49,90 zł
Rainbow Rowell
Wolny taniec
Przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Opowieść o dwójce dzieciaków, które zakochały się w sobie, zanim jeszcze wiedziały, czym naprawdę jest miłość. O przyjaciołach, którzy stracili w życiu wszystko. I o dorosłych, którzy wciąż czują się zagubieni.
W liceum wszyscy myśleli, że Shiloh i Cary w końcu będą razem… wszyscy poza nimi samymi.
Byli tylko przyjaciółmi. Najlepszymi przyjaciółmi. Sojusznikami. Spędzali całe lato na schodach ganku Shiloh, marząc o przyszłości. Oboje mieli uciec z Omaha — Shiloh chciała iść na studia i zostać aktorką, a Cary planował wstąpić do marynarki wojennej. Obiecali sobie, że między nimi nic się nie zmieni. I rzeczywiście, Shiloh poszła na studia, a Cary dołączył do marynarki. A jednak zmieniło się wszystko.
Dziś Shiloh ma trzydzieści trzy lata i minęło czternaście lat, odkąd ostatni raz rozmawiała z Carym. W międzyczasie urodziła dwoje dzieci i rozwiodła się.
Gdy dostaje zaproszenie na ślub starej znajomej, myśli tylko o jednym — czy Cary tam będzie? Czy sama chce, żeby tam był? I czy on w ogóle chciałby z nią rozmawiać po tym wszystkim, co się stało?
Odpowiedź brzmi: tak. Tak. I jeszcze raz tak.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Dla moich przyjaciół,
Kaia i Paula,
wehikułów czasu
Przyszło zaproszenie na ślub i Shiloh oczywiście potwierdziła, że się na nim pojawi.
Mikey był jednym z jej najstarszych przyjaciół, a zabrakło jej na jego pierwszym ślubie, bo wtedy nie mogła sobie pozwolić na wyprawę do Rhode Island. (Nadal nie mogła sobie pozwolić na wyprawę do Rhode Island). Tym razem jednak brał ślub tutaj, w Omaha, trzy kroki od jej domu – jasne, że Shiloh musiała przyjść. Każdy musiał, bo wszyscy kochali Mikeya. Nadal utrzymywał kontakt z ludźmi z przeszłości. Shiloh nie mogła pojąć, jak mu się to udawało.
Zaznaczyła „Tak” na karcie z prośbą o potwierdzenie przybycia i dopisała: „Z wielką chęcią!”.
Tydzień przed ślubem kupiła na wyprzedaży nową sukienkę, w kolorze głębokiego burgunda, kwiecistą i ze sporym dekoltem. Sukienka miała długość do połowy łydki, ale sięgała jedynie do kolan Shiloh. Rękawy też były trochę za krótkie, więc Shiloh postanowiła włożyć również dżinsową kurtkę. (Wypadało przyjść w dżinsowej kurtce na ślub? Drugi ślub? Wypadało. Postanowiła, że przypnie sobie jedwabny kwiatek do dekoltu).
Ślub miał się odbyć w jeden z piątków Ryana. Shiloh postanowiła zaczekać, aż jej były mąż odbierze dzieci, zanim zaczęła szykować się do wyjścia. Nie chciała, żeby zobaczył ją w ślubnym makijażu i w szpilkach. Nie chciała, żeby widział, że się stara.
Może niektórzy starali się dobrze prezentować przed swoimi eks, żeby im pokazać, co stracili czy coś. Shiloh wolała, żeby Ryan w ogóle o niej nie myślał albo żeby myślał, że był dla niej zbyt dobry i że się zaniedbała.
Shiloh była trzydziestotrzyletnią rozwódką z dwójką dzieci poniżej szóstego roku życia – może faktycznie się zaniedbała.
Ryan się spóźniał, chociaż mu mówiła, że ma ważne spotkanie. (Absolutnie nie należało mu tego mówić).
Spóźniał się, a dzieciaki zmęczyły się czekaniem. Były głodne i nadąsane, kiedy wreszcie się pojawił i wkroczył do salonu, jakby go zaprosiła.
– Są głodne – powiedziała Shiloh.
– To dlaczego ich nie nakarmiłaś, Shy? – zapytał Ryan.
Na co Shiloh odparła:
– Bo miałeś zabrać je na kolację.
A wtedy on…
Nieważne, co wtedy powiedział Ryan. Miał powtarzać te same banały przez następnych piętnaście lat wspólnej opieki nad dziećmi, a Shiloh miała tego wysłuchiwać, bo… Cóż, bo popełniła całe mnóstwo poważnych błędów i pomyłek.
To, jak kiepsko radziła sobie z życiem, było niemal zabawne w świetle tego, że kiedyś przechwalała się swoją umiejętnością podejmowania decyzji.
Jako nastolatka arbitralnie uznała, że świetnie sobie z tym radzi. Myślała, że podejmowanie decyzji idzie jej doskonale, bo lubiła je podejmować. Dobrze się wtedy czuła, dostawała wiatru w skrzydła. Jeśli ktoś się nad czymś zastanawiał albo lawirował pomiędzy dwiema opcjami, Shiloh uwielbiała się wtrącać i rozstrzygać kwestię. Świat obracał się szybciej i pewniej, jeśli Shiloh brała sprawy w swoje ręce.
Gdyby teraz mogła porozmawiać z nastoletnią sobą, wyjaśniłaby jej, że podejmowanie decyzji to nie zaleta, jeśli nie są trafne, nawet z pozoru.
Ryan w końcu poszedł razem z dziećmi, a Shiloh oberwała wyprzedażowe metki z sukienki. Zrobiła makijaż, upięła włosy, po czym stanęła na palcach, żeby zapiąć suwak kozaków na łydkach.
Już przegapiła sam ślub, ale nie zamierzała przegapić wesela. Wiedziała, że nikt tego nie zrobi i że spotka tam dosłownie wszystkich.
Przyjęcie weselne odbywało się w sali bankietowej na pierwszym piętrze młodzieżowego klubu zapaśniczego. Mikey tym razem poślubił kogoś z okolicy, dziewczynę, która uczyła się w tym samym liceum klasę albo dwie niżej niż oni.
To było przyjęcie zasiadane, z wyznaczonymi miejscami przy stolikach. Elegancko.
– Shiloh! – zawołał ktoś, gdy tylko weszła do środka. – Myśleliśmy, że nie przyjdziesz!
To była Becky. Shiloh i Becky razem redagowały szkolną gazetkę. Znały się jak łyse konie – kiedyś razem ukradły barierkę drogową – i czasem nadal ze sobą rozmawiały, a do tego obserwowały się na Facebooku. (Shiloh niemal nigdy nie logowała się na Facebooku).
– Ale jestem – odparła Shiloh i zmusiła się do uśmiechu.
Zdążyło już do niej dotrzeć, że tego wieczoru jeszcze wiele razy będzie się do czegoś zmuszać.
– Siedzisz przy naszym stoliku – oznajmiła Becky. – To właściwie spotkanie ludzi z zajęć z dziennikarstwa, wszyscy tu są. Czekaj; siedziałaś przy naszym stoliku, ale myśleliśmy, że nie przyjdziesz, więc oddaliśmy twoje miejsce Aaronowi Kingowi, pamiętasz go? Był dwa lata niżej.
– Pamiętam. Nic się nie stało.
– Ale i tak powinnaś podejść i się przywitać. Wszyscy tu są.
– Nikt nie odmawia Mikeyowi – zauważyła Shiloh.
– Masz całkowitą rację – zgodziła się Becky. – Poza tym wszyscy myśleliśmy, że drinki będą za darmo. – Roześmiała się. – No cóż.
Shiloh ruszyła za nią w głąb sali. Szła z wysoko podniesioną głową i wzrokiem skierowanym na wprost, celowo unikając rozglądania się w poszukiwaniu znajomych twarzy. Żeby kogoś rozpoznała, ten ktoś musiałby wręcz wepchnąć się w jej pole widzenia.
Dotarła do stolika, przy którym siedzieli mąż Becky i Tanya – Shiloh od lat jej nie widziała. I mąż Tanyi, tak, już się poznali, cześć, cześć, uściski. Cześć, Nia i Ronny. Shiloh nienawidziła Ronny’ego, przynajmniej kiedyś – czy nadal nienawidziła Ronny’ego? Nieważne, i tak go uściskała. Ludzie, ci wszyscy ludzie z tego samego maleńkiego skrawka życia Shiloh (wtedy nie wydawał się maleńki). Ci wszyscy ludzie, którzy ją znali i pamiętali, jedli sałatki i przepraszali, że postanowili oddać jej miejsce – ale to było w porządku, Shiloh to nie przeszkadzało, mogła dosiąść się później. Powiedziała, że miło ich widzieć, i mówiła szczerze. Dobrze było wiedzieć, kto z dawnych czasów pojawił się na ślubie.
A kto nie.
To, że go zabrakło, miało sens – był w Wirginii, prawda? Ostatnim razem, kiedy o nim słyszała, był w Wirginii. Może później ktoś coś powie…
Jasne, że nie przyleciał na ślub, służył w marynarce wojennej. Pewnie pływał po oceanie i rzadko wracał do domu. Kiedyś słyszała, że rzadko wracał do domu…
Nie było go, w przeciwieństwie do innych, więc mogła dobrze się bawić i cieszyć ich towarzystwem. Cieszyć się czymkolwiek.
