zmierzenia się z naszą bolesną, traumatyczną przeszłością, narodową pamięcią i losami ludzi, których piekło już nie przeraża... stali się jego częścią.

Jarosław Nelkowski, jareknelkowski.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 538

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (15 ocen)
7
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Zbliżał się świt. Grube pasma mgły okrywały las i rozległe bagna. Powiał wiatr, jednak zamiast rozgonić mleczną zasłonę, jeszcze bardziej ją zagęścił, naganiając wciąż nowe kłęby pary.

Zaszumiały zeszłoroczne, niepołamane przez śnieg trzciny. Tu i ówdzie zakwiliły budzące się ptaki. Te odgłosy natury zaczął mącić dziwny, systematyczny chlupot. Tak jakby jakiś zwierz przedzierał się przez błota. Mocniejszy powiew wiatru przerzedził nieprzeniknioną zawiesinę, co próbował wykorzystać robiący tyle hałasu człowiek. Mężczyzna brnął przez grzęzawisko z wyraźną trudnością. Metodycznie wyciągał z brei raz prawą, a raz lewą nogę. Nie przerywając wędrówki, rozejrzał się uważnie, usiłując odnaleźć drogę. W pewnym momencie zapadł się w gęstym błocie po pas, dlatego błyskawicznie położył się na plecach i pełznąc do tyłu, wydobył stopniowo nogi z mazi. Odetchnął głęboko i natychmiast ruszył dalej, skręcając jednak nieco w lewo. W jego ruchach było widać pośpiech, w prawej dłoni ściskał pistolet, starał się za wszelką cenę go nie zamoczyć. Nagle zniknął pod wodą, a na jego obecność wskazywały tylko wystające nad powierzchnią ręce. Po chwili wynurzyła się jego głowa. Przepłynął kilka metrów w poprzek rzeczki przecinającej moczary. Gdy wreszcie dotarł do celu, z trudem wpełzł na błotnisty brzeg wysepki, doczołgał się do jej środka i wyraźnie zmęczony, uwolnił z dłoni visa.

– Lenka? – zawołał niegłośno, rozglądając się wokół.

Wiatr wzmógł się, rozwiał gęstą mgłę, przynosząc słodkawy zapach spalenizny. Teraz mężczyźnie puściły nerwy, zaczął dygotać, z zarośli wyciągnął pozostawiony tu wcześniej koc. Okrył się nim i zasnął.

Tego snu nie można by nazwać spokojnym, miotany emocjami przeżywał wydarzenia ostatniej nocy jeszcze raz. Poprzedniego wieczora cała jego rodzina przebywała w domu. Był to Wielki Czwartek, dwudziesty drugi kwietnia czterdziestego trzeciego roku. Matka zakończyła już większość przygotowań świątecznych. Piec stygł, bo zgodnie ze zwyczajem, który na Wołyniu szczególnie pielęgnowano, w pierwsze dwa dni Triduum Paschalnego nie rozpalano pod kuchnią. Stanisław siedział przy stole wraz ze swymi rodzicami, Witoldem i Anną, ze starszą siostrą Wandą i z żoną Heleną, Ukrainką pochodzącą z Tutowicz. Jedli tradycyjną postną kolację, czyli ziemniaki gniecione z makiem. Marysia, trzyletnia córeczka Wandy, spała już smacznie w swoim łóżeczku. Ojca Marysi, Aleksandra Dąbrowskiego, nie było z nimi. Zmobilizowany w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku wyruszył na wojnę i słuch po nim zaginął. Dom Morowskich znajdował się na skraju kolonii w pobliżu lasu i zabagnionych brzegów rzeczki Brzózki.

Podczas posiłku usłyszeli z zewnątrz szczekanie psa. Burek nagle zaskowyczał. Ktoś otworzył drzwi sieni i po kilku sekundach znalazł się w kuchni. W świetle lampy zobaczyli Stepana Klonowcia – ciemnowłosego, wysokiego mężczyznę w marynarce narzuconej na jakąś bluzę mundurową, w bryczesach i oficerkach. U prawego boku spod marynarki wystawała mu duża drewniana kabura samopowtarzalnego pistoletu mauser C96. Po chwili w drzwiach pokazało się kilka innych postaci. Wszyscy uzbrojeni w karabiny. Stanisław wstał zza stołu. Górował nad większością przybyszów, było ich jednak zbyt wielu, by postura w czymkolwiek mogła mu pomóc.

– W gości przychodzisz, Stepan, o tak późnej porze i to widzę nie sam!

– Gośćmi to wy jesteście – odpowiedział brunet, a jego oczy skrzyły. – Nasza ziemia ma już was dosyć i dzisiaj zaczynamy porządki na Ukrainie. A wy, Lachy, nie chcieliście po dobroci sobie pójść, to spotka was zasłużona i przykładna kara. Brać ich! – powiedział do swoich ludzi, którzy w trakcie jego przemowy wsunęli się w głąb kuchni. – Sprawdzić dom, czy kto się tam nie ukrywa po kątach. – Podszedł do Staszka trzymanego pod ręce przez dwóch Ukraińców. – Jego związać, mamy do pogadania. – Dźgnął go w pierś trzymaną w ręku szpicrutą, którą następnie przekazał Ukraińcowi stojącemu po prawej stronie więźnia.

Jeden ze striłców szarpnął brutalnie gospodynię. Wtedy Witold Morowski, człowiek lat sześćdziesięciu, jakby strząsnął z siebie dwóch mołojców i wymierzył siarczysty policzek temu, który pociągnął jego żonę. Uderzonemu mężczyźnie czapka spadła z głowy i Stanisław w słabym świetle, jakie dawała lampa stojąca na stole, zobaczył, że twarz tamtego znaczyła duża blizna biegnąca przez cały lewy policzek. W tej chwili do kuchni wbiegła rozbudzona i przestraszona zamieszaniem Marysia, wołając:

– Mamusiu!

Gruby banderowiec w czarnym mundurze policji pomocniczej pochylił się, złapał przebiegające dziecko za nogę i z rozmachem uderzył jego głową o futrynę drzwi, po czym cisnął drgające ciałko na podłogę. Wanda wydała z siebie nieludzki skowyt i rzuciła się do córeczki. Uderzona kolbą w biodro padła przy konającej Marysi, tuląc ją do siebie i wyjąc przeraźliwie. Morderca jej dziecka kopnął ją w brzuch, mówiąc:

– Cicho, suko!

Gospodarz chciał doskoczyć i do niego, ale Ukraińcy, którzy poprzednio nie zdołali go utrzymać, tym razem poradzili sobie doskonale.

– Mordercy, Bóg was pokarze, psie syny – wykrzyczał.

Anna Morowska lamentowała, szarpiąc swoje siwiejące włosy. Wyraźnie słychać było łkającą Wandę. Dociskała do piersi skrwawioną blond główkę swojej córeczki. Stepan podszedł do Heleny, której właśnie jeden z mołojców wyjmował z wykręconej ręki kuchenny nóż, i chwycił ją za brodę. Czarne włosy obsypały pociągłą, jasną twarz dziewczyny, zasłaniając czerwone, zacięte usta. Spojrzał w jej błękitne oczy.

– Spóźniłem się na wesele, ale na stypę zdążyłem w sam raz – powiedział dość łagodnie. – Idziemy! – rozkazał.

W tym czasie dwaj striłcy posadzili Staszka na taborecie, łydki przywiązali mu do nóg stołka, a ręce skrępowali z tyłu. Następnie przewrócili go na plecy, ze stóp ściągnęli skarpety, podśmiewając się przy tej czynności. Powietrze przeciął świst szpicruty. Chłostany mężczyzna jęknął. Bijący go chłopak powiedział:

– Gdzie masz broń, Laszku? No gadaj. – Obrócił się do swoich towarzyszy wyprowadzających właśnie Morowskich z domu.

– A może przyniesiecie nam obcęgi z drewutni? – Zamachnął się i uderzył kilka razy bose stopy.

Matka Stanisława płakała, zasłaniając dłońmi oczy.

– Zostawcie go, draby. W komorze pod kufrem jest skrytka – powiedziała.

Mołojec odwrócił się i znów sieknął młodego Morowskiego.

– Puścić mnie natychmiast, sam pójdę – huknął ojciec Stanisława. – Ciebie poznaję, Mykoła, i ty tu, Pawło, ta czapka cię nie zasłoni. Jak byliście mali, to wasi ojcowie nie raz do mnie po pomoc przychodzili, a teraz tak się odwdzięczacie? Kainowe pomioty.

Nazwany Pawłem podszedł i uderzył mężczyznę kolbą karabinu w plecy. Witold Morowski stęknął z bólu, upadając na kolana. Podnieśli go za ręce i wywlekli z domu. Wanda, płacząc i przytulając swoje martwe dziecko, ledwo szła. Stanisław użył wszystkich swoich sił, by odbić się od ziemi. Głową uderzył odwróconego plecami Ukraińca w dół podkolanowy tak mocno, że zaatakowany stracił równowagę i upadł. Rozwścieczony podniósł się prawie natychmiast i wraz z drugim napastnikiem zaczął kopać Staszka po całym ciele. Jedno z uderzeń, wymierzone w skroń, oszołomiło kopanego na jakiś czas. Dostało się także taboretowi, który w kilku miejscach popękał i częściowo się rozleciał.

Rodzinę Morowskich wyprowadzono z domu, tylko Stanisław leżał na podłodze. Pozostało tu czterech banderowców. Trzech z nich zabrało lampę i zaczęło przeszukiwać wskazane przez gospodynię pomieszczenie. Czwarty wziął nóż ze stołu, ukroił sobie pajdę chleba, następnie posmarował ją grubo masłem. Kątem oka spojrzał na otępiałego kopnięciami szatyna. Sięgnął po stojącą na parapecie karbidówkę. Odkręcił pokrętło i zapałką podpalił wydobywający się z niej gaz.

– Że też to tak zawsze śmierdzi – mruknął pod nosem, otwierając okno.

Wziął lampkę i ruszył do pokoju leżącego najbliżej kuchni. Ze spiżarni dobiegły Stanisława odgłosy zadowolenia. Skrytka została odnaleziona.

– Ładna sztuka, świeżo wyczyszczony.

– Połóż na stole, jak wróci „Ostry”, to zdecyduje. O, zobaczcie, ile żarcia sobie przygotowali. Ha, nie pojedzą!

– Jest i bimberek, mój ojciec zawsze powtarzał, że Morowski robi najlepszy samogon w okolicy.

– To popróbujmy… Uch, mocny! – Chuchnął i otarł usta dłonią gruby policjant.

Wrócił czwarty Ukrainiec z karbidówką w ręku oraz lalką Marysi zatkniętą za pasek.

– Takiej ładnej lalki to moja siostra nigdy nie miała.

– To teraz ma. Masz, golnij sobie. – Morderca Marysi wręczył mu kubek napełniony bimbrem.

