Lwowski ptak - Piotr Tymiński - ebook + książka

Lwowski ptak ebook

Piotr Tymiński

4,2

Opis

Piętnastoletnia Tońka jest wielką patriotką. Swój protest przeciwko zawładnięciu polskim Lwowem przez Ukrainę wyraża chęcią przyłączenia się do walczącej młodzieży. Dowództwo uważa jednak, że dziewczyny mogą być co najwyżej sanitariuszkami, a nie stawać na froncie z bronią w ręku. Zdeterminowana Tońka nie zamierza się poddawać. Przebiera się za mężczyznę, ścina włosy i pod przybranym imieniem Hipolit dostaje się do liniowych oddziałów. Czy wzorem mitycznej królowej Amazonek, Hippolity, uda jej się stoczyć bohaterską walkę z nieprzyjacielem?
Ta poruszająca powieść została napisana dla uczczenia pamięci setek lwowskich dzieci, które w listopadzie 1918 roku chwyciły za broń, pragnąc bronić ojczyzny. Niesłychany patriotyzm, heroiczne bohaterstwo i chęć poświęcenia dla najwyższych idei sprawiły, że marzenia pokoleń mogły się spełnić.

Kapitan „Wiktor” spojrzał na mnie dość chłodno.
– Nie mam żadnych środków medycznych, więc funkcja sanitariuszki będzie bez zabezpieczenia medycznego.
– Ja się zgłaszam do szeregów bojowych.
– Mam kilka wolnych karabinów, ale jak panienka będzie wyglądała? Wróg z oddali pomyśli, że jaka czarownica z miotłą stoi – zaśmiał się.
– Może to i dobrze, wtedy się wystraszy. Bo patrząc na was, z daleka się widzi, że tu same dzieciuchy – odparowałam.
– Ha, ha… – roześmiał się głośno. – I jeszcze pyskata. Przyjmuję na sanitariuszkę – powiedział tonem niedopuszczającym dyskusji.


Piotr Tymiński urodzony w 1969 roku. Historyk z wykształcenia i zamiłowania, specjalista w dziedzinie mniejszości narodowych w Polsce. Jego twórczości przyświeca myśl przekazywania czytelnikom wiadomości z naszych dziejów w jak najbardziej przystępny sposób. Autor poczytnych powieści historycznych: „Wołyń. Bez litości” oraz „Przybysz”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG31 X 1918 R.

Najdroższy Bracie. Dziś mija dziesięć miesięcy od ostatniej wiadomości o Tobie. Postanowiłam napisać do Ciebie w pamiętniku, bo przecież nawet nie wiem, gdzie miałabym posłać list. Musiałyśmy z mamą wynająć nasze mieszkanie, wprowadziło się doń sześciu cesarsko-królewskich oficerów z ordynansami. Z tego, co zauważyłam, sami Rusini, niektórzy dość sympatyczni, ale inni jacyś tacy niespokojni. Za każdym razem jak zachodzimy tam z Gołębiowską coś zabrać, to milkną i tak dziwnie na nas popatrują.

Z mamcią przeniosłyśmy się do sutereny, wiesz, tej, co ją do lata 1915 zajmowali Waszczykowie. Najbardziej cierpię z powodu widoku z okna, teraz najwyżej mogę poobserwować nogi przechodniów. Nawet sobie nie wyobrażasz, ilu ludzi podążających naszą ulicą ma mocno znoszone obuwie. Mama od niedawna podjęła zajęcie w aptece u Mikolascha, a ja po lekcjach zachodzę do niej i czasem coś tam posprzątam. Bardzo żałuję, że nie ma Cię we Lwowie. Choć jest już późna jesień, to atmosfera wprost gorąca. Mówi się na mieście, że wojna skończona, a Cesarstwo pójdzie w rozsypkę. Wszyscy się cieszą i przebąkują o restytucji naszej Ojczyzny. Och, jakże to będzie wspaniale, mój kochany Franku. Już nie mogę się doczekać chwili, gdy Polska złączy się w całość i powstanie z popiołów. Pamiętasz, tyle razy o tym rozmawialiśmy, we dwoje i z rodzicami. O, jaka szkoda, że nasz tato tej chwili nie doczekał. Nadal miewam te sny, gdy przychodzą po niego Moskale. Czasem myślę, że tatko żyje gdzieś w głębi Rosji i do nas wróci. Tamten rok rosyjskiej okupacji wspominam niemiło. A zarzut dla ojca, że sabotuje kolej w służbie c.k. armii, to była bajka wyssana z palca. Skłonna jestem twierdzić, że i konspirował, ale jeśli już, to na pewno nie dla Austrii. Właśnie, muszę Ci donieść najważniejsze: dziś w prasie pojawiła się informacja, że z Krakowa przybędą wysłannicy Polskiej Komisji Likwidacyjnej. Tam już zaczęli tworzyć zręby wolnej Rzeczpospolitej. Natenczas kończę, trzeba się kłaść. Jutro Wszystkich Świętych i wybieram się na poranną mszę do św. Elżbiety.

***

– O, kleks, panna Genowefa by mi dała bobu – powiedziałam pod nosem, przykładając bibułę do wsiąkającej ciemnoniebieskiej kropli atramentu. – Udało się, jednak nieładnie to wygląda – pomyślałam. – Trochę jak kropla krwi – dodałam na głos.

– Jakiej krwi, kochanie? – odezwała się moja mama, wchodząc do pokoiku, który służył nam od niedawna za wspólną sypialnię. Uznałyśmy, że zimę spędzimy w jednym łóżku, tym bardziej że można się było spodziewać pewnych kłopotów z opałem.

– A, nic to. Tak tylko mówię – odezwałam się, zamykając zeszyt.

– Jutro pójdziemy do Świętej Anny na przedpołudniową mszę? – zapytała.

– Eee… ja się wybieram na poranną do św. Elżbiety, już umówiłam się z Gołębiosią na budzenie.

– Kochanie, nie wypada, aby piętnastoletnia panna, szarówką, chadzała sama po mieście – stwierdziła, zdejmując szlafrok. Jej koszula nocna, posiadająca cudne koronki, lata świetności miała już za sobą.

– Mamciu najdroższa… – Przysunęłam twarz do blasku nocnej lampki, trzepocząc rzęsami. – Gołębiosia mnie odprowadzi, a tam będzie prawie cała moja klasa.

– Niech ci będzie – odparła mama po chwili zastanowienia. – Ale po południu idziemy razem na groby dziadków, trzeba będzie liście uprzątnąć. Chcę, by na Zaduszki był tam porządek.

– Oczywiście – powiedziałam, wskakując pod pierzynę.

***

Mimo późnej godziny w Domu Akademickim nie cichł gwar. Poza stałymi mieszkańcami znajdowało się tu sporo młodzieży wezwanej rozkazem oraz akademicy z różnych ziem Polski, przybyli na zjazd młodzieży. W jednej z niewielkich sal kilku oficerów toczyło zażartą dyskusję, momentami na pograniczu kłótni.

– Panowie! – zwrócił na siebie uwagę szczupły oficer w mundurze legionowym. – Zaprosiłem was tu po to, byśmy już teraz podjęli decyzję. Powtarzam z pełną odpowiedzialnością, że moi ludzie z K-Stelle donoszą o przygotowaniach do zamachu. Lada chwila Rusini zajmą miasto – wypowiadał te słowa dobitnie i z ekscytacją.

– Poruczniku de Leveaux – przerwał młodemu człowiekowi siwiejący mężczyzna o sumiastych czarnych wąsach. – Upraszam o powściągliwość. Nie wiem, skąd pańscy podwładni czerpią tę wiedzę. Ja oświadczam, że ani czynniki polityczne stojące nade mną, ani całe Polskie Kadry Wojskowe nie mają takich doniesień. Pańskie działania są przedwczesne i szkodliwe. Radzę cofnąć mobilizację Polskiej Organizacji Wojskowej – mówił stanowczo i pewnie.