Shiloh nie chciała tak tkwić nad głowami starych kolegów, kiedy dojadali swoje sałatki. Uścisnęła kilka osób za ramiona, a potem lawirowała między stolikami, żeby dotrzeć do tego w kącie, tam, gdzie przygotowano miejsce dla Aarona Kinga. (Tak naprawdę go nie pamiętała). Przy stoliku wśród pustych krzeseł siedziały dwie osoby.
– Mają państwo coś przeciwko temu, że się dosiądę? – zapytała Shiloh.
Nie mieli, ani trochę. Przedstawili się jako ciocia i wujek Mikeya, po czym poinformowali Shiloh, że zjedli jej bułeczkę.
– Wszystkie zjedliśmy – powiedział wujek. – Myśleliśmy, że mamy cały stolik dla siebie!
Ciocia zarechotała z rozbawieniem.
– Mieliśmy też zjeść pani tort.
– Proszę się nie krępować – odparła Shiloh i usiadła.
Obok jej talerza stała biała świeca w szkle, z napisem Mike i Janine, 20 stycznia 2006. Shiloh podniosła ją, powąchała i wyczuła lawendę.
Teraz, kiedy wiedziała, że go nie ma, mogła się bezpiecznie rozejrzeć.
Stoliki ustawiono po jednej stronie sali bankietowej, po drugiej znajdował się parkiet. Migoczące reflektory oświetlały dyskotekową kulę w kącie. Shiloh była tu na trzech albo czterech weselach, ale to miejsce jeszcze chyba nigdy nie wyglądało aż tak dobrze jak dzisiaj. Ktoś poowijał wszystkie elementy wyposażenia lampkami choinkowymi, a krzesła tiulem.
Shiloh, o dziwo, nadal lubiła wesela. Lubiła przyglądać się najlepszym strojom gości. Lubiła początki, kwiaty i drobne upominki, i torebeczki z migdałami.
Wiele obecnych tu osób jako tako kojarzyła z liceum. Wszyscy wydawali się trochę starsi, grubsi i w różnym stopniu pokiereszowani przez życie.
Bez trudu odróżniała przyjaciół Mikeya z Nowego Jorku, ludzi związanych ze światem sztuki. Była wśród nich kobieta w jaskrawożółtej, bardzo obcisłej sukience i mężczyzna w czarnych spódnico-spodniach i butach na platformie.
Dawniej Shiloh wychodziła z siebie, żeby nie ubierać się tak jak inni, ale straciła zapał. Zresztą nigdy nie miała go aż tyle, co ci ludzie. W porównaniu z nimi czuła się zapuszczona, jakby narzuciła na siebie byle co, chociaż od lat się tak nie postarała jak dziś.
Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu Mikeya. Musiała go przeprosić za to, że nie była na ceremonii. Może nie zauważył? Na pewno miał mnóstwo innych spraw na głowie.
Ktoś w pobliżu Shiloh postukał widelcem o kieliszek do wina. Inni poszli w jego ślady, po czym wszyscy odwrócili głowy, żeby przyglądać się z entuzjazmem, jak państwo młodzi się całują. Shiloh wraz z pozostałymi gośćmi skierowała wzrok na główny stół.
To przy nim siedział Mikey ze swoimi blond lokami i szerokim, głupkowatym uśmiechem, ubrany w biały garnitur. Obok siedziała kobieta w sukni ślubnej, niewątpliwie Janine, za nią druhny w bladozielonym atłasie, drużbowie i Cary.
Cary.
Shiloh zacisnęła dłonie na kolanach.
Cary był drużbą. No tak… Tak – to miało sens.
Jasne, że Cary tu był.
Jasne, że musiał się zjawić na ślubie.
Shiloh wyobrażała sobie tę chwilę, odkąd dostała zaproszenie od Mikeya, chociaż nie bardzo wiedziała, jak wygląda teraz Cary. Nie miał Facebooka i nie pojawiał się w wynikach wyszukiwania w Google’u.
W jej myślach przypominał siebie z czasów liceum, o dziwo, w mundurze kadeta, chociaż widziała go już później, na zjeździe absolwentów z okazji piątej rocznicy ukończenia liceum. Wtedy stał niedaleko niej, razem ze starymi kumplami. Tamtego dnia zamienili ze sobą zaledwie kilka słów. Shiloh zabrała na zjazd Ryana, byli małżeństwem już od roku. (Nie zaprosili Cary’ego na ślub).
Shiloh od miesięcy wyobrażała sobie chwilę, w której znowu zobaczy Cary’ego, ale nawet w fantazjach to spotkanie znaczyło dla niego o wiele mniej niż dla niej. Cary nie myślał o tym całymi dniami, nie zastanawiał się ani nie przejmował, że Shiloh może się pojawić na ślubie. Nie kupił sobie nowej sukienki, czy raczej czegoś w tym rodzaju, tak na wszelki wypadek.
Z oddali, tu i teraz, Cary wyglądał dobrze. Lepiej niż reszta, wydawał się mniej zużyty i był opalony. Nadal miał bardzo krótkie włosy…
Odwrócił się, jakby wyczuł, że Shiloh go obserwuje. Siedziała zbyt daleko, żeby mogła powiedzieć, że ich spojrzenia się spotkały, nawet nie była pewna, czy ją rozpoznał, ale uśmiechnęła się zdawkowo, podniosła rękę i pomachała. Cary zrobił to samo, ale może tylko odmachiwał komuś innemu.
Shiloh opuściła rękę, jednak Cary nadal patrzył w jej kierunku.
Stanął za plecami młodej pary i powiedział coś do Mikeya. Znowu zerknął na Shiloh, po czym przepchnął się za krzesłami druhen, wyszedł zza stołu i ruszył w jej stronę.
Shiloh obciągnęła dżinsową kurtkę. (Dlaczego włożyła dżinsową kurtkę?). Cary miał na sobie granatowy garnitur; ludzie najwyraźniej już nie wypożyczali smokingów na śluby. Szedł w stronę jej stolika, więc Shiloh podniosła się z miejsca, a wtedy pomyślała, że chyba nie powinna – całkiem jakby ona była dżentelmenem, a on damą – ale byłoby dziwnie, gdyby teraz usiadła. Jeszcze raz obciągnęła kurtkę. Cary patrzył na nią wzrokiem, który mówił: „Nadchodzę”. Pokiwała głową, jakby odpowiadała: „Widzę”, i z uśmiechem znowu mu pomachała, a on odmachał. Był już niemal na miejscu – stoliki były ustawione zbyt blisko siebie, więc trochę to trwało. Shiloh zaczęła się zastanawiać, czy ma go uścisnąć, kiedy do niej podejdzie. Uściskała niemal wszystkie osoby, z którymi się do tej pory witała, również niektórych małżonków. Była specjalistką od niezobowiązujących uścisków.
– Shiloh – powiedział Cary, kiedy do niej dotarł.
– Cary. – Uśmiechnęła się do niego.
Odpowiedział jej uśmiechem.
Dobrze wyglądał, nawet z bliska. Miał blond włosy i twarz w kształcie serca z wąską szczęką i szpiczastym podbródkiem. Nigdy nie widziała go z zarostem. (Czy marynarka wojenna dopuszczała noszenie brody?). W liceum był cienki jak listek gumy do żucia, ale od tamtego czasu nabrał masy. Wyglądał jak dorosły i poukładany człowiek. Jak ktoś, kto uwolnił się od North Omaha.
– Dobrze cię widzieć – powiedziała Shiloh.
– Tak – odparł Cary, kiwając głową. – Nie było cię na ślubie.
– Zgadza się – przytaknęła. – To przez zamieszanie z dziećmi.
Czy Cary wiedział, że Shiloh ma dzieci?
Znowu pokiwał głową, czyli wiedział.
– Jesteś drużbą – zauważyła.
– Najwyraźniej tak się spodobałem za pierwszym razem, że poproszono mnie o powtórkę.
Shiloh zaśmiała się cicho.
– Będziesz musiał przemawiać?
– Nie, od tego jest drużba honorowy, Bobby. Strasznie się schlał, więc nie mogę się doczekać, co z tego wyjdzie.
– Może lepiej przygotuj coś na wszelki wypadek.
– Będę improwizował.
Shiloh pokiwała głową, a potem pokiwała jeszcze raz.
– Ładny garnitur.
Cary spojrzał po sobie.
– Dzięki. Na poprzednim ślubie mieliśmy smokingi, ale tym razem Janine powiedziała, żebyśmy nie wypożyczali smokingów, tylko kupili granatowe garnitury, które będziemy mogli włożyć przy innych okazjach. – Przeniósł spojrzenie na Shiloh. – Chyba nie zdaje sobie sprawy, że kupno garnituru jest znacznie bardziej kosztowne niż wypożyczenie smokingu.
– Pewnie ma to w nosie.
– Pewnie tak. To jej wielki dzień, ja jestem tylko dodatkiem.
– Przyleciałeś do Omaha.
– Tak. – Teraz to on pokiwał głową. – Tak.
– Z Wirginii? – Nie wiadomo po co wskazała palcem kierunek.
– Właściwie to z San Diego.
– Och. – Shiloh wycelowała palec w przeciwną stronę.
– Pokazałaś dobrze za pierwszym razem. – Cary obrócił jej przegub.
Zaśmiała się z zakłopotaniem.
– Północ, południe…
Cary też wydawał się lekko rozbawiony.
– Wschód, zachód.
– No tak, no tak.
– Faktycznie byłem w Wirginii – powiedział. – Ale dwa lata temu przeniesiono mnie do San Diego.
– Myślałam, że pływasz gdzieś na statku…
– Pracuję na okręcie – oznajmił.
– Tak?