Jeden z banderowców przyniósł do kuchni znalezionego visa z zapasowym magazynkiem. Kładąc broń na stole, zaczął mówić do więźnia:

– No, to może wreszcie pogadamy, zaraz się tobą zajmę. Czy jeszcze ktoś ma w kolonii broń? No gadaj, jak powiesz prawdę, to może nie pohulamy sobie z twoją rodziną, tylko raz dwa załatwimy sprawę. – Odgryzł kawał kiełbasy z trzymanego w ręku pęta. Nachylił się nad Stanisławem i zauważył, że ten prawie jest uwolniony. Lewa noga taboretu wysunęła się ze splatających ją więzów, natomiast prawa, odłamana, przylegała do kończyny Staszka, który właśnie przekładał pod sobą związane ręce i rozsupływał poluzowany na nich sznur. Ukrainiec chwycił go pod ramię i szarpnął przekonany o tym, że ma nad oszołomionym człowiekiem przewagę. Mając pełne usta kiełbasy, nie mógł krzyczeć. Odwrócił się częściowo do swoich trzech kolegów stojących w wejściu do spiżarni. Policjant stał w głębi pomieszczenia, jego twarz skierowana była na kuchnię, ale panował tu mrok. W jednej dłoni trzymał kiszonego ogórka, w drugiej flaszkę samogonu, którą przytknął zachłannie do ust, przechylając głowę do tyłu. Pozostali dwaj, odwróceni plecami, pili bimber z kubka, zagryzając znalezionymi smakołykami. Śmiali się w głos. Staszek zauważył przy pasie szarpiącego się z nim mołojca uzbrojony granat obronny. Natychmiast wyrwał zawleczkę, a zaskoczonego rezuna pchnął z całej siły na jego towarzyszy. Policjant, na którego wpadł popchnięty przez Staszka Ukrainiec, zakrztusił się i zaczął kasłać. Wszyscy stojący w komorze stracili równowagę.

Stanisław zabrał ze stołu visa z magazynkiem, odwrócił się i szczupakiem wyskoczył przez uchylone okno. Wywinął fikołka, przylgnął do ziemi, przytulając się jednocześnie bokiem do ściany. Eksplozja wybiła szyby, wyrzucając resztki okna wraz z odłamkami do ogrodu. Usłyszał jęki poranionych napastników. Poderwał się i pobiegł do sadu. Przeładował pistolet, kątem oka widział płonące zabudowania sąsiadów. W środku kolonii zauważył dużą grupę Ukraińców otaczających gospodarstwo Felińskich. Właśnie stamtąd dobiegały gwarny lament, krzyki, przekleństwa polskie i ukraińskie. Od czasu do czasu gdzieś w okolicy padał strzał. Spośród tych wszystkich odgłosów wychwycił uchem nawoływania do pogoni. Wiedział, że teraz nie ma chwili do stracenia i musi jak najszybciej dotrzeć do lasu. Jednak najkrótsza droga do niego to sto pięćdziesiąt metrów otwartego terenu, oświetlonego nie tylko blaskiem księżyca, ale także łunami płonących budynków. Wskoczył do rowu odwadniającego. Pomimo bolących stóp pędził, jak tylko mógł najszybciej. Dopadł do zabagnionych brzegów rzeczki, skierował się do nakaty – drogi z olszynowych pniaków, która biegła przez moczary i prowadziła do brodu. Przez chwilę szukał miejsca. Chyba tu jest głębiej – pomyślał i wsunął się w wodniste błoto. Leżąc na plecach wzdłuż „pomostu”, trzymał się kurczowo pniaków jedną ręką.

Najpierw usłyszał ścigających, następnie poczuł drżenie kładki, gdy przebiegali obok. Dotarli do posterunku przed brodem. Krzyczeli na siebie, ale nie mógł zrozumieć słów. W końcu zawrócili w kierunku lasu. Jednocześnie grupa pilnująca przejścia przesunęła się na początek nakaty. Minęli zanurzonego w błocie Staszka, który natychmiast przesunął się w kierunku brodu i pokonał rzekę. Po drugiej stronie znalazł się w miejscu niewidocznym od strony wioski. Ruszył przed siebie w las i na bagna, aby dotrzeć do wysepki, gdzie w dzieciństwie miał swoją tajną bazę. Licząc się od pewnego czasu z narastającym zagrożeniem ze strony ukraińskich nacjonalistów, przygotował na niej prowizoryczne schronienie dla rodziny.

Dlatego się tu znalazł. Promienie słoneczne przedzierały się teraz przez rzęsy pod zamknięte powieki. Na tyle było to irytujące, że dalsza walka o sen nie miała sensu. Spojrzał na niebo i stwierdził, że jest koło dziewiątej. Zastanawiał się, czy to był koszmar, ale uświadomił sobie, że przeżywał wczorajszy wieczór jeszcze raz na jawie. Potworne myśli kłębiły się w głowie.

Więc tu nie dotarli, nie uciekli. Ty tchórzu, zamiast ich ratować – zwiałeś, głupi, głupi durniu, kretynie, tylko palnąć sobie w ten głupi łeb.

Rozejrzał się, ale nie zobaczył pistoletu, przekręcił się na brzuch, walnął głową o kępę trawy, bił pięściami i rozdrapywał ziemię. Trwało chwilę, zanim ochłonął. Skulił się, po czym znów zasnął.

Obudził się po około godzinie twardego snu.

– Boże, czemu? – powiedział na głos.

Usiadł i spojrzał na swoje stopy. Nie wyglądały najlepiej. Teraz buty Aleksa nie byłyby na mnie za duże – pomyślał. Reszta ciała wydawała się w porządku, bolało go żebro po lewej, a głowa po prawej stronie. Uklęknął, obmacując się po klatce piersiowej. Nie było najgorzej. Jednak gdy spróbował stanąć na nogach, ból, jaki poczuł w stopach, usadził go na ziemi. Teraz wzrok natrafił na visa leżącego w trawie. Był przybrudzony. Wytarł go kocem, sprawdził, czy nabój jest w zamku, i odłożył na bok. Sięgnął po przyniesioną przedwczoraj torbę wyplecioną z łyka lipowego. Były w niej suchary oraz kawałek marynowanej słoniny – specjalność mamy. Musiał spróbować, wcale nie dlatego, że odczuwał głód. Kozikiem rozsmarował słoninę na sucharze, jadł z namaszczeniem. Wyjął z torby manierkę, napił się, a następnie przepłukał stopy. Przypominały raczej nóżki zatuczonego świniaka. Jak ja na nich tu doszedłem?

Postanowił wrócić do wsi, może komuś da się jeszcze pomóc, da się kogoś uratować. A może…? Może ona czeka jego ratunku? Visa wsadził do torby, kozikiem odciął dwa pasy materiału od koca i upchnął do kieszeni. Nożyk również schował do kieszeni spodni. Wstał, podszedł do brzegu. Od razu rozpoznał, jak bardzo zmyliła go mgła. Mógł utonąć, a jednak znowu przeżył.

– Widocznie tak ma być.

Napełnił manierkę wodą z rzeki i ruszył w drogę powrotną. Tym razem skakał z kępy na kępę i brodził w błocie najwyżej po kolana. Kiedy wyszedł z bagna, przysiadł i zawinął dokładnie każdą stopę kawałem koca. Miał nadzieję, że dzięki tym improwizowanym ochraniaczom będzie mógł poruszać się po lesie, odczuwając mniejszy ból. Znalazł kij, który parę dni temu zostawił tu przy sośnie. Podpierając się nim, poszedł dalej.

Zbliżając się do kolonii, coraz bardziej czuł duszący odór spalenizny, przyspieszył kroku. Kiedy stanął na brzegu lasu, zobaczył puszczoną z dymem osadę Brzozowe Osty. Jego dom zasłaniał sad, ale wydawało się, że stał nienaruszony. Poszedł na przełaj. W głównym wejściu nie było drzwi, wszedł do środka. Eksplozja granatu wyrządziła znaczne szkody. Ujrzał ślady krwi i dziwną, szarą, zaschniętą maź. Zastanawiał się przez chwilę, ilu z banderowców zginęło. Na podłodze poniewierały się nadgryzione pętka kiełbasy oraz pół pajdy chleba posmarowanego masłem.

– A żeby wam tak w gardle stanęło.

Dom nie wyglądał na splądrowany, zauważył ślady ognia pomiędzy kuchnią a przechodnim pokojem rodziców, ale najwyraźniej sam wygasł. Sięgnął po puszkę stojącą na stoliku przy łóżku rodziców, wyjął z niej pieniądze. Zabrał leżący na szafie album z fotografiami. Poszedł do pokoju siostry. Zadrżało mu serce na widok łóżeczka Maryśki. Otworzył kufer stojący pod oknem, pogrzebał w nim chwilę, wreszcie wyciągnął obuwie Aleksandra. Usiadł na kufrze, owinął stopy onucami, a następnie wcisnął je do – jak mu się kiedyś wydawało – olbrzymich butów szwagra. Potem zajrzał do swojego pokoju. Z szafy wyjął skrócony płaszcz korpusu kadetów oraz plecak, który spakował tydzień temu, na wypadek gdyby trzeba było szybko uciekać. Na sekretarzyku przykrytym piękną serwetą wyszytą przez Helenkę stało ich ślubne zdjęcie. Wyjął je z ramki i schował do kieszeni płaszcza. Wychodząc z domu, zabrał jeszcze czapkę cyklistówkę i swoje trzewiki. Przydadzą się, jak opuchlizna zejdzie.

Na zewnątrz zawiał wiatr, przynosząc nieprzyjemny swąd i dziwne ciepło od pogorzelisk. Ruszył w kierunku kilkunastu osób zgromadzonych przy zgliszczach jednej z zagród. Minął całkowicie wypalone zabudowania Lutnickich, a wchodząc na teren następnej zagrody, zauważył stojącego przy studni Alfreda Szachniewicza. Wyglądał, jakby wrósł w ziemię. Stanisław podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. Ten drgnął i odwrócił się gwałtownie. Na jego ogorzałej twarzy zarysowało się zaskoczenie, a następnie odmalowała się ulga.

– Żyjesz, Stanisław, a myśleliśmy, że tam, w stodole Felińskiego, spalili cię razem z twoimi. – Uścisnęli się serdecznie. – Pomóż mi, bo tu cała studnia założona jest ciałami moich.

Na wierzchu leżał stary Szachniewicz, ojciec Alfreda. Z paskudnie rozbitej głowy wypłynęła jakaś szara maź podobna do tej z podłogi w progu spiżarni. To tak wygląda mózg. Jeden z nich padł u nas w kuchni trupem – pomyślał Stanisław. Pod dziadkiem leżała trzynastoletnia Zosia. Cała pokłuta nożami. Następny był jej młodszy brat Antek – zabity najwyraźniej ciosem siekiery. Pod nim ojciec rodzeństwa, Alojzy Szachniewicz. Postrzelony i skłuty widłami. Ostatnią wyciągnęli żonę Alojzego. Cała ociekała wodą zmieszaną z krwią jej rodziny, w sukience było pełno dziur kłutych i ciętych. Zanim oprawcy wrzucili ją do studni, umęczyli biedną kobietę. Alfred poczerwieniał, jedynie trzy zmarszczki przecinające jego czoło odcinały się jasnoróżową barwą. Staszek zamarł, widząc w oczach sąsiada szaleństwo.

