Wolny taniec - Rainbow Rowell - ebook

Wolny taniec ebook

Rainbow Rowell

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rainbow Rowell

Wolny taniec

Przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska

Opowieść o dwójce dzieciaków, które zakochały się w sobie, zanim jeszcze wiedziały, czym naprawdę jest miłość. O przyjaciołach, którzy stracili w życiu wszystko. I o dorosłych, którzy wciąż czują się zagubieni.

W liceum wszyscy myśleli, że Shiloh i Cary w końcu będą razem… wszyscy poza nimi samymi.

Byli tylko przyjaciółmi. Najlepszymi przyjaciółmi. Sojusznikami. Spędzali całe lato na schodach ganku Shiloh, marząc o przyszłości. Oboje mieli uciec z Omaha — Shiloh chciała iść na studia i zostać aktorką, a Cary planował wstąpić do marynarki wojennej. Obiecali sobie, że między nimi nic się nie zmieni. I rzeczywiście, Shiloh poszła na studia, a Cary dołączył do marynarki. A jednak zmieniło się wszystko.

Dziś Shiloh ma trzydzieści trzy lata i minęło czternaście lat, odkąd ostatni raz rozmawiała z Carym. W międzyczasie urodziła dwoje dzieci i rozwiodła się.

Gdy dostaje zaproszenie na ślub starej znajomej, myśli tylko o jednym — czy Cary tam będzie? Czy sama chce, żeby tam był? I czy on w ogóle chciałby z nią rozmawiać po tym wszystkim, co się stało?

Odpowiedź brzmi: tak. Tak. I jeszcze raz tak.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla moich przy­ja­ciół,

Kaia i Paula,

wehi­ku­łów czasu

Jeden

Styczeń 2006 roku

Przy­szło zapro­sze­nie na ślub i Shi­loh oczy­wi­ście potwier­dziła, że się na nim pojawi.

Mikey był jed­nym z jej naj­star­szych przy­ja­ciół, a zabra­kło jej na jego pierw­szym ślu­bie, bo wtedy nie mogła sobie pozwo­lić na wyprawę do Rhode Island. (Na­dal nie mogła sobie pozwo­lić na wyprawę do Rhode Island). Tym razem jed­nak brał ślub tutaj, w Omaha, trzy kroki od jej domu – jasne, że Shi­loh musiała przyjść. Każdy musiał, bo wszy­scy kochali Mikeya. Na­dal utrzy­my­wał kon­takt z ludźmi z prze­szło­ści. Shi­loh nie mogła pojąć, jak mu się to uda­wało.

Zazna­czyła „Tak” na kar­cie z prośbą o potwier­dze­nie przy­by­cia i dopi­sała: „Z wielką chę­cią!”.

Tydzień przed ślu­bem kupiła na wyprze­daży nową sukienkę, w kolo­rze głę­bo­kiego bur­gunda, kwie­ci­stą i ze spo­rym dekol­tem. Sukienka miała dłu­gość do połowy łydki, ale się­gała jedy­nie do kolan Shi­loh. Rękawy też były tro­chę za krót­kie, więc Shi­loh posta­no­wiła wło­żyć rów­nież dżin­sową kurtkę. (Wypa­dało przyjść w dżin­so­wej kurtce na ślub? Drugi ślub? Wypa­dało. Posta­no­wiła, że przy­pnie sobie jedwabny kwia­tek do dekoltu).

Ślub miał się odbyć w jeden z piąt­ków Ryana. Shi­loh posta­no­wiła zacze­kać, aż jej były mąż odbie­rze dzieci, zanim zaczęła szy­ko­wać się do wyj­ścia. Nie chciała, żeby zoba­czył ją w ślub­nym maki­jażu i w szpil­kach. Nie chciała, żeby widział, że się stara.

Może nie­któ­rzy sta­rali się dobrze pre­zen­to­wać przed swo­imi eks, żeby im poka­zać, co stra­cili czy coś. Shi­loh wolała, żeby Ryan w ogóle o niej nie myślał albo żeby myślał, że był dla niej zbyt dobry i że się zanie­dbała.

Shi­loh była trzy­dzie­sto­trzy­let­nią roz­wódką z dwójką dzieci poni­żej szó­stego roku życia – może fak­tycz­nie się zanie­dbała.

Ryan się spóź­niał, cho­ciaż mu mówiła, że ma ważne spo­tka­nie. (Abso­lut­nie nie nale­żało mu tego mówić).

Spóź­niał się, a dzie­ciaki zmę­czyły się cze­ka­niem. Były głodne i nadą­sane, kiedy wresz­cie się poja­wił i wkro­czył do salonu, jakby go zapro­siła.

– Są głodne – powie­działa Shi­loh.

– To dla­czego ich nie nakar­mi­łaś, Shy? – zapy­tał Ryan.

Na co Shi­loh odparła:

– Bo mia­łeś zabrać je na kola­cję.

A wtedy on…

Nie­ważne, co wtedy powie­dział Ryan. Miał powta­rzać te same banały przez następ­nych pięt­na­ście lat wspól­nej opieki nad dziećmi, a Shi­loh miała tego wysłu­chi­wać, bo… Cóż, bo popeł­niła całe mnó­stwo poważ­nych błę­dów i pomy­łek.

To, jak kiep­sko radziła sobie z życiem, było nie­mal zabawne w świe­tle tego, że kie­dyś prze­chwa­lała się swoją umie­jęt­no­ścią podej­mo­wa­nia decy­zji.

Jako nasto­latka arbi­tral­nie uznała, że świet­nie sobie z tym radzi. Myślała, że podej­mo­wa­nie decy­zji idzie jej dosko­nale, bo lubiła je podej­mo­wać. Dobrze się wtedy czuła, dosta­wała wia­tru w skrzy­dła. Jeśli ktoś się nad czymś zasta­na­wiał albo lawi­ro­wał pomię­dzy dwiema opcjami, Shi­loh uwiel­biała się wtrą­cać i roz­strzy­gać kwe­stię. Świat obra­cał się szyb­ciej i pew­niej, jeśli Shi­loh brała sprawy w swoje ręce.

Gdyby teraz mogła poroz­ma­wiać z nasto­let­nią sobą, wyja­śni­łaby jej, że podej­mo­wa­nie decy­zji to nie zaleta, jeśli nie są trafne, nawet z pozoru.

Ryan w końcu poszedł razem z dziećmi, a Shi­loh obe­rwała wyprze­da­żowe metki z sukienki. Zro­biła maki­jaż, upięła włosy, po czym sta­nęła na pal­cach, żeby zapiąć suwak koza­ków na łyd­kach.

Już prze­ga­piła sam ślub, ale nie zamie­rzała prze­ga­pić wesela. Wie­działa, że nikt tego nie zrobi i że spo­tka tam dosłow­nie wszyst­kich.

Dwa

Przy­ję­cie weselne odby­wało się w sali ban­kie­to­wej na pierw­szym pię­trze mło­dzie­żo­wego klubu zapa­śni­czego. Mikey tym razem poślu­bił kogoś z oko­licy, dziew­czynę, która uczyła się w tym samym liceum klasę albo dwie niżej niż oni.

To było przy­ję­cie zasia­dane, z wyzna­czo­nymi miej­scami przy sto­li­kach. Ele­gancko.

– Shi­loh! – zawo­łał ktoś, gdy tylko weszła do środka. – Myśle­li­śmy, że nie przyj­dziesz!

To była Becky. Shi­loh i Becky razem reda­go­wały szkolną gazetkę. Znały się jak łyse konie – kie­dyś razem ukra­dły barierkę dro­gową – i cza­sem na­dal ze sobą roz­ma­wiały, a do tego obser­wo­wały się na Face­bo­oku. (Shi­loh nie­mal ni­gdy nie logo­wała się na Face­bo­oku).

– Ale jestem – odparła Shi­loh i zmu­siła się do uśmie­chu.

Zdą­żyło już do niej dotrzeć, że tego wie­czoru jesz­cze wiele razy będzie się do cze­goś zmu­szać.

– Sie­dzisz przy naszym sto­liku – oznaj­miła Becky. – To wła­ści­wie spo­tka­nie ludzi z zajęć z dzien­ni­kar­stwa, wszy­scy tu są. Cze­kaj; sie­dzia­łaś przy naszym sto­liku, ale myśle­li­śmy, że nie przyj­dziesz, więc odda­li­śmy twoje miej­sce Aaro­nowi Kin­gowi, pamię­tasz go? Był dwa lata niżej.

– Pamię­tam. Nic się nie stało.

– Ale i tak powin­naś podejść i się przy­wi­tać. Wszy­scy tu są.

– Nikt nie odma­wia Mikey­owi – zauwa­żyła Shi­loh.

– Masz cał­ko­witą rację – zgo­dziła się Becky. – Poza tym wszy­scy myśle­li­śmy, że drinki będą za darmo. – Roze­śmiała się. – No cóż.

Shi­loh ruszyła za nią w głąb sali. Szła z wysoko pod­nie­sioną głową i wzro­kiem skie­ro­wa­nym na wprost, celowo uni­ka­jąc roz­glą­da­nia się w poszu­ki­wa­niu zna­jo­mych twa­rzy. Żeby kogoś roz­po­znała, ten ktoś musiałby wręcz wepchnąć się w jej pole widze­nia.

Dotarła do sto­lika, przy któ­rym sie­dzieli mąż Becky i Tanya – Shi­loh od lat jej nie widziała. I mąż Tanyi, tak, już się poznali, cześć, cześć, uści­ski. Cześć, Nia i Ronny. Shi­loh nie­na­wi­dziła Ronny’ego, przy­naj­mniej kie­dyś – czy na­dal nie­na­wi­dziła Ronny’ego? Nie­ważne, i tak go uści­skała. Ludzie, ci wszy­scy ludzie z tego samego maleń­kiego skrawka życia Shi­loh (wtedy nie wyda­wał się maleńki). Ci wszy­scy ludzie, któ­rzy ją znali i pamię­tali, jedli sałatki i prze­pra­szali, że posta­no­wili oddać jej miej­sce – ale to było w porządku, Shi­loh to nie prze­szka­dzało, mogła dosiąść się póź­niej. Powie­działa, że miło ich widzieć, i mówiła szcze­rze. Dobrze było wie­dzieć, kto z daw­nych cza­sów poja­wił się na ślu­bie.

A kto nie.

To, że go zabra­kło, miało sens – był w Wir­gi­nii, prawda? Ostat­nim razem, kiedy o nim sły­szała, był w Wir­gi­nii. Może póź­niej ktoś coś powie…

Jasne, że nie przy­le­ciał na ślub, słu­żył w mary­narce wojen­nej. Pew­nie pły­wał po oce­anie i rzadko wra­cał do domu. Kie­dyś sły­szała, że rzadko wra­cał do domu…

Nie było go, w prze­ci­wień­stwie do innych, więc mogła dobrze się bawić i cie­szyć ich towa­rzy­stwem. Cie­szyć się czym­kol­wiek.

Shi­loh nie chciała tak tkwić nad gło­wami sta­rych kole­gów, kiedy doja­dali swoje sałatki. Uści­snęła kilka osób za ramiona, a potem lawi­ro­wała mię­dzy sto­li­kami, żeby dotrzeć do tego w kącie, tam, gdzie przy­go­to­wano miej­sce dla Aarona Kinga. (Tak naprawdę go nie pamię­tała). Przy sto­liku wśród pustych krze­seł sie­działy dwie osoby.