– Tak. – Jeszcze raz pokiwał głową. Nadal był lekko rozbawiony. – Ale mieszkam w normalnym mieszkaniu.
– Czyli na okręcie masz biuro?
– Tak.
Shiloh zaśmiała się cicho, chociaż nic nie było zabawne, za to wszystko krępujące.
– Kompletnie nie wiem, jak funkcjonuje marynarka wojenna – przyznała.
– W porządku – odparł. – Dlaczego miałabyś to wiedzieć?
No tak. Dlaczego miałaby wiedzieć, jak Cary spędzał noce i dnie? Albo gdzie się podziewał? Co robił, jak się czuł…
– Cóż, dostajesz pensję z moich pieniędzy – oświadczyła. – Chyba powinnam się doinformować.
– Właśnie zamierzałem pogadać z tobą o podwyżce…
Shiloh parsknęła cichym śmiechem.
Teraz się uśmiechał, patrząc jej prosto w oczy. Shiloh miała buty na obcasach, więc była trochę wyższa od niego.
– Mikey wspomniał, że nadal mieszkasz w Omaha – powiedział Cary.
Shiloh założyła kosmyk włosów za ucho.
– Owszem.
– Podobno masz pracę w teatrze.
– Ale nie występuję, tylko pracuję w teatrze dla dzieci – wyjaśniła pospiesznie.
– Teatr to teatr.
– Zajmuję się głównie sprawami administracyjnymi.
– Wydaje się interesujące.
– To… – Shiloh pokręciła głową. – Bardzo niedochodowe przedsięwzięcie.
– No i masz dzieci. To znaczy własne.
– Owszem – przytaknęła. – Dwójkę, chłopca i dziewczynkę.
Cary przez cały czas kiwał głową.
– Sześć lat i niecałe trzy – dodała.
– No tak, powinienem spytać o wiek.
– Nie ma takiego obowiązku.
– Masz zdjęcia?
– Hm… – Miała? Zerknęła na torebkę.
– W porządku – zapewnił ją Cary. Na jego twarzy malowały się skrucha i zakłopotanie. – Przepraszam. Sądziłem, że oczekujesz tego pytania.
– Chyba nigdy tego nie robię. Nie pokazuję zdjęć dzieci, bo nigdy nie wiem, co powiedzieć, kiedy ludzie pokazują mi zdjęcia swoich, a przecież jestem matką.
– Ja zwykle mówię: „No proszę”.
– Dobry komentarz. – Roześmiała się, tym razem bardziej swobodnie. – Nie chodzi o to, że moje dzieci nie są urocze. Są wyjątkowo urocze, ale musisz uwierzyć mi na słowo.
– Wierzę. – Znowu się uśmiechał.
Miał zamknięte usta i głębokie zmarszczki w policzkach. Jego twarz zawsze była pełna zmarszczek, nawet w liceum – na policzkach, pod oczami, na czole, całkiem jakby miał za dużo skóry na twarzy. Fałdował się ze szczęścia i marszczył ze złości.
Był taki znajomy.
Jego bliskość była taka znajoma.
Mogliby teraz stać przy szkolnych szafkach albo obok kombi jego mamy. Albo w kolejce do kina.
– Dziwnie jest z tobą rozmawiać – powiedziała Shiloh, starając się przy tym roześmiać, jakby pytała: „Czy to nie dziwne? Czy to nie zabawne?”.
Cary wydawał się urażony.
– Czyżby?
Shiloh natychmiast spoważniała.
– Dziwnie jest z tobą rozmawiać – powtórzyła, już się nie śmiejąc – i nie wiedzieć, no cóż… niczego.
Cary wysunął język nad dolną wargę.
„I nie wiedzieć wszystkiego”, pomyślała Shiloh.
Przy ich stoliku pojawiła się kelnerka z wózkiem z daniami. Zdjęła z niego dwa talerze i spojrzała na starszą parę.
– Kurczaka? Kurczaka?
Shiloh popatrzyła na Cary’ego. Musiała coś zrobić, żeby było mniej dziwnie. Rozmawiali ze sobą po raz pierwszy od czternastu lat i nie chciała tego kończyć w ten sposób. W ogóle nie chciała tego kończyć.
– Może nadrobimy zaległości…
– Kurczaka? – Kelnerka wycelowała palec w Shiloh.
– Tak – odparła Shiloh. – Poproszę.
– Kurczaka – dodał Cary i podniósł rękę.
Kelnerka postawiła dwa talerze przed nimi. Shiloh odwróciła się do Cary’ego.
– Nie musisz siedzieć przy głównym stole? – zapytała.
– Nikt za mną nie zatęskni – oznajmił.
– Pewnie mają tam specjalne jedzenie…
– Specjalnego kurczaka?
– I darmowe piwo.
Cary odsunął jej krzesło.
– Nikt za mną nie zatęskni – powtórzył.
Tłoczyli się na siedzeniu z przodu auta mamy Cary’ego, bo z tyłu zawsze walało się mnóstwo śmieci. Na przykład torby rzeczy, które jego mama kupowała w lumpeksie i których nie przynosiła do domu, dopóki się nie zniszczyły, bo ktoś na nich usiadł albo cisnął je gdzieś na bok. To było błędne koło, ale Cary starał się je ignorować. Shiloh często się zastanawiała, czy jego dom też tak wygląda. Nigdy nie weszła do środka.
Cary zawsze prowadził, Mikey siedział koło okna po stronie pasażera, a Shiloh pomiędzy nimi dwoma. Bardziej opierała się o Cary’ego, bo dziwnie by się czuła, opierając się o Mikeya, a poza tym on nie miałby nic przeciwko temu.
Ale Cary miał. Shiloh zaczepiała go podczas jazdy. W jego spodniach z demobilu szew po zewnętrznej stronie uda był nadpruty, więc Shiloh dźgała go tam palcem, a Cary usiłował odsunąć nogę.
– Nie drzyj mi spodni.
– Już są podarte.
Jechali zobaczyć film Delicatessen. W Omaha było tylko jedno studyjne kino, a oni oglądali niemal wszystko, co tam puszczano. Mikey interesował się sztuką, Shiloh tak jakby też… chociaż większość filmów, które widzieli, nie miała za grosz sensu i wydawała się trochę żenująca. (Europejczycy palili na balkonach albo uprawiali seks w brudnych kuchniach). Ale te filmy były pogmatwane w sposób, dzięki któremu Shiloh czuła się inteligentna, a przynajmniej na tyle bystra, żeby je obejrzeć, i do tego na czasie. Z ich trójki to Cary najczęściej po wyjściu z kina mówił: „Co za dno”, ale i tak im towarzyszył, prowadził auto i płacił za Shiloh, kiedy nie było jej stać na bilet. (Pracował w weekendy w sklepie).
W kinie Cary zawsze zajmował miejsce w środku, bo musiał siedzieć obok Mikeya, żeby się nawzajem rozśmieszali, a Shiloh musiała siedzieć obok Cary’ego, bo tak.
Kiedy Delicatessen się skończyło, Cary powiedział:
– Wolałbym mniej kanibalizmu.
– Albo wolałbyś więcej kanibalizmu – odparł Mikey. – Nie da się stwierdzić na sto procent.
– No tak, pewnie – zgodził się Cary. – Tak czy inaczej, to była nieprzyjemna ilość kanibalizmu.
– Myślę, że kanibalizm to metafora – oznajmiła Shiloh.
– Czego? – spytał Cary.
– Nie wiem. Mówię tylko, że to pewnie była metafora.
– Głodny jestem – oznajmił Mikey, a Shiloh się roześmiała. – Gdzie możemy iść i zjeść ludzinę? Mam tylko trzy dolary.
Shiloh miała dolara, a Cary osiem, ale musiał zostawić pięć na benzynę.
Podjechali do Taco Bell.
Każde z nich wzięło burrito z fasolą, do tego zamówili wspólne nachos supreme. Shiloh i Mikey zjedli większość chipsów, bo Cary prowadził. Shiloh usiłowała go karmić, ale tylko zmarszczył brwi i odepchnął jej rękę.
Cary miał kościste dłonie, spuchnięte kostki i sękate przeguby, a do tego szorstkie łokcie. Wyglądał tak, jakby nie dostawał zalecanej dziennej dawki czegoś tam. Miał bladą skórę i za dużo pieprzyków, takich ciemnych, nawet na twarzy. Był dość wysoki i wystarczająco silny, żeby sobie poradzić w razie potrzeby, ale robił wrażenie, jakby czegoś w nim brakowało, na przykład jakby urósł kosztem jakiejś innej ważnej funkcji życiowej. Shiloh nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że ma tylko jedną nerkę albo trawi własne wnętrzności. Nie powinien protestować, kiedy go karmiła.
Cary zawsze najpierw odwoził Mikeya, a potem Shiloh. Mieszkała tylko kilka ulic od niego, naprzeciwko Miller Park, jednego z wielkich starych parków, które stanowiły część pierwotnego planu zabudowy miasta. Był tam plac zabaw, basen i pole golfowe (kto w North Omaha grywał w golfa?). W parku doszło do kilku strzelanin między gangami i do kilku zwykłych strzelanin. Przejazd przez niego nocą był zabroniony. Shiloh zawsze usiłowała namówić Cary’ego, żeby to zrobił, ale konsekwentnie odmawiał.
Czasem trochę krążyli po mieście, zanim odwiózł ją do domu. Teraz chodzili do ostatniej klasy liceum i właściwie mogli robić, co chcieli. Żadne z nich nie miało takich rodziców, którzy by ich pilnowali.