Nagle obaj znieruchomieli. Do ich uszu doleciało ciche westchnienie. To dziewczynka, którą uznali za martwą, odetchnęła. Leżała z otwartymi oczyma. Staszek przysiągłby, że jak ją wyjmował, to miała zamknięte oczy. Rzucili się do niej, Alfred złapał ją za rękę.

– Zosiu, kochanie, dziecko drogie – mówił przez łzy.

– Stryjku, pić dajcie – powiedziała, cedząc słowa.

Stanisław spojrzał znacząco na czterdziestoletniego sąsiada.

– Tylko zwilżyć usta można, jest ranna w brzuch – szepnął, podając manierkę.

Szachniewicz wyjął chustkę z kieszeni, zmoczył ją wodą i przyłożył do ust bratanicy.

– Musimy ją stąd jakoś zabrać – mówił roztrzęsionym głosem.

– Pójdę do Felińskich, tam stoi parę osób, to przyprowadzę kogoś do pomocy – powiedział Stanisław.

Im bliżej podchodził do dymiących zgliszczy zabudowań jednego z największych gospodarstw w kolonii, tym głośniej słyszał bicie swego serca. Patrzył na sylwetki stojących tam ludzi, ale nie rozpoznał nikogo ze swych bliskich. Tych kilka osób, które przeżyły pogrom, wpatrywało się w resztki stodoły, w zwęglone ciała zamordowanych. Zastanowił się, czy da radę tam wejść, aby jakoś zidentyfikować krewnych. Od pogorzeliska bił silny żar.

– Stój, Stanisław. My też już próbowaliśmy. Chwała Bogu, że żyjesz.

Nie było słychać płaczu ani jęków, ludzie stali z zaciśniętymi zębami i pięściami. O tym, jak przeżył, opowiadał stojący w środku Szymon Krakower, Żyd o typowych semickich rysach, którego wraz z rodziną ukrywał od roku pod podłogą głównej izby Marian Bronowicki.

– Z Bronowickich tylko najmłodszy syn się uratował. Ojciec w ostatniej chwili kazał mu wskoczyć do schronu. – Szymon pogłaskał chłopca po głowie. – Jak tylko poczułem, że podpalili dom, to kazałem się czołgać tunelem, cośmy go jesienią z Marianem wykopali do sadu. Tam się przyczailiśmy, nikt nas nie szukał, widać wcześniej tam byli – skończył zdenerwowany.

Pomiędzy tą piętnastką ocalonych ludzi stała furmanka zaprzęgnięta w konia, a na niej siedział, patrząc z przerażeniem, Mykoła Rubny z Ościuchowa.

– Bóg nas, Ukraińców, za ten grzech śmiertelny pokara, oj pokara. Wybaczcie, ludzie – mówił, płacząc. – Słuchajcie, nie możecie tu teraz zostać. Nie jesteście bezpieczni. Jadę od Perekopek, tam w lesie spotkałem mołojców, zatrzymali mnie i chwalili się, że zaczęli Ukrainę z Lachów oczyszczać. Mówili, żebym się w kolonii nie zatrzymywał na długo, bo oni czekają, aż wrócicie, i was wykończą. Ludzie, idźcie do Konstantynówki, tam jest teraz wojsko, będziecie bezpieczni. A jutro z Niemcami swoich pozbieracie.

Stanisław powiedział o małej Zosi i Mykoła zaoferował, że ją zawiezie. Staszek zwrócił się jeszcze do sąsiadów:

– Kto chce, to może z mojego domu wziąć, co uważa, więc jak jest jakaś potrzeba, to ja się zgadzam. Trzeba zabrać całą żywność, podjedziemy furmanką.

Wszyscy ruszyli w stronę zagrody Szachniewiczów, wspólnie ułożyli dziewczynę na wozie. Następnie skierowali się pod dom Morowskich. Wynieśli z komory jedzenie, które ułożyli na furmance oraz niedużym wózku wyciągniętym ze stodoły. Ocaleni zabrali też część ubrań. Wreszcie powędrowali do Konstantynówki.

*

Zanim zapadł zmierzch, dotarli na miejsce. Potwierdzili swoim przybyciem obawy mieszkańców zaniepokojonych nocnymi łunami nad lasem. Stanisław wraz z rodziną Szymona zatrzymał się w Ostach, osadzie poprzedzającej Konstantynówkę. Zaprowadził Żydów do „Barabasza”, czyli Tadeusza Jankowskiego, członka podziemia. To on ponad rok temu polecił Staszkowi zawiązanie w Brzozowych Ostach konspiracyjnej komórki. „Barabasz” natychmiast zdecydował, gdzie należy ukryć rodzinę Krakowerów.

– Z twojej grupy ktoś przeżył? – zapytał.

– Chyba tylko Kryśka – odpowiedział Staszek.

Przez chwilę milczeli.

– Co to za Niemcy są w Konstantynówce? – zapytał „Barabasza”.

– Kompania piechoty, a raczej to, co z niej zostało. Są w trakcie odbudowy stanów. Ich dowódca Oberleutnant Otto Kluger chce poznać szczegóły napadu. Kwateruje w domu nauczyciela. Idź tam, Staszek, i zdaj mu relację.

Stanisław, wchodząc do domu Królów, minął Alfreda.

– Jadę do Sarn, dostałem od Oberleutnanta przepustkę. Muszę Zośkę jak najszybciej zawieźć do szpitala.

– To ruszaj. – Uścisnął Alfreda.

Wszedł do kuchni. Przy stole siedziały dzieci gospodarzy oraz najstarsza córka Sawickich, którzy także byli mieszkańcami Brzozowych Ostów.

– Niech będzie pochwalony.

– Na wieki wieków – odpowiedziała gospodyni wraz z dziewczętami siedzącymi na ławie. – Niech pan spocznie. Proszę, herbata, prawdziwa. Niemcy dali – mówiąc to, gospodyni podsunęła szklankę z ciemnym płynem.

Przez drzwi pokoju słychać było opowieść Krystyny Lutnickiej.

– I tak ukryłam się w oborze, i z góry obserwowałam masakrę. Później ukraińscy chłopi wpadli rabować zwierzęta, a ja w czas wyczołgałam się stamtąd. Na czworaka podpełzłam do rowu odwadniającego, tego, co biegnie obok zagrody Morowskich. Drogą pognały dwa wozy prosto pod ich dom. Tam widziałam, jak Ukraińcy zdjęli drzwi wejściowe z zawiasów i wynosili na nich rannego. Od lasu wrócili rozwrzeszczani banderowcy, minęłam ich i już do rana przesiedziałam w gęstych krzakach.

Otworzyły się drzwi w sieni i do kuchni wszedł uśmiechnięty niemiecki podoficer.

– Guten Abend. Dobry wieczór – dodał po polsku z silnym niemieckim akcentem. – O, interesanci, pardon, służba. – Bez pukania wszedł do dowódcy.

– To na razie wszystko, proszę tu podpisać – powiedział Niemiec spisujący zeznanie dziewczyny.

Krystyna wyszła z pokoju, zmierzwione blond włosy okalały jej twarz. Spojrzała smutnymi, błękitnymi oczyma na Staszka, podeszła do niego i uścisnęła jego dłoń.

Niemcy rozmawiali w swoim języku. Staszek zaczął wsłuchiwać się w słowa. Znał ten język, babka ze strony matki uczyła go w dzieciństwie.

– A gdzie tak długo podziewał się mój Feldwebel?

– Kochany panie dowódco, w komendanturze kazali mi stawić się na Gestapo.

– Co?! I czego chcieli?

– Naczekałem się, bo ci leserzy nie mieli dla mnie czasu. Wreszcie nie wytrzymałem i opieprzyłem towarzystwo, no to mi pismo dali do pana.

– Dawaj! – Przez chwilę w pokoju panowało milczenie. – Co?! W dupę niech się pocałują.

– Czego oni chcą? – odezwał się trzeci głos.

– Zalecają penetrację wioski pod względem posiadanej broni przez Polaków i ewentualnego ukrywania Żydów. W pierwszym wypadku życzą sobie, abym przesłał winnych do nich, w drugim mam reagować zgodnie z poleceniem Reichskomisarza Ukrainy Ericha Kocha nakazującym likwidację Żydów i całej rodziny gospodarzy, która ich ukrywała, konfiskatę majątku i spalenie dobytku.

– Może Gestapo spalmy – powiedział ten trzeci.

– Bunsche, takich rzeczy nawet nie myśl za głośno. Słuchajcie, starczy mi, że nasze dowództwo życzyło sobie, aby sprawdzić, czy miejscowi nie kontaktują się z bolszewickimi bandami.

– Jeśli nawet to robią, to tak, żeby nikt się nie zorientował – powiedział Feldwebel.

– Chciałem, żebyśmy mogli w spokoju spędzić te święta. W ciepłym, przytulnym domu, przy zastawionym stole. Więc w dupie mam tę całą politykę. Ile czasu zajmie odbudowa kompanii?

– Potem zaraz wrócimy na front – znów wtrącił Bunsche.

– Zobaczcie – kontynuował oficer. – Oto ugościli nas ludzie podbitego kraju, sympatyczni i otwarci. Ja zdaję sobie sprawę, że nie uważają nas za sojuszników, ale żeby pozwolić na takie mordowanie… Czas spełnić chrześcijański obowiązek. Zbadamy sprawę tego mordu i sprawimy tym ludziom pochówek. Bunsche, poślij do Sarn po księdza, niech jutro po południu przybędzie do tych Brzozowych Ostów. Trzeba też sprowadzić policję, ale z Gestapo nie chcę mieć do czynienia. Wezwij kogoś z posterunku w Antonówce.

– Tak jest – odezwał się Bunsche.

Drzwi się otworzyły i z pokoju wyszedł dość wysoki, przystojny brunet. Uśmiechnął się do dziewcząt siedzących za stołem, omiótł wzrokiem Staszka i sprężystym krokiem opuścił dom.

– Następny niech wchodzi – zabrzmiał po polsku jeszcze inny głos zza uchylonych drzwi.

Anka Sawicka weszła do środka. Przedstawiła się i wytłumaczyła nieobecność reszty swej rodziny bardzo złym samopoczuciem matki. Powiedziała, że ich dom znajdował się pomiędzy zagrodami Szachniewiczów i Felińskich. Wracali właśnie całą piątką od Felińskich, gdzie zasiedzieli się przy śpiewaniu pieśni religijnych. Pod domem spostrzegli, że dzieje się coś niedobrego, więc ojciec kazał im ukryć się w dobrze zamaskowanym schronie. Sam pobiegł po dziadka, ale niebawem wrócił bez niego. Chwilę po tym, jak zamknął wejście, dookoła zrobiło się gwarno, zewsząd dolatywały do ich uszu urywki rozmów prowadzonych po ukraińsku.

– I jak długo tam siedzieliście? – dopytywał oficer.

– Przed południem opuściliśmy schron. Cała nasza osada, poza domem Morowskich, była zniszczona. A schwytanych mieszkańców bandyci spalili żywcem u Felińskich. Ja nie przyglądałam się za dokładnie, bo rodzice kazali zająć się młodszym rodzeństwem.

– Dobrze, jutro będę chciał porozmawiać z twoim ojcem. To wszystko.

– Następny! – powiedział głośno pisarz.