De Laveaux, blady jak ściana, osunął się na fotel. Wyraźnie widać było w całej jego postawie zmęczenie i ciężar, jaki spoczywał na jego barkach.

– W kwestii mobilizacji popieram pańskie zdanie, kapitanie Mączyński – odezwał się do przedmówcy oficer, także w randze kapitana. – A wracając do omawianej przez nas sprawy, oświadczam, że jako mianowany przez pułkownika Władysława Sikorskiego komendant placu nie mogę nikomu się podporządkować i tylko on może mnie z tego stanowiska usunąć. Ja tworzę w mieście Wojsko Polskie. Mnie winniście posłuszeństwo – zakończył buńczucznie.

– Kapitanie Kamiński – wtrącił się Mączyński, a jego wąsy podrygiwały, gdy mówił. – Ja nie uznaję rang legionowych i moja ogólnonarodowa organizacja nie da zgody, bym podporządkował się oficerom usankcjonowanym przez Radę Regencyjną kolaborującą z okupantem.

– Widzę rozwiązanie – przerwał mu mężczyzna w cywilnym ubraniu. – Trójosobowa komenda. Kapitanowie Kamiński, Mączyński i porucznik de Laveaux – wyjawił swą myśl.

Na te słowa poderwał się z miejsca de Laveaux:

– Ani myślę godzić się na jakiś triumwirat. Tylko jeden dowódca. Całą organizację oddam choćby kapralowi, byle był jeden komendant. – Krzyk ten uciszył rozgardiasz, jaki towarzyszył każdemu z przedmówców.

Po chwili głos zabrał kapitan Mączyński:

– Trzeba stwierdzić, że do porozumienia nie doszliśmy. Oczywiście o żadnym zamachu nie ma mowy. – Przy tych słowach spojrzał pobłażliwie na porucznika. – Rozchodzimy się do domów spać. Jutro o siódmej rano dalszy ciąg konferencji.

ROZDZIAL IZRYW

Rankiem wraz z gosposią wyszłam z domu. Już po przejściu pierwszej przecznicy zaniepokoił mnie widok kilku stojących na rogu żołnierzy z wpiętymi w kołnierze płaszczy kokardami niebiesko-żółtymi. Minęłyśmy ich niezaczepiane. Weszłyśmy na plac, z którego wlewał się tłum do zbudowanej tuż przed wojną neogotyckiej świątyni. Ta malowniczo ukształtowana bryła z czerwonej cegły i kamienia, z wieloma cudnymi rzeźbami, przepięknie wpasowała się w otoczenie. Jej strzeliste wieże stały się charakterystycznym punktem Lwowa. Nie bez przyczyny wyjeżdżający w 1914 roku na front lwowianie z 30 Pułku Piechoty Armii Austro-Węgierskiej ułożyli tęskną piosenkę: „Z dala widać już niestety wieże kościoła Elżbiety”.

Msza właśnie się rozpoczynała. Podeszłam do koleżanek z mojej szkoły i tam wiadomość jak grom z nieba: Ponoć Rusini nocą obstawili miasto.

– Jak to tak? – wyszeptałam. – Toż to zamach na nasz Lwów!

Tłum gęstniał, a wraz z ludźmi przybywało informacji. Moja serdeczna koleżanka z klasy, ciemnowłosa Krysia, mieszkała obok budynku Sejmu Krajowego.

– Na gmachu powiewa olbrzymia flaga, na krzyżówkach stoją kulomioty, a patrole rewidują ludzi na ulicach – szeptała.

Słuchałam tego z irytacją, wprost nie mogło mi się w głowie pomieścić, że my tu spokojnie czekamy na wskrzeszenie Ojczyzny, a Rusini-Ukraińcy jednym pociągnięciem wyłamują się z naszej wspólnej historii. Nie byłam w stanie skupić się na liturgii, a widok wnętrza budowli z poprzecznym transeptem i wydłużonym prezbiterium tym razem nie wpłynął na mnie kojąco.

– Kryśka, gonimy na Górę Stracenia – stwierdziłam, szturchając ją łokciem.

Przepchnęłyśmy się przez ciżbę wiernych do bocznego wyjścia. Naszym oczom ukazał się podjeżdżający tramwaj, bez słowa postanowiłyśmy z niego skorzystać. Jechałyśmy ulicą Gródecką, minęłyśmy mój dom, a następnie greckokatolicką archikatedrę św. Jura. Stojąca na lekkim wzniesieniu trzynawowa świątynia w stylu rokokowym zawsze mnie przyciągała. Tym bardziej iż ojciec mojej mamy był w niej chrzczony. Przeszedł na rzymski katolicyzm, gdy uznał, że biskup Andrzej Szeptycki nie godzien jest swego dziada Fredry i zapomniał, że jest Polakiem. Dziadek mój mawiał o sobie: gente Ruthenus natione Polonus.

Na skrzyżowaniu z ulicą Bema stał oddział żołnierzy, pod nogami mieli rozstawiony karabin maszynowy. Za ich plecami rozpościerały się potężne mury koszar Ferdynanda.

Czerwony wóz opuściłyśmy na przystanku przy kościele św. Anny. Skierowałyśmy się do ulicy Janowskiej, a wówczas z jej przedłużenia, zwanego Kazimierzowską, wyjechało auto ciężarowe. Żołnierze znajdujący się na jego pokładzie zaczęli strzelać na wiwat.

– Sława Ukrainie! Precz z panami Polakami!

Twarze mijających nas osób wyrażały zaciekawienie, czasem poirytowanie albo pogardę. Mężczyzna odprowadzający wzrokiem wolno poruszający się samochód żachnął się: – Ot chłopki dodają sobie odwagi – i skierował się do pobliskiego kościoła.

Przebiegłyśmy na drugą stronę jezdni. Spiesznie wdrapałyśmy się na Górę Stracenia, zwaną również we Lwowie Górą Wiśniowskiego od nazwiska jednego z powieszonych tam patriotów. Odwróciłyśmy się w stronę miasta. Na wieży ratusza powiewały niebiesko-żółte chorągwie. Również kilka ważniejszych budowli miejskich było w tę barwę przyozdobionych. Oniemiałam z wrażenia, łzy nabiegły mi do oczu i przez chwilę widziałam rozmyty obraz ukochanego Lwowa. Zacisnęłam pięści i niczym naburmuszony berbeć zaczęłam tupać nogami, wyjąc przy tym niemiłosiernie.

– Tońka, co ci to? – zapytała przestraszona Kryśka.

– Jak to co?! Patrz, co to się stało – mówiłam wściekle, zataczając półkole ręką. – Gdzie są nasi? Co robią? Czemu tych chorągwi nie zrywają?

W tej chwili zza pomnika Straceńców zwieńczonego orłem wychynęło kilkunastu umundurowanych mężczyzn.

– A wy co tu robicie? – zapytał dowódca po ukraińsku.

– Panie chorąży, pewno panny przyszły podziwiać ukraińską armię, jak obejmuje stolicę we władanie – zaśmiał się jeden z nich.

– Wracajmy – powiedziała przestraszona Kryśka.

– No to w nogi.

Teraz pobiegłyśmy inną drogą, w ulicę Bema weszłyśmy od drugiej strony. Na murze wisiał przyklejony doń duży plakat. Była to proklamacja państwa ukraińskiego ze stolicą we Lwowie. W pobliżu wejścia do koszar mijałyśmy Rusinów, którzy przeszukiwali jednego pana i znaleźli u niego pistolet. Żołnierz strącił mężczyźnie kapelusz z głowy. Jego krótko przystrzyżona siwizna kontrastowała z ciemnymi dużymi wąsami.