Cary mieszkał ze swoją mamą (tak naprawdę babcią, długa historia) i jej czwartym mężem, którego nawet nie nazywał ojczymem. Shiloh miała tylko mamę, tata od zawsze był nieobecny, do tego stopnia, że nigdy nawet nie widziała jego zdjęcia. Mama spotykała się z facetami, którzy przychodzili i odchodzili. Shiloh zawsze czuła ulgę, kiedy odchodzili.
Dziś po odwiezieniu Mikeya Cary pojechał prosto do Shiloh, ale zaparkował na podjeździe tyłem, żeby mogli popatrzeć na park. To oznaczało, że nie spieszył się do domu.
Shiloh mniej wkurzała Cary’ego, kiedy zostawali tylko we dwoje. Drażniła się z nim tak samo, może nawet bardziej, ale Cary się nie wkurzał. Dawał jej majstrować przy radiu i szarpać się za kieszenie. Czasem bawiła się jego włosami.
W gimnazjum zawsze miał za długie włosy, proste i pozlepiane w strąki. Teraz sam płacił za strzyżenie, a jego włosy pachniały jabłkami. Pozwalał Shiloh je czochrać, ale kiedy go za nie ciągnęła, odpychał jej rękę.
Czasem Shiloh miała wrażenie, że rozczarowuje Cary’ego. Właściwie to była pewna, że zazwyczaj tylko udawał irytację jej zachowaniem, ale zdarzały się chwile, w których chyba naprawdę go irytowała.
– Zjesz mnie – zahaczyła palec o pętelkę przy kieszeni wojskowych spodni Cary’ego – jeśli kiedyś utkniemy w górach, a ja umrę pierwsza?
– Daruję sobie – odparł Cary.
– Darujesz sobie zjedzenie mnie? Czy darujesz sobie odpowiedź na pytanie?
– Jedno i drugie.
– Ja bym cię pewnie zjadła – oznajmiła. – Częściowo po to, żeby przeżyć, a częściowo, żeby zatrzymać cię przy sobie na czas, który mi pozostanie.
Cary zmarszczył brwi.
– No weź. – Szturchnęła go. – Co byś zrobił?
– Nie żyjesz?
– Tak, ale jestem świeża. Na wpół zamrożona.
– Nie, nie zjadłbym cię. Po co miałbym żyć?
– Następnego dnia mógłby przylecieć po ciebie samolot.
– Daruję sobie – powtórzył.
Shiloh dziabnęła go w udo.
– Czyli świat zapomni o nas obojgu.
Cary chwycił ją za przegub i przytrzymał go przez sekundę z dala od swojej nogi.
Tak to wyglądało:
Cary i Shiloh razem przyjeżdżali do szkoły.
Kiedy już się tam znaleźli, stali z tą samą grupką chłopaków przy jednej z szafek, chyba że Shiloh akurat wkurzyła się na któregoś z nich. Wtedy trzymała się razem z dziewczynami z kółka dziennikarskiego albo szła do ich salki i tam pracowała – była naczelną szkolnej gazetki. Czasem stała na schodach do szkoły z grupką drugo- i trzecioklasistów, bo wpadł jej w oko jeden z nich, niejaki Kurt. Mieszkał w eleganckiej dzielnicy i był dobry z matmy.
Niekiedy Shiloh chodziła na poranne spotkania kółka teatralnego (z Carym). Albo na poranne spotkania kółka naukowego (też z Carym). Przy innych okazjach musiała zjawiać się w szkole wcześniej, za karę, bo nie odrobiła lekcji.
Po rozpoczęciu lekcji najpierw szła na zajęcia z dziennikarstwa, a Cary na zajęcia dla kadetów. Później przychodził razem z Mikeyem do salki kółka dziennikarskiego, która służyła też za kącik nauki własnej. Potem we trójkę zabawiali się w ciemni (oczywiście platonicznie) albo w pracowni komputerowej. Albo, jeśli goniły ich terminy, pracowali.
Jeszcze później była taka czy śmaka lekcja, a następnie lunch z Carym, Mikeyem i grupką ludzi z kółka dziennikarskiego. Shiloh jadła za darmo, ale dzieliła się lunchem z dziewczyną o imieniu Lisa, która w zamian za to codziennie kupowała im lody w rożku na deser.
Potem znowu były lekcje. Francuski, literatura z Carym, praca nad księgą pamiątkową.
I zawsze coś po szkole – próby teatralne, materiały do gazetki. Mikey założył sekcję Amnesty International i wszyscy do niej wstąpili. Pisali listy do prezydenta Chile, żądając uwolnienia więźniów politycznych. Cary czasem miał po szkole bzdety dla kadetów, więc Shiloh szukała sobie innych zajęć. Pomagała nauczycielowi plastyki odnowić szkolną maskotkę, chociaż nie interesowała się sztuką i nie czuła ducha szkoły. Kurt, chłopak z trzeciej klasy, który się jej podobał, należał do drużyny siatkówki, więc zdarzało się jej wpadać na treningi.
Jeśli nie miała nic do zrobienia po szkole, kręciła się przy maszcie flagowym i czekała na Cary’ego.
Gdyby chciała, mogłaby iść do domu sama. Ale nigdy nie chciała.
Mama Cary’ego potrzebowała swojego auta, więc Shiloh i Cary wracali ze szkoły do domu na piechotę. Droga zajmowała czterdzieści pięć minut i musieli przejść przez kiepskie okolice, gdzie nikt ich nie znał. (North Omaha składała się z samych kiepskich okolic, ale we własnej człowiek czuł się inaczej).
Cary miał na sobie mundur kadeta, co tylko pogarszało sprawę.
Shiloh nienawidziła tego munduru. Nienawidziła tego, co symbolizował – na przykład wojny i zabijanie dzieci, i nasuwał oczywiste skojarzenia z Hitlerjugend – a także tego, że był paskudny. Pudełkowata marynarka i spodnie z zielonej mieszanki poliestrowej, jasnozielona koszula, czarny krawat z poliestru.
Spodnie na nikogo nie pasowały, zwłaszcza nie na dziewczyny. Były zbyt szerokie na dole, a te Cary’ego dodatkowo za krótkie, bo dostał mundur jakiś czas temu, a jeszcze nie przestał rosnąć.
Kadeci musieli nosić mundury w każdy poniedziałek, nawet podczas upałów, więc zawsze trochę śmierdziały. W aucie z Carym w poniedziałkowe ranki Shiloh czuła zapach jego munduru – stęchliznę i stary pot. W końcu nikt nie oddawał kadeckich marynarek do pralni chemicznej. Cary nosił furę baretek i medali na piersi, a Shiloh tak się brzydziła instytucją kadetów, że nigdy ich nawet nie dotykała.
Nienawidziła tego, że Cary był kadetem. Nienawidziła. Zazwyczaj starała się o tym nie myśleć, ale w tej chwili nie mogła przestać, bo nie byli w swojej okolicy, a on miał na sobie ten głupi mundur. Za krótkie spodnie, koszulę z krótkimi rękawami, która przyciągała uwagę do jego wyglądających na posiniaczone łokci. Cary szedł z marynarką zarzuconą na ramię. Ktoś już zdążył wychylić się z auta i wrzasnąć: „Jak tam, szeregowy Beetle Bailey?”1. To była zapewne najmilsza nieprzyjemność, jaka mogłaby ich tu spotkać, ale i tak upokarzająca. Shiloh przypomniała sobie, jak kiedyś w gimnazjum szła z Carym do domu, a jakiś człowiek wychylił się z mijającego ich auta i wrzasnął: „Twoja dziewczyna ma grubą dupę!”. Oboje byli tak zakłopotani, że przez resztę drogi w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Shiloh ledwie mogła spojrzeć na Cary’ego, a kiedy już popatrzyła, widziała, że był równie zażenowany jak ona.
– Nie wiem, dlaczego musisz to nosić przez cały dzień – powiedziała teraz, jakieś dziesięć minut po „Beetle’u Baileyu” i co najmniej piętnaście przed końcem spaceru.
Wreszcie dotarli na znajome terytorium, minęli lombard, monopolowy i fryzjera, gdzie wszyscy biali starcy domagali się zbyt krótkich fryzur. (Niemal nikt na świecie nie robił niczego tak jak powinien. Wszyscy mieli za długie albo za krótkie włosy. Wszyscy byli zbyt głośni albo zbyt cisi. Nic nie miało odpowiedniego koloru. Muzyka była żenująca, filmy niezrozumiałe. Shiloh tego nienawidziła. Wszystkiego nienawidziła).
– To obowiązek.
– Mógłbyś się przebrać po zajęciach dla kadetów.
– Mamy obowiązek chodzić w mundurze przez cały dzień.
– Ja bym się przebrała – oznajmiła – Gdybym to była ja.
– Dostałabyś ujemny punkt.
– Boże uchowaj.
Cary nie odpowiedział, pewnie uznał, że nie ma po co. Shiloh miała ochotę go uderzyć albo podstawić mu nogę. Albo zepchnąć go z chodnika.
– Nie rozumiem, dlaczego tego chcesz – powiedziała. – Chcesz na całe życie.
Po skończeniu liceum Cary zamierzał wstąpić do marynarki wojennej, już go przyjęli. Miał studiować za darmo w college’u, ale Shiloh nie znała szczegółów, bo go nie wypytywała. Bo była wściekła, że to się dzieje.
– Tylko przez sześć lat – odparł Cary.
– Sześć lat słuchania rozkazów i… – Usiłowała znaleźć odpowiednie słowa, żeby opisać to, co było w tym najgorsze. – I bycia narzędziem.