Stanisław wszedł do środka, przedstawił się i opisał swoje przeżycia. Poinformował, że rozpoznał przynajmniej trzech Ukraińców z Perekopek.

– A mordercą mojej siostrzenicy był osobnik w mundurze policjanta.

– Tak – wtrącił Oberleutnant, człowiek blisko czterdziestki o siwiejących skroniach. – Jak tylko zrobiło się ciepło, zbiegło do lasu wielu ukraińskich policjantów. – Spojrzał przez ramię w kierunku wracającego Bunschego, kontynuując po niemiecku: – Najpierw pod rozkazami SS wymordowali dziesiątki tysięcy tutejszych Żydów, a teraz już sami zabrali się do jatek. – Skierował głowę w stronę Staszka. – Świadkowie twierdzą, że w pańskim domu doszło do eksplozji. Jak to się stało?

– Leżałem pobity na podłodze, wyplątując się z więzów, wtedy jeden z nich podszedł do mnie. Zobaczyłem granat u jego pasa, zerwałem zawleczkę i pchnąłem go na pozostałych, a sam wyskoczyłem przez okno.

– Czy z ukrycia obserwował pan, co działo się w kolonii?

– Nie, Ukraińcy ścigali mnie i zapędziłem się daleko w błota. Tam przeczekałem do rana. Wróciłem do domu koło południa. Nasza zagroda stała, jakby się nic nie stało. W domu zastałem nieład, wziąłem parę rzeczy i wyszedłem.

– Czy coś zwróciło pańską uwagę?

Stanisław po chwili namysłu powiedział:

– Cisza… Wejścia do obory, chlewu, stajni były otwarte na oścież i nie było zwierząt, wszystkie zabrali. Poszedłem do sąsiadów, a resztę już pan zna.

– Rozumiem, że rozpozna pan tych trzech – stwierdził Kluger. – Proszę podać ich nazwiska do protokołu.

Oberleutnant odwrócił głowę do Bunschego i pisarza.

– Zanotować i niech świadek podpisze.

Po zdaniu relacji Staszek poszedł do starszego brata swego szwagra, Władysława Dąbrowskiego, który mieszkał w Konstantynówce z żoną Jadwigą i czwórką dzieci. Wchodząc, zobaczył najmłodsze potomstwo gospodarzy bawiące się drewnianymi konikami. Jadźka, smukła blondynka w kwiecie wieku, stała przy kredensie. Władek, szatyn o okrągłej twarzy, z której zawsze wyzierał spokój, siedział za stołem. Wyraźnie ulżyło im na widok Stacha.

*

Wielki Piątek spędzili w smutku i zadumie. Gospodarze wypytali Stanisława o wydarzenia ubiegłej nocy. Opowiedział im swoje przeżycia i to, co usłyszał od sąsiadów. Władek był ojcem chrzestnym Marysi. Spojrzał na dwójkę swoich bliźniaków.

– Przecież ona prawie w ich wieku była. Co te dzieci im zawiniły?

Zamilkli.

– A co z Leną? – przerwała ciszę zatroskana Jadwiga.

– Zaprowadzili ich do stodoły Felińskich – wycedził Stanisław. – Nie mogłem tam wejść… Taki żar buchał… Od zgliszczy… Jak z pieca – mówiąc, wydawał się nieobecny. Patrzył przed siebie, w punkt niewidzialny dla innych.

– A ty, Stachu, w butach Aleksandra jesteś? – zmienił temat Władek.

– Tak, trochę mam spuchnięte nogi – odpowiedział, ocknąwszy się z zamyślenia.

– Ściągaj je, no już. Janek, pomóż wujkowi zzuć buty – rozkazała matka najstarszemu dziecku.

Wspólnie, choć nie bez trudności, udało im się zdjąć obuwie. Jadwiga spojrzała na bose stopy, załamując ręce.

– Olaboga! – krzyknęła i zakręciła się za miską.

Nalała wody. Uklękła, zabierając się do mycia jego stóp.

– Przecież sam mogę. Jadźka!

– Uspokój się, tu trzeba kobiecej ręki. – Myła mu nogi i nie można powiedzieć, żeby robiła to delikatnie. Po wszystkim obłożyła stopy jakimiś liśćmi i dokładnie zawinęła. – Tak pójdziesz spać, jutro powinna być wyraźna poprawa, ale lepiej ich nie forsować. – Wierzchem dłoni przetarła czoło, spod chustki wysunął się pukiel blond włosów.

– Musimy koniecznie zorganizować samoobronę, teraz to już nie przelewki – odezwał się zadumany Władysław.

– Szkoda, że mnie nie poparłeś, jak mówiłem to dwa miesiące temu – przerwał Staszek. – Starszyzna wsi się sprzeciwiła, twierdząc, że tym tylko rozdrażnimy niepotrzebnie Ukraińców. Gdybyśmy wtedy zaczęli się przygotowywać, teraz może mniej ludzi by zginęło.

– Stachu, wtedy wierzyłem, że starszyzna ma rację. Twój ojciec przecież też przekonywał, że nie wolno nam Ukraińców prowokować. Uwierzyliśmy w zapewnienia sąsiadów, że my tu naród spokojny i nic nam nie grozi, że nas ostrzegą, a nawet obronią, gdyby miało do czegoś dojść. – Przerwał na chwilę. – Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie ma innego wyjścia, bo i dla nas znikąd nadziei na pomoc. Jeśli chcemy przeżyć, to musimy być gotowi na najgorsze.

– Słuchaj, Stasiu – wtrąciła się Jadwiga. – A ten Stepan to ten sam, co smalił cholewki do twojej Heleny, jak jeszcze była panną?

– Ten sam.

– To wy we dwóch chodziliście do gimnazjum w Sarnach, do jednej klasy?

– Tak. Byliśmy kolegami.

– To się porobiło – zafrasował się Władysław. – Dobra, dzieciaki, teraz spać. Jutro Wielka Sobota, ze święconką by trzeba do Sarn, a tu nie ma jak. Janek i Ania, wy mamie we wszystkim pomożecie. Ja pojadę z wujkiem do kolonii. Stasiu, ty też odpocznij. Jadźka pościeliła dla ciebie na poddaszu, wejdziesz po schodach?

– Daj spokój, spuchnięte, bo spuchnięte, ale zawsze nogi.

*

Długo nie mógł zasnąć. Gdy zamykał oczy, widział rozbitą głowę Marysi, a później twarz swej ukochanej Lenki. Nawet nie chciał myśleć o tym, jak ginęła w płomieniach. Dusza mu wyła z rozpaczy i bezsilności. Dla ukojenia nerwów zaczął przypominać sobie początki znajomości z Heleną. Pierwszy raz widział ją, jak byli jeszcze dziećmi. Ich ojcowie znali się od wojny tysiąc dziewięćset dwudziestego roku i po kilku latach spotkali się na jarmarku w Sarnach. Już wtedy ta ciemnowłosa dziewczynka zwróciła jego uwagę. Przez lata widywali się sporadycznie, przy okazji różnych świąt religijnych. Jej rodzina pochodziła z Tutowicz, jednej z nielicznych wiosek na Wołyniu, której mieszkańcy w większości byli grekokatolikami. W latach ich dzieciństwa różnorodne kultury tej ziemi przenikały się na każdym kroku. Ukraińcy, zwani wówczas Rusinami, żyli obok Polaków, Żydów, Niemców i Czechów. Często uczestniczono wzajemnie we świętach, sam czasem śpiewał dumki czy protestanckie pieśni, uczył innych polskich kolęd. Nie było dziwne wspólne zbieranie się w kościołach lub cerkwiach. Wykorzystywał takie okazje szczególnie od zabawy w Tutowiczach latem tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku. Wtedy zakochał się w niej na zabój. Stepan też tam był tego wieczora, wypili po piwie i założyli się, z którym z nich Helena chętniej będzie tańczyć. Wygrał Staszek, to z nim spędziła więcej czasu. Wspominając tamtą noc, uspokoił się i około trzeciej nad ranem wreszcie usnął.

Rankiem w kierunku kolonii Brzozowe Osty wyruszył kondukt trzydziestu zaprzęgów. Cały oddział niemiecki w liczbie sześćdziesięciu siedmiu żołnierzy rozsiadł się na podwodach. Mieszkańców Konstantynówki i Ostów wraz z woźnicami wybrało się około czterdziestu, do tego prawie wszyscy ocaleni z przedwczorajszego pogromu. Staszek jechał na furmance zaraz za niemieckim dowódcą. Poruszali się w szyku ubezpieczonym, a żołnierze mieli rozkaz zachowania czujności. Kilku z nich pochodziło z Kraju Warty bądź z Prus Zachodnich, znali język polski i rozmawiali z cywilami.

– Unteroffizier Bunsche, proszę do mnie na wóz – powiedział Oberleutnant.

Maksymilian Bunsche zeskoczył z furmanki, na której siedział, i poczekał, aż podjedzie fura z jego dowódcą.

– Słucham, Herr Oberleutnant.

– Zanim dotrzemy na miejsce – zaczął Kluger – chciałbym dopełnić sobie obraz przedwczorajszych wydarzeń. Będziecie tłumaczyć.

– Jawohl, Herr Oberleutnant! To może na początek ten blondyn. – Wskazał piętnastoletniego Jankowskiego. – Hej, młody, chodź tu, pan oficer chce z tobą rozmawiać.

Chłopak podbiegł do podwody i wskoczył na nią od tyłu.

– Siadaj, pan Oberleutnant chciałby wiedzieć, co to się wydarzyło u was we czwartek.

– Jak się nazywasz i gdzie mieszkałeś? – zapytał dowódca.

– Ludwik. Nasz dom stoi obok zabudowań wujka Bronowickiego i przylega do jego sadu. Tatko już zamknął drzwi na noc i powiedział, że czas się położyć. Myłem się, jak ktoś zaczął dobijać się do drzwi, pukali też do okna w kuchni. Wołali po ukraińsku, że są partyzantami, że natychmiast trzeba im otworzyć.

– I otworzyliście – stwierdził Bunsche. – A co stało się potem?

– Weszli do środka, było ich paru, każdy miał jakąś broń. Jeden z nich powiedział, że ma rozkaz doprowadzić nas wszystkich na zebranie do największego gospodarstwa. Tam ma być mowa o współpracy Ukraińców i Polaków w walce ze wspólnym wrogiem. Mama bardzo się zdenerwowała, szeptała, że na pewno nas zabiją. Ojciec mój powiedział głośno, że oczywiście pójdziemy, tylko się ubierzemy, bo noc chłodna. Ukraińcy nie protestowali, a jeden powiedział, że zapalą nam ognisko. Inny go uciszył. Tato podał mi buty i kazał dobrze zawiązać, mama dała sweter, wtedy ojciec szepnął: „Do rzeki na mój znak”. Jak wychodziliśmy z domu, to słychać było lamentującą ciocię Joannę, w ogóle było głośno w kolonii. Jeden mołojec przed domem miał pochodnię. Tylko wyszliśmy, to ojciec krzyknął: „Teraz!”. Pchnął idących przed nim na tego z pochodnią. Mama rzuciła się na dwóch stojących za nią, a ja pognałem z całych sił do Brzózki. Wskoczyłem do wody, przedostałem się na drugą stronę i ukryłem na trzęsawisku.