– A wy gdzie? – krzyknął do nas jakiś żołdak. Nie ruszył się w naszą stronę, gdyż trzymał pod karabinem rozbrojonego austriackiego oficera z czarną przepaską na oku. Jeden z Rusinów, wyglądający na ich dowódcę, postąpił w naszym kierunku dwa kroki.

– Pomachajmy do nich – powiedziałam pod nosem.

Nie przerywając biegu, kiwałyśmy rękoma, głośno się śmiejąc. Żołnierze coś tam pogadali między sobą, a któryś odkrzyknął – nie usłyszałam co. Po reakcji dowódcy, który zbeształ podwładnego, wywnioskowałam, że okrzyk musiał być nieprzyzwoity.

Nie zatrzymując się, podążałyśmy przed siebie, klucząc znanymi sobie przejściami. Wpadłyśmy w Kordeckiego, następnie skręciłyśmy w Leszczyńskiego. Na szczęście wyszłyśmy za grupą żołnierzy wznoszących okrzyki po ukraińsku. Szli na północ w kierunku ulicy Janowskiej. Najwyraźniej nie byli trzeźwi i po chwili zaczęli oddawać strzały do śledzących ich z okien mieszkańców. W pewnej chwili któryś z nich odwrócił się i nas ujrzał.

– Stijte, kurwy!

Na ten okrzyk jeszcze przyspieszyłyśmy. Huknął wystrzał, kula świsnęła pomiędzy nami, odłupując kawał futryny od bramy wejściowej, do której się kierowałyśmy. Duża drzazga przeleciała przed twarzą Kryśki. Z jej ust wyrwał się przeciągły pisk, przy czym skuliła się, rzucając na boki trwożne spojrzenia. Złapałam oniemiałą przyjaciółkę za ramię i pociągnęłam za sobą do uchylonego wejścia. Stojący za skrzydłem drzwi mężczyzna zatrzasnął je z hukiem zaraz za nami.

– „Karaimy” się popiły i hulają, psia ich mać. Gdzie są żandarmy, jak ich potrzeba?

– Panie, całe miasto obwieszone ukraińskimi flagami – rzuciłam wściekle. – Ulicami łażą jak u siebie.

Dozorca zrobił wielkie oczy.

– To przechodnia kamienica? – zapytała milcząca dotąd Krysia.

– Tak. Wyjdziecie panienki na Gródecką.

Po chwili byłyśmy z powrotem na placu przykościelnym. W międzyczasie msza święta dobiegła końca. Tłum przed św. Elżbietą zgęstniał. Było tu teraz wielu mężczyzn. Przepychając się pomiędzy nimi, słyszałam, jak mówili o zaskoczeniu i niewyobrażalnym zamachu.

– Trzeba walczyć.

– Ale czym? Gołymi rękoma?

– Chodźmy na Dworzec Główny, tam pełno broni.

– Między nami jest wódz, który poprowadzi do ataku – mówił inny.

Zirytowani lwowianie gotowali się do czynu. Zmierzałyśmy z Krystyną do miejsca, gdzie spodziewałyśmy się zastać koleżanki z naszej szkoły. Nagle na plac wjechała ciężarówka przyozdobiona ukraińską flagą. Bez żadnego ostrzeżenia z auta padły serie z zamontowanego tam karabinu maszynowego.

To, co się teraz stało, było dla mnie niewyobrażalne. Wrzaski, tupot nóg, nawoływania o pomoc. Zostałam pociągnięta przez spanikowanych mieszczan w kierunku ulicy Sapiehy, ale kątem oka zobaczyłam potykającą się przyjaciółkę. Nagłym skokiem w prawo wyrwałam się z uciekającej ludzkiej ciżby. Zatoczyłam nieduże koło i podeszłam do leżącej ciągle na ziemi Kryśki.

– Wstawaj – powiedziałam, biorąc ją za dłoń. Oczy miała szeroko rozwarte, czapka futrzana leżała na bruku, a kruczoczarne włosy otaczały twarz, rozsypane w niespotykanym jak na nią nieładzie. Jej krwistoczerwone usta były teraz blade i poruszały się bezdźwięcznie. Zajrzałam w oczy mojej przyjaciółki, ujrzałam w nich zdziwienie. Przestraszyłam się nie na żarty. Wsunęłam rękę pod plecy, chcąc ją podnieść. Jej płaszcz był mokry i ciepły zarazem.

Doskoczył do nas ksiądz wikary, złapał Krysię na ręce, odwrócił twarz w moją stronę i krzyknął:

– Do kościoła.

Szedł szybko, ja ryczałam, ściskając jej zimne palce. Jezus Maria, trzeba zatamować krew, lekarza wołać.

– Proszę księdza, co z nią będzie?

– Jej już tylko modlitwa potrzebna, właśnie umiera –oznajmił, układając Krysię na posadzce. Przyklęknął obok niej, przeżegnał się ubroczoną ręką, pozostawiając na czole krwawe odbicie swych palców.

Na te słowa mnie zamurowało. Jak to umiera?

– Ratuj – wydusiłam z siebie.

– Tu już na ratunek za późno – powiedział z irytacją. – To mogło przydarzyć się każdemu, strzelali w tłum, bydlaki.

– Co teraz?

– Trzeba się modlić za jej duszę i za tych, którzy sięgną po broń.

Prawdę mówiąc, nie o to mi chodziło, miałam na myśli: Co teraz będzie z Krysią? Ze mną? Miałyśmy tyle wspólnych planów i jak to tak?

– Jak nazywa się zmarła? – zapytał ksiądz.

– Krystyna Maria Schoerner – odpowiedziałam zaskoczona.

– Jakiego jest wyznania i gdzie mieszka?

– Rzymska katoliczka, mieszka na Brajerowskiej cztery.

– Zawiadomię rodzinę – oznajmił wikary. – Ty idź do domu, dziecko. Rodzice pewno się niepokoją.

Obok stanął młody mężczyzna w czapce akademickiej. Uklęknął przy Krysi, odwrócił ją na bok i mym oczom ukazała się ciemna plama na plecach.

– Ratuj ją – wykrztusiłam przez zaciśnięte gardło.

Sprawdził, czy ranna oddycha, i zbadał puls.

– Do szpitala, na Politechnikę – stwierdził, biorąc ją na ręce.

Ksiądz zrobił zaskoczoną minę i rozłożył ramiona, jakby chciał nas zatrzymać. Akademik wyminął duchownego.

Na szczęście od gmachu, w którym mieścił się wojskowy lazaret, dzieliła nas niezbyt wielka odległość. Niebawem dotarliśmy do metalowego ogrodzenia oddzielającego ogród Politechniki od ulicy Sapiehy. Poprzez bramę weszliśmy na teren parku vis à vis monumentalnego portyku podtrzymywanego sześcioma korynckimi kolumnami. Kiedy dotarliśmy do wejścia, mój towarzysz zaczął wydzierać się po niemiecku na stojącego na warcie żołnierza. Wkroczyliśmy do obszernego westybulu i natrafiliśmy na oficera w białym kitlu. Ten bez słowa zajął się moją przyjaciółką. Wyglądało na to, że Krystyna odzyskała przytomność, ponieważ udzieliła odpowiedzi lekarzowi. Niemiec podniósł słuchawkę telefonu i polecił przygotować salę operacyjną. Na chwilę przerwał rozmowę, zwracając się do nas:

– Zanieście ją prędko na aulę, tam zajmą się nią sanitariusze.

Wbiegliśmy przez przedsionek do potężnej klatki schodowej. Wchodząc po stopniach, zwróciłam uwagę na kolumny jońskie upiększające to miejsce.