– Nie ma nic złego w byciu narzędziem. Narzędzia są niezbędne.
– Narzędziem zdegenerowanego rządu.
Nie odpowiedział, więc mówiła dalej:
– Przecież wiesz, że wojsko popełniało potworne zbrodnie. Potworne. I nadal chcesz być tego częścią.
– Nie zamierzam popełniać potwornych zbrodni – zapewnił ją Cary beznamiętnie.
Shiloh nigdy nie mówiła niczego beznamiętnie.
– Nie będziesz miał wyboru, nikt się z tobą nie skonsultuje w tej kwestii. To nie tak, że dostajesz do wyboru jedną ścieżkę z potwornościami i drugą bez. Myślisz, że żołnierze w My Lai2 mieli cokolwiek do powiedzenia?
– Nic nie wiesz o My Lai – odparł Cary.
Cary wiedział o tym wszystko. Czytał książki o wojskowości i oglądał filmy wojenne. Nauczyciel, który zajmował się sprawami kadetów, służył w Wietnamie i opowiadał im prawdziwe historie z bitew.
To było nieźle popieprzone, że kadeci mieli w szkole dwóch swoich nauczycieli, którzy przez cały czas chodzili w mundurach, jakby dowodzili własnym oddziałem, i to w liceum! Po co w publicznych szkołach utworzono jednostki wojskowe, przyjmujące uczniów już od siódmej klasy? Dwunastolatki w mundurach ćwiczyły z bronią! Szokujące, jeśli się nad tym zastanowić. Niedobrze się robiło. Shiloh uznała, że powinna napisać o tym artykuł do szkolnej gazetki.
Cary zapisał się do kadetów w siódmej klasie. Był jednym z najwyższych rangą licealistów w całym mieście i dostał reprezentacyjną szablę.
– Po prostu nie rozumiem, dlaczego chcesz oddać komuś kontrolę nad swoim życiem – powiedziała Shiloh. – Dlaczego pozwolisz się wykorzystać.
– Ktoś musi to robić.
– Co robić?
– Służyć.
Służyć. O rany. Nienawidziła tego słowa i tego sposobu myślenia. Dlaczego Cary miałby komuś służyć, dlaczego w ogóle chciał?
– Po pierwsze, mam wątpliwości co do tego, że ktoś musi to robić. A po drugie, to nie musisz być ty.
– Twoim zdaniem nie potrzebujemy stałej armii?
Shiloh nie znała różnicy pomiędzy stałą i zmienną armią, ale owszem, uważała, że świat byłby o wiele szczęśliwszy bez amerykańskiego wojska.
– Moim zdaniem nie musimy ładować tyle pieniędzy i krwi, żeby przemocą zdominować świat.
– Okej, Johnie Lennonie.
– Nie jestem Johnem Lennonem.
– A przez cały czas powtarzasz „dajcie szansę pokojowi”.
– Nie jestem Johnem Lennonem. John Lennon bił żonę.
– Średnio pokojowo z jego strony…
– Mówię tylko, że mamy wojsko, by móc zabijać tych, którzy się z nami nie zgadzają – oznajmiła Shiloh. – I nie rozumiem, dlaczego chcesz zostać częścią czegoś takiego. Mogłoby się zdarzyć, że zabijałbyś ludzi, Cary. Będziesz pracował na łodzi podwodnej z bronią jądrową. Broń jądrowa to potworność.
– Chodzi o to, żeby nigdy jej nie użyć.
– Czyli wydajemy pierdyliony dolarów na pociski w nadziei, że nie będziemy musieli ich użyć?
– Tak.
– To szaleństwo.
– Nie wiesz, o czym mówisz.
– Wiem, że nie chcę, żebyś zabijał ludzi!
Cary się zatrzymał, co zaniepokoiło Shiloh, bo właśnie mieli przejść przez Trzydziestą Ulicę, a tam nie było przejścia dla pieszych, więc musieli się skupić i przebiec na drugą stronę.
– Nie wolałabyś, żebym to był ja? – spytał, marszcząc brwi nad żółtobrązowymi oczami. – Kiedy myślisz o tych okrętach podwodnych i bombowcach, i karabinach maszynowych… Nie wolałabyś wiedzieć, że jest tam ktoś taki jak ja, ktoś, komu możesz zaufać?
– Nie. Nie chcę, żebyś się do nich zbliżał! – Na samą myśl o tym czuła, że brakuje jej tchu. – Jeśli wojsko musi istnieć, jeśli jesteśmy na nie skazani, niech zniszczy duszę komuś innemu.
– Naprawdę uważasz, że zniszczy mi duszę?
– Naprawdę uważasz, że zabijanie małych dzieci nie zniszczy ci duszy?!
– Nie będę zabijał małych dzieci!
– Nie ma bomb omijających małe dzieci! Bomby nie dyskryminują!
Stali przy sklepie 7-Eleven na Trzydziestej Ulicy. Cary miał na sobie swój mundur szeregowca Baileya i niósł dwudziestokilowy plecak. Shiloh była ubrana w vintage’ową sukienkę, coś, co nosiły panie domu o bujnych kształtach w 1952 roku, i w rajtuzy pod spodem. Wrzeszczała, na co Cary niemal jej odwrzaskiwał.
– Po prostu nie rozumiem, kto twoim zdaniem powinien strzec tego kraju! Czyj to obowiązek?!
– Nie twój!
– Skoro nie mój, to czyj?!
– Szczerze mówiąc, mam to gdzieś!
Cary pokręcił głową, po czym wszedł na pełną aut ulicę.
– Cary! – krzyknęła Shiloh.
Jezdnia była czteropasmowa, Cary pokonywał jeden pas po drugim. Ludzie na niego trąbili, a on ich ignorował. Kiedy dotarł na drugą stronę, szedł dalej.
Shiloh czekała w nieskończoność, aż na drodze zrobi się luźniej, ale kiedy w końcu przeszła, Cary’ego już dawno nie było.
– Czyli jest pan kolegą Mikeya z armii? – Wujek Mikeya był bardzo rozmowny.
– Z marynarki. – Cary z kolei był bardzo uprzejmy.
– Co takiego? – spytała ciocia Mikeya. – Tak głośno grają, że nie słyszę własnych myśli.
– A ja nie słyszę własnego mlaskania – powiedział wujek.
– Z marynarki! – krzyknął Cary.
– Dziękujemy za służbę!
– Dziękuję! – Cary zerknął na Shiloh.
Wydawał się skrępowany.
– Czy tak jest zawsze? – spytała, przekrzykując muzykę, kiedy kroiła kurczaka. – Obcy ludzie chodzą za tobą i dziękują ci za służbę?
– Zwyczajnie zazdrościsz, bo tobie nikt nie dziękuje za służbę.
– Mama mi podziękowała, wczoraj.
Cary parsknął śmiechem, po czym się rozkasłał. Shiloh dotknęła jego ramienia.
– Krztusisz się?
Pokręcił głową i przełknął ślinę.
– To tylko sałata.
– Czyli się krztusisz?
Znowu pokręcił głową i sięgnął po wodę.
Shiloh przyglądała mu się nieco zbyt uważnie. Cieszyło ją, że siedzą przy stoliku w kącie sali, gdzie nikt nie zauważy, jak szeroko otwierała oczy, skupiając się na Carym.
Z bliska nadal wyglądał na mniej zużytego od reszty gości. Może to ze względu na morskie powietrze, a może na brak dzieci.
Oboje siedzieli nieco bokiem na krzesłach, naprzeciwko siebie. Cary był tęższy, niż go sobie wyobrażała. To znaczy nie był tęgi, ale przestał być żylasty. Jego policzki i spiczasty podbródek wydawały się bardziej miękkie niż dawniej.
Shiloh odnosiła wrażenie, że bada jego twarz i ciało w poszukiwaniu zmian, jakby jej oczy były dłońmi. A może nie szukała zmian; może próbowała znaleźć dowody na to, że wciąż był taki sam, że wciąż zdoła go rozpoznać. Że nadal był Carym.
Bawiła się serwetką, a Cary wyglądał tak, jakby się zastanawiał, co powiedzieć. Shiloh postanowiła go uprzedzić, żeby nie zrobiło się niezręcznie.
– Jak poznaliście Michaela? – zawołała ciocia z drugiej strony stołu.
Cary odwrócił się do niej.
– Chodziliśmy razem do liceum.
– Do North? – spytał wujek.
– Zgadza się. – Cary popatrzył na talerz i wziął widelec do ręki.
– Mike studiował sztukę – poinformował ich wujek.
Cary skinął głową i zaczął jeść kurczaka. Shiloh zajęła się swoim talerzem.
– Widzieliście jego dzieła?
– Tak – potwierdził Cary. – Są dobre.
Widzieli sztukę Mikeya. Widzieli jej początki i rozwój przez lata. Jego dzieła były bardzo abstrakcyjne, a Shiloh nie wiedziała, czy się jej podobają – nie wiedziała, czy je rozumie. Właściwie to nie wiedziała nawet, czy jest w nich cokolwiek do rozumienia. Czasem jednak na ich widok czuła się niemal rozpaczliwie smutna, więc pewnie były tak dobre, jak twierdzili ludzie w Nowym Jorku, Tokio i w Phoenix w Arizonie.
Pierwsza żona Mikeya pochodziła z tamtego świata, świata sztuki, teraz jednak ożenił się z dziewczyną z North Omaha i urządził wesele w sali bankietowej młodzieżowego klubu zapaśniczego. Shiloh odnosiła wrażenie, że to kolejny nie do końca zrozumiany przez nią projekt Mikeya.