– A jak uciekałeś, co robili bandyci? – zapytał Bunsche.

– Krzyczeli „Stoi” i strzelali. Ze dwa razy nad głową kule mi świsnęły.

– I co było dalej?

– Przeleżałem tam ukryty do rana, oni wiedzieli, że tu jest trzęsawisko, to zrezygnowali z gonienia mnie, słychać było, jak o tym mówili. Wiele nie widziałem na początku, bo bałem się nawet poruszyć, ale za to słyszałem krzyki, a od Szachniewiczów to odgłosy walki. Nie chcieli wpuścić bandytów, tak że ci siłą musieli się włamywać. Nie dali się, ale co z tego, jak ich tam prawie wszystkich pomordowali. Wujek Alfred się tylko uratował, bo schował się na strychu. I jak mówił, dopiero gdy dom podpalili, zsunął się. Jakimś cudem nikt go nie zauważył, pewnie wtedy jego krewniaków do studni upychali, zajęci byli. A, i wtedy to wybuch był u Morowskich, a potem parę strzałów od lasu i bieganina. Ale Staszek Morowski im zwiał. O, tam siedzi. – Palcem wskazał uciekiniera. – A wokół stodoły Felińskich to się straszne rzeczy działy, leżałem i płakałem. Strasznie nasi krzyczeli. Co myśmy im zrobili takiego, żeby tak… – Przerwał na chwilę, opuściwszy głowę, ale podniósł ją i wyprostował się. Oczy mu iskrzyły. – Tam w tej stodole spalili żywcem mamę i tatę. – Ludwik zamilkł, chyba pierwszy raz w życiu mówił tak długo.

Oberleutnant wysłuchał przekładu, choć sam trochę rozumiał po polsku. Postanowił zwolnić już chłopca, przedstawiony przez niego opis zdarzeń potwierdzał wczorajsze relacje świadków.

– Tak, Bunsche, poproście do nas jeszcze tego ojca, co to oni się w schronie schowali.

Do wozu podszedł zawołany Dionizy Sawicki.

– Jak to było z tą waszą ucieczką?

– Panie poruczniku, psy zaczęły nagle ujadać, to ja kazałem żonie z dzieciakami w te pędy gnać do schronu, a sam pobiegłem do domu. Mój ojciec kategorycznie odmówił ukrycia się i powiedział: „Nie dam rady, ciężarem tylko będę, ty idź ratować moje wnuki, a ja tu, na tym progu, ich powitam”. W naszym domu nie ma… to znaczy nie było wejścia od drogi, jako jedyni mieliśmy budynek postawiony wzdłuż niej z drzwiami od południa i północy. Ja wybiegłem północnym wyjściem, a Ukraińcy zajechali furmanką od strony Felińskich. Tam już ich powitał mój ojciec z siekierą. Nie dał się wyprowadzić i któregoś poczęstował. Zabili go tam, ale ciała później nie znalazłem, tylko krwi dużo było przed domem i siekiera.

Do „oficerskiej” podwody podszedł Feldwebel i zasalutował, meldując:

– Herr Oberleutnant, zbliżamy się do kolonii.

– Z wozów, zabezpieczyć osadę.

Żołnierze zeskoczyli z furmanek i w dwóch kolumnach posuwali się po obydwu stronach drogi. Kiedy tylko przebiegli po mostku na rzece, lewa kolumna rozwinęła się w tyralierę i zagłębiła w bór sosnowy. Prawa kolumna, również tyralierą, ruszyła sadem Bronowickiego w głąb kolonii. Wehrmachtowcy przemaszerowali jak na ćwiczeniach w kierunku, dziś już spalonej, zagrody Morowskich. Niemcy zabezpieczyli teren, jedna drużyna osiągnęła lizjerę lasu przylegającego od wschodu do kolonii.

Na furmankach zostali Polacy oraz siedmiu Niemców wraz z dowódcą. Przejechali przez mostek i skręcili z głównej drogi na prawo. Po chwili jadącym na przedzie ukazały się osmalone kominy sterczące wymownie na tle nieba. Pasek dymu wznosił się z ostatniej zagrody. Większość wozów zatrzymała się wokół największego gospodarstwa w osadzie. Cztery pojechały dalej. Na jednym z nich siedział Staszek wraz z powożącym Władkiem. Podjechali do wypalonego domu Szachniewiczów i wtedy biegnący obok wozu Ludwik powiedział:

– Patrzcie, trupy zniknęły.

Podbiegł do studni, sięgnął po żuraw i zanurzył wiadro w wodzie.

– W studni ich nie ma, całkiem gdzieś ciała zabrali. – Woda, której zaczerpnął, nadal była różowa.

– Jedźmy do stodoły, tam trzeba naszych rozpoznać – odezwał się Staszek.

Zaraz byli na miejscu. Ktoś stwierdził, że Ukraińcy musieli na nowo podpalić ciała, jednak od pogorzelisk nie bił już żar taki jak wczoraj.

– Zobaczcie! – krzyknęła Krystyna Lutnicka. – Tu są Szachniewicze.

Otto Kluger stał, spoglądając na resztki stodoły. Odezwał się do swego pisarza:

– Ile już widzieliśmy takich stodół? Ta wojna to jakiś dopust Boży albo raczej szatański. Oto, do czego doprowadziliśmy my, naród Goethego i Wagnera. Przecież ci ludzie niedawno żyli w zgodzie ze swoimi sąsiadami. A to jeszcze nie koniec, mój Boże. – Po chwili milczenia zwrócił się głośniej niż dotychczas do stojącego nieopodal Staszka: – Tu kopać mogiłę. – Wskazał na przyległą łąkę.

– Panie Oberleutnant – krzyknął ktoś z tłumu – zabierzemy szczątki do wsi i na cmentarzu pochowamy.

Kluger podniósł rękę do góry na znak ciszy.

– Nie, tu kopać. Wszystkich złożymy z honorami. W południe przyjedzie ksiądz z Sarn, także mamy niewiele czasu. Do roboty! – Odwrócił się do swoich ludzi. – Wilkur! – odezwał się do pisarza. – Notujcie nazwiska rozpoznanych i opisujcie niezidentyfikowane szczątki, róbcie zdjęcia.

Mężczyźni wzięli szpadle z wozów i zaczęli kopać obszerną mogiłę.

– Chodźcie, odrzucimy głownie – powiedział Stanisław. – Wody dajcie, pewnie trzeba będzie polewać.

Szachniewiczów łatwo rozpoznali, choć zostali porządnie przypaleni. Z resztą pomordowanych było gorzej, ich ciała w znacznym stopniu uległy spaleniu.

– Zobacz, Stachu – powiedział Władysław, brodząc w popiele. – Tu musieli wczoraj granaty wrzucać, bo ciała są porozrywane.

Ponad trzy godziny trwała ta ciężka praca. Wydobyli trzydzieści albo trzydzieści jeden zwłok i ułożyli je w dole wyłożonym murawą. Ludzkie szczątki przykryli materiałem, który przywieźli ze sobą.

– Słuchajcie – odezwał się Dionizy Sawicki. – Przenieśmy tutaj krzyż z rozdroża.

– Tak, to dobry pomysł – wtrąciła Kryśka Lutnicka.

Kilkunastu mężczyzn poszło ze szpadlami w kierunku krzyża. Dźwignęli go na ramiona i wrócili do miejsca wyznaczonego na pochówek. To był dość duży, dębowy krzyż. Postawiony został przez mieszkańców w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim, po roku od wybudowania pierwszych domów. Brzozowe Osty, tak jak większość kolonii na Wołyniu, powstały na surowym korzeniu. Swoją nazwę zawdzięczały gęstej brzezinie rosnącej wokół oraz wsi macierzystej, czyli Ostom – nieodległej osadzie, z której wywodzili się założyciele. Jednym z nich był ojciec Stanisława.

Tymczasem Niemcy w lesie natrafili na obnażone zwłoki siedemnastoletniej córki Żarczyńskich. Miała poprzebijane piersi w kilku miejscach, cała była pokłuta i od łona po brzuch rozcięta. Żołnierze ułożyli ją na kocu i przenieśli do mogiły. Wreszcie przyjechał Alfred Szachniewicz wraz z księdzem Janem Lewińskim. Proboszcz zsiadł z furmanki, zrobił znak krzyża i podszedł do Klugera. Zamienili parę słów. Po chwili duchowny zszedł do dołu i zaczął modlić się przy pomordowanych.

Niewiele później stawili się policjanci ukraińscy wezwani z posterunku w Antonówce. Hałaśliwą zgrają podeszli do niemieckiego oficera i zameldowali się. Kluger przerwał im i powiedział:

– Doszło tu do strasznego mordu, którego wykonawcami była banda złożona z okolicznych chłopów wraz z dezerterami z policji. Tu jest koronny świadek zbrodni. – Oberleutnant wskazał na Staszka. – Następnie zrabowano cały majątek i, jak widać, spalono zagrody. Mam spisane zeznania ludzi, którzy przeżyli ten pogrom. Rozpoznano kilku morderców, kazałem także robić zdjęcia, będziecie mieli dowody do sprawy.

– Herr Oberleutnant – odezwał się najstarszy stopniem policjant. – Tego napadu dokonali na pewno bolszewiccy bandyci. Mieliśmy informacje, że przeszła tędy jedna ich banda. Wioska ta była nam znana ze swego sprzyjania polskiej tajnej działalności. Przecież podobne działania w podejrzanych osadach przeprowadzane są na całym terenie zajmowanym przez armię niemiecką. Tak że ci czerwoni nas wyręczyli, trzeba przyznać, że strasznie brutalni są.

– Wachtmeister, dobrze wiecie, tak jak i ja wiem, że w najbliższej okolicy od dłuższego czasu nie było żadnego sowieckiego oddziału. A tu nawet ocalałe dzieci rozpoznały Ukraińców z band nacjonalistycznych. Poza tym mamy świadków, którzy widzieli kilka znajomych im osób pochodzenia ukraińskiego. Zresztą Gestapo już to sprawdzi, do czego oni należą, wy musicie ich tylko dostarczyć do Sarn. Mój pisarz zanotował nazwiska.

Zbity z tropu policjant odezwał się dopiero po kilku sekundach:

– Oni w tej kolonii na pewno przechowywali Żydów, a może i wspierali bolszewików.

– Co wy mi tu pieprzycie, to jest morderstwo i rabunek, trzeba złapać winnych i przykładnie ukarać. Takie ekscesy nie mogą mieć miejsca na tyłach frontu. Rozumiemy się?

– Rozkaz, Herr Oberleutnant. W takim razie widzę rozwiązanie. Niech świadkowie jadą z nami na posterunek. My sprowadzimy podejrzanych, a oni wskażą bandytów i potwierdzą zeznania.

– Tak, to niezły pomysł. Najpierw jednak trzeba tu skończyć.

Mężczyźni przeszukujący pogorzelisko dokładnie je oczyścili. Nadal jednak nie mogli doliczyć się ciał pomordowanych.

– Brakuje czterech osób, przecież całkiem by się nie spaliły, coś byśmy znaleźli – stwierdził Władysław.