Kryśka może umiera, a ty zachwycasz się budowlą –skarciłam się w myślach. Po chwili przekroczyliśmy próg auli, pełniącej funkcję sali przedoperacyjnej. Dwaj sanitariusze zabrali Krystynę ze sobą. Stałam oszołomiona, rozglądając się po obszernej sali wypełnionej łóżkami, niektóre stały puste, a na innych leżeli żołnierze c.k. armii.

Uniosłam głowę i ujrzałam obrazy wykonane według projektu Matejki. Z tego, co słyszałam, było ich tu jedenaście. Zaczęłam je liczyć pod nosem.

– Te alegorie – odezwał się zmęczony gonitwą student – przedstawiają postęp ludzkości, zdobywanie wiedzy.

Zagapiona w nie, nie zauważyłam, że podeszła do nas siostra. Jej kornet, charakterystyczne nakrycie głowy szarytek, skojarzyłam z podrywającym się do lotu białym orłem.

– Czy panienka nie ranna? – zapytała.

– Nie, nic mi nie jest – zaprzeczyłam. – A co będzie z Krysią?

– Wszystko w rękach Boga i doktora Hildersheimera. Teraz przygotowują ją do operacji. Mamy tu naprawdę świetny zespół chirurgiczny. Trzeba być dobrej myśli – mówiła spokojnie, patrząc mi w oczy.

– Co można teraz robić?

– Trzeba się modlić i czekać. Idź, dziecko, i wróć wieczorem.

– Chodźmy – powiedział mój towarzysz, biorąc mnie pod rękę.

Znów znaleźliśmy się na przestronnej klatce schodowej; spojrzałam w górę na przeszklony dach.

– W słoneczne dni światło pięknie igra na ścianach – oznajmił młodzieniec.

W tej chwili z dołu od strony wejścia zabrzmiały odgłosy kłótni. Zeszliśmy tam w momencie, gdy duża grupa osób wmaszerowała do środka. Zaczęła się ostra wymiana zdań w języku niemieckim pomiędzy przywódcą bojowo nastawionych mężczyzn i naczelnym lekarzem. Zbliżyłam się do nerwowo rozmawiających. Przybysz żądał od Austriaka wydania broni. Ten z kolei twierdził, że nic nie da, bo nie ma, a po za tym jest neutralny i w polsko-ukraińskiej awanturze nie będzie uczestniczył.

– Wiem, że jest broń na terenie Politechniki – stwierdził stanowczo młody mężczyzna w szarej czapce z orzełkiem. – Albo zostanie mi wydana po dobroci – na chwilę zawiesił głos – albo użyję siły – dodał dobitnie, a brązowymi oczyma posyłał błyskawice.

Jego rozmówca poszarzał na twarzy i po skierowaniu wzroku na wyjęty z kieszeni rewolwer pobladł.

– Ulegam pod przemocą – oświadczył. – Proszę za mną – dodał potulnie.

Towarzyszący mi akademik wyprężył się przed mijającymi nas ludźmi.

– Obywatelu podchorąży, melduję się do dyspozycji.

Przywódca grupy omiótł również mnie wzrokiem.

– Za mną – rozkazał.

Lekarz doprowadził nas do zamkniętych drzwi. Mężczyźni wyważyli je w mgnieniu oka. W środku znajdowało się dużo karabinów i amunicja.

– Raz, raz – poganiał podchorąży. – Zabieramy wszystko i z powrotem do Domu Technika.

Złapałam karabin, szybko zorientowałam się, że jest to jednostrzałowy stary werndl. Z takiego uczył mnie strzelać mój brat, zanim zgłosił się do II Brygady Legionów.

– A panienka cóż zamierza? – zapytał dowódca.

– Zaniosę – odrzekłam zbita z tropu.

– Zgoda – odparł.

Opuściliśmy potężny gmach poprzez główne wejście. Obładowani skierowaliśmy się w stronę ulicy Isakowicza. Po lewej zamajaczyły zabudowania mojej szkoły im. Marii Magdaleny. Nagle uświadomiłam sobie coś ważnego.

– Obywatelu dowódco – powiedziałam, podchodząc do niego.

– Jestem podchorążym, proszę panienki.

– Tak, wiem. – Dziwnie wpływał na mnie wzrok tego młodego mężczyzny. Chyba zdawał sobie z tego sprawę, bo śmiał się tymi piwnymi oczyma.

– Chciałam zameldować… że tam, w szkole, Towarzystwo Sokoła ma mały magazyn. Powinno być trochę broni.

– „Zyga” – podchorąży zwrócił się do akademika, który przyniósł Kryśkę – weź dwu chłopców, a panna pokaże ci, gdzie masz szukać broni.

– Rozkaz.

We czworo popędziliśmy na skróty. Przez chwilę dobijaliśmy się do bocznego wejścia, zanim uchylił je pan woźny. Pokrótce wytłumaczyłam mu, o co chodzi. Otworzył drzwi i gestem ręki zaprosił nas do środka.

– Nasi uczniowie już tu byli i zabrali karabiny, raptem trzy – poinformował.

– A z żeńskiej sali opatrunki wzięli? – zapytałam.

– Nie. Macie tu klucze do obydwu, może tam coś znajdziecie. Ino mi bałaganu nie narobić! A i później zajdźcie do mnie, mam ja strzelbę myśliwską, to zabierzecie.

Skierowaliśmy się do sal sokolich. Ja zabrałam dwie sanitarne torby, a chłopcy znaleźli trochę amunicji i bagnet. Zgodnie z prośbą pana Hilarego zaszliśmy do dyżurki. Wręczył broń myśliwską wraz z woreczkiem amunicji jednemu z towarzyszących mi mężczyzn. Strzelba ta przywołała wspomnienia. Mój tatko miał taką samą, a przy aresztowaniu Moskale zabrali ją razem z nim.

Wychodząc z budynku, zauważyliśmy gromadę ludzi stojącą w pobliżu koszar żandarmerii, po przeciwnej stronie mijał ich jakiś żołnierz uzbrojony w karabin. Z grupy wysunął się pewien mikrus w gimnazjalnym uniformie i zagrodził mu drogę, chwilę dyskutowali, a młokos sięgnął po broń żołnierza. Ten zamachnął się, chcąc go uderzyć. Wówczas huknął wystrzał. Umundurowany człowiek padł na twarz, a gimnazjalista schował pistolet i sprawnie rozbroił zabitego. Następnie zniknął w tłumie. A więc dzieje się – pomyślałam.

– Słuchajcie, pójdziemy do Świętej Marii Magdaleny, tam teraz powinna kończyć się msza – oznajmił „Zyga”. Na moje pytające spojrzenie dodał: – Zwerbujemy młodzież.

Szybko udaliśmy się w kierunku świątyni. Gdy doń dotarliśmy, z kościoła wylewał się tłum wiernych.

– Obywatele, Polacy! – krzyczał „Zyga”. – Wszystkich patriotów wzywam do czynu. Dom Technika walczy. Nie pozwólmy Rusinom na samowolę. Przyłączcie się do nas. Tylko zdecydowane działanie może wskrzesić Polskę.

Ludzie zatrzymali się, spoglądając niepewnie na nas i na siebie nawzajem.

– Do boju! – krzyknęłam. – Młodzież już walczy! –kontynuowałam, wymachując karabinem. – Nikomu nie wolno podnosić ręki na nasz Lwów. Możecie zdzierżyć ukraińskie flagi powiewające nad miastem?

Wokół zawirowało.

– Niech żyją! Do boju! Wesprzeć techników! – wznoszono okrzyki. – My z wami!

Natychmiast otoczyły nas dziesiątki młodych mężczyzn.