– Mają pań­stwo coś prze­ciwko temu, że się dosiądę? – zapy­tała Shi­loh.

Nie mieli, ani tro­chę. Przed­sta­wili się jako cio­cia i wujek Mikeya, po czym poin­for­mo­wali Shi­loh, że zje­dli jej bułeczkę.

– Wszyst­kie zje­dli­śmy – powie­dział wujek. – Myśle­li­śmy, że mamy cały sto­lik dla sie­bie!

Cio­cia zare­cho­tała z roz­ba­wie­niem.

– Mie­li­śmy też zjeść pani tort.

– Pro­szę się nie krę­po­wać – odparła Shi­loh i usia­dła.

Obok jej tale­rza stała biała świeca w szkle, z napi­sem Mike i Janine, 20 stycz­nia 2006. Shi­loh pod­nio­sła ją, pową­chała i wyczuła lawendę.

Teraz, kiedy wie­działa, że go nie ma, mogła się bez­piecz­nie rozej­rzeć.

Sto­liki usta­wiono po jed­nej stro­nie sali ban­kie­to­wej, po dru­giej znaj­do­wał się par­kiet. Migo­czące reflek­tory oświe­tlały dys­ko­te­kową kulę w kącie. Shi­loh była tu na trzech albo czte­rech wese­lach, ale to miej­sce jesz­cze chyba ni­gdy nie wyglą­dało aż tak dobrze jak dzi­siaj. Ktoś poowi­jał wszyst­kie ele­menty wypo­sa­że­nia lamp­kami cho­in­ko­wymi, a krze­sła tiu­lem.

Shi­loh, o dziwo, na­dal lubiła wesela. Lubiła przy­glą­dać się naj­lep­szym stro­jom gości. Lubiła początki, kwiaty i drobne upo­minki, i tore­beczki z mig­da­łami.

Wiele obec­nych tu osób jako tako koja­rzyła z liceum. Wszy­scy wyda­wali się tro­chę starsi, grubsi i w róż­nym stop­niu pokie­re­szo­wani przez życie.

Bez trudu odróż­niała przy­ja­ciół Mikeya z Nowego Jorku, ludzi zwią­za­nych ze świa­tem sztuki. Była wśród nich kobieta w jaskra­wo­żół­tej, bar­dzo obci­słej sukience i męż­czy­zna w czar­nych spód­nico-spodniach i butach na plat­for­mie.

Daw­niej Shi­loh wycho­dziła z sie­bie, żeby nie ubie­rać się tak jak inni, ale stra­ciła zapał. Zresztą ni­gdy nie miała go aż tyle, co ci ludzie. W porów­na­niu z nimi czuła się zapusz­czona, jakby narzu­ciła na sie­bie byle co, cho­ciaż od lat się tak nie posta­rała jak dziś.

Zaczęła się roz­glą­dać w poszu­ki­wa­niu Mikeya. Musiała go prze­pro­sić za to, że nie była na cere­mo­nii. Może nie zauwa­żył? Na pewno miał mnó­stwo innych spraw na gło­wie.

Ktoś w pobliżu Shi­loh postu­kał widel­cem o kie­li­szek do wina. Inni poszli w jego ślady, po czym wszy­scy odwró­cili głowy, żeby przy­glą­dać się z entu­zja­zmem, jak pań­stwo mło­dzi się całują. Shi­loh wraz z pozo­sta­łymi gośćmi skie­ro­wała wzrok na główny stół.

To przy nim sie­dział Mikey ze swo­imi blond lokami i sze­ro­kim, głup­ko­wa­tym uśmie­chem, ubrany w biały gar­ni­tur. Obok sie­działa kobieta w sukni ślub­nej, nie­wąt­pli­wie Janine, za nią druhny w bla­do­zie­lo­nym atła­sie, druż­bo­wie i Cary.

Cary.

Shi­loh zaci­snęła dło­nie na kola­nach.

Cary był drużbą. No tak… Tak – to miało sens.

Jasne, że Cary tu był.

Jasne, że musiał się zja­wić na ślu­bie.

Trzy

Shi­loh wyobra­żała sobie tę chwilę, odkąd dostała zapro­sze­nie od Mikeya, cho­ciaż nie bar­dzo wie­działa, jak wygląda teraz Cary. Nie miał Face­bo­oka i nie poja­wiał się w wyni­kach wyszu­ki­wa­nia w Google’u.

W jej myślach przy­po­mi­nał sie­bie z cza­sów liceum, o dziwo, w mun­du­rze kadeta, cho­ciaż widziała go już póź­niej, na zjeź­dzie absol­wen­tów z oka­zji pią­tej rocz­nicy ukoń­cze­nia liceum. Wtedy stał nie­da­leko niej, razem ze sta­rymi kum­plami. Tam­tego dnia zamie­nili ze sobą zale­d­wie kilka słów. Shi­loh zabrała na zjazd Ryana, byli mał­żeń­stwem już od roku. (Nie zapro­sili Cary’ego na ślub).

Shi­loh od mie­sięcy wyobra­żała sobie chwilę, w któ­rej znowu zoba­czy Cary’ego, ale nawet w fan­ta­zjach to spo­tka­nie zna­czyło dla niego o wiele mniej niż dla niej. Cary nie myślał o tym całymi dniami, nie zasta­na­wiał się ani nie przej­mo­wał, że Shi­loh może się poja­wić na ślu­bie. Nie kupił sobie nowej sukienki, czy raczej cze­goś w tym rodzaju, tak na wszelki wypa­dek.

Z oddali, tu i teraz, Cary wyglą­dał dobrze. Lepiej niż reszta, wyda­wał się mniej zużyty i był opa­lony. Na­dal miał bar­dzo krót­kie włosy…

Odwró­cił się, jakby wyczuł, że Shi­loh go obser­wuje. Sie­działa zbyt daleko, żeby mogła powie­dzieć, że ich spoj­rze­nia się spo­tkały, nawet nie była pewna, czy ją roz­po­znał, ale uśmiech­nęła się zdaw­kowo, pod­nio­sła rękę i poma­chała. Cary zro­bił to samo, ale może tylko odma­chi­wał komuś innemu.

Shi­loh opu­ściła rękę, jed­nak Cary na­dal patrzył w jej kie­runku.

Sta­nął za ple­cami mło­dej pary i powie­dział coś do Mikeya. Znowu zer­k­nął na Shi­loh, po czym prze­pchnął się za krze­słami dru­hen, wyszedł zza stołu i ruszył w jej stronę.

Shi­loh obcią­gnęła dżin­sową kurtkę. (Dla­czego wło­żyła dżin­sową kurtkę?). Cary miał na sobie gra­na­towy gar­ni­tur; ludzie naj­wy­raź­niej już nie wypo­ży­czali smo­kin­gów na śluby. Szedł w stronę jej sto­lika, więc Shi­loh pod­nio­sła się z miej­sca, a wtedy pomy­ślała, że chyba nie powinna – cał­kiem jakby ona była dżen­tel­me­nem, a on damą – ale byłoby dziw­nie, gdyby teraz usia­dła. Jesz­cze raz obcią­gnęła kurtkę. Cary patrzył na nią wzro­kiem, który mówił: „Nad­cho­dzę”. Poki­wała głową, jakby odpo­wia­dała: „Widzę”, i z uśmie­chem znowu mu poma­chała, a on odma­chał. Był już nie­mal na miej­scu – sto­liki były usta­wione zbyt bli­sko sie­bie, więc tro­chę to trwało. Shi­loh zaczęła się zasta­na­wiać, czy ma go uści­snąć, kiedy do niej podej­dzie. Uści­skała nie­mal wszyst­kie osoby, z któ­rymi się do tej pory witała, rów­nież nie­któ­rych mał­żon­ków. Była spe­cja­listką od nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych uści­sków.

– Shi­loh – powie­dział Cary, kiedy do niej dotarł.

– Cary. – Uśmiech­nęła się do niego.

Odpo­wie­dział jej uśmie­chem.

Dobrze wyglą­dał, nawet z bli­ska. Miał blond włosy i twarz w kształ­cie serca z wąską szczęką i szpi­cza­stym pod­bród­kiem. Ni­gdy nie widziała go z zaro­stem. (Czy mary­narka wojenna dopusz­czała nosze­nie brody?). W liceum był cienki jak listek gumy do żucia, ale od tam­tego czasu nabrał masy. Wyglą­dał jak doro­sły i poukła­dany czło­wiek. Jak ktoś, kto uwol­nił się od North Omaha.

– Dobrze cię widzieć – powie­działa Shi­loh.

– Tak – odparł Cary, kiwa­jąc głową. – Nie było cię na ślu­bie.

– Zga­dza się – przy­tak­nęła. – To przez zamie­sza­nie z dziećmi.

Czy Cary wie­dział, że Shi­loh ma dzieci?

Znowu poki­wał głową, czyli wie­dział.

– Jesteś drużbą – zauwa­żyła.

– Naj­wy­raź­niej tak się spodo­ba­łem za pierw­szym razem, że popro­szono mnie o powtórkę.

Shi­loh zaśmiała się cicho.

– Będziesz musiał prze­ma­wiać?

– Nie, od tego jest drużba hono­rowy, Bobby. Strasz­nie się schlał, więc nie mogę się docze­kać, co z tego wyj­dzie.

– Może lepiej przy­go­tuj coś na wszelki wypa­dek.

– Będę impro­wi­zo­wał.

Shi­loh poki­wała głową, a potem poki­wała jesz­cze raz.

– Ładny gar­ni­tur.

Cary spoj­rzał po sobie.

– Dzięki. Na poprzed­nim ślu­bie mie­li­śmy smo­kingi, ale tym razem Janine powie­działa, żeby­śmy nie wypo­ży­czali smo­kin­gów, tylko kupili gra­na­towe gar­ni­tury, które będziemy mogli wło­żyć przy innych oka­zjach. – Prze­niósł spoj­rze­nie na Shi­loh. – Chyba nie zdaje sobie sprawy, że kupno gar­ni­turu jest znacz­nie bar­dziej kosz­towne niż wypo­ży­cze­nie smo­kingu.

– Pew­nie ma to w nosie.

– Pew­nie tak. To jej wielki dzień, ja jestem tylko dodat­kiem.

– Przy­le­cia­łeś do Omaha.

– Tak. – Teraz to on poki­wał głową. – Tak.

– Z Wir­gi­nii? – Nie wia­domo po co wska­zała pal­cem kie­ru­nek.

– Wła­ści­wie to z San Diego.

– Och. – Shi­loh wyce­lo­wała palec w prze­ciwną stronę.

– Poka­za­łaś dobrze za pierw­szym razem. – Cary obró­cił jej prze­gub.

Zaśmiała się z zakło­po­ta­niem.

– Pół­noc, połu­dnie…

Cary też wyda­wał się lekko roz­ba­wiony.

– Wschód, zachód.

– No tak, no tak.

– Fak­tycz­nie byłem w Wir­gi­nii – powie­dział. – Ale dwa lata temu prze­nie­siono mnie do San Diego.

– Myśla­łam, że pły­wasz gdzieś na statku…

– Pra­cuję na okrę­cie – oznaj­mił.

– Tak?

– Tak. – Jesz­cze raz poki­wał głową. Na­dal był lekko roz­ba­wiony. – Ale miesz­kam w nor­mal­nym miesz­ka­niu.

– Czyli na okrę­cie masz biuro?

– Tak.

Shi­loh zaśmiała się cicho, cho­ciaż nic nie było zabawne, za to wszystko krę­pu­jące.