– Od jak dawna jesteście małżeństwem? – spytała ciocia.
– Och – odparł Cary. – My…
– Nie jesteśmy małżeństwem – oznajmiła Shiloh. – Tylko starymi przyjaciółmi.
– A państwo od jak dawna są małżeństwem? – spytał grzecznie Cary.
– Nie jesteśmy małżeństwem! – wykrzyknęła ciocia z oburzeniem. – To mój brat!
– Och, przepraszam, nie powinienem…
– Przecież nie nosimy obrączek! – dodała ciocia.
Była zakłopotana, podobnie jak Cary.
– My też nie – zauważyła Shiloh, wiedząc, że tylko Cary ją usłyszy, i trąciła go łokciem. – Jednak powinieneś przenieść się do głównego stołu. Wszyscy tam piją szampana.
– Pod warunkiem, że pójdziesz ze mną. Dostawimy krzesło.
Shiloh pokręciła głową.
– No to kiedy przyleciałeś do Omaha?
– Dopiero dzisiaj. Przegapiłem wczorajszą próbną kolację.
– Jak tam ślub?
– Dobrze – odparł. – Standardowo. Przejdź przez kościół, wyprostuj się, nie usztywniaj kolan.
Shiloh uśmiechnęła się do niego.
– Chodziło mi o to, jak wyglądał ślub, tak ogólnie. Nie dla ciebie osobiście.
– Och. – Też się uśmiechnął. – Też dobrze. Standardowo. Katolicko.
– Mikey się denerwował?
Cary wydawał się zamyślony.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem, żeby Mikey się denerwował.
– Ja też nie. Hej? – Wychyliła się do niego. – Pamiętasz Janine z liceum?
– Tak. Mikey chodził z nią w ostatniej klasie.
Shiloh pacnęła go w ramię.
– Nie wiedziałam, że Mikey z kimś chodził w ostatniej klasie!
Cary wzruszył ramionami.
– Bo o tym nie mówili. Miała religijnych rodziców.
Shiloh i tak była zaszokowana.
– Nie wierzę, że nigdy mi nie powiedział, byliśmy najlepszymi kumplami!
– Myślałem, że ja byłem jego najlepszym kumplem… – Cary zachowywał się jak dupek.
– Chodziło mi o naszą trójkę.
Przeżuł kurczaka i wzruszył ramionami, nadal się z nią drażniąc.
– Nigdy nie mówiliście mi o swoich dziewczynach – stwierdziła Shiloh.
No i jednak zrobiło się niezręcznie.
Cary też miał w sekrecie dziewczynę. A przynajmniej miał dziewczynę, o której nigdy nie powiedział Shiloh.
Pewnego dnia, gdy pracowała nad rozdziałem księgi pamiątkowej poświęconym kadetom, przeglądała zdjęcia z balu wojskowych i zobaczyła Cary’ego prężącego się dumnie w galowym mundurze, a obok pulchną dziewczynę w błyszczącej sukni. Okazało się, że dziewczyna mieszka w ich dzielnicy, chodzi do szkoły parafialnej i ma na imię Angie.
Shiloh do dziś nie wiedziała, kiedy Cary zaczął spotykać się z Angie, wiedziała tylko, że zerwali jakoś przed zakończeniem szkoły.
Wtedy wybuchnęła płaczem na widok zdjęcia, a właściwie zdjęć, bo było ich z tuzin.
Nie chodziło o to, że Cary chodził z dziewczyną. (Miał do tego pełne prawo). Chodziło o to, że jej nie powiedział, że nikt jej nie powiedział. Mikey oczywiście był wtajemniczony, to on robił zdjęcia.
Kiedy Shiloh przestała płakać, znalazła najlepsze ujęcie, na którym dziewczyna Cary’ego wyglądała najładniej, i zrobiła z odbitki największą fotografię na stronie księgi. Cary był dowódcą kadetów w ich szkole, dostał na tamtym balu jakąś nagrodę, więc należało go wyróżnić.
W liceum Shiloh z nikim nie chodziła, ale gdyby tak było, nie ukrywałaby tego przed Carym i Mikeyem.
Cary odkaszlnął.
– Co robisz w teatrze? – zapytał.
– Prowadzę dział edukacji – odparła Shiloh, nadal myśląc o Janine i Angie. – Organizujemy zajęcia z aktorstwa, dramatopisarstwa…
– A grasz?
– Skąd – odparła, jakby to było głupie pytanie, a ona nie miała magisterki ze szkoły teatralnej. – To znaczy czasem, jeśli zajdzie konieczność. Mamy dużą scenę i profesjonalnych aktorów.
Cary nieco zbyt szybko kiwał głową, jakby przyswajał dwa razy więcej informacji, niż przekazywała mu Shiloh.
– Nawet rzadko uczę – dodała. – Przez papierologię głównie tkwię za biurkiem.
To nie do końca była prawda, ale Shiloh chciała jasno i wyraźnie zakomunikować Cary’emu, że ani trochę nie przypomina osoby z jego oczekiwań.
Jeśli szukał w niej podobieństw i różnic, musiał wiedzieć, że jest zupełnie inna. Że jej ostateczna forma nie ma nic wspólnego ze stadium larwalnym i że nie wyrosła na motyla.
– Mieszkasz na zachodzie miasta? – zapytał.
– Dawniej mieszkałam. – Na przedmieściach, których kiedyś nienawidzili. – Teraz mieszkam tutaj, to znaczy w naszej dzielnicy. Właściwie to z mamą.
Starała się nie skrzywić, kiedy to mówiła.
Cary wydawał się szczerze zaskoczony. Shiloh zrobiła, co w jej mocy, żeby nie zwiesić głowy.
– W tym samym starym domu – dodała.
– Obok parku? – Był zdziwiony.
– Obok parku.
Kiedy Shiloh i Ryan się rozwiedli, nie mogli sobie pozwolić na zatrzymanie domu po zachodniej stronie miasta – Ryan prowadził zajęcia teatralne i uczył aktorstwa w liceum – a po podziale majątku wartość każdej z części okazała się mikroskopijna.
Mama Shiloh od dawna chciała mniej pracować, ale z trudem udawało się jej spłacać kredyt hipoteczny. Połączenie dochodów jej i Shiloh wydawało się sensowne.
Dlatego dzieci Shiloh mieszkały w tej samej ruderze, w której dorastała. Próbowała zrobić coś, żeby dom nie wydawał się aż tak zapuszczony. (Kolejny kredyt hipoteczny. Przeprowadziły gruntowny remont kuchni i dodały łazienkę do pokoju mamy. Wymieniły część elektryki). To jednak był ten sam budynek w tej samej okolicy, a Shiloh była taka sama pod wszystkimi względami, pod którymi miała się zmienić. (I odwrotnie. Odwrotnie odwrotnie). Poza nią samą, zapewne jedynie Cary mógł w pełni docenić, jakim straszliwym rozczarowaniem się okazała.
Bo to właśnie Cary przesiadywał z nią pod tym domem i planowali wzajemnie wykluczające się sposoby na to, żeby się stąd wydostać.
„Popatrz na mnie”, pomyślała Shiloh teraz. „Naprawdę na mnie popatrz. Od miesięcy myślałam o spotkaniu z tobą. A teraz na mnie popatrz, zobacz mnie. Miejmy to z głowy”.
– Czyli jesteś… – odezwał się Cary, marszcząc brwi. – To znaczy, słyszałem, że, hm…
– No czeeeeeeeść – powiedział ktoś do mikrofonu na parkiecie. To był Bobby, młodszy brat Mikeya. – Coooootaaaaaam.
Trzymał drinka w jednej dłoni, drugą opierał się o stojak z mikrofonem. Stojak się przechylił.
– Coooooooootaaaaaaaaaaaaaam – powtórzył Bobby, bardziej przeciągając samogłoski. Kilka osób wydało głośne okrzyki. – Mam mówić o moim megakumplu, moim bohaterze… – Stojak wychylił się w drugą stronę.
Mikey wstał zza głównego stołu i patrzył na Cary’ego, który też już podniósł się z miejsca i ruszył na parkiet. Bobby szeroko rozłożył ramiona.
– Carrrryyyy. Coootaaaaam. Tęskniłem, stary.
Cary objął go w pasie i podtrzymał, mówiąc coś do niego, zbyt cicho, żeby ktokolwiek inny to usłyszał.
– Raaaacja – odparł Bobby. Miał zamknięte oczy. – Raaaacja. Mamy mówić o Mikeyu.
Cary ostrożnie zabrał mu mikrofon.
– Jesteśmy tu… – zaczął. – Hm, obaj… wszyscy… by cieszyć się radością Mike’a i Janine, gdy wstępują w związek… Zamierzałem powiedzieć „na nowej drodze życia”, ale… – Odwrócił się do głównego stołu, spojrzał na Mikeya i jego dłoń na ramieniu Janine, po czym się uśmiechnął. – Myślę jednak, że ich miłość narodziła się już dawno temu. Wobec tego powiem, że jesteśmy tu, żeby uczcić ich związek i złożone dzisiaj przysięgi.
Shiloh lekko się skrzywiła. Oczywiście Cary musiał podkreślić, że trzeba uczcić świętość tego wszystkiego. Uwielbiał ślubowania.
– Janine – mówił dalej donośnym, poważnym głosem. – Znam Mikeya od dwunastego roku życia, i zawsze był człowiekiem, który obdarza innych swoją pogodą ducha.