– Za mną – rozkazał „Zyga”.

Pobiegliśmy w kierunku ulicy Isakowicza. Pokonanie odległości niespełna kilometra zajęło nieco więcej czasu, gdyż szliśmy nie ulicą, a podwórkami.

W Domu Techników było jak w ulu, pełno młodzieży organizującej się w drużyny i plutony; rozkazy i bieganina. Niewielu posiadało broń, co chwilę rozważano, gdzie się udać, by zdobyć jej więcej. Komenderujący placówką podchorąży rozsyłał po okolicy zorganizowane patrole.

– Bezwzględnie spędzać Rusinów z ulicy. To w większości wystraszeni miastem chłopi, niech się boją każdej bramy, każdego zaułka.

– Rozkaz! – odpowiedziało trzech dowódców w studenckich czapkach. Trzepnęli obcasami i zabierając swoich ludzi, opuścili polską twierdzę.

– O, jest i nasza panienka. Ach, torby sanitarne! –Podchorąży klasnął w ręce z zadowolenia. – A panna przeszkolona?

– Tak jest – odpowiedziałam bez zbytniej ekscytacji.

– To jeśli szanowni rodzice wyrażą zgodę, przyjmę na sanitariuszkę.

– Ja właściwie wolałabym walczyć – powiedziałam, wywołując zdziwienie na jego twarzy. – Brat mój nauczył mnie strzelać z karabinu.

– Broni mamy jak na lekarstwo, a na pewno niebawem będziemy mieli rannych. Więc proszę mnie słuchać uważnie: na sanitariuszkę mogę przyjąć – dokończył sucho.

Zatrzepotałam rzęsami, ale to nie wywołało żadnej zmiany na twarzy mężczyzny.

– Rozumiem. To ja muszę na Gródecką po zgodę od mamy.

– Zaraz wyślę patrol w kierunku szkoły Sienkiewicza, proszę się z nimi zabrać.

– Dobrze – odpowiedziałam, spotykając się z jego surowym spojrzeniem. – Rozkaz – dodałam.

Zostawiłam torby i wyszłam do holu, tu trwały przygotowania obronne. Zasłaniano okna meblami, pozostawiając szczeliny strzeleckie. Ktoś przyniósł kilka desek, a inny worki, które postanowiono wypełnić piaskiem. Gorączkowo poszukiwano w budynku wszystkiego, co wojskowe, odniosłam wrażenie, że niektóre czapki czy płaszcze zmieniały właścicieli bez ich wiedzy. No cóż, trzeba pilnować swoich rzeczy – to była moja pierwsza wojskowa nauka.

Okazało się, że patrolem, do którego mam dołączyć, będzie dowodził „Zyga”. Trzech ludzi uzbrojonych w dwa rewolwery i granat. Wyszliśmy, uważnie się rozglądając. Okolica co jakiś czas rozbrzmiewała wystrzałem albo krótką palbą. Które raczej nie wydawały mi się strzałami na wiwat. W pewnym momencie zagrzechotały gdzieś w mieście serie.

– O, gdyby tak zdobyć maszynkę – powiedział jeden z patrolujących.

– Cicho! – rozkazał „Zyga”. – Rozglądać się uważnie. Naszym zadaniem jest dotrzeć do szkoły i upewnić się, czy jest tam faktycznie jakaś placówka. Jeśli po drodze spotkamy pojedynczego wroga albo mały patrol, to rozbrajamy.

Ulica była wyludniona, a w kilku oknach wybite szyby. Dość szybko doszliśmy do miejsca naszego rozstania. Nagle z jednej z poprzecznych uliczek wyjechała ciężarówka pełna wojska. Zatrzymała się i z kaemu puszczono serię w kierunku okien. Kawałki szkła i framug posypały się na bruk.

– Nie puszczę tam panny samej. Proszę z nami do szkoły – zdecydował dowódca.

Wpadliśmy w uchyloną bramę naprzeciw, którą zaraz zamknął dozorca. Pobiegliśmy poprzez przechodnią kamienicę, słysząc ciężarówkę podążającą powoli w tym samym co my kierunku.

***

Podchodząc do dość długiego, dwupiętrowego budynku z czerwonej cegły, zostaliśmy zatrzymani przez wartownika. Po krótkiej rozmowie zezwolił nam na wejście do szkoły. Nasz dowódca wziął mnie ze sobą i kazał prowadzić się do komendanta placówki. Przed nami pojawił się oficer o chwackim spojrzeniu; z policzków sterczały mu grube szpice czarnych wąsów.

– Kapitan Zdzisław Tatar-Trześniowski. Jestem dowódcą batalionu kadry Wojska Polskiego – przedstawił się dziarsko.

– Panie kapitanie, starszy żołnierz POW, pseudonim „Zyga”. Przysyła mnie podchorąży Wasilewski, komendant placówki w Domu Techników, w celu nawiązania współpracy. Muszę jednak panu donieść, że w tym kierunku zmierza wóz ciężarowy wyposażony w cekaem.

Nagle od strony ulicy Polnej rozbrzmiała palba karabinowa. Do pokoju wskoczył uzbrojony w karabin żołnierz.

– Panie kapitanie, tyraliera w sile plutonu od północno-wschodniej strony.

– Porucznik Felsztyn jeszcze nie wrócił?

– Nie, ale przysłał kilka karabinów i meldunek, że ruszył zająć skład starej broni.

– Jak nieprzyjaciel podejdzie na rzut granatem, ognia ze wszystkiego, co mamy – polecił kapitan, wyjmując rewolwer z kabury.

– Niewiele tego – burknął żołnierz.

– Wiem. Ostrzelamy ich, rąbniemy ze dwa granaty i napadniemy wręcz.

– Chyba z kijami od szczotek – odezwał się znów jego podwładny.

– Kapralu, nie popadajmy w defetyzm.

– Macie jaką broń? – zapytał mojego towarzysza kapitan, wychodząc z pokoju.

– Tak jest – powiedział „Zyga”, ukazując rewolwer.

– No to jest czym zdobywać karabiny – Kapitan Tatar--Trześniowski wypowiedział to zdanie z niesamowitą zawziętością w głosie.

Korytarz, na którym się znaleźliśmy, był pod ostrzałem, co jakiś czas pocisk wpadał przez okno, wbijając się w ścianę pod sufitem, wyłupując z niej kawał tynku. Kapitan maszerował prężnym krokiem, nawet przez chwilę nie zwracając uwagi na świszczące kule. Kapral dał nam sygnał, aby się pochylić. Skulona przebiegłam jakieś sześćdziesiąt kroków. Zanim dotarłam do klatki schodowej, cała byłam oprószona pyłem. Serce tłukło się w mojej piersi, a skacząc ze stopnia na stopień, poczułam, jak ze zdenerwowania lekko drżą mi łydki. Kapitan wkroczył pierwszy do pokoju, podszedł do okna, omiótł wzrokiem podwórze.

– Kapitulujcie! – wydzierał się jakiś Ukrainiec.

– Polski żołnierz się nie poddaje – odpowiedział kapitan. – No, chłopcy, tylko dobrze celować! – Wystawił dłoń z rewolwerem przez okno. – Ognia! – Huknęło kilka sztuk broni.

W moje nozdrza wdarł się gryzący zapach prochu.

– Pierwsza kompania do ataku! – rozkazał kapitan.

– Hura! – zabrzmiał na zewnątrz okrzyk z kilkunastu gardeł.

– Druga, za mną! Na bagnety – krzyknął znów kapitan, wyskakując przez okno.