– Kom­plet­nie nie wiem, jak funk­cjo­nuje mary­narka wojenna – przy­znała.

– W porządku – odparł. – Dla­czego mia­ła­byś to wie­dzieć?

No tak. Dla­czego mia­łaby wie­dzieć, jak Cary spę­dzał noce i dnie? Albo gdzie się podzie­wał? Co robił, jak się czuł…

– Cóż, dosta­jesz pen­sję z moich pie­nię­dzy – oświad­czyła. – Chyba powin­nam się doin­for­mo­wać.

– Wła­śnie zamie­rza­łem poga­dać z tobą o pod­wyżce…

Shi­loh par­sk­nęła cichym śmie­chem.

Teraz się uśmie­chał, patrząc jej pro­sto w oczy. Shi­loh miała buty na obca­sach, więc była tro­chę wyż­sza od niego.

– Mikey wspo­mniał, że na­dal miesz­kasz w Omaha – powie­dział Cary.

Shi­loh zało­żyła kosmyk wło­sów za ucho.

– Ow­szem.

– Podobno masz pracę w teatrze.

– Ale nie wystę­puję, tylko pra­cuję w teatrze dla dzieci – wyja­śniła pospiesz­nie.

– Teatr to teatr.

– Zaj­muję się głów­nie spra­wami admi­ni­stra­cyj­nymi.

– Wydaje się inte­re­su­jące.

– To… – Shi­loh pokrę­ciła głową. – Bar­dzo nie­do­cho­dowe przed­się­wzię­cie.

– No i masz dzieci. To zna­czy wła­sne.

– Ow­szem – przy­tak­nęła. – Dwójkę, chłopca i dziew­czynkę.

Cary przez cały czas kiwał głową.

– Sześć lat i nie­całe trzy – dodała.

– No tak, powi­nie­nem spy­tać o wiek.

– Nie ma takiego obo­wiązku.

– Masz zdję­cia?

– Hm… – Miała? Zer­k­nęła na torebkę.

– W porządku – zapew­nił ją Cary. Na jego twa­rzy malo­wały się skru­cha i zakło­po­ta­nie. – Prze­pra­szam. Sądzi­łem, że ocze­ku­jesz tego pyta­nia.

– Chyba ni­gdy tego nie robię. Nie poka­zuję zdjęć dzieci, bo ni­gdy nie wiem, co powie­dzieć, kiedy ludzie poka­zują mi zdję­cia swo­ich, a prze­cież jestem matką.

– Ja zwy­kle mówię: „No pro­szę”.

– Dobry komen­tarz. – Roze­śmiała się, tym razem bar­dziej swo­bod­nie. – Nie cho­dzi o to, że moje dzieci nie są uro­cze. Są wyjąt­kowo uro­cze, ale musisz uwie­rzyć mi na słowo.

– Wie­rzę. – Znowu się uśmie­chał.

Miał zamknięte usta i głę­bo­kie zmarszczki w policz­kach. Jego twarz zawsze była pełna zmarsz­czek, nawet w liceum – na policz­kach, pod oczami, na czole, cał­kiem jakby miał za dużo skóry na twa­rzy. Fał­do­wał się ze szczę­ścia i marsz­czył ze zło­ści.

Był taki zna­jomy.

Jego bli­skość była taka zna­joma.

Mogliby teraz stać przy szkol­nych szaf­kach albo obok kombi jego mamy. Albo w kolejce do kina.

– Dziw­nie jest z tobą roz­ma­wiać – powie­działa Shi­loh, sta­ra­jąc się przy tym roze­śmiać, jakby pytała: „Czy to nie dziwne? Czy to nie zabawne?”.

Cary wyda­wał się ura­żony.

– Czyżby?

Shi­loh natych­miast spo­waż­niała.

– Dziw­nie jest z tobą roz­ma­wiać – powtó­rzyła, już się nie śmie­jąc – i nie wie­dzieć, no cóż… niczego.

Cary wysu­nął język nad dolną wargę.

„I nie wie­dzieć wszyst­kiego”, pomy­ślała Shi­loh.

Przy ich sto­liku poja­wiła się kel­nerka z wóz­kiem z daniami. Zdjęła z niego dwa tale­rze i spoj­rzała na star­szą parę.

– Kur­czaka? Kur­czaka?

Shi­loh popa­trzyła na Cary’ego. Musiała coś zro­bić, żeby było mniej dziw­nie. Roz­ma­wiali ze sobą po raz pierw­szy od czter­na­stu lat i nie chciała tego koń­czyć w ten spo­sób. W ogóle nie chciała tego koń­czyć.

– Może nad­ro­bimy zale­gło­ści…

– Kur­czaka? – Kel­nerka wyce­lo­wała palec w Shi­loh.

– Tak – odparła Shi­loh. – Popro­szę.

– Kur­czaka – dodał Cary i pod­niósł rękę.

Kel­nerka posta­wiła dwa tale­rze przed nimi. Shi­loh odwró­ciła się do Cary’ego.

– Nie musisz sie­dzieć przy głów­nym stole? – zapy­tała.

– Nikt za mną nie zatę­skni – oznaj­mił.

– Pew­nie mają tam spe­cjalne jedze­nie…

– Spe­cjal­nego kur­czaka?

– I dar­mowe piwo.

Cary odsu­nął jej krze­sło.

– Nikt za mną nie zatę­skni – powtó­rzył.

Cztery

Przedtem

Tło­czyli się na sie­dze­niu z przodu auta mamy Cary’ego, bo z tyłu zawsze walało się mnó­stwo śmieci. Na przy­kład torby rze­czy, które jego mama kupo­wała w lum­pek­sie i któ­rych nie przy­no­siła do domu, dopóki się nie znisz­czyły, bo ktoś na nich usiadł albo cisnął je gdzieś na bok. To było błędne koło, ale Cary sta­rał się je igno­ro­wać. Shi­loh czę­sto się zasta­na­wiała, czy jego dom też tak wygląda. Ni­gdy nie weszła do środka.

Cary zawsze pro­wa­dził, Mikey sie­dział koło okna po stro­nie pasa­żera, a Shi­loh pomię­dzy nimi dwoma. Bar­dziej opie­rała się o Cary’ego, bo dziw­nie by się czuła, opie­ra­jąc się o Mikeya, a poza tym on nie miałby nic prze­ciwko temu.

Ale Cary miał. Shi­loh zacze­piała go pod­czas jazdy. W jego spodniach z demo­bilu szew po zewnętrz­nej stro­nie uda był nad­pruty, więc Shi­loh dźgała go tam pal­cem, a Cary usi­ło­wał odsu­nąć nogę.

– Nie drzyj mi spodni.

– Już są podarte.

Jechali zoba­czyć film Deli­ca­tes­sen. W Omaha było tylko jedno stu­dyjne kino, a oni oglą­dali nie­mal wszystko, co tam pusz­czano. Mikey inte­re­so­wał się sztuką, Shi­loh tak jakby też… cho­ciaż więk­szość fil­mów, które widzieli, nie miała za grosz sensu i wyda­wała się tro­chę żenu­jąca. (Euro­pej­czycy palili na bal­ko­nach albo upra­wiali seks w brud­nych kuch­niach). Ale te filmy były pogma­twane w spo­sób, dzięki któ­remu Shi­loh czuła się inte­li­gentna, a przy­naj­mniej na tyle bystra, żeby je obej­rzeć, i do tego na cza­sie. Z ich trójki to Cary naj­czę­ściej po wyj­ściu z kina mówił: „Co za dno”, ale i tak im towa­rzy­szył, pro­wa­dził auto i pła­cił za Shi­loh, kiedy nie było jej stać na bilet. (Pra­co­wał w week­endy w skle­pie).

W kinie Cary zawsze zaj­mo­wał miej­sce w środku, bo musiał sie­dzieć obok Mikeya, żeby się nawza­jem roz­śmie­szali, a Shi­loh musiała sie­dzieć obok Cary’ego, bo tak.

Kiedy Deli­ca­tes­sen się skoń­czyło, Cary powie­dział:

– Wolał­bym mniej kani­ba­li­zmu.

– Albo wolał­byś wię­cej kani­ba­li­zmu – odparł Mikey. – Nie da się stwier­dzić na sto pro­cent.

– No tak, pew­nie – zgo­dził się Cary. – Tak czy ina­czej, to była nie­przy­jemna ilość kani­ba­li­zmu.

– Myślę, że kani­ba­lizm to meta­fora – oznaj­miła Shi­loh.

– Czego? – spy­tał Cary.

– Nie wiem. Mówię tylko, że to pew­nie była meta­fora.

– Głodny jestem – oznaj­mił Mikey, a Shi­loh się roze­śmiała. – Gdzie możemy iść i zjeść ludzinę? Mam tylko trzy dolary.

Shi­loh miała dolara, a Cary osiem, ale musiał zosta­wić pięć na ben­zynę.

Pod­je­chali do Taco Bell.

Każde z nich wzięło bur­rito z fasolą, do tego zamó­wili wspólne nachos supreme. Shi­loh i Mikey zje­dli więk­szość chip­sów, bo Cary pro­wa­dził. Shi­loh usi­ło­wała go kar­mić, ale tylko zmarsz­czył brwi i ode­pchnął jej rękę.

Cary miał kości­ste dło­nie, spuch­nięte kostki i sękate prze­guby, a do tego szorst­kie łok­cie. Wyglą­dał tak, jakby nie dosta­wał zale­ca­nej dzien­nej dawki cze­goś tam. Miał bladą skórę i za dużo pie­przy­ków, takich ciem­nych, nawet na twa­rzy. Był dość wysoki i wystar­cza­jąco silny, żeby sobie pora­dzić w razie potrzeby, ale robił wra­że­nie, jakby cze­goś w nim bra­ko­wało, na przy­kład jakby urósł kosz­tem jakiejś innej waż­nej funk­cji życio­wej. Shi­loh nie zdzi­wi­łaby się, gdyby się oka­zało, że ma tylko jedną nerkę albo trawi wła­sne wnętrz­no­ści. Nie powi­nien pro­te­sto­wać, kiedy go kar­miła.

Cary zawsze naj­pierw odwo­ził Mikeya, a potem Shi­loh. Miesz­kała tylko kilka ulic od niego, naprze­ciwko Mil­ler Park, jed­nego z wiel­kich sta­rych par­ków, które sta­no­wiły część pier­wot­nego planu zabu­dowy mia­sta. Był tam plac zabaw, basen i pole gol­fowe (kto w North Omaha gry­wał w golfa?). W parku doszło do kilku strze­la­nin mię­dzy gan­gami i do kilku zwy­kłych strze­la­nin. Prze­jazd przez niego nocą był zabro­niony. Shi­loh zawsze usi­ło­wała namó­wić Cary’ego, żeby to zro­bił, ale kon­se­kwent­nie odma­wiał.

Cza­sem tro­chę krą­żyli po mie­ście, zanim odwiózł ją do domu. Teraz cho­dzili do ostat­niej klasy liceum i wła­ści­wie mogli robić, co chcieli. Żadne z nich nie miało takich rodzi­ców, któ­rzy by ich pil­no­wali.

Cary miesz­kał ze swoją mamą (tak naprawdę bab­cią, długa histo­ria) i jej czwar­tym mężem, któ­rego nawet nie nazy­wał ojczy­mem. Shi­loh miała tylko mamę, tata od zawsze był nie­obecny, do tego stop­nia, że ni­gdy nawet nie widziała jego zdję­cia. Mama spo­ty­kała się z face­tami, któ­rzy przy­cho­dzili i odcho­dzili. Shi­loh zawsze czuła ulgę, kiedy odcho­dzili.