– Ktoś mógł przecież uciec, może dopadli go gdzieś w lesie czy na bagnie – powiedział Alfred.

Ludzie chodzili między zwłokami, starając się doszukać jakichkolwiek znaków potwierdzających tożsamość ich bliskich. Wydawać by się mogło, że najprościej będzie poznać dzieci, ale to nie sprawdziło się do końca. Marysia była najmłodsza w osadzie i jej szczątki zidentyfikowano. Zapewne gdyby banderowcy poprzedniej nocy pożałowali granatów oraz nie podpalili ponownie stodoły, rozpoznanie ciał byłoby łatwiejsze.

Nad zbiorową mogiłą zebrali się wszyscy obecni, poza Niemcami stojącymi na czujkach. Pozostali żołnierze, na rozkaz Klugera, stanęli na baczność, prezentując broń. Ksiądz rozpoczął liturgię żałobną. Kiedy dotarł do homilii, uniósł w górę obie ręce.

– Za jakie grzechy, za jakie grzechy doświadczyłeś tych wiernych takim cierpieniem? Cóż uczynili przeciw Tobie, Panie? – Przerwał na moment i spojrzał na zgromadzonych. – A czy Chrystus uczynił coś przeciw swemu Ojcu? Wypełnił przecież jego plan, a został ukrzyżowany. Cierpienie Chrystusa stało się największym z darów ofiarowanych człowiekowi. I to cierpienie dla nas, chrześcijan, jest sprawdzianem wiary. Drodzy moi, ja wiem, to boli, tym bardziej, że zadali je nasi bracia. Pamiętajcie jednak, że tak jak Bóg ukarał Kaina, tak powstała z popiołów Rzeczpospolita ukarze swe grzeszne dzieci.

Po kazaniu zapadła chwila milczenia, jedynie wiatr świszczał w ocalałych sztachetach płotów. Policjanci ukraińscy wsiedli na dwa wozy, którymi tu przyjechali. Wachtmeister w czarnym mundurze Schutzmannszaftu podszedł do Klugera.

– Bunsche, Wilkur – zawołał oficer. – Proszę wypożyczyć policji zeznania, a świadkowie, ci dwaj, co rozpoznali w bandzie znajomych, niech jadą z nimi.

Maksymilian Bunsche złapał Otto Klugera za ramię i odciągnął kawałek.

– Szefie, coś źle patrzy z oczu temu czarnemu. Czy my czasem tych ludzi w paszcze lwa nie wydajemy? Nie twierdzę, że Schutzmanni są w zmowie, ale może im się nie będzie chciało nic robić. Jeszcze gotowi tym ludziom w łeb palnąć.

– Tak, to możliwe – wtrącił Wilkur.

– Dobra, to jedźcie z nimi, dowieźcie ich do posterunku. Tam zameldujecie o wszystkim naszym żandarmom i jutro widzę was na kwaterze.

– Herr Oberleutnant, czy może z nami jechać mój brat? – zapytał Bunsche.

– Niech będzie, weźcie jedną z naszych furmanek i jedźcie we trzech.

Unteroffizier Maksymilian Bunsche odwrócił się w stronę grupy ludzi i głośno powiedział:

– Oberschütze Josef Bunsche oraz świadkowie Morowski, Szachniewicz do mnie. – Następnie wskazał na furmana. – Ty nas wieziesz.

– Ale panie plutonowy, święta, ja muszę dzisiaj do domu.

– Nie gadać, jedziecie i koniec.

*

Staszkowi i Alfredowi nie było na rękę jechać z ukraińskimi policjantami, którzy jakoś nie wzbudzali zaufania. Zmuszeni rozkazem niemieckiego oficera, pożegnali się ze znajomymi i wsiedli na wyznaczoną dla świadków furmankę.

Pierwsi ruszyli policjanci, jednak gdy konwój dojechał do głównej drogi, drugi z wozów z Ukraińcami skręcił w przeciwną stronę, a po paru metrach stanął. W tym czasie fura z Polakami wjechała na skrzyżowanie.

– Co oni kombinują? – zapytał Alfred.

– A cholera, gdzie, głupi, jedziesz?! – darł się Schutzmann z bergmannem w ręku na woźnicę, po czym odwrócił się do nich. – Jedźcie pierwsi, my zawrócimy za wami.

Dzięki temu manewrowi świadkowie zostali otoczeni. Staszek miał bardzo złe przeczucia, niepokój wzmagał się z każdą minutą.

– Musimy trzymać się na baczności, Maks – powiedział po polsku Josef.

– To będzie trudna misja – wtrącił Wilkur. – I chyba zacznie padać deszcz, spójrzcie na niebo.

– Ty nie patrz się do góry, tylko obserwuj tych z tyłu, a ja będę miał na pierwszych oko – szepnął Maks Bunsche.

– Dobrze zrozumiałem? To panowie jesteście braćmi? – zapytał Stach.

– Tak, stryjecznymi, ja jestem z Wejherowa, a Maks z Gdańska – odpowiedział Oberschütze Josef.

Staszek przyjrzał się im teraz uważniej i zauważył duże podobieństwo. Obydwaj byli brunetami z ciemnymi, piwnymi oczyma.

– To jeszcze powiedzcie: po co my jedziemy z nimi?

– Oberleutnant sobie wymyślił, że zmusi ich do śledztwa. Ale już moja w tym głowa, żebyśmy jutro wszyscy byli we wsi – stwierdził Maks.

Przez chwilę podróżowali w milczeniu.

– Mają dwa automaty, po jednym na wozie, reszta uzbrojona w karabiny – powiedział niby od niechcenia Maks.

Po godzinie jazdy policjanci zatrzymali się na krzyżówce. Ich dowódca zeskoczył na drogę, podszedł do środkowej furmanki z Polakami i stanął na wprost Maksa.

– Posłuchajcie, tak sobie pomyślałem, że od razu aresztujemy podejrzanych z Perekopek. Właśnie ta droga tam prowadzi. Wy, jak chcecie, ruszajcie na kwaterę, bo to wszystko trochę potrwa. My zabierzemy tych świadków. Jutro już przecież są święta, spędźcie je ze swoimi, zanim wrócicie na front.

– Posłuchaj mnie – odezwał się oschle Maks Bunsche. – Moim zadaniem jest dostarczenie ich na posterunek. Chcecie, to sobie jedźcie aresztować, kogo uważacie. Naszym celem jest Antonówka.

– Ja jestem starszy stopniem – powiedział zirytowany policjant. – Przejmuję tych ludzi, a wam…

– Sram na twoje rozkazy – przerwał Maks, uśmiechając się, i wymownym gestem poprawił na kolanach MP 40. – Mnie rozkazy sługusów nie dotyczą, mam swoje polecenie.

– A po co wam to wszystko? – zaczął pojednawczo Wachtmeister. – Wracajcie wy sobie do Konstantynówki, a my tu już wszystko załatwimy. Zresztą, jak mówiłem wcześniej, oni tam knuli przeciwko władzom okupacyjnym. – Wskazał głową na Alfreda i Stanisława. – Trzeba ich przesłuchać. – Wyciągnął butelkę wódki z kieszeni i zawołał do kamratów. – A dajcie tu jakiegoś ogórka i kawałek kiełbasy, co by panowie wojskowi o suchym pysku nie jechali.

Od strony pierwszej podwody podeszło dwóch Schutzmannów.

– Eee, teraz to nie będziemy pili, my katolicy, pościmy do jutra – rzekł Maks.

Ukrainiec schował kiełbasę do kieszeni. Spojrzał Alfredowi w oczy i wycedził przez zęby, kierując karabin w jego głowę:

– Uciekaj!

Staszek złapał lufę lewą ręką i odchylił od Szachniewicza. W tym momencie padł strzał. Spłoszony koń furmana z Ostów dość ostro wykręcił, napierając na pierwszy wóz. Wtedy siedzący tam policjant z pepeszą na kolanach puścił długą serię. Niemal w całości trafiła ona w konia. Zwierzę upadając, skręciło dyszel i furmanka powoli zaczęła się przewracać. Maks wygarnął ze schmeissera prosto w twarz Schutzmanna z ogórkami. W tej samej chwili Staszek strzelił z visa do Ukraińca usiłującego uwolnić swój karabin z jego ręki. Dowódca policjantów błyskawicznie przywarł do ziemi wzdłuż przechylającego się wozu. Lecąc na plecy, brat Maksa rzucił granat w kierunku ostatniej podwody. Wszyscy policjanci jak oparzeni wyskoczyli z niej na drugą stronę.

– Do lasu! – wydarł się Alfred.

Chaotyczna kanonada rozbrzmiała na całą okolicę. Piątka mężczyzn pod osłoną serii z peemu dopadła do drzew niemal na czworaka. Nie poszczęściło się furmanowi, który dostał z pepeszy.

Początkowo zaskoczeni sytuacją Schutzmanni nie odpuścili. Ruszyli za nimi z wrzaskiem, gęsto strzelając. Gonieni mężczyźni skryli się w zagłębieniu osłoniętym krzakami jałowca. Staszek wręczył karabin Alfredowi, zajęli pozycję i piątka uciekinierów oddała kilka strzałów. Policjanci zalegli. Zapanowała cisza, którą przerwał donośnym głosem Wachmeister:

– Hej tam, słuchajcie, wszyscy się pomyliliśmy, doszło do nieszczęścia, ale można to naprawić. Oddajcie nam Lachów i możecie sobie odejść.

– Granatami i biegiem, tam gęsty las i bagna, ja znam drogę. Jeśli pójdą za nami, wybijemy ich co do jednego – powiedział cicho Stanisław.

– Dobra, Józek, rzucamy tłuczki i w nogi, ja osłaniam – wyszeptał Maks. – Halo, wy tam, zgadzamy się, oddajemy Polaczków i przepraszamy – odkrzyknął Ukraińcowi.

Schutzmanni podnieśli się i ruszyli w poszukiwaniu ukrywających się ludzi.

– Teraz! – rozkazał Maks Bunsche.

Trzy granaty poleciały w stronę policjantów. Wybuchy wstrząsnęły ziemią. Mężczyźni ukryci w gąszczu natychmiast poderwali się do ucieczki, świsnęły kule i zadudniły buty. Tym razem nie byli dalej ścigani, Ukraińcy postrzelali jeszcze przez jakiś czas, a potem cofnęli się do furmanek, zabierając rannych.

Wilkur dopiero po przebiegnięciu dwustu metrów zaczął się chwiać – wreszcie upadł. Stanisław podniósł jego karabin i razem z Alfredem wzięli rannego pod ręce. Ten jednak obficie krwawił z szyi i po chwili przestał poruszać nogami. Zatrzymali się, starając zatamować upływ krwi, nic to jednak nie pomogło.

– Nie żyje – stwierdził Staszek.

Wiatr ustał, nie było żadnych odgłosów do momentu, gdy zaczął padać deszcz.

– A on skąd był? – spytał zasapany Alfred.

– Z Poznańskiego – odezwał się Józef Bunsche.

– To w tej waszej kompani sami Polacy służą?