Chłopcy znajdujący się w pomieszczeniu zrobili to samo. Podbiegłam do parapetu, na którym leżał worek z piaskiem. Również chciałam wyskoczyć, ale moja spódnica o coś się zaczepiła i za nic nie chciała puścić. Spojrzałam na zewnątrz i zobaczyłam rejterujących nieprzyjaciół; niektórzy strzelali, uciekając. Jeden z naszych jęknął głośno i osunął się na ziemię.

– No, szybciej, wyłaź – usłyszałam młody głos za sobą – bo mi wszystkie karabiny uciekną – ponaglał zdenerwowany chłopak.

Postanowiłam się cofnąć, ale nie był to za dobry pomysł, bo całą kieckę wraz z paltem poczułam na głowie.

– Ha, ha, ha! – usłyszałam głośny śmiech. – Ale pantalony to masz ładniutkie. Stój spokojnie, pomogę – dodał, już nie rechocząc. Odplątał coś i po chwili ubranie odkryło moją purpurową ze złości i wstydu twarz. Chłopak w jednej chwili poczerwieniał. – No przepraszam… Przysięgam, że nikt się nie dowie. O, leć tam do rannego – zmienił temat.

Ominął mnie i wyskoczył na zewnątrz. Zrobiłam to samo, tym razem z pożądanym efektem. Po chwili byłam przy postrzelonym. Miał rozszarpane spodnie na prawym udzie. Kula rozcięła skórę, ale na szczęście była to powierzchowna rana i na moje oko nie wyglądała na poważną. Kazałam dwóm mężczyznom zabrać rannego do środka. Moim oczom ukazała się grupka kilku jeńców pędzonych przez naszych. Chłopcy cofali się do budynku, strzelając od czasu do czasu. Teraz wyraźnie usłyszałam narastający warkot nadjeżdżającej ciężarówki.

Odparci przed chwilą Rusini otrząsnęli się i zachęceni posiłkami, zaczęli ponownie nacierać. Ciężarówka zagrzmiała seriami. Kapitan rozdzielił uzbrojonym obrońcom zadania. Huknęły ręczne granaty wyrzucone z okien. Strzelanina narastała z każdą chwilą. Ktoś szturchnął mnie, kierując na klatkę schodową. Wbiegłam na górę, nie zamierzałam się tam ukrywać, choć chyba takie były intencje mężczyzny. Znalazłam się w sali lekcyjnej, nerwowo szukałam czegoś ciężkiego i poręcznego. Nic mi się nie rzuciło w oczy. Złapałam więc kałamarz z nauczycielskiego biurka, pochylona zbliżyłam się do okna, w którym wszystkie szyby były wytłuczone. Wyjrzałam. Auto sunęło ulicą, bijąc z kulomiotu. Przymierzyłam i cisnęłam szklanym zbiorniczkiem, trafiając celowniczego prosto w czoło. Czerwony płyn zalał żołnierzowi twarz, ten puścił kaem i przyłożył ręce do oczu. Spojrzałam na swoją dłoń, a całe wnętrze upaprane miałam czerwonym atramentem. Na zewnątrz wybuchła gwałtowna strzelanina. Kilkunastu ludzi, na czele z oficerem wywijającym szablą, opadło ukraiński pojazd. Nastąpiła krwawa rozprawa z tymi, którzy nie salwowali się ucieczką. Nasi nie dawali im pardonu.

– Wiwat porucznik Felsztyn! – zakrzyknęli obrońcy szkoły.

– Naprzód! – znów wydarł się kapitan Tatar, nakazując podwładnym kontratak. Okrzyki i strzały zaczęły oddalać się od budynku.

Zbiegłam na dół po schodach. Nasi powoli sprowadzali kolejnych jeńców, znosząc broń. Do środka wszedł zdobywca samochodu. Jego ludzie wprowadzili słaniającego się żołnierza. Porucznik strzelił obcasami przed kapitanem i składał meldunek. Nic nie słyszałam, więc zbliżyłam się do nich.

– Policjanci nie chcieli złożyć broni i ich dowódca otworzył ogień. Dobrze, że tylko zranił Jarosza, bo przecież on jedyny miał rewolwer. Kapral zastrzelił wachmistrza i reszta Rusinów się poddała. Z samego posterunku przy Gródeckiej rogatce ledwie kilka karabinów wydusiłem, ale landszturmistom zabrałem ze dwadzieścia. Z amunicją gorzej, tylko po piętnaście sztuk na broń. W każdym razie jestem.

– W sam czas, poruczniku, w sam czas – stwierdził z ulgą w głosie kapitan. – I jeszcze zdobyłeś maszynkę.

W wejściu pojawił się „Zyga”, karabinem popychał jeńca. Spojrzał na mnie.

– No, panienko, możesz iść spokojnie do domu. Wywiało Rusinów aż na Dworzec Główny.

Porucznik w tym czasie przyglądał mi się uważnie.

– A czym to panna zaprawiła celowniczego? Zuch dziewczyna, kulomiot zamilkł i doskoczyliśmy do nich bez strat.

Spuściłam oczy i po chwili wydusiłam z siebie:

– Kałamarzem, nic innego nie było pod ręką.

– Ach, to był rzut na medal. Jak na imię panience?

Podniosłam oczy, trzepocząc rzęsami, tak jakoś, wcale nie specjalnie.

– Antonina.

***

W prywatnym mieszkaniu na ulicy Romanowicza zebrała się grupa oficerów. Wszyscy mieli nader poważne miny. W końcu odezwał się de Laveaux:

– Nie wierzyliście mi, panowie, i mógłbym powiedzieć „A nie mówiłem?”. Z tej paskudnej sytuacji korzyść jedyna, że teraz wszyscy wiemy, na czym stoimy. Gorzej, że będzie trzeba zdobywać to, co mogło być już nasze.

– Tak – wtrącił Mączyński. – Miał pan rację, poruczniku. W tej chwili pozostaje nam ustanowienie Komendy Naczelnej. Przyjmuje więc na siebie brzemię Komendanta Obrony Lwowa.

Obecni nie protestowali, lecz potaknęli głowami.

– Szkoda – kontynuował Mączyński – że między nami nie ma teraz kapitana Kamińskiego i innych starszych oficerów przebywających w mieście. Żałuję również, że porucznik de Laveaux życzy sobie przydział do linii. Ale może jakieś propozycje do sztabu? – zwrócił się do wymienionego.

– Porucznicy Łapiński i Jakubski – odezwał się de Laveaux.

– Tak będzie, pozostałe stanowiska zapełnię swoimi oficerami – stwierdził kapitan Mączyński, od tej chwili komendant. – Teraz udam się na rozmowy z politykami, aby zapewnić usankcjonowanie naszej komendy. Jeszcze jedna kwestia. W związku z tym, że nie możemy być pewni dnia ani godziny, przyjmuję pseudonim „Czyński”.

– Panie kapitanie – odezwał się jeden z młodych oficerów. – Czy to trochę nie dziwne? Wojsko wychodzi z konspiracji i przystępuje do jawnej walki, a komenda się konspiruje?

– Nie wiadomo jeszcze, jakie przyjdą na nas terminy, musimy być gotowi na różne scenariusze. No, panowie, do pracy. Idę na rozmowy, a po powrocie oczekuję wstępnego meldunku sytuacyjnego.

***

Kiedy weszłam do domu, zastałam dziwny widok. Mama się ubierała, a nasza gosposia usiłowała jej zabrać palto. Stanęłam jak wryta. One również na chwilę zamarły. Wreszcie mama wybuchnęła:

– Gdzieś była, ty niesforna dziewucho? Ja tu od zmysłów odchodzę. Szukać cię idę, a ta mi tu rejtanuje! –Obrzuciła groźnym spojrzeniem Gołębiosię, która klasnęła w ręce i zaczęła szlochać:

– Oj, Matko Bosko, jest, wróciła. O, dzięki ci, Panno Chwalebna! – I upadła na kolana.