Dziś po odwie­zie­niu Mikeya Cary poje­chał pro­sto do Shi­loh, ale zapar­ko­wał na pod­jeź­dzie tyłem, żeby mogli popa­trzeć na park. To ozna­czało, że nie spie­szył się do domu.

Shi­loh mniej wku­rzała Cary’ego, kiedy zosta­wali tylko we dwoje. Draż­niła się z nim tak samo, może nawet bar­dziej, ale Cary się nie wku­rzał. Dawał jej maj­stro­wać przy radiu i szar­pać się za kie­sze­nie. Cza­sem bawiła się jego wło­sami.

W gim­na­zjum zawsze miał za dłu­gie włosy, pro­ste i pozle­piane w strąki. Teraz sam pła­cił za strzy­że­nie, a jego włosy pach­niały jabł­kami. Pozwa­lał Shi­loh je czo­chrać, ale kiedy go za nie cią­gnęła, odpy­chał jej rękę.

Cza­sem Shi­loh miała wra­że­nie, że roz­cza­ro­wuje Cary’ego. Wła­ści­wie to była pewna, że zazwy­czaj tylko uda­wał iry­ta­cję jej zacho­wa­niem, ale zda­rzały się chwile, w któ­rych chyba naprawdę go iry­to­wała.

– Zjesz mnie – zaha­czyła palec o pętelkę przy kie­szeni woj­sko­wych spodni Cary’ego – jeśli kie­dyś utkniemy w górach, a ja umrę pierw­sza?

– Daruję sobie – odparł Cary.

– Daru­jesz sobie zje­dze­nie mnie? Czy daru­jesz sobie odpo­wiedź na pyta­nie?

– Jedno i dru­gie.

– Ja bym cię pew­nie zja­dła – oznaj­miła. – Czę­ściowo po to, żeby prze­żyć, a czę­ściowo, żeby zatrzy­mać cię przy sobie na czas, który mi pozo­sta­nie.

Cary zmarsz­czył brwi.

– No weź. – Szturch­nęła go. – Co byś zro­bił?

– Nie żyjesz?

– Tak, ale jestem świeża. Na wpół zamro­żona.

– Nie, nie zjadł­bym cię. Po co miał­bym żyć?

– Następ­nego dnia mógłby przy­le­cieć po cie­bie samo­lot.

– Daruję sobie – powtó­rzył.

Shi­loh dziab­nęła go w udo.

– Czyli świat zapo­mni o nas obojgu.

Cary chwy­cił ją za prze­gub i przy­trzy­mał go przez sekundę z dala od swo­jej nogi.

Pięć

Przedtem

Tak to wyglą­dało:

Cary i Shi­loh razem przy­jeż­dżali do szkoły.

Kiedy już się tam zna­leźli, stali z tą samą grupką chło­pa­ków przy jed­nej z sza­fek, chyba że Shi­loh aku­rat wku­rzyła się na któ­re­goś z nich. Wtedy trzy­mała się razem z dziew­czy­nami z kółka dzien­ni­kar­skiego albo szła do ich salki i tam pra­co­wała – była naczelną szkol­nej gazetki. Cza­sem stała na scho­dach do szkoły z grupką drugo- i trze­cio­kla­si­stów, bo wpadł jej w oko jeden z nich, nie­jaki Kurt. Miesz­kał w ele­ganc­kiej dziel­nicy i był dobry z matmy.

Nie­kiedy Shi­loh cho­dziła na poranne spo­tka­nia kółka teatral­nego (z Carym). Albo na poranne spo­tka­nia kółka nauko­wego (też z Carym). Przy innych oka­zjach musiała zja­wiać się w szkole wcze­śniej, za karę, bo nie odro­biła lek­cji.

Po roz­po­czę­ciu lek­cji naj­pierw szła na zaję­cia z dzien­ni­kar­stwa, a Cary na zaję­cia dla kade­tów. Póź­niej przy­cho­dził razem z Mikeyem do salki kółka dzien­ni­kar­skiego, która słu­żyła też za kącik nauki wła­snej. Potem we trójkę zaba­wiali się w ciemni (oczy­wi­ście pla­to­nicz­nie) albo w pra­cowni kom­pu­te­ro­wej. Albo, jeśli goniły ich ter­miny, pra­co­wali.

Jesz­cze póź­niej była taka czy śmaka lek­cja, a następ­nie lunch z Carym, Mikeyem i grupką ludzi z kółka dzien­ni­kar­skiego. Shi­loh jadła za darmo, ale dzie­liła się lun­chem z dziew­czyną o imie­niu Lisa, która w zamian za to codzien­nie kupo­wała im lody w rożku na deser.

Potem znowu były lek­cje. Fran­cu­ski, lite­ra­tura z Carym, praca nad księgą pamiąt­kową.

I zawsze coś po szkole – próby teatralne, mate­riały do gazetki. Mikey zało­żył sek­cję Amne­sty Inter­na­tio­nal i wszy­scy do niej wstą­pili. Pisali listy do pre­zy­denta Chile, żąda­jąc uwol­nie­nia więź­niów poli­tycz­nych. Cary cza­sem miał po szkole bzdety dla kade­tów, więc Shi­loh szu­kała sobie innych zajęć. Poma­gała nauczy­cie­lowi pla­styki odno­wić szkolną maskotkę, cho­ciaż nie inte­re­so­wała się sztuką i nie czuła ducha szkoły. Kurt, chło­pak z trze­ciej klasy, który się jej podo­bał, nale­żał do dru­żyny siat­kówki, więc zda­rzało się jej wpa­dać na tre­ningi.

Jeśli nie miała nic do zro­bie­nia po szkole, krę­ciła się przy masz­cie fla­go­wym i cze­kała na Cary’ego.

Gdyby chciała, mogłaby iść do domu sama. Ale ni­gdy nie chciała.

Sześć

Przedtem

Mama Cary’ego potrze­bo­wała swo­jego auta, więc Shi­loh i Cary wra­cali ze szkoły do domu na pie­chotę. Droga zaj­mo­wała czter­dzie­ści pięć minut i musieli przejść przez kiep­skie oko­lice, gdzie nikt ich nie znał. (North Omaha skła­dała się z samych kiep­skich oko­lic, ale we wła­snej czło­wiek czuł się ina­czej).

Cary miał na sobie mun­dur kadeta, co tylko pogar­szało sprawę.

Shi­loh nie­na­wi­dziła tego mun­duru. Nie­na­wi­dziła tego, co sym­bo­li­zo­wał – na przy­kład wojny i zabi­ja­nie dzieci, i nasu­wał oczy­wi­ste sko­ja­rze­nia z Hitler­ju­gend – a także tego, że był paskudny. Pudeł­ko­wata mary­narka i spodnie z zie­lo­nej mie­szanki polie­stro­wej, jasno­zie­lona koszula, czarny kra­wat z polie­stru.

Spodnie na nikogo nie paso­wały, zwłasz­cza nie na dziew­czyny. Były zbyt sze­ro­kie na dole, a te Cary’ego dodat­kowo za krót­kie, bo dostał mun­dur jakiś czas temu, a jesz­cze nie prze­stał rosnąć.

Kadeci musieli nosić mun­dury w każdy ponie­dzia­łek, nawet pod­czas upa­łów, więc zawsze tro­chę śmier­działy. W aucie z Carym w ponie­dział­kowe ranki Shi­loh czuła zapach jego mun­duru – stę­chli­znę i stary pot. W końcu nikt nie odda­wał kadec­kich mary­na­rek do pralni che­micz­nej. Cary nosił furę bare­tek i medali na piersi, a Shi­loh tak się brzy­dziła insty­tu­cją kade­tów, że ni­gdy ich nawet nie doty­kała.

Nie­na­wi­dziła tego, że Cary był kade­tem. Nie­na­wi­dziła. Zazwy­czaj sta­rała się o tym nie myśleć, ale w tej chwili nie mogła prze­stać, bo nie byli w swo­jej oko­licy, a on miał na sobie ten głupi mun­dur. Za krót­kie spodnie, koszulę z krót­kimi ręka­wami, która przy­cią­gała uwagę do jego wyglą­da­ją­cych na posi­nia­czone łokci. Cary szedł z mary­narką zarzu­coną na ramię. Ktoś już zdą­żył wychy­lić się z auta i wrza­snąć: „Jak tam, sze­re­gowy Beetle Bailey?”1. To była zapewne naj­mil­sza nie­przy­jem­ność, jaka mogłaby ich tu spo­tkać, ale i tak upo­ka­rza­jąca. Shi­loh przy­po­mniała sobie, jak kie­dyś w gim­na­zjum szła z Carym do domu, a jakiś czło­wiek wychy­lił się z mija­ją­cego ich auta i wrza­snął: „Twoja dziew­czyna ma grubą dupę!”. Oboje byli tak zakło­po­tani, że przez resztę drogi w ogóle ze sobą nie roz­ma­wiali. Shi­loh led­wie mogła spoj­rzeć na Cary’ego, a kiedy już popa­trzyła, widziała, że był rów­nie zaże­no­wany jak ona.

– Nie wiem, dla­czego musisz to nosić przez cały dzień – powie­działa teraz, jakieś dzie­sięć minut po „Beetle’u Baileyu” i co naj­mniej pięt­na­ście przed koń­cem spa­ceru.

Wresz­cie dotarli na zna­jome tery­to­rium, minęli lom­bard, mono­po­lowy i fry­zjera, gdzie wszy­scy biali starcy doma­gali się zbyt krót­kich fry­zur. (Nie­mal nikt na świe­cie nie robił niczego tak jak powi­nien. Wszy­scy mieli za dłu­gie albo za krót­kie włosy. Wszy­scy byli zbyt gło­śni albo zbyt cisi. Nic nie miało odpo­wied­niego koloru. Muzyka była żenu­jąca, filmy nie­zro­zu­miałe. Shi­loh tego nie­na­wi­dziła. Wszyst­kiego nie­na­wi­dziła).

– To obo­wią­zek.

– Mógł­byś się prze­brać po zaję­ciach dla kade­tów.

– Mamy obo­wią­zek cho­dzić w mun­du­rze przez cały dzień.

– Ja bym się prze­brała – oznaj­miła – Gdy­bym to była ja.

– Dosta­ła­byś ujemny punkt.

– Boże ucho­waj.

Cary nie odpo­wie­dział, pew­nie uznał, że nie ma po co. Shi­loh miała ochotę go ude­rzyć albo pod­sta­wić mu nogę. Albo zepchnąć go z chod­nika.

– Nie rozu­miem, dla­czego tego chcesz – powie­działa. – Chcesz na całe życie.

Po skoń­cze­niu liceum Cary zamie­rzał wstą­pić do mary­narki wojen­nej, już go przy­jęli. Miał stu­dio­wać za darmo w col­lege’u, ale Shi­loh nie znała szcze­gó­łów, bo go nie wypy­ty­wała. Bo była wście­kła, że to się dzieje.

– Tylko przez sześć lat – odparł Cary.

– Sześć lat słu­cha­nia roz­ka­zów i… – Usi­ło­wała zna­leźć odpo­wied­nie słowa, żeby opi­sać to, co było w tym naj­gor­sze. – I bycia narzę­dziem.