– Wilkur był Niemcem, ale polskim, przed wojną – mówiąc, Józef odłamał nieśmiertelnik z szyi zabitego, po czym ściągnął z jego pleców tornister i wręczył go Alfredowi. Następnie zdjął pas z ładownicami oraz chlebak i podał wszystko Staszkowi. Pochowali go, pogłębiając trochę znalezioną nieckę.

Przed nimi rozciągały się podmokłe lasy, gęste, liściaste i iglaste, które gładko przechodziły w bagna z zalesionymi wyspami. Staszek i Alfred znali te tereny i wiedzieli, gdzie są przejścia, którymi można próbować przedostać się na Konstantynówkę.

– Słuchajcie, mamy niezły kawał do przejścia – odezwał się Staszek. – Musimy ruszać, obejdziemy trakt i jeśli nie będzie za dużo wody, powinno nam się udać wyjść na Ościuchowo. Stamtąd to już do Konstantynówki niedaleko.

– Stachu, no nie wiem, to zimowa droga, a lody już dawno puściły, za dużo może być wody w gruncie i w rzece, ciężko będzie – wahał się Alfred.

– Za to na pewno na nikogo się nie natkniemy.

– To jest zaleta – stwierdził Maks.

Ruszyli, ale po przeszło godzinie marszu Stanisław i Alfred stwierdzili, że skoro tu jest tyle wody, to w rejonie rzeki i Bagna Czemerne będą musieli przedzierać się przez błota sięgające człowiekowi po pas albo nawet po pierś.

– Pomyliłem się, to teraz za trudna trasa, a zaraz zacznie się jeszcze ściemniać – rzekł zamyślony Stach.

– A inaczej nie możemy pójść? – zapytał Maks.

– Możemy przez nakatę w naszej kolonii – odpowiedział Alfred.

Do tej pory z trudem przebyli zaledwie pięć kilometrów, a teraz musieli zawrócić. Stanisław nie chciał iść przez swoją rodzinną miejscowość. Na samą myśl coś chwytało go za gardło i ciążyło na piersi. Doświadczył uczucia wszechogarniającej rozpaczy. Miał świadomość, że nic nie mógł zrobić. Ta niemoc, w jego mniemaniu, gorsza była od tchórzostwa. Jak w kalejdoskopie stanęły mu przed oczyma wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu godzin. Śmierć Marysi, widok pomordowanych Szachniewiczów i popalone szczątki ludzi, których widywał codziennie. Obwiniał się za nierozpoznanie zwłok matki i Heleny.

Za mało czasu, za mało. Cholera, powinienem szukać medalika, przecież miała na szyi. Chyba, że jej zabrali, ścierwa.

Nogi bolały go coraz bardziej i wyraźnie kulał. Szedł teraz za prowadzącym Szachniewiczem. Wpatrując się w jego szerokie plecy, zastanawiał się nad sensem istnienia. Maks Bunsche wyrwał go z tych przemyśleń.

– Zatrzymajmy się na chwilę. Chciałbym wiedzieć, na czym stoimy i jak długa droga przed nami.

– Słuchaj – zaczął Alfred. – Tu kończą się zalesione błota, potem ze dwa kilometry borem do Brzozowych Ostów. Tam musimy przejść nakatą i brodem na drugą stronę rzeczki. Następnie będą las, wyspa zalesiona, bagna, znowu wyspa, pół kilometra łąki i las. Tym lasem do samej Janówki dwa kilometry będziemy mieli, możemy tam na drogę wejść, to szybciej dojdziemy do celu.

– Razem z sześć kilometrów. Rozumiem, że tam na bagnach ostrożnie musimy. A po nocy damy radę przejść bezpiecznie?

– Tak – odpowiedział Alfred. – Z nami będziecie tam bezpieczni nawet po ciemku.

– To mam propozycję: zatrzymajmy się tu na chwilę. Ogrzejmy się przy ogniu i zajrzyjmy do plecaka naszego byłego pisarza. Jak go znałem, to na pewno znajdziemy tam coś na przekąskę.

Wybranie odpowiedniego miejsca nie zajęło im wiele czasu, zwalona gruba sosna przy pagórku stwarzała naturalną osłonę. Za jej konarem wykopali dołek, w którym Józef Bunsche rozniecił ogień. Alfred otworzył tornister Wilkura i wyjął z niego pół bochenka chleba, gomółkę sera wędzonego oraz dwie konserwy z sardynkami. Niespodzianką okazała się menażka – znalazł pięć jaj ugotowanych na twardo.

– No, mamy niezłą kolację, panowie.

Alfred ukroił dla każdego pajdę, a Józek otworzył konserwy.

– To wy z Pomorza! Jak żeście do szwabskiej armii trafili? – zapytał Stanisław.

– Normalnie. Z poboru – odpowiedział Józef. – Nas akurat z Wejherowa nie wyrzucili do GG, bo wiecie, nazwisko im swojsko brzmiało.

– Ja to byłem obywatelem Wolnego Miasta – dopowiedział Maks. – Ale przed wojną należałem do polskiego harcerstwa – dodał dumnie.

– Od dawna jesteście w Wehrmachcie? – wtrącił Alfred.

– Ja od czterdziestego pierwszego, tuż przed atakiem na sowietów, a Józka wcielili w czterdziestym drugim.

– I od początku jesteś na froncie?

– Od października czterdziestego pierwszego, a stryjeczny w batalionie pół roku temu się znalazł, w tej samej kompanii służymy dwa miesiące. Wcześniej Józek był w pierwszej, poprosił o przeniesienie, a dowódca batalionu się zgodził.

– I jak tam było? Na wschodzie? – zapytał Stanisław.

– Normalnie. Najpierw my goniliśmy, a teraz oni gonią. Ale szczerze powiem, ogólnie to nieciekawie. Udało się do tej pory przeżyć, ale jak to będzie dalej, to tylko Bóg raczy wiedzieć – odpowiedział poważnie Józek.

– Ja to bym zapalił, nie macie to papierosów? – wtrącił Alfred.

Józef wyciągnął z wewnętrznej kieszeni paczkę i poczęstował.

– A ty z tym visem to mnie zaskoczyłeś, no jakbyś go nie palnął, to mogło być źle. Skąd go masz? Na oficera przedwojennego to jesteś chyba za młody – stwierdził Maks.

– Dostałem od porucznika pod Kockiem – odpowiedział Staszek. – We wrześniu przyłączyłem się na ochotnika do naszych. Po bitwie część szła do niewoli, nasz dowódca był ranny, a ja wcześniej wyciągnąłem go spod ognia. Wtedy dał mi pistolet.

– Józek był żołnierzem 1 Morskiego Pułku Strzelców i do dziewiętnastego bił się na Oksywiu. Tam sam pułkownik Dąbek mianował go plutonowym – powiedział Maks.

– To wy obydwaj plutonowi – stwierdził zaskoczony Alfred, patrząc na braci.

– Tak, a ja u szwabów jestem starszy szeregowy – rzekł Józef. – Ale Maks we wrześniu też walczył na wybrzeżu. Ochotniczo służył w Kaszubskim Batalionie Obrony Narodowej.

– No, ale krótko. Ósmego zostałem kontuzjowany w kontrnatarciu, straciłem przytomność, a jak się ocknąłem, to byłem w kaszubskiej chacie. Potem wróciłem do Gdańska i okazało się, że jestem Niemiec. A pan, panie Alfredzie, walczył w trzydziestym dziewiątym?

– Przed wojną byłem policjantem w Sarnach. Jak sowieci uderzyli na nas siedemnastego, to przyłączyłem się do oddziałów Korpusu Ochrony Pogranicza, z nimi maszerowałem do Kleeberga. Po drodze gromiliśmy bandy komunistyczne i walczyliśmy z Armią Czerwoną. W końcu generał Orlik-Rückemann rozwiązał zgrupowanie. Trafiłem do sowieckiej niewoli, ale udało mi się uciec.

– To my tu wszyscy weterani. To życie! – powiedział Józef.

– Miałeś pan szczęście – zwrócił się do Alfreda Maks Bunsche. – Nie wiem, co czerwoni w trzydziestym dziewiątym z jeńcami robili, ale ubiegłej zimy na froncie, jak złapali jednego z naszych, to znaleźliśmy go na drzewie bez oczu i genitaliów. Od tego czasu nikt nie chciał się już poddawać.

– No dobra, ogrzali się, pojedli, odpoczęli, to teraz poszli – oznajmił Stach. – Zgaście ognisko.

Ruszyli gęsiego, pierwszy Alfred, potem Józek, Stach i na końcu Maks. Konstantynówka powoli budziła się ze snu, miejscowe kundle oszczekiwały nadchodzących. Nad lasem wzeszło słońce, oświetlając czterech mężczyzn wkraczających do wsi. Jeden z nich mocno utykał. Zrównali się właśnie z domem Dąbrowskich, gdy za plecami usłyszeli mocny głos:

– Ładnie to ludzi straszyć o tak wczesnej porze?

Stanęli zaskoczeni.

– Ty też potrafisz człowieka przyprawić o zawał, nie ma co – powiedział Alfred.

– Chodźcie do domu, zanim Jadźka z dzieciakami ucieknie.

Zdziwieni popatrzyli na siebie i ruszyli za Władkiem.

– Wisiu – zdrobniale odezwał się do żony. – Na szczęście mamy proszonych gości – głośno kontynuował Władek, a następnie odwrócił się do wędrowców. – A Bałdyński do domu już pojechał?!

Nikt z przybyłych się nie odezwał, Władek popatrzył na nich i zrozumiał.

– Trzeba zawiadomić, że ojciec już do nich nie wróci.

– Ci policjanci to niezłe szuje – odezwał się Alfred.

– Straciliśmy w walce dwóch ludzi – wtrącił Maks.

Władek spojrzał na braci Bunsche.

– Wasza kompania dostała rozkaz natychmiastowego wymarszu do Janowej Doliny. – Odetchnął głęboko. – Tam dwudziestego trzeciego stało się coś strasznego. Podobno Ukraińcy pod bokiem niemieckiego garnizonu wymordowali setki mieszkańców.

– Kiedy pojechali? – zapytał spokojnie Józef.

– Jak tylko wróciliśmy, to przybył łącznik, zaraz zjedli, oporządzili się i pomaszerowali na stację w Niemowiczach.

– Cholera, to my powinniśmy za nimi – powiedział Maks.

– Jakieś rozkazy dla waszej trójki Oberleutnant zostawił w szkole. Ale teraz to potrzebuję pomocnika do obrządku i trzeba niedługo siadać do świątecznego śniadania. Później poślę syna do nauczyciela, to przyniesie wasze rozkazy.

– A o co chodzi z tą ucieczką Jadźki? – zapytał Alfred.

– A nic, takie tam głupoty.

– No jak to: o co chodzi?! – wtrąciła kobieta. – Jak was zobaczył, to obiegł dom dookoła, mnie obudził i kazał zabierać dzieciaki. Dobrze, że nie był zaspany, bo jeszcze siekierą by was poczęstował.

Stanisław tymczasem ściągnął buty, nogi miał spuchnięte jeszcze bardziej niż ostatnio. Jadwiga podeszła do niego z miską wody.

– Wymocz stopy, Stasiu, potem zrobię okłady. Teraz to ty musisz poleżeć, bo na nich daleko nie zajdziesz.