Mama rozwarła ramiona i wczepiłam się w nią, za nogi złapała mnie klęcząca gosposia. Dobrą chwilę tkwiłyśmy w miejscu wstrząsane falami radosnego płaczu. Pomyślałam sobie, że jaki malarz mógłby nam teraz maznąć obrazek – trzy ryczące baby.

***

2 XI 1918 r.

 

Kochany Franku, znów kreślę tych parę słów do Ciebie w tym samym zeszycie. Otóż wyobraź sobie, we Lwowie wojna. Rusini proklamowali Zachodnioukraińską Republikę Ludową ze stolicą w naszym królewskim mieście. Nabrali skądś pełno wojska, a ludzie mówią, że za zgodą Austriaków, i obstawili budynki oraz ulice. Nasz ludek jednak niepokorny (chwała mu za to) i choć chciał czekać konferencji pokojowej, która zadecyduje o przebiegu granicy – zerwał się do boju. Muszę nadmienić, że najważniejszą rolę spełnili obrońcy szkoły Sienkiewicza oraz Domu Techników. Wszyscy o niczym innym nie mówią, tylko o tych dwóch punktach zarzewia. Ale po co ja Tobie to opisuję, jak na pewno wiadomość o tych zdarzeniach do Ciebie dotrze, a nie wątpię, że gdzieś tam wstępujesz pod polskie sztandary. Piszę teraz trochę na skargę, bo wyobraź sobie, że zostałam zaaresztowana. I to przez kogo – przez własną matkę. Otóż zabroniła wyściubiać nos na ulicę i zabrała mi buty. Siedzę więc w kozie pod kluczem i cierpię katusze. Bo primo: Kryśka jest ranna w szpitalu, a secundo: bój trwa i strzały raz cichną, a raz się wzmagają. Upadł niestety cały mój projekt, bo teraz mamcia kochana nie podpisze mi zgody, abym mogła chociaż na sanitariuszkę zostać przyjętą. Cóż można uczynić w niewoli, gdy dusza rwie się do czynu. I po cóż, mój Drogi Bracie, uczyłeś mnie strzelać z karabinu? A sam mówiłeś, że nie gorsze mam oko od Ciebie. Och, by tylko móc się wydostać i zdobyć karabin. To ja bym im dała za strzelanie do niewinnych osób. Wiesz, Bra…

 

Stukot podkutych butów na bruku naszej ulicy odwrócił moją uwagę od pisania. Wskoczyłam na stół i wpatrywałam się w nogi kilkunastu biegnących żołnierzy. Za nimi podążał jakiś mężczyzna z laseczką w dłoni. Zatrzymał się na wprost mego okna. W tej chwili padły strzały i niebawem tupotanie zaczęło wracać. Pan z laseczką przysunął się do naszego budynku i przykucnął. Teraz widziałam jego skupioną twarz, którą przecinała czarna opaska zasłaniająca jedno oko. Wydał mi się podobny do oficera widzianego wcześniej. Grupa czterech umundurowanych osobników przebiegła środkiem ulicy, nie zatrzymując się wcale. Po chwili słychać było, że jeszcze ktoś podąża, trzepiąc o bruk wojskowymi butami. Kiedy żołnierz był na wysokości okna, mężczyzna laseczką zahaczył o jego nogę i pociągnął do siebie. Ukrainiec wyłożył się na ulicy. Wówczas jednooki zamachowiec doskoczył do niego i potężnym ciosem znokautował próbującego podnieść się z ziemi. Nasze spojrzenia na chwilę się spotkały, uśmiechnął się do mnie. Odebrał leżącemu karabin i zaczął wydobywać amunicję z jego kieszeni, gdy usłyszeliśmy szybko zbliżającą się kolejną osobę. Jakiś cywil podbiegł do uzbrojonego Polaka, gestykulował, a ja niemal wtuliłam się w okno.

– Ta, panie kochany, taż ja gonił tego tu. – Mówiąc, trącił nogą but leżącego na ziemi żołnierza. – Taż ten karabin mnie się należy.

Człowiek z przepaską zdębiał i oddał zdobytą broń, sam wstał i odszedł spokojnie w drugą stronę. Nowy właściciel karabinu wycofał się, skąd przybył. Zaraz z ziemi podniósł się rozbrojony i otumaniony jeszcze żołnierz. Chwiejnym krokiem zniknął mi z pola widzenia. Już miałam schodzić ze stołu, gdy znów od św. Elżbiety padły strzały i stopniowo zaczęły się przybliżać. Minęło może dziesięć minut, a moim oczom ukazało się kilku uzbrojonych chłopców. Szli gęsiego po przeciwnej stronie ulicy Gródeckiej.

Jak ich zobaczą Ukraińcy z naszego mieszkania, wystrzelają jednego po drugim. Szarpnęłam okno, które Gołębiosia zdążyła już poutykać szmatkami na zimę. Zaparłam się i podjęłam jeszcze jedną próbę jego otwarcia. Uchyliłam z trudem i przytknąwszy usta do szpary krzyknęłam:

– Do mnie, do mnie. Na górze Rusini!!!

Usłyszałam strzały i ujrzałam, jak pociski uderzają o przeciwległą kamienicę. Nasi rzucili się w moją stronę. Jeden nie zdążył. Zobaczyłam, jak upada, a na jasnej ścianie za nim powstała krwawa plama. Dwóch chłopców skierowało się na moje okno i wtedy spostrzegłam granat uderzający o bruk. Nie wybuchł, tylko niczym piłka odbił się od granitowego podłoża i łukiem poleciał wprost na mnie. Trzask tłuczonego szkła i śmiertelny prezent znalazł się na stole pod moimi bosymi stopami, dymiąc i puszczając iskry.

Niemiłosiernie zapiszczałam. Och! Boże, a więc umrę – przeszło przez moją głowę, kiedy czekałam na eksplozję. Granat po chwili przestał wydawać jakiekolwiek dźwięki. Nogi miałam jak z waty, gdy schodziłam ze stołu. Zabrałam swój pamiętnik i wycofałam się pod ścianę, przyciskając zeszyt do piersi.

Dwaj ocaleni wskoczyli do środka, jeden z nich pochylił się, sięgnął po niewybuch i wyrzucił go na zewnątrz. Byli to młodzi chłopcy, pierwszy w moim wieku, ubrany po cywilnemu, a drugi był w gimnazjalnym mundurze z czterema patkami na kołnierzu.

– Dużo tych Rusinów? – zapytał bojowo gimnazjalista.

– Kilkunastu.

– Musimy się wycofać albo gdzie ukryć – powiedział młodszy, odplątując karabin z zakręconej na lufie firanki. Schodząc ze stołu, pośliznął się na kawałkach szkła i poleciał na twarz. Złapałam go w ostatniej chwili, ale dostałam mannlicherem w głowę, aż mi pociemniało w oczach. Przysiadłam na podłodze.

– Co to panience się stało? Ocknij się, panna, żyj – mówił przestraszony.

Chwilę trwało, zanim doszłam do siebie. W ustach czułam smak krwi i po twarzy spływała mi ciepła strużka. Gimnazjalista stał nade mną, trzymając mnie za głowę.

– Nic jej nie będzie, skóra tylko rozcięta. Zaraz przestanie krwawić – informował kolegę. – No, otwieramy oczka – mówił do mnie i lekko poklepywał po policzku. – Panience pochwała się należy, za ratunek i ranę – dodał, szczerząc zęby w uśmiechu.

Poderwałam się z podłogi, rozcierając prawą dłonią krew na policzku.

– Trzeba wyważyć drzwi – stwierdziłam.