– Nie ma nic złego w byciu narzę­dziem. Narzę­dzia są nie­zbędne.

– Narzę­dziem zde­ge­ne­ro­wa­nego rządu.

Nie odpo­wie­dział, więc mówiła dalej:

– Prze­cież wiesz, że woj­sko popeł­niało potworne zbrod­nie. Potworne. I na­dal chcesz być tego czę­ścią.

– Nie zamie­rzam popeł­niać potwor­nych zbrodni – zapew­nił ją Cary bez­na­mięt­nie.

Shi­loh ni­gdy nie mówiła niczego bez­na­mięt­nie.

– Nie będziesz miał wyboru, nikt się z tobą nie skon­sul­tuje w tej kwe­stii. To nie tak, że dosta­jesz do wyboru jedną ścieżkę z potwor­no­ściami i drugą bez. Myślisz, że żoł­nie­rze w My Lai2 mieli cokol­wiek do powie­dze­nia?

– Nic nie wiesz o My Lai – odparł Cary.

Cary wie­dział o tym wszystko. Czy­tał książki o woj­sko­wo­ści i oglą­dał filmy wojenne. Nauczy­ciel, który zaj­mo­wał się spra­wami kade­tów, słu­żył w Wiet­na­mie i opo­wia­dał im praw­dziwe histo­rie z bitew.

To było nie­źle popie­przone, że kadeci mieli w szkole dwóch swo­ich nauczy­cieli, któ­rzy przez cały czas cho­dzili w mun­du­rach, jakby dowo­dzili wła­snym oddzia­łem, i to w liceum! Po co w publicz­nych szko­łach utwo­rzono jed­nostki woj­skowe, przyj­mu­jące uczniów już od siód­mej klasy? Dwu­na­sto­latki w mun­du­rach ćwi­czyły z bro­nią! Szo­ku­jące, jeśli się nad tym zasta­no­wić. Nie­do­brze się robiło. Shi­loh uznała, że powinna napi­sać o tym arty­kuł do szkol­nej gazetki.

Cary zapi­sał się do kade­tów w siód­mej kla­sie. Był jed­nym z naj­wyż­szych rangą lice­ali­stów w całym mie­ście i dostał repre­zen­ta­cyjną sza­blę.

– Po pro­stu nie rozu­miem, dla­czego chcesz oddać komuś kon­trolę nad swoim życiem – powie­działa Shi­loh. – Dla­czego pozwo­lisz się wyko­rzy­stać.

– Ktoś musi to robić.

– Co robić?

– Słu­żyć.

Słu­żyć. O rany. Nie­na­wi­dziła tego słowa i tego spo­sobu myśle­nia. Dla­czego Cary miałby komuś słu­żyć, dla­czego w ogóle chciał?

– Po pierw­sze, mam wąt­pli­wo­ści co do tego, że ktoś musi to robić. A po dru­gie, to nie musisz być ty.

– Twoim zda­niem nie potrze­bu­jemy sta­łej armii?

Shi­loh nie znała róż­nicy pomię­dzy stałą i zmienną armią, ale ow­szem, uwa­żała, że świat byłby o wiele szczę­śliw­szy bez ame­ry­kań­skiego woj­ska.

– Moim zda­niem nie musimy łado­wać tyle pie­nię­dzy i krwi, żeby prze­mocą zdo­mi­no­wać świat.

– Okej, Joh­nie Len­no­nie.

– Nie jestem Joh­nem Len­no­nem.

– A przez cały czas powta­rzasz „daj­cie szansę poko­jowi”.

– Nie jestem Joh­nem Len­no­nem. John Len­non bił żonę.

– Śred­nio poko­jowo z jego strony…

– Mówię tylko, że mamy woj­sko, by móc zabi­jać tych, któ­rzy się z nami nie zga­dzają – oznaj­miła Shi­loh. – I nie rozu­miem, dla­czego chcesz zostać czę­ścią cze­goś takiego. Mogłoby się zda­rzyć, że zabi­jał­byś ludzi, Cary. Będziesz pra­co­wał na łodzi pod­wod­nej z bro­nią jądrową. Broń jądrowa to potwor­ność.

– Cho­dzi o to, żeby ni­gdy jej nie użyć.

– Czyli wyda­jemy pier­dy­liony dola­rów na poci­ski w nadziei, że nie będziemy musieli ich użyć?

– Tak.

– To sza­leń­stwo.

– Nie wiesz, o czym mówisz.

– Wiem, że nie chcę, żebyś zabi­jał ludzi!

Cary się zatrzy­mał, co zanie­po­ko­iło Shi­loh, bo wła­śnie mieli przejść przez Trzy­dzie­stą Ulicę, a tam nie było przej­ścia dla pie­szych, więc musieli się sku­pić i prze­biec na drugą stronę.

– Nie wola­ła­byś, żebym to był ja? – spy­tał, marsz­cząc brwi nad żół­to­brą­zo­wymi oczami. – Kiedy myślisz o tych okrę­tach pod­wod­nych i bom­bow­cach, i kara­bi­nach maszy­no­wych… Nie wola­ła­byś wie­dzieć, że jest tam ktoś taki jak ja, ktoś, komu możesz zaufać?

– Nie. Nie chcę, żebyś się do nich zbli­żał! – Na samą myśl o tym czuła, że bra­kuje jej tchu. – Jeśli woj­sko musi ist­nieć, jeśli jeste­śmy na nie ska­zani, niech znisz­czy duszę komuś innemu.

– Naprawdę uwa­żasz, że znisz­czy mi duszę?

– Naprawdę uwa­żasz, że zabi­ja­nie małych dzieci nie znisz­czy ci duszy?!

– Nie będę zabi­jał małych dzieci!

– Nie ma bomb omi­ja­ją­cych małe dzieci! Bomby nie dys­kry­mi­nują!

Stali przy skle­pie 7-Ele­ven na Trzy­dzie­stej Ulicy. Cary miał na sobie swój mun­dur sze­re­gowca Baileya i niósł dwu­dzie­sto­ki­lowy ple­cak. Shi­loh była ubrana w vin­tage’ową sukienkę, coś, co nosiły panie domu o buj­nych kształ­tach w 1952 roku, i w raj­tuzy pod spodem. Wrzesz­czała, na co Cary nie­mal jej odwrza­ski­wał.

– Po pro­stu nie rozu­miem, kto twoim zda­niem powi­nien strzec tego kraju! Czyj to obo­wią­zek?!

– Nie twój!

– Skoro nie mój, to czyj?!

– Szcze­rze mówiąc, mam to gdzieś!

Cary pokrę­cił głową, po czym wszedł na pełną aut ulicę.

– Cary! – krzyk­nęła Shi­loh.

Jezd­nia była czte­ro­pa­smowa, Cary poko­ny­wał jeden pas po dru­gim. Ludzie na niego trą­bili, a on ich igno­ro­wał. Kiedy dotarł na drugą stronę, szedł dalej.

Shi­loh cze­kała w nie­skoń­czo­ność, aż na dro­dze zrobi się luź­niej, ale kiedy w końcu prze­szła, Cary’ego już dawno nie było.

Siedem

– Czyli jest pan kolegą Mikeya z armii? – Wujek Mikeya był bar­dzo roz­mowny.

– Z mary­narki. – Cary z kolei był bar­dzo uprzejmy.

– Co takiego? – spy­tała cio­cia Mikeya. – Tak gło­śno grają, że nie sły­szę wła­snych myśli.

– A ja nie sły­szę wła­snego mla­ska­nia – powie­dział wujek.

– Z mary­narki! – krzyk­nął Cary.

– Dzię­ku­jemy za służbę!

– Dzię­kuję! – Cary zer­k­nął na Shi­loh.

Wyda­wał się skrę­po­wany.

– Czy tak jest zawsze? – spy­tała, prze­krzy­ku­jąc muzykę, kiedy kro­iła kur­czaka. – Obcy ludzie cho­dzą za tobą i dzię­kują ci za służbę?

– Zwy­czaj­nie zazdro­ścisz, bo tobie nikt nie dzię­kuje za służbę.

– Mama mi podzię­ko­wała, wczo­raj.

Cary par­sk­nął śmie­chem, po czym się roz­ka­słał. Shi­loh dotknęła jego ramie­nia.

– Krztu­sisz się?

Pokrę­cił głową i prze­łknął ślinę.

– To tylko sałata.

– Czyli się krztu­sisz?

Znowu pokrę­cił głową i się­gnął po wodę.

Shi­loh przy­glą­dała mu się nieco zbyt uważ­nie. Cie­szyło ją, że sie­dzą przy sto­liku w kącie sali, gdzie nikt nie zauważy, jak sze­roko otwie­rała oczy, sku­pia­jąc się na Carym.

Z bli­ska na­dal wyglą­dał na mniej zuży­tego od reszty gości. Może to ze względu na mor­skie powie­trze, a może na brak dzieci.

Oboje sie­dzieli nieco bokiem na krze­słach, naprze­ciwko sie­bie. Cary był tęż­szy, niż go sobie wyobra­żała. To zna­czy nie był tęgi, ale prze­stał być żyla­sty. Jego policzki i spi­cza­sty pod­bró­dek wyda­wały się bar­dziej mięk­kie niż daw­niej.

Shi­loh odno­siła wra­że­nie, że bada jego twarz i ciało w poszu­ki­wa­niu zmian, jakby jej oczy były dłońmi. A może nie szu­kała zmian; może pró­bo­wała zna­leźć dowody na to, że wciąż był taki sam, że wciąż zdoła go roz­po­znać. Że na­dal był Carym.

Bawiła się ser­wetką, a Cary wyglą­dał tak, jakby się zasta­na­wiał, co powie­dzieć. Shi­loh posta­no­wiła go uprze­dzić, żeby nie zro­biło się nie­zręcz­nie.

– Jak pozna­li­ście Micha­ela? – zawo­łała cio­cia z dru­giej strony stołu.

Cary odwró­cił się do niej.

– Cho­dzi­li­śmy razem do liceum.

– Do North? – spy­tał wujek.

– Zga­dza się. – Cary popa­trzył na talerz i wziął wide­lec do ręki.

– Mike stu­dio­wał sztukę – poin­for­mo­wał ich wujek.

Cary ski­nął głową i zaczął jeść kur­czaka. Shi­loh zajęła się swoim tale­rzem.

– Widzie­li­ście jego dzieła?

– Tak – potwier­dził Cary. – Są dobre.

Widzieli sztukę Mikeya. Widzieli jej początki i roz­wój przez lata. Jego dzieła były bar­dzo abs­trak­cyjne, a Shi­loh nie wie­działa, czy się jej podo­bają – nie wie­działa, czy je rozu­mie. Wła­ści­wie to nie wie­działa nawet, czy jest w nich cokol­wiek do rozu­mienia. Cza­sem jed­nak na ich widok czuła się nie­mal roz­pacz­li­wie smutna, więc pew­nie były tak dobre, jak twier­dzili ludzie w Nowym Jorku, Tokio i w Pho­enix w Ari­zo­nie.

Pierw­sza żona Mikeya pocho­dziła z tam­tego świata, świata sztuki, teraz jed­nak oże­nił się z dziew­czyną z North Omaha i urzą­dził wesele w sali ban­kie­to­wej mło­dzie­żo­wego klubu zapa­śni­czego. Shi­loh odno­siła wra­że­nie, że to kolejny nie do końca zro­zu­miany przez nią pro­jekt Mikeya.

– Od jak dawna jeste­ście mał­żeń­stwem? – spy­tała cio­cia.