– Masz rację, Cary – wtrącił Bobby.
– Myślę, że wszyscy chcieliśmy przebywać z Mikeyem, bo nosi w sobie słońce – podkreślił Cary.
Goście potwierdzili to pomrukami.
– Ale to ty jesteś jasnym punktem na niebie Mike’a. To ty obdarzasz go swoją pogodą ducha.
Znowu rozległy się pomruki aprobaty. Bobby z zapałem kiwał głową.
– Więc dziękujemy, Janine – dodał Cary. – My wszyscy, którzy czerpiemy garściami z pogody ducha Mikeya, za to, że dajesz mu tyle radości.
Bobby uniósł kieliszek.
– Mikey – ciągnął Cary. – Wiesz, że nigdy nie byłem żonaty, więc nie potrafię sobie wyobrazić powagi tego dnia…
Shiloh niemal słyszała, jak każda wolna kobieta na tej sali ustawia się w blokach startowych.
– Ale bardzo się cieszę twoim szczęściem i jestem z ciebie dumny. Jesteś moim najlepszym przyjacielem i to dla mnie zaszczyt, że mogę dziś świętować razem z tobą. Wszyscy jesteśmy. Za Janine i Mike’a!
– Za Janine i Mike’a! – zgodził się Bobby, rozlewając drinka.
Jedna z druhen wybiegła na parkiet, żeby wręczyć Cary’emu kieliszek szampana.
– Zdrowie! – powiedział, unosząc go wysoko.
– Zdrowie! – odpowiedzieli wszyscy.
– Zdrowie! – wymamrotała Shiloh i podniosła bezcukrową pepsi.
Mikey ruszył w kierunku parkietu, a kiedy tam dotarł, zamknął Cary’ego w niedźwiedzim uścisku.
Shiloh nigdy nie czuła się równie oddalona od drugiego człowieka, a właściwie od dwóch ludzi – Mikeya i Cary’ego, najlepszych przyjaciół. Nadal najlepszych przyjaciół, zawsze najlepszych przyjaciół. Gdzie wobec tego było jej miejsce?
Na drugim planie, oto gdzie.
Zastanawiała się, co słychać u dzieci. Ryan obiecał, że zrobi im dzisiaj popcorn i pozwoli oglądać Herkulesa. Z jakiegoś powodu oboje mieli obsesję na punkcie Herkulesa Disneya.
Gdyby Shiloh teraz wyszła, mogłaby pospać z piętnaście godzin, zanim Ryan rankiem przywiezie dzieci…
Albo mogłaby spotkać się z Tomem, swoim zastępcą, z którym dzieliła biurko w teatrze. Zapraszał ją w tym tygodniu na nowy odcinek Rodziny Soprano…
Mogła też zostać tutaj. Przystawić krzesło do stolika dawnych przyjaciół i spróbować nadrobić zaległości…
Tylko po co nadrabiać zaległości, skoro było jasne, że i tak straci kontakt z tymi ludźmi?
Jeśli dowiedziała się czegoś o sobie, to tego, że nie potrafi utrzymać znajomości. Dawała sobie radę jedynie z osobami w swoim bezpośrednim otoczeniu. Z dziećmi, mamą, szefem, asystentem, nauczycielami, którzy dla niej pracowali, dzieciakami na zajęciach teatralnych, ich rodzicami, zarządem… Chryste, i tak było ich zbyt wielu.
Przy mikrofonie stała teraz druhna honorowa i wznosiła toast za Janine. Opowiadała jakąś pikantną historyjkę z ich podróży do Meksyku. Shiloh zrobiło się jej żal, bo nikt nie miał szansy dorównać Cary’emu. Był urodzonym mówcą. W ostatniej klasie grał Scrooge’a w szkolnej adaptacji Opowieści wigilijnej i mówił z nienagannym angielskim akcentem. (Shiloh grała Ducha Obecnych Świąt, w wieńcu z ostrokrzewu i sopli lodu).
Uniosła kieliszek, kiedy wszyscy inni też to zrobili.
– Na zdrowie!
Na weselu Shiloh nie było toastów. Nie chciała nic tradycyjnego.
Shiloh i Ryan pobrali się w teatrze uniwersyteckim, tuż przed końcem studiów Shiloh. Miała na sobie suknię z magazynu kostiumów. (Suknię lady Makbet – czy to przynosiło pecha? Ale to była jedyna ładna suknia w całym magazynie, która na nią pasowała).
Urządzili skromne wesele, Mikey specjalnie przyjechał do Omaha.
Toasty najwyraźniej się skończyły, bo Mikey i Janine właśnie zamierzali pokroić tort. Cary nadal stał obok parkietu i rozmawiał z Bobbym.
Wszystkie małe dzieci zgromadziły się wokół tortu, przyszedł też fotograf. Shiloh nie miała zawodowego fotografa na swoim ślubie, tortu też nie. A co było zamiast niego? Nie mogła sobie przypomnieć..
Nie, chwila – eleganckie ptysie. Wydali całe oszczędności na luksusowe litewskie potrawy i na zespół muzyczny.
Nie było tak źle, jak na wesele.
Ryan też włożył coś z magazynu kostiumów – strój jednego z Zaginionych Chłopców z Piotrusia Pana. Matka Ryana zrobiła im zdjęcie, kiedy tańczyli podczas przyjęcia. Ryan miał na sobie lisie uszy, a Shiloh pokazywała szokująco głęboki dekolt.
– Nie zamierzam pani zmuszać do dotrzymania obietnicy – oznajmił wujek Mikeya.
Shiloh przeniosła na niego spojrzenie.
– Słucham?
– Może pani zjeść swój tort.
Kobieta z obsługi stała obok z wózkiem pełnym kawałków tortu.
– Przy stoliku siedzi sześć osób – poinformował wujek kelnerkę. (Nie siedziało).
– Dotrzymam jej – powiedziała do niego Shiloh. – Tort jest pański.
Wstała i ruszyła do swojego właściwego stolika, rozglądając się w poszukiwaniu Cary’ego. Stał w grupie ludzi przy barze. Rozpoznała go po sztywnych ramionach i wysoko uniesionej głowie. Chciała go dzisiaj zobaczyć i zobaczyła. Chciała wiedzieć, czy nadal był sobą, i był.
– Shiloh! – zawołali wszyscy przy wyznaczonym dla niej stoliku.
Dała sobie godzinę na wspominanie i nadrabianie zaległości. I tak zostawało jej mnóstwo czasu na sen.
Ciemnia była oddzielona od sali kółka dziennikarskiego drzwiami obrotowymi. Mijało się próg i przez wejście karuzelowe wchodziło do pomieszczenia wielkości małej garderoby.
Wtedy mieściły się tam tylko dwie albo trzy osoby, jedną z nich był zawsze Mikey. Pozostałą dwójkę stanowili zazwyczaj Cary i Shiloh.
Dziś to Shiloh obróciła drzwi. Paliło się czerwone światło, co oznaczało, że Mikey coś wywoływał. Pewnie coś, co nie miało kompletnie nic wspólnego ze szkołą.
Pochylał się nad kąpielą chemiczną, popychając zdjęcie plastikowymi szczypcami. Cary siedział na taborecie i odrabiał lekcje. Shiloh usiadła na sąsiednim taborecie i dźgnęła Cary’ego ołówkiem.
Odtrącił ołówek, a wtedy pochyliła się nad jego zeszytem, żeby sprawdzić, co odrabiał. Matematykę. Miał ściśnięty, kanciasty charakter pisma.
– Pora na lunch – oznajmiła.
– Lunch – powtórzył Mikey. – Musimy kupić bilety na bal absolwentów. Dziś jest ostatni dzień.
– Z kim idziesz?
Mikey podniósł wzrok.
– Z wami.
Cary nie przerwał odrabiania lekcji.
– Nikogo nie zaprosiłeś? – Shiloh zmarszczyła brwi.
– Nie. – Potrząsnął tacą z chemikaliami. – Cary, a ty kogoś zaprosiłeś?
Cary pokręcił głową, rysując sinusoidy.
– No więc chodźmy – powiedział Mikey. – Nie możemy przegapić balu.
– Ja nie byłam na żadnym, choć mogłam – oświadczyła Shiloh.
– Cholera, Shiloh, teraz naprawdę musisz iść. – Mikey zakołysał kuwetą. – Nie bądź jednym z tych smętnych nerdów, którzy po trzydziestce chodzą na alternatywne bale, próbując wypełnić luki z przeszłości.
Shiloh skrzyżowała ręce na piersi.
– To z pewnością będzie najmniej istotna z moich luk.
– Kupiłem w lumpeksie biały smoking – powiedział. – Zamierzam go ozdobić.
– Szczęść Boże – mruknęła. – Ja nie mam białego smokingu ani piętnastu dolców na bilet na bal.
– Kupię ci – odezwał się Cary.
– Cary ci kupi – poinformował ją Mikey.
Shiloh wykrzywiła usta.
– Sama nie wiem… Czy na ten bal nie trzeba iść w eleganckiej sukni? Takiej jak te szydełkowane suknie dla Barbie do ukrywania pudełek z chusteczkami?
– Włóż, co chcesz – odparł Cary. – Zawsze tak robisz.
Shiloh chciała włożyć jakąś wspaniałą vintage’ową sukienkę z lumpeksu i być bohaterką filmu Johna Hughesa albo Johna Watersa.
Problem polegał na tym, że eleganckie sukienki w lumpeksie niedaleko jej domu zawsze miały najwyżej kilka lat. To były błyszczące atłasowe suknie z wielkimi bufiastymi rękawami i wycięciami z koronki.