Chłopcy spojrzeli na siebie, robiąc zdziwione miny.

W tym momencie zachrobotał klucz w zamku. Obydwaj skierowali lufy w stronę wejścia, w którym stanęła ubrana w palto Gołębiosia. Na widok zwróconej weń broni przeżegnała się.

Odetchnęłam z ulgą.

– Moja droga, ukryj gdzie naszych żołnierzy albo przeprowadź na tyły budynku – poleciłam gosposi.

– Olaboga, panienko Antonino, panienka ranna w głowę – lamentowała.

– Uspokój się, nic mi nie będzie. Zabieraj ich stąd. – Wskazałam głową na chłopców żołnierzy.

Wyprowadziła ich na tyły domu. Ja wyskoczyłam na schody, którymi z piętra zbiegali Rusini. Dwóch oficerów z pistoletami w dłoniach, a za pas powtykane mieli granaty. Za nimi po dwa stopnie skakali trzej żołnierze uzbrojeni w karabiny. Wszyscy rzucali naokoło niespokojne spojrzenia. Zastąpiłam im drogę.

– O Boże! Ranna jestem. Granat rozciął mi głowę. Zabić mnie chcieliście? – krzyczałam, tarasując im przejście.

– Precz! – krzyknął jeden z oficerów, kierując broń w moją stronę. – Wszyscy wy Lachy zdrajcy, na pohybel wam!

– Milcz – krótko polecił drugi. – Co się stało panience? – pytał, odsuwając lufę pistoletu sprzed mojej piersi.

Pokrótce opowiedziałam wymyśloną historyjkę. Na schodach w tym czasie pojawiło się dwóch kolejnych żołnierzy podtrzymujących rannego oficera. Bardzo czujnie rozglądali się wokół, tak jakby oczekiwali ataku spoza którychś drzwi. Ranny szedł o własnych siłach, ale całą głowę miał zabandażowaną krwawo nasiąkniętym opatrunkiem.

– Proszę ze mną na górę – zdecydował pytający oficer, biorąc mnie pod rękę i prowadząc do mieszkania, które od nas najęli kilka tygodni temu.

Kiedy tylko weszliśmy do środka, rozkazał obecnemu tam sanitariuszowi opatrzyć moją ranę. Niebawem miałam na głowie bandaż i zostałam sama w pokoju. Na krześle wisiał pas z pistoletem. Zdjęłam go z oparcia, cisnęłam na kanapę i przykryłam poduszką. Następnie wyszłam na korytarz, z szafy wzięłam buty i nałożyłam je na bose stopy. Wyjęłam również palto mojego taty, po czym szybko wróciłam do pokoju. Schowałam broń w tatowym zimowym odzieniu i ze stoickim spokojem zeszłam na dół.

***

Komenda pracowała pełną parą. Oficerowie dwoili się i troili, odbierając meldunki. Dwaj cywilni panowie mianowani przez komendanta na szefów sztabu byli wyraźnie zagubieni. Porucznik Łapiński, nominalny zastępca dowódcy, sporadycznie próbował ich kontrolować. Jednocześnie z napływających lakonicznych wiadomości starał się stworzyć obraz sytuacji.

– Koniecznie trzeba kontynuować pościg. Nieprzyjaciel odparty wszędzie się cofa – stwierdził porucznik Jakubski.

– Masz rację, nasz żołnierz przemęczony, ale zwycięstwo go niesie. Teraz mamy szansę. Należy wyzyskać sprzyjające okoliczności i przegnać ich jak najdalej – odpowiedział Łapiński.

Wówczas jeden z cywilnych sztabowców krzyknął, łapiąc się za głowę:

– To ponad nasze siły. – Podbiegł do Mączyńskiego. –Nie damy im rady. Ukraińcy dysponują armią, a my? Zbieranina młodzieży i raptem garść oficerów. Trzeba pertraktować.

– Panie komendancie! Tak dalej być nie może – zaprotestował porucznik Łapiński.

– Panie poruczniku, ale o co się rozchodzi? – pytał z irytacją Mączyński.

– Sztab to nie jest miejsce do politykowania. Tu potrzebna gruntowna robota wojskowa.

Na te słowa zamyślił się Mączyński, przez chwilę wydawało się nawet, że zapadł w drzemkę. Oficerowie ze zdziwieniem popatrywali na siebie.

– Ma pan rację, poruczniku – odpowiedział Mączyński. – Przemyślę sprawę.

– Tu nie ma czasu na myślenie. Trzeba podjąć decyzję. My z porucznikiem Jakubskim staramy się okiełznać cały bój, a panowie – spojrzał na nominalnych szefów sztabu, dwóch inżynierów z organizacji narodowej – gotowi niechcący popsuć naszą robotę.

– Dobrze. Poruczniku Łapiński, mianuję pana szefem sztabu i moim zastępcą, porucznik Jakubski będzie drugim szefem.

W tym momencie do pokoju wkroczył wysłannik Polskiego Komitetu Narodowego.

– Panowie musicie natychmiast przerwać działania! – zażądał.

– Jak to? Co pan mówisz? – odezwał się porucznik Jakubski.

Wszyscy obecni patrzyli na przybysza z zaciekawieniem i niecierpliwością.

– Mamy zawieszenie broni. Właśnie toczą się rozmowy rozejmowe – mówił uśmiechnięty.

Nie wytrzymał na te słowa porucznik Łapiński:

– Co to znaczy? Panowie chcecie zniweczyć cały zryw powstańczy? Nieprzyjaciel cofa się na całej linii, a wy każecie nam się zatrzymać? – pytał z irytacją w głosie.

Zdziwiony gość odezwał się po dobrej chwili:

– Chcieliśmy was uchronić przed zgnieceniem przez wojska regularne. Uzgodniliśmy, że strony zajmą pozycje z godzin popołudniowych. Walkę należy przerwać o siedemnastej.

– Panie! My wygrywamy, a wy godzicie się na zatrzymanie natarcia? – wykrzyczał Jakubski.

Milczący dotąd Mączyński zwrócił się do obecnych:

– Panowie, bez nerwów. Skoro PKN zawarł zawieszenie broni z Ukraińską Radą Narodową, my musimy się dostosować. Wojsko nie politykuje. Jednak czuję się zmuszony poprzeć moich oficerów. Nie powinniście niczego uzgadniać bez nas. Wy, nie znając sytuacji militarnej, podejmujecie decyzję w sprawie, która jest poza waszymi uprawnieniami. To ja dowodzę polskimi oddziałami w mieście i wszelkie decyzje dotyczące spraw wojskowych są w moich kompetencjach. Zanim podpisaliście rozejm, winniście wpierw mnie zapytać o zdanie.

– Myśleliśmy, że tak jak cywilom, wam tym bardziej potrzeba oddechu.

– Myślał indyk o niedzieli… – wtrącił Jakubski.

***

Sobie znanymi przejściami, pomiędzy podwórkami, dobrnęłam w końcu do Politechniki. Wsunęłam się do środka, nie reagując na ostrzeżenie wartownika. Spojrzałam na niego bojowo i go wyminęłam. Skierowałam swoje kroki na aulę. Tam, pomiędzy łóżkami, zauważyłam znajomą siostrę zakonną. Zbliżyłam się do niej. Poznała mnie od razu.

– Proszę za mną, ona leży w mniejszej sali. Miała dużo szczęścia, a najważniejsze, że szybko trafiła na stół.

– Czy to ciężka rana?

– Myślę, że nie. Twoja przyjaciółka wczoraj była w szoku. Chirurg stwierdził, że nie straciła dużo krwi, a pocisk zatrzymał się na łopatce. Nawet jej nie zgruchotał. Lekarz przypuszcza, że kula trafiła w nią już czymś spowolniona.

Zakonnica