– Och – odparł Cary. – My…

– Nie jeste­śmy mał­żeń­stwem – oznaj­miła Shi­loh. – Tylko sta­rymi przy­ja­ciółmi.

– A pań­stwo od jak dawna są mał­żeń­stwem? – spy­tał grzecz­nie Cary.

– Nie jeste­śmy mał­żeń­stwem! – wykrzyk­nęła cio­cia z obu­rze­niem. – To mój brat!

– Och, prze­pra­szam, nie powi­nie­nem…

– Prze­cież nie nosimy obrą­czek! – dodała cio­cia.

Była zakło­po­tana, podob­nie jak Cary.

– My też nie – zauwa­żyła Shi­loh, wie­dząc, że tylko Cary ją usły­szy, i trą­ciła go łok­ciem. – Jed­nak powi­nie­neś prze­nieść się do głów­nego stołu. Wszy­scy tam piją szam­pana.

– Pod warun­kiem, że pój­dziesz ze mną. Dosta­wimy krze­sło.

Shi­loh pokrę­ciła głową.

– No to kiedy przy­le­cia­łeś do Omaha?

– Dopiero dzi­siaj. Prze­ga­pi­łem wczo­raj­szą próbną kola­cję.

– Jak tam ślub?

– Dobrze – odparł. – Stan­dar­dowo. Przejdź przez kościół, wypro­stuj się, nie usztyw­niaj kolan.

Shi­loh uśmiech­nęła się do niego.

– Cho­dziło mi o to, jak wyglą­dał ślub, tak ogól­nie. Nie dla cie­bie oso­bi­ście.

– Och. – Też się uśmiech­nął. – Też dobrze. Stan­dar­dowo. Kato­licko.

– Mikey się dener­wo­wał?

Cary wyda­wał się zamy­ślony.

– Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek widzia­łem, żeby Mikey się dener­wo­wał.

– Ja też nie. Hej? – Wychy­liła się do niego. – Pamię­tasz Janine z liceum?

– Tak. Mikey cho­dził z nią w ostat­niej kla­sie.

Shi­loh pac­nęła go w ramię.

– Nie wie­dzia­łam, że Mikey z kimś cho­dził w ostat­niej kla­sie!

Cary wzru­szył ramio­nami.

– Bo o tym nie mówili. Miała reli­gij­nych rodzi­ców.

Shi­loh i tak była zaszo­ko­wana.

– Nie wie­rzę, że ni­gdy mi nie powie­dział, byli­śmy naj­lep­szymi kum­plami!

– Myśla­łem, że ja byłem jego naj­lep­szym kum­plem… – Cary zacho­wy­wał się jak dupek.

– Cho­dziło mi o naszą trójkę.

Prze­żuł kur­czaka i wzru­szył ramio­nami, na­dal się z nią draż­niąc.

– Ni­gdy nie mówi­li­ście mi o swo­ich dziew­czy­nach – stwier­dziła Shi­loh.

No i jed­nak zro­biło się nie­zręcz­nie.

Cary też miał w sekre­cie dziew­czynę. A przy­naj­mniej miał dziew­czynę, o któ­rej ni­gdy nie powie­dział Shi­loh.

Pew­nego dnia, gdy pra­co­wała nad roz­dzia­łem księgi pamiąt­ko­wej poświę­co­nym kade­tom, prze­glą­dała zdję­cia z balu woj­sko­wych i zoba­czyła Cary’ego prę­żą­cego się dum­nie w galo­wym mun­du­rze, a obok pulchną dziew­czynę w błysz­czą­cej sukni. Oka­zało się, że dziew­czyna mieszka w ich dziel­nicy, cho­dzi do szkoły para­fial­nej i ma na imię Angie.

Shi­loh do dziś nie wie­działa, kiedy Cary zaczął spo­ty­kać się z Angie, wie­działa tylko, że zerwali jakoś przed zakoń­cze­niem szkoły.

Wtedy wybuch­nęła pła­czem na widok zdję­cia, a wła­ści­wie zdjęć, bo było ich z tuzin.

Nie cho­dziło o to, że Cary cho­dził z dziew­czyną. (Miał do tego pełne prawo). Cho­dziło o to, że jej nie powie­dział, że nikt jej nie powie­dział. Mikey oczy­wi­ście był wta­jem­ni­czony, to on robił zdję­cia.

Kiedy Shi­loh prze­stała pła­kać, zna­la­zła naj­lep­sze uję­cie, na któ­rym dziew­czyna Cary’ego wyglą­dała naj­ład­niej, i zro­biła z odbitki naj­więk­szą foto­gra­fię na stro­nie księgi. Cary był dowódcą kade­tów w ich szkole, dostał na tam­tym balu jakąś nagrodę, więc nale­żało go wyróż­nić.

W liceum Shi­loh z nikim nie cho­dziła, ale gdyby tak było, nie ukry­wa­łaby tego przed Carym i Mikeyem.

Cary odkaszl­nął.

– Co robisz w teatrze? – zapy­tał.

– Pro­wa­dzę dział edu­ka­cji – odparła Shi­loh, na­dal myśląc o Janine i Angie. – Orga­ni­zu­jemy zaję­cia z aktor­stwa, dra­ma­to­pi­sar­stwa…

– A grasz?

– Skąd – odparła, jakby to było głu­pie pyta­nie, a ona nie miała magi­sterki ze szkoły teatral­nej. – To zna­czy cza­sem, jeśli zaj­dzie koniecz­ność. Mamy dużą scenę i pro­fe­sjo­nal­nych akto­rów.

Cary nieco zbyt szybko kiwał głową, jakby przy­swa­jał dwa razy wię­cej infor­ma­cji, niż prze­ka­zy­wała mu Shi­loh.

– Nawet rzadko uczę – dodała. – Przez papie­ro­lo­gię głów­nie tkwię za biur­kiem.

To nie do końca była prawda, ale Shi­loh chciała jasno i wyraź­nie zako­mu­ni­ko­wać Cary’emu, że ani tro­chę nie przy­po­mina osoby z jego ocze­ki­wań.

Jeśli szu­kał w niej podo­bieństw i róż­nic, musiał wie­dzieć, że jest zupeł­nie inna. Że jej osta­teczna forma nie ma nic wspól­nego ze sta­dium lar­wal­nym i że nie wyro­sła na motyla.

– Miesz­kasz na zacho­dzie mia­sta? – zapy­tał.

– Daw­niej miesz­ka­łam. – Na przed­mie­ściach, któ­rych kie­dyś nie­na­wi­dzili. – Teraz miesz­kam tutaj, to zna­czy w naszej dziel­nicy. Wła­ści­wie to z mamą.

Sta­rała się nie skrzy­wić, kiedy to mówiła.

Cary wyda­wał się szcze­rze zasko­czony. Shi­loh zro­biła, co w jej mocy, żeby nie zwie­sić głowy.

– W tym samym sta­rym domu – dodała.

– Obok parku? – Był zdzi­wiony.

– Obok parku.

Kiedy Shi­loh i Ryan się roz­wie­dli, nie mogli sobie pozwo­lić na zatrzy­ma­nie domu po zachod­niej stro­nie mia­sta – Ryan pro­wa­dził zaję­cia teatralne i uczył aktor­stwa w liceum – a po podziale majątku war­tość każ­dej z czę­ści oka­zała się mikro­sko­pijna.

Mama Shi­loh od dawna chciała mniej pra­co­wać, ale z tru­dem uda­wało się jej spła­cać kre­dyt hipo­teczny. Połą­cze­nie docho­dów jej i Shi­loh wyda­wało się sen­sowne.

Dla­tego dzieci Shi­loh miesz­kały w tej samej rude­rze, w któ­rej dora­stała. Pró­bo­wała zro­bić coś, żeby dom nie wyda­wał się aż tak zapusz­czony. (Kolejny kre­dyt hipo­teczny. Prze­pro­wa­dziły grun­towny remont kuchni i dodały łazienkę do pokoju mamy. Wymie­niły część elek­tryki). To jed­nak był ten sam budy­nek w tej samej oko­licy, a Shi­loh była taka sama pod wszyst­kimi wzglę­dami, pod któ­rymi miała się zmie­nić. (I odwrot­nie. Odwrot­nie odwrot­nie). Poza nią samą, zapewne jedy­nie Cary mógł w pełni doce­nić, jakim strasz­li­wym roz­cza­ro­wa­niem się oka­zała.

Bo to wła­śnie Cary prze­sia­dy­wał z nią pod tym domem i pla­no­wali wza­jem­nie wyklu­cza­jące się spo­soby na to, żeby się stąd wydo­stać.

„Popatrz na mnie”, pomy­ślała Shi­loh teraz. „Naprawdę na mnie popatrz. Od mie­sięcy myśla­łam o spo­tka­niu z tobą. A teraz na mnie popatrz, zobacz mnie. Miejmy to z głowy”.

– Czyli jesteś… – ode­zwał się Cary, marsz­cząc brwi. – To zna­czy, sły­sza­łem, że, hm…

– No cze­eeeeeeść – powie­dział ktoś do mikro­fonu na par­kie­cie. To był Bobby, młod­szy brat Mikeya. – Cooooota­aaaaam.

Trzy­mał drinka w jed­nej dłoni, drugą opie­rał się o sto­jak z mikro­fo­nem. Sto­jak się prze­chy­lił.

– Cooooooooota­aaaaaaaaaaaaam – powtó­rzył Bobby, bar­dziej prze­cią­ga­jąc samo­gło­ski. Kilka osób wydało gło­śne okrzyki. – Mam mówić o moim mega­kum­plu, moim boha­te­rze… – Sto­jak wychy­lił się w drugą stronę.

Mikey wstał zza głów­nego stołu i patrzył na Cary’ego, który też już pod­niósł się z miej­sca i ruszył na par­kiet. Bobby sze­roko roz­ło­żył ramiona.

– Carrr­ry­yyy. Cooota­aaaam. Tęsk­ni­łem, stary.

Cary objął go w pasie i pod­trzy­mał, mówiąc coś do niego, zbyt cicho, żeby kto­kol­wiek inny to usły­szał.

– Raaaacja – odparł Bobby. Miał zamknięte oczy. – Raaaacja. Mamy mówić o Mikeyu.

Cary ostroż­nie zabrał mu mikro­fon.

– Jeste­śmy tu… – zaczął. – Hm, obaj… wszy­scy… by cie­szyć się rado­ścią Mike’a i Janine, gdy wstę­pują w zwią­zek… Zamie­rza­łem powie­dzieć „na nowej dro­dze życia”, ale… – Odwró­cił się do głów­nego stołu, spoj­rzał na Mikeya i jego dłoń na ramie­niu Janine, po czym się uśmiech­nął. – Myślę jed­nak, że ich miłość naro­dziła się już dawno temu. Wobec tego powiem, że jeste­śmy tu, żeby uczcić ich zwią­zek i zło­żone dzi­siaj przy­sięgi.

Shi­loh lekko się skrzy­wiła. Oczy­wi­ście Cary musiał pod­kre­ślić, że trzeba uczcić świę­tość tego wszyst­kiego. Uwiel­biał ślu­bo­wa­nia.

– Janine – mówił dalej dono­śnym, poważ­nym gło­sem. – Znam Mikeya od dwu­na­stego roku życia, i zawsze był czło­wie­kiem, który obda­rza innych swoją pogodą ducha.

– Masz rację, Cary – wtrą­cił Bobby.