Stanisław leżał na tapczanie przylegającym do pieca kaflowego. Bunschowie siedzieli przy dużym okrągłym stole. Maks czyścił w skupieniu rozłożony pistolet maszynowy. Do pokoju wszedł Janek, najstarszy syn Władka, i podał Józefowi kopertę.

– Dzięki, chłopcze – powiedział i zaczął czytać.

– No i co? – pytał Maks.

– Kluger rozkazuje nam pozostać we wsi i czekać na kompanię. Przewiduje szybki powrót, ale jeśli sytuacja ulegnie zmianie, to zostaniemy powiadomieni. Z tego, co tu napisano, wynika, że oddział został skierowany do zabezpieczenia kopalni bazaltu w Janowej Dolinie, gdzie Ukraińcy dokonali masakry mieszkańców. I to tyle.

– To przynajmniej święta spędzimy wśród swoich – odrzekł Maks.

– Chłopaki, a może zostaniecie tu, u nas – zaproponował Stanisław. – Sami mówicie, że na froncie robi się coraz gorzej. Przed nami ciężkie chwile, każdy człowiek z bronią będzie na wagę złota.

Na ich twarzach równocześnie wykwitł drwiący uśmiech.

– Wiesz, co ty nam proponujesz? Taka dezercja to nie tylko kulka dla nas, ale i obóz dla naszych rodzin – stwierdził Józef.

– Ja nie mówię o dezercji, tylko o waszej wczorajszej śmierci.

Maksymilian i Józef spojrzeli na siebie, a w głowach rozbłysnęła im zbawienna myśl. Stanisław przyglądał się braciom. Byli dosyć podobni do siebie – mniej więcej ten sam wzrost, chód, identyczne gesty. Wyraźnie różnili się jednak charakterem. Józef wydawał się starszy, dodatkowo to wrażenie potęgować mogły jego powaga i flegmatyczne usposobienie. Maks wprost przeciwnie: jemu uśmiech niemal nie schodził z twarzy. Wyglądał na człowieka szybko wprowadzającego decyzje w czyn.

– Ciekawe, co zameldują ukraińscy policjanci – powiedział Maks.

– Stawiam na to, że zwiali do banderowców – stwierdził Stach.

– Pożyjemy, zobaczymy – odezwał się Józef. – Na dniach się okaże.

*

Święta Wielkanocne tego roku upłynęły w ciszy i zadumie. Nie było hucznych zabaw. Oczywiście dzieci nic sobie z troski dorosłych nie robiły i tradycyjne zawody „jajeczne” odbyły się normalnie. Tak więc najpierw stanęły do walki na jajka, sprawdzając, kto ma jajo z najtwardszą skorupką. Następna konkurencja polegała na tym, aby zjeść jak najwięcej jaj w jak najkrótszym czasie. Nie zawsze kończyło się to dobrze dla żołądka. Lany poniedziałek młodzież również spędziła tradycyjnie. Niejedna panna dobrze została podlana. Zdarzyło się także, że i któryś z kawalerów dostał swój garniec wody.

Władek zaprosił do siebie radę starszych wioski. Podjęto decyzję o zwołaniu zebrania wszystkich mieszkańców. Wraz ze Staszkiem przeszli się po sąsiadach, umawiając spotkanie na późne wtorkowe popołudnie. Wieczorem dwudziestego siódmego kwietnia szkoła w Konstantynówce pękała w szwach, przybyło także kilka osób z sąsiednich Ostów. Władysław Dąbrowski stał w grupie mężczyzn skupionych pod tablicą, górował nad nimi wzrostem. W pewnym momencie podniósł rękę, uciszając zebranych, i przemówił:

– Wszyscy wiemy, co wydarzyło się w Brzozowych Ostach. Dotarły do nas także, już potwierdzone, straszne wieści z Janowej Doliny. Tam Ukraińcy wymordowali około sześciuset naszych rodaków.

Wśród zgromadzonych wybuchły gwałtowne rozmowy, ludzie zadawali sobie różne pytania i okazywali swoje wzburzenie. W tym ogólnym hałasie nie można było rozróżnić słów. Na końcu sali ktoś zaczął powtarzać, niemal krzycząc:

– Skąd to wiemy?

– Wrócili z Niemowicz Naporowscy i Libera, kolejarze opowiadali o tej zbrodni – powiedział nauczyciel.

– Słuchajcie, ludzie – zaczął Władysław. – Stoimy w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Ukraińcy postanowili nas wymordować i przejąć nasze mienie. To już nie przelewki, nie udało się ich nie denerwować, nie podejmując żadnych kroków. Musimy się zorganizować, wystawiać warty, obserwować okolicę, wysyłać patrole i ostrzegać o niebezpieczeństwie. Inaczej wymordują nas tak, jak zrobili to z Żydami. – Wskazał ręką Alfreda. – Znacie Szachniewicza, widzieliście jego bratanicę Zosię. Posłuchajmy, co ma nam do powiedzenia.

– Banderowcy zaskoczyli nas całkowicie. Czy wiecie, jak to jest z ukrycia bezsilnie patrzeć, jak rozprawiają się z bliskimi? Ja wiem i wierzcie mi, że to straszne uczucie. Doskonałym dowodem na to, że warto mieć jakiś system ostrzegania, jest rodzina Sawickich, im się udało. Usłyszeli, że dzieje się coś złego, i zareagowali natychmiast. Jestem przekonany, że gdybyśmy mieli jakiś system alarmowy, to więcej ludzi by się uratowało.

– Powinniśmy wybrać komendanta samoobrony – wtrącił Władek.

Wstał z miejsca krępy brunet o zawadiackim wyrazie twarzy. Część obecnych doskonale zdawała sobie sprawę, że Paratyński jest członkiem konspiracji. Już jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego zawiązał pierwszą trójkę SZP. Cudem uniknął aresztowania przez NKWD i dalej działał w Związku Walki Zbrojnej – Armii Krajowej, przyjmując pseudonim „Para”.

– Wszyscy jak tu jesteśmy – zaczął – szanujemy i mamy zaufanie do naszego kierownika szkoły. Pan Julian już nie raz udzielał trafnych rad, choć co prawda, jak poprzednio rozmawialiśmy o samoobronie, dał się niektórym przekonać. – Przerwał na chwilę, spoglądając na mężczyzn stojących pod tablicą. – I dziś wróciliśmy do punktu wyjścia w jakże zmienionych okolicznościach. Ja stawiam jego kandydaturę, tym bardziej, że jest podporucznikiem rezerwy, co czyni go osobą najlepiej przygotowaną do roli komendanta.

Władek oczekiwał na reakcję członków rady, którzy jeden po drugim wyrażali swoją akceptację. Pośród nich był nauczyciel. Również kiwnął głową na znak zgody.

– Rada wioski przyjmuje i popiera kandydaturę podporucznika Juliana Króla na komendanta naszej samoobrony. Kto jest za?

Wszyscy podnieśli ręce.

– Jednogłośnie! – stwierdził Władysław.

– Ja mam od razu propozycję, abyśmy Karola Paratyńskiego wybrali na zastępcę, ma wojskowe przygotowanie, jest sierżantem – powiedział wysoki blondyn, który został wybrany komendantem samoobrony. – Zgadzasz się, Karolu?

– Tak jest, zgadzam się – odpowiedział zapytany.

Władek rozejrzał się po sali z lasem rąk.

– Jednogłośnie! – stwierdził i zwrócił się do kilku przedstawicieli przyległej osady: – Ja wiem, że wy też już się zorganizowaliście.

„Barabasz”, reprezentujący sąsiednie Osty, wstał i powiedział:

– Tak, my też już zawiązaliśmy samoobronę i wybraliśmy dowódcę, musimy teraz dogadać szczegóły współpracy.

– Oczywiście – odezwał się komendant. – To jest bardzo ważne, żebyśmy wspierali się w patrolowaniu okolicy, wymieniali informacjami oraz, w razie potrzeby, wspólnie walczyli.

– Jesteśmy zdani tylko na siebie. Niemcy także stanowią dla nas zagrożenie, kontyngenty by tylko podnosili. Gdyby pojawił się tu jakiś odział sowiecki, to może oni by nam pomogli – powiedział inny mieszkaniec Ostów.

– Sowieci to dopiero byłoby zagrożenie, przecież tu linia kolejowa prawie pod bokiem. Tylko Niemcy by się o nich zwiedzieli, to byśmy mieli ich na karku. A jeśli by gdzie partyzantów znaleźli, to myślicie, że pytaliby się, kto im pomagał? Od razu spaliliby całą wieś – odezwał się jeden z członków rady.

– Dlatego musimy liczyć na siebie, zgromadzić całą broń palną, jaką kto ma. Jeśli ktoś wie o ukrytej gdzieś broni, niech się zgłosi. Mężczyźni w sile wieku do grupy bojowej, młodziaki do łączności, a dziewczęta do sanitariatu. Mamy kilka kobiet, które znają się na udzielaniu pomocy rannym, to poinstruują. Trzeba też przygotować trochę szarpi i medykamentów oraz punkt sanitarny – perorował Król.

Stanisław uniósł rękę w górę i Król udzielił mu głosu. Wszyscy obecni znali jego ojca jako zasłużonego żołnierza z poprzedniej wojny i dobrego gospodarza.

– Nie mam nastroju do radości, bo, jak wiecie, straciłem najbliższych. Na moich oczach jeden z bandziorów zamordował Marysię. – Na wspomnienie śmierci siostrzenicy łzy spłynęły po jego policzkach. – Widziałem, jak synowie sąsiadów z Perekopek bili ojca i matkę. Nic nie mogłem zrobić i krew mnie zalewa ze złości. Nie wiem, czy mogliśmy temu zapobiec… – Przerwał na chwilę i rozejrzał się po twarzach otaczających go ludzi. – Na pewno, podejmując wreszcie tę decyzję, nie damy się zaskoczyć. Szkoda, że dopiero po dramatycznych wydarzeniach. To jest jedyna nadzieja i droga do Polski. Tu, na naszej ziemi od pokoleń. Nie rzucim ziemi skąd nasz ród – wypowiedział dobitnie.

Na te słowa wszyscy poderwali się z miejsc, odśpiewując Rotę. Gdy padły ostatnie słowa, o głos poprosiła wdowa po furmanie.

– Ja chcę prosić komendanta samoobrony, aby sprowadzono zwłoki mojego męża.

Julian Król odpowiedział:

– To, o co prosisz, jest bardzo niebezpieczne, Joanno. Zdaję sobie sprawę z zagrożenia czyhającego na tych, którzy podejmą się tego zadania. Jestem jednak zdania, że powinniśmy to zrobić, ale jako komendant samoobrony nie mogę wydać rozkazu. Decyzję pozostawiam radzie.

Członkowie rady przez chwilę dyskutowali między sobą. W końcu jeden z nich oznajmił:

– Rada jest zdania, że to podniesie nas na duchu. A jak wyślemy w teren uzbrojony oddział, to może Ukraińcy nabiorą respektu. Należy wysłać grupę.

– Sierżancie „Para” – odezwał się komendant do swego zastępcy. – Zbierzecie