Na tydzień przed balem mama Shiloh zlitowała się nad nią i zaprowadziła ją do dyskontu o nazwie Richman Gordman. Shiloh wylądowała z elastyczną kopertową sukienką w niebieskim kolorze, która bardziej przypominała coś, co czterdziestoletnia rozwódka włożyłaby na wypad do baru dla singli, niż coś, w co ubrałaby się licealistka na bal absolwentów. Tylko to pasowało na Shiloh i nie przekraczało ich budżetu.
Shiloh właściwie nie była gruba, tylko większa od swoich rówieśnic – już miała sylwetkę czterdziestoletniej rozwódki. Jako osiemnastolatka wyglądała jak kobieta, która naprawdę nieźle się prezentuje po trzech ciążach. Do tego była zbyt wysoka, miała metr osiemdziesiąt, niemal tyle co Cary.
– Nadaje się – zapewniła ją mama. – Przypniemy jedwabny kwiatek do dekoltu i możesz włożyć moje kozaki.
Mama miała sięgające do połowy łydki kozaki z brązowego zamszu na koturnach. Właśnie w takich butach kobiety w średnim wieku chodziły do barów. Mimo to kozaki były fajne i wcześniej mama nigdy nie pożyczyła ich Shiloh.
Wieczorem w dniu balu mama ją umalowała i ułożyła jej ciemne włosy z przodu w zawijas z lat czterdziestych XX wieku. Shiloh miała długie, ciężkie włosy, więc trzeba było całego zestawu wsuwek i pół puszki lakieru aqua net, żeby je ułożyć.
Ogólny efekt był lepszy, niż spodziewała się Shiloh. W oczekiwaniu na przyjazd Cary’ego podziwiała się w lustrze w korytarzu. Sukienka, buty i włosy w zasadzie do siebie nie pasowały, ale przynajmniej było widać, że Shiloh się starała. Obwiesiła nadgarstki bransoletkami z tombaku, a mama przypięła jedwabną kalię z przodu jej sukienki, co faktycznie pomogło, i pomalowała usta Shiloh na jaskrawoczerwono. Shiloh włożyła do torebki czerwoną szminkę na późniejsze poprawki.
Nie była pewna, czy wygląda atrakcyjnie, ale wyglądała inaczej. Inaczej niż ona sama i inaczej niż wszyscy. To było najważniejsze – ogoliłaby głowę, żeby odróżnić się od reszty ludzi. (Jeszcze nie podjęła decyzji, czy ją ogoli, kiedy pójdzie na studia. Musiała najpierw się na nich znaleźć i wybadać sytuację w tej kwestii).
Usłyszała, że drzwi domu się otwierają.
– Cześć, Cary, dobrze wyglądasz.
– Dziękuję, Glorio. – (Mama Shiloh zmuszała Cary’ego, żeby zwracał się do niej po imieniu. Nie cierpiał tego, ale niegrzecznie byłoby nazywać ją „panią Butler”, skoro sobie tego nie życzyła). – Nie byłem pewien, czy Shiloh wie, że już przyjechaliśmy.
– Trzeba było zatrąbić – oznajmiła Shiloh, podchodząc do schodów.
– Zwolnij – powiedziała do niej mama. – Inaczej skręcisz sobie kark.
– Nie lubię trąbić – odparł Cary i spojrzał w górę na Shiloh.
W jego oczach pojawiło się zdumienie.
Shiloh była zadowolona, że zauważył zmianę, choć nie zdołała rozszyfrować jego miny.
Cary miał na sobie czarny smoking z szerokim czerwonym pasem. Najwyraźniej wszyscy licealiści wypożyczali smoking na bal absolwentów, nie można było po prostu włożyć garnituru. (To znaczy można było, ale Cary szanował tradycję). Jego smoking był zbyt szeroki w ramionach i poliestrowy, ale i tak wyglądał o niebo lepiej niż mundur kadeta.
– Czekaj – powiedziała mama Shiloh, rozglądając się po salonie. – Dam ci pieniądze na kolację.
Wybierali się do Kowloon, prawdziwej chińskiej restauracji. Dania kosztowały tam 7 dolarów 95 centów i można było dostać za to dwa pierożki z mięsem kraba i chińską zupę jajeczną.
– Ja stawiam – oświadczył Cary.
– Oszczędzaj swoje pieniądze, Cary.
– Ty oszczędzaj swoje, Glorio. Ja stawiam.
– On stawia, mamo. Do zobaczenia później. – Wychodząc, Shiloh od niechcenia objęła mamę, po czym wypchnęła Cary’ego na zabudowaną werandę.
Było ciemno, żarówka się przepaliła. Shiloh zamknęła za sobą drzwi frontowe.
– Ej, poczekaj – powiedział Cary i chwycił ją za przegub, zanim zdążyła go minąć i zejść z werandy.
Odwróciła się do niego. W kozakach przewyższała go o kilka centymetrów.
– Kupiłem ci to. – Cary wyciągnął przed siebie plastikowe pudełeczko w kształcie muszli. – Ale widzę, że chyba już masz kwiat.
Shiloh zmrużyła oczy i zajrzała do pudełka. W środku znajdował się bukiecik kwiatów do przypięcia.
– O rany – mruknęła. – Ja też miałam kupić ci kwiatek? I Mikeyowi?
– Nie potrzebujemy kwiatów – odparł. – Ale myśleliśmy… Ja myślałem, że dziewczyny zawsze noszą takie na balu.
– Więc je przypnę – postanowiła. – Dziękuję.
Cary pokręcił głową. Wydawał się przygnębiony.
– Nie. Twój kwiat wygląda lepiej. Dobrze wyglądasz. – Zlustrował ją wzrokiem z góry do dołu i potem do góry. – Jak podróżniczka w czasie.
Shiloh sięgnęła po bukiecik, ale Cary odsunął pudełko.
– Shiloh.
Wyrwała je z jego ręki, po czym odtworzyła wieczko. Mały bukiecik z trzema białymi goździkami i gipsówką był przewiązany niebieską wstążką.
– Twój kwiat jest ładniejszy – oświadczył Cary.
Miał rację.
– Mój kwiat jest sztuczny – poinformowała go Shiloh. – Potrzymaj.
Podała mu pudełko i zaczęła odpinać kalię. Musiała zachować ostrożność, mama użyła dwóch szpilek.
Cary ją obserwował i kiedy była gotowa, wręczył jej bukiecik.
Trudno było przypiąć coś do własnej piersi. Do bukieciku dołączono długą, ozdobioną perełką szpilkę, którą należało odpowiednio wbić w materiał. Shiloh ukłuła się w palec i zaklęła.
– Daj – powiedział Cary. – Ja się tym zajmę.
Wziął od niej goździki i szpilkę i przysunął się bliżej.
– Pewnie już to robiłeś. – Shiloh pomyślała o zdjęciu Cary’ego z Angie i przypomniała sobie bukiecik na jej sukni bez ramiączek.
– Łatwiej by było przy świetle – odparł Cary.
Pochylał głowę tuż przed jej twarzą.
– Twoje włosy pachną jabłkami – zauważyła Shiloh ciszej, niż zamierzała.
– Hm. – Przyjął to do wiadomości na swój mrukowaty sposób.
Shiloh o wiele mniej drażniła się z Carym, odkąd dowiedziała się o jego dziewczynie. Nie to, że drażnienie się byłoby teraz niewłaściwe… albo zabronione… Po prostu zawsze uważała Cary’ego za coś w rodzaju swojego terytorium, drażnienie się z nim stanowiło część całej dynamiki układu Shiloh-i-Cary.
Ciągnięcie za włosy, szturchanie, opieranie się o niego nie było już takie samo, odkąd Shiloh miała świadomość, że Cary oficjalnie stanowi terytorium kogoś innego. Kogoś, kto miał konkretne zamiary.
Shiloh nie miała konkretnych zamiarów.
– Proszę. – Cary się wyprostował.
Bukiecik był schludnie przypięty do sukienki.
– Czekaj – powiedziała Shiloh, zanim Cary się cofnął, i wyjęła z torebki jedwabną kalię.
Rozprostowała ją i sięgnęła do piersi Cary’ego.
– Przyczepić do kołnierzyka czy z boku? – zapytała.
Spojrzał w dół, żeby zobaczyć, co zamierzała zrobić.
– O. Nie musisz…
– Ale chcę. A ty nie chcesz, żebym to zrobiła?
Ściągnął brwi i na nią popatrzył.
– A obchodzi cię, czy chcę?
Shiloh opuściła rękę, po czym wzruszyła ramionami.
– To znaczy… Tak.
– Na klapie – oznajmił. – Trochę poniżej muszki, ale nad kieszonką.
– Po której stronie?
– Nad sercem.
Shiloh sięgnęła ze swojej lewej strony.
– Moim drugim sercem.
– No tak. – Z uśmiechem przesunęła kwiat i szybko go przyczepiła. Cary pochylił głowę, żeby się przyglądać, pewnie z obawy, że Shiloh go dźgnie. Jego włosy znowu niemal dotykały jej twarzy. – Nadal pachniesz jabłkami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Beetle Bailey – fajtłapowaty bohater niezwykle popularnego w USA komiksu Morta Walkera o tym samym tytule. (Przypisy pochodzą od redaktorki edycji polskiej). [wróć]
2. My Lai – wioska w Wietnamie, w której w marcu 1968 roku żołnierze amerykańscy zamordowali kilkuset nieuzbrojonych cywilów. [wróć]