– Myślę, że wszy­scy chcie­li­śmy prze­by­wać z Mikeyem, bo nosi w sobie słońce – pod­kre­ślił Cary.

Goście potwier­dzili to pomru­kami.

– Ale to ty jesteś jasnym punk­tem na nie­bie Mike’a. To ty obda­rzasz go swoją pogodą ducha.

Znowu roz­le­gły się pomruki apro­baty. Bobby z zapa­łem kiwał głową.

– Więc dzię­ku­jemy, Janine – dodał Cary. – My wszy­scy, któ­rzy czer­piemy gar­ściami z pogody ducha Mikeya, za to, że dajesz mu tyle rado­ści.

Bobby uniósł kie­li­szek.

– Mikey – cią­gnął Cary. – Wiesz, że ni­gdy nie byłem żonaty, więc nie potra­fię sobie wyobra­zić powagi tego dnia…

Shi­loh nie­mal sły­szała, jak każda wolna kobieta na tej sali usta­wia się w blo­kach star­to­wych.

– Ale bar­dzo się cie­szę twoim szczę­ściem i jestem z cie­bie dumny. Jesteś moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i to dla mnie zaszczyt, że mogę dziś świę­to­wać razem z tobą. Wszy­scy jeste­śmy. Za Janine i Mike’a!

– Za Janine i Mike’a! – zgo­dził się Bobby, roz­le­wa­jąc drinka.

Jedna z dru­hen wybie­gła na par­kiet, żeby wrę­czyć Cary’emu kie­li­szek szam­pana.

– Zdro­wie! – powie­dział, uno­sząc go wysoko.

– Zdro­wie! – odpo­wie­dzieli wszy­scy.

– Zdro­wie! – wymam­ro­tała Shi­loh i pod­nio­sła bez­cu­krową pepsi.

Mikey ruszył w kie­runku par­kietu, a kiedy tam dotarł, zamknął Cary’ego w niedź­wie­dzim uści­sku.

Shi­loh ni­gdy nie czuła się rów­nie odda­lona od dru­giego czło­wieka, a wła­ści­wie od dwóch ludzi – Mikeya i Cary’ego, naj­lep­szych przy­ja­ciół. Na­dal naj­lep­szych przy­ja­ciół, zawsze naj­lep­szych przy­ja­ciół. Gdzie wobec tego było jej miej­sce?

Na dru­gim pla­nie, oto gdzie.

Zasta­na­wiała się, co sły­chać u dzieci. Ryan obie­cał, że zrobi im dzi­siaj popcorn i pozwoli oglą­dać Her­ku­lesa. Z jakie­goś powodu oboje mieli obse­sję na punk­cie Her­ku­lesa Disneya.

Gdyby Shi­loh teraz wyszła, mogłaby pospać z pięt­na­ście godzin, zanim Ryan ran­kiem przy­wie­zie dzieci…

Albo mogłaby spo­tkać się z Tomem, swoim zastępcą, z któ­rym dzie­liła biurko w teatrze. Zapra­szał ją w tym tygo­dniu na nowy odci­nek Rodziny Soprano…

Mogła też zostać tutaj. Przy­sta­wić krze­sło do sto­lika daw­nych przy­ja­ciół i spró­bo­wać nad­ro­bić zale­gło­ści…

Tylko po co nad­ra­biać zale­gło­ści, skoro było jasne, że i tak straci kon­takt z tymi ludźmi?

Jeśli dowie­działa się cze­goś o sobie, to tego, że nie potrafi utrzy­mać zna­jo­mo­ści. Dawała sobie radę jedy­nie z oso­bami w swoim bez­po­śred­nim oto­cze­niu. Z dziećmi, mamą, sze­fem, asy­sten­tem, nauczy­cie­lami, któ­rzy dla niej pra­co­wali, dzie­cia­kami na zaję­ciach teatral­nych, ich rodzi­cami, zarzą­dem… Chry­ste, i tak było ich zbyt wielu.

Przy mikro­fo­nie stała teraz druhna hono­rowa i wzno­siła toast za Janine. Opo­wia­dała jakąś pikantną histo­ryjkę z ich podróży do Mek­syku. Shi­loh zro­biło się jej żal, bo nikt nie miał szansy dorów­nać Cary’emu. Był uro­dzo­nym mówcą. W ostat­niej kla­sie grał Scro­oge’a w szkol­nej adap­ta­cji Opo­wie­ści wigi­lij­nej i mówił z nie­na­gan­nym angiel­skim akcen­tem. (Shi­loh grała Ducha Obec­nych Świąt, w wieńcu z ostro­krzewu i sopli lodu).

Unio­sła kie­li­szek, kiedy wszy­scy inni też to zro­bili.

– Na zdro­wie!

Na weselu Shi­loh nie było toa­stów. Nie chciała nic tra­dy­cyj­nego.

Shi­loh i Ryan pobrali się w teatrze uni­wer­sy­tec­kim, tuż przed koń­cem stu­diów Shi­loh. Miała na sobie suk­nię z maga­zynu kostiu­mów. (Suk­nię lady Mak­bet – czy to przy­no­siło pecha? Ale to była jedyna ładna suk­nia w całym maga­zy­nie, która na nią paso­wała).

Urzą­dzili skromne wesele, Mikey spe­cjal­nie przy­je­chał do Omaha.

Toa­sty naj­wy­raź­niej się skoń­czyły, bo Mikey i Janine wła­śnie zamie­rzali pokroić tort. Cary na­dal stał obok par­kietu i roz­ma­wiał z Bob­bym.

Wszyst­kie małe dzieci zgro­ma­dziły się wokół tortu, przy­szedł też foto­graf. Shi­loh nie miała zawo­do­wego foto­grafa na swoim ślu­bie, tortu też nie. A co było zamiast niego? Nie mogła sobie przy­po­mnieć..

Nie, chwila – ele­ganc­kie pty­sie. Wydali całe oszczęd­no­ści na luk­su­sowe litew­skie potrawy i na zespół muzyczny.

Nie było tak źle, jak na wesele.

Ryan też wło­żył coś z maga­zynu kostiu­mów – strój jed­nego z Zagi­nio­nych Chłop­ców z Pio­tru­sia Pana. Matka Ryana zro­biła im zdję­cie, kiedy tań­czyli pod­czas przy­ję­cia. Ryan miał na sobie lisie uszy, a Shi­loh poka­zy­wała szo­ku­jąco głę­boki dekolt.

– Nie zamie­rzam pani zmu­szać do dotrzy­ma­nia obiet­nicy – oznaj­mił wujek Mikeya.

Shi­loh prze­nio­sła na niego spoj­rze­nie.

– Słu­cham?

– Może pani zjeść swój tort.

Kobieta z obsługi stała obok z wóz­kiem peł­nym kawał­ków tortu.

– Przy sto­liku sie­dzi sześć osób – poin­for­mo­wał wujek kel­nerkę. (Nie sie­działo).

– Dotrzy­mam jej – powie­działa do niego Shi­loh. – Tort jest pań­ski.

Wstała i ruszyła do swo­jego wła­ści­wego sto­lika, roz­glą­da­jąc się w poszu­ki­wa­niu Cary’ego. Stał w gru­pie ludzi przy barze. Roz­po­znała go po sztyw­nych ramio­nach i wysoko unie­sio­nej gło­wie. Chciała go dzi­siaj zoba­czyć i zoba­czyła. Chciała wie­dzieć, czy na­dal był sobą, i był.

– Shi­loh! – zawo­łali wszy­scy przy wyzna­czo­nym dla niej sto­liku.

Dała sobie godzinę na wspo­mi­na­nie i nad­ra­bia­nie zale­gło­ści. I tak zosta­wało jej mnó­stwo czasu na sen.

Osiem

Przedtem

Ciem­nia była oddzie­lona od sali kółka dzien­ni­kar­skiego drzwiami obro­to­wymi. Mijało się próg i przez wej­ście karu­ze­lowe wcho­dziło do pomiesz­cze­nia wiel­ko­ści małej gar­de­roby.

Wtedy mie­ściły się tam tylko dwie albo trzy osoby, jedną z nich był zawsze Mikey. Pozo­stałą dwójkę sta­no­wili zazwy­czaj Cary i Shi­loh.

Dziś to Shi­loh obró­ciła drzwi. Paliło się czer­wone świa­tło, co ozna­czało, że Mikey coś wywo­ły­wał. Pew­nie coś, co nie miało kom­plet­nie nic wspól­nego ze szkołą.

Pochy­lał się nad kąpielą che­miczną, popy­cha­jąc zdję­cie pla­sti­ko­wymi szczyp­cami. Cary sie­dział na tabo­re­cie i odra­biał lek­cje. Shi­loh usia­dła na sąsied­nim tabo­re­cie i dźgnęła Cary’ego ołów­kiem.

Odtrą­cił ołó­wek, a wtedy pochy­liła się nad jego zeszy­tem, żeby spraw­dzić, co odra­biał. Mate­ma­tykę. Miał ści­śnięty, kan­cia­sty cha­rak­ter pisma.

– Pora na lunch – oznaj­miła.

– Lunch – powtó­rzył Mikey. – Musimy kupić bilety na bal absol­wen­tów. Dziś jest ostatni dzień.

– Z kim idziesz?

Mikey pod­niósł wzrok.

– Z wami.

Cary nie prze­rwał odra­bia­nia lek­cji.

– Nikogo nie zapro­si­łeś? – Shi­loh zmarsz­czyła brwi.

– Nie. – Potrzą­snął tacą z che­mi­ka­liami. – Cary, a ty kogoś zapro­si­łeś?

Cary pokrę­cił głową, rysu­jąc sinu­so­idy.

– No więc chodźmy – powie­dział Mikey. – Nie możemy prze­ga­pić balu.

– Ja nie byłam na żad­nym, choć mogłam – oświad­czyła Shi­loh.

– Cho­lera, Shi­loh, teraz naprawdę musisz iść. – Mikey zako­ły­sał kuwetą. – Nie bądź jed­nym z tych smęt­nych ner­dów, któ­rzy po trzy­dzie­stce cho­dzą na alter­na­tywne bale, pró­bu­jąc wypeł­nić luki z prze­szło­ści.

Shi­loh skrzy­żo­wała ręce na piersi.

– To z pew­no­ścią będzie naj­mniej istotna z moich luk.

– Kupi­łem w lum­pek­sie biały smo­king – powie­dział. – Zamie­rzam go ozdo­bić.

– Szczęść Boże – mruk­nęła. – Ja nie mam bia­łego smo­kingu ani pięt­na­stu dolców na bilet na bal.

– Kupię ci – ode­zwał się Cary.

– Cary ci kupi – poin­for­mo­wał ją Mikey.

Shi­loh wykrzy­wiła usta.

– Sama nie wiem… Czy na ten bal nie trzeba iść w ele­ganc­kiej sukni? Takiej jak te szy­deł­ko­wane suk­nie dla Bar­bie do ukry­wa­nia pude­łek z chu­s­tecz­kami?

– Włóż, co chcesz – odparł Cary. – Zawsze tak robisz.

* * *

Shi­loh chciała wło­żyć jakąś wspa­niałą vin­tage’ową sukienkę z lum­peksu i być boha­terką filmu Johna Hughesa albo Johna Watersa.

Pro­blem pole­gał na tym, że ele­ganc­kie sukienki w lum­pek­sie nie­da­leko jej domu zawsze miały naj­wy­żej kilka lat. To były błysz­czące atła­sowe suk­nie z wiel­kimi bufia­stymi ręka­wami i wycię­ciami z koronki.

Na tydzień przed balem mama Shi­loh zli­to­wała się nad nią i zapro­wa­dziła ją do dys­kontu o nazwie Rich­man Gord­man. Shi­loh wylą­do­wała z ela­styczną koper­tową sukienką w nie­bie­skim kolo­rze, która bar­dziej przy­po­mi­nała coś, co czter­dzie­sto­let­nia roz­wódka wło­ży­łaby na wypad do baru dla sin­gli, niż coś, w co ubra­łaby się lice­alistka na bal absol­wen­tów. Tylko to paso­wało na Shi­loh i nie prze­kra­czało ich budżetu.

Shi­loh wła­ści­wie nie była gruba, tylko więk­sza od swo­ich rówie­śnic – już miała syl­wetkę czter­dzie­sto­let­niej roz­wódki. Jako osiem­na­sto­latka wyglą­dała jak kobieta, która naprawdę nie­źle się pre­zen­tuje po trzech cią­żach. Do tego była zbyt wysoka, miała metr osiem­dzie­siąt, nie­mal tyle co Cary.

– Nadaje się – zapew­niła ją mama. – Przy­pniemy jedwabny kwia­tek do dekoltu i możesz wło­żyć moje kozaki.

Mama miała się­ga­jące do połowy łydki kozaki z brą­zo­wego zamszu na kotur­nach. Wła­śnie w takich butach kobiety w śred­nim wieku cho­dziły do barów. Mimo to kozaki były fajne i wcze­śniej mama ni­gdy nie poży­czyła ich Shi­loh.

Wie­czo­rem w dniu balu mama ją uma­lo­wała i uło­żyła jej ciemne włosy z przodu w zawi­jas z lat czter­dzie­stych XX wieku. Shi­loh miała dłu­gie, cięż­kie włosy, więc trzeba było całego zestawu wsu­wek i pół puszki lakieru aqua net, żeby je uło­żyć.

Ogólny efekt był lep­szy, niż spo­dzie­wała się Shi­loh. W ocze­ki­wa­niu na przy­jazd Cary’ego podzi­wiała się w lustrze w kory­ta­rzu. Sukienka, buty i włosy w zasa­dzie do sie­bie nie paso­wały, ale przy­naj­mniej było widać, że Shi­loh się sta­rała. Obwie­siła nad­garstki bran­so­let­kami z tom­baku, a mama przy­pięła jedwabną kalię z przodu jej sukienki, co fak­tycz­nie pomo­gło, i poma­lo­wała usta Shi­loh na jaskra­wo­czer­wono. Shi­loh wło­żyła do torebki czer­woną szminkę na póź­niej­sze poprawki.

Nie była pewna, czy wygląda atrak­cyj­nie, ale wyglą­dała ina­czej. Ina­czej niż ona sama i ina­czej niż wszy­scy. To było naj­waż­niej­sze – ogo­li­łaby głowę, żeby odróż­nić się od reszty ludzi. (Jesz­cze nie pod­jęła decy­zji, czy ją ogoli, kiedy pój­dzie na stu­dia. Musiała naj­pierw się na nich zna­leźć i wyba­dać sytu­ację w tej kwe­stii).

Usły­szała, że drzwi domu się otwie­rają.

– Cześć, Cary, dobrze wyglą­dasz.

– Dzię­kuję, Glo­rio. – (Mama Shi­loh zmu­szała Cary’ego, żeby zwra­cał się do niej po imie­niu. Nie cier­piał tego, ale nie­grzecz­nie byłoby nazy­wać ją „panią Butler”, skoro sobie tego nie życzyła). – Nie byłem pewien, czy Shi­loh wie, że już przy­je­cha­li­śmy.

– Trzeba było zatrą­bić – oznaj­miła Shi­loh, pod­cho­dząc do scho­dów.

– Zwol­nij – powie­działa do niej mama. – Ina­czej skrę­cisz sobie kark.

– Nie lubię trą­bić – odparł Cary i spoj­rzał w górę na Shi­loh.

W jego oczach poja­wiło się zdu­mie­nie.

Shi­loh była zado­wo­lona, że zauwa­żył zmianę, choć nie zdo­łała roz­szy­fro­wać jego miny.

Cary miał na sobie czarny smo­king z sze­ro­kim czer­wo­nym pasem. Naj­wy­raź­niej wszy­scy lice­ali­ści wypo­ży­czali smo­king na bal absol­wen­tów, nie można było po pro­stu wło­żyć gar­ni­turu. (To zna­czy można było, ale Cary sza­no­wał tra­dy­cję). Jego smo­king był zbyt sze­roki w ramio­nach i polie­strowy, ale i tak wyglą­dał o niebo lepiej niż mun­dur kadeta.

– Cze­kaj – powie­działa mama Shi­loh, roz­glą­da­jąc się po salo­nie. – Dam ci pie­nią­dze na kola­cję.

Wybie­rali się do Kow­loon, praw­dzi­wej chiń­skiej restau­ra­cji. Dania kosz­to­wały tam 7 dola­rów 95 cen­tów i można było dostać za to dwa pie­rożki z mię­sem kraba i chiń­ską zupę jajeczną.

– Ja sta­wiam – oświad­czył Cary.

– Oszczę­dzaj swoje pie­nią­dze, Cary.

– Ty oszczę­dzaj swoje, Glo­rio. Ja sta­wiam.

– On sta­wia, mamo. Do zoba­cze­nia póź­niej. – Wycho­dząc, Shi­loh od nie­chce­nia objęła mamę, po czym wypchnęła Cary’ego na zabu­do­waną werandę.

Było ciemno, żarówka się prze­pa­liła. Shi­loh zamknęła za sobą drzwi fron­towe.

– Ej, pocze­kaj – powie­dział Cary i chwy­cił ją za prze­gub, zanim zdą­żyła go minąć i zejść z werandy.

Odwró­ciła się do niego. W koza­kach prze­wyż­szała go o kilka cen­ty­me­trów.

– Kupi­łem ci to. – Cary wycią­gnął przed sie­bie pla­sti­kowe pude­łeczko w kształ­cie muszli. – Ale widzę, że chyba już masz kwiat.

Shi­loh zmru­żyła oczy i zaj­rzała do pudełka. W środku znaj­do­wał się bukie­cik kwia­tów do przy­pię­cia.

– O rany – mruk­nęła. – Ja też mia­łam kupić ci kwia­tek? I Mikey­owi?

– Nie potrze­bu­jemy kwia­tów – odparł. – Ale myśle­li­śmy… Ja myśla­łem, że dziew­czyny zawsze noszą takie na balu.

– Więc je przy­pnę – posta­no­wiła. – Dzię­kuję.

Cary pokrę­cił głową. Wyda­wał się przy­gnę­biony.

– Nie. Twój kwiat wygląda lepiej. Dobrze wyglą­dasz. – Zlu­stro­wał ją wzro­kiem z góry do dołu i potem do góry. – Jak podróż­niczka w cza­sie.

Shi­loh się­gnęła po bukie­cik, ale Cary odsu­nął pudełko.

– Shi­loh.

Wyrwała je z jego ręki, po czym odtwo­rzyła wieczko. Mały bukie­cik z trzema bia­łymi goź­dzi­kami i gip­sówką był prze­wią­zany nie­bie­ską wstążką.

– Twój kwiat jest ład­niej­szy – oświad­czył Cary.

Miał rację.

– Mój kwiat jest sztuczny – poin­for­mo­wała go Shi­loh. – Potrzy­maj.

Podała mu pudełko i zaczęła odpi­nać kalię. Musiała zacho­wać ostroż­ność, mama użyła dwóch szpi­lek.

Cary ją obser­wo­wał i kiedy była gotowa, wrę­czył jej bukie­cik.

Trudno było przy­piąć coś do wła­snej piersi. Do bukie­ciku dołą­czono długą, ozdo­bioną perełką szpilkę, którą nale­żało odpo­wied­nio wbić w mate­riał. Shi­loh ukłuła się w palec i zaklęła.

– Daj – powie­dział Cary. – Ja się tym zajmę.

Wziął od niej goź­dziki i szpilkę i przy­su­nął się bli­żej.

– Pew­nie już to robi­łeś. – Shi­loh pomy­ślała o zdję­ciu Cary’ego z Angie i przy­po­mniała sobie bukie­cik na jej sukni bez ramią­czek.

– Łatwiej by było przy świe­tle – odparł Cary.

Pochy­lał głowę tuż przed jej twa­rzą.

– Twoje włosy pachną jabł­kami – zauwa­żyła Shi­loh ciszej, niż zamie­rzała.

– Hm. – Przy­jął to do wia­do­mo­ści na swój mru­ko­waty spo­sób.

Shi­loh o wiele mniej draż­niła się z Carym, odkąd dowie­działa się o jego dziew­czy­nie. Nie to, że draż­nie­nie się byłoby teraz nie­wła­ściwe… albo zabro­nione… Po pro­stu zawsze uwa­żała Cary’ego za coś w rodzaju swo­jego tery­to­rium, draż­nie­nie się z nim sta­no­wiło część całej dyna­miki układu Shi­loh-i-Cary.

Cią­gnię­cie za włosy, sztur­cha­nie, opie­ra­nie się o niego nie było już takie samo, odkąd Shi­loh miała świa­do­mość, że Cary ofi­cjal­nie sta­nowi tery­to­rium kogoś innego. Kogoś, kto miał kon­kretne zamiary.

Shi­loh nie miała kon­kret­nych zamia­rów.

– Pro­szę. – Cary się wypro­sto­wał.

Bukie­cik był schlud­nie przy­pięty do sukienki.

– Cze­kaj – powie­działa Shi­loh, zanim Cary się cof­nął, i wyjęła z torebki jedwabną kalię.

Roz­pro­sto­wała ją i się­gnęła do piersi Cary’ego.

– Przy­cze­pić do koł­nie­rzyka czy z boku? – zapy­tała.

Spoj­rzał w dół, żeby zoba­czyć, co zamie­rzała zro­bić.

– O. Nie musisz…

– Ale chcę. A ty nie chcesz, żebym to zro­biła?

Ścią­gnął brwi i na nią popa­trzył.

– A obcho­dzi cię, czy chcę?

Shi­loh opu­ściła rękę, po czym wzru­szyła ramio­nami.

– To zna­czy… Tak.

– Na kla­pie – oznaj­mił. – Tro­chę poni­żej muszki, ale nad kie­szonką.

– Po któ­rej stro­nie?

– Nad ser­cem.

Shi­loh się­gnęła ze swo­jej lewej strony.

– Moim dru­gim ser­cem.

– No tak. – Z uśmie­chem prze­su­nęła kwiat i szybko go przy­cze­piła. Cary pochy­lił głowę, żeby się przy­glą­dać, pew­nie z obawy, że Shi­loh go dźgnie. Jego włosy znowu nie­mal doty­kały jej twa­rzy. – Na­dal pach­niesz jabł­kami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Beetle Bailey – fajt­ła­po­waty boha­ter nie­zwy­kle popu­lar­nego w USA komiksu Morta Wal­kera o tym samym tytule. (Przy­pisy pocho­dzą od redak­torki edy­cji pol­skiej). [wróć]

2. My Lai – wio­ska w Wiet­na­mie, w któ­rej w marcu 1968 roku żoł­nie­rze ame­ry­kań­scy zamor­do­wali kil­ku­set nie­uzbro­jo­nych cywi­lów. [wróć]