89,99 zł
Przez szesnaście lat Angela Merkel pełniła obowiązki kanclerza Niemiec, a swoimi działaniami i postawą kształtowała niemiecką, europejską i międzynarodową politykę. W swych wspomnieniach spogląda wstecz na życie w dwóch państwach niemieckich – do 1990 roku w NRD, a od 1990 roku w zjednoczonych Niemczech. W jaki sposób kobiecie ze Wschodu udało się zostać liderką CDU i pierwszą kobietą-kanclerzem zjednoczonych Niemiec? I jak została jednym z najpotężniejszych szefów rządów w zachodnim świecie? Co ją prowadziło? W Wolności Angela Merkel opisuje codzienne życie w urzędzie kanclerskim, a także dramatyczne dni i noce, podczas których w Berlinie, Brukseli i innych miejscach podejmowała niezwykle ważne decyzje. Śledzi długie linie zmian we współpracy międzynarodowej i ujawnia presję, pod jaką znajdują się dziś politycy, jeśli chodzi o szukanie rozwiązań skomplikowanych problemów w zglobalizowanym świecie. Zabiera nas za kulisy polityki międzynarodowej i pokazuje znaczenie, jakie mogą mieć osobiste rozmowy – i jakie są ich ograniczenia. Angela Merkel zastanawia się nad warunkami działań w polityce w czasach coraz silniejszych konfrontacji. Jej wspomnienia zapewniają nam unikalny wgląd w wewnętrzne funkcjonowanie władzy – i stanowią zdecydowany apel o wolność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 857
Data ważności licencji: 6/13/2028
Tytuł oryginału
Freiheit. Erinnerungen 1954-2021
Copyright © 2024, Verlag Kiepenheuer & Witsch, Köln
Projekt okładki
Barbara Thoben
Fotografie na okładce
Urban Zintel
Adaptacja okładki
Marcin Słociński
Redaktor nabywający
Krzysztof Chaba
Opieka redakcyjna
Magdalena Kowalewska
Menadżer projektu
Marianna Starzyk
Opieka promocyjna
Maria Adamik-Kubala
Koordynatorka tłumaczenia
Emilia Skowrońska
Adiustacja
Witold Kowalczyk
Kinga Kosiba (ss. 571–658)
Korekta
Agnieszka Mąka
Joanna Kłos
Weryfikacja merytoryczna
Urszula Ptak
Indeks
Tomasz Babnis
Opracowanie typograficzne
Dariusz Ziach
Copyright © for the translation by SIW Znak sp. z o.o., 2024
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024
ISBN 978-83-8367-746-0
Znak Horyzont
www.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Niniejsza książka opowiada historię, która już nigdy się nie powtórzy, chociażby dlatego, że państwo, w którym żyłam przez trzydzieści pięć lat, od roku 1990 już nie istnieje. Na początku 2022 roku, kilka tygodni po tym, jak przestałam pełnić funkcję kanclerz Niemiec, jeden z moich rozmówców powiedział mi, że gdyby historia ta została przedłożona wydawnictwu jako powieść fikcyjna, zostałaby odrzucona. Znał się na rzeczy i cieszył, że postanowiłam ją napisać, głównie ze względu na zawartą w niej historię. Równie nieprawdopodobną, co prawdziwą. Stało się dla mnie jasne, że opowiedzenie jej, nakreślenie jej linii, odnajdywanie wspólnych wątków, określenie motywów przewodnich może mieć znaczenie również w przyszłości.
Przez długi czas nie mogłam sobie wyobrazić napisania takiej książki. Sytuacja nieco się zmieniła w roku 2015. Wówczas, w nocy z 4 na 5 września, postanowiłam nie odsyłać uchodźców przybywających na granicę niemiecko-austriacką z Węgier. Tamtą decyzję, a przede wszystkim jej skutki, postrzegam jako cezurę w swojej pracy na stanowisku kanclerz. Ona oddziela to, co nastąpiło później, od tego, co wydarzyło się wcześniej. To wówczas postanowiłam, że pewnego dnia, gdy już nie będę pełniła funkcji kanclerz Niemiec, przedstawię przebieg wydarzeń, motywy swojej decyzji, związane z tym moje rozumienie Europy i globalizacji w formie, jaką umożliwia tylko książka. Chciałam swoimi słowami przedstawić wydarzenia oraz ich interpretację z własnej perspektywy.
Wtedy jednak wciąż pełniłam swój urząd. Następnie odbyły się wybory w 2017 roku i rozpoczęła się moja czwarta kadencja. Jej ostatnie dwa lata zdominowała konieczność powstrzymania pandemii koronawirusa, która była, o czym już wielokrotnie publicznie mówiłam, trudną próbą dla demokracji: osobistą, narodową, europejską i globalną. Jednocześnie był to impuls, aby poszerzyć perspektywę, zamiast zajmować się tylko polityką uchodźczą. Ale jeżeli w ogóle miałam podjąć to wyzwanie, musiałam to zrobić porządnie, więc razem z Beate Baumann, która jest moją doradczynią od roku 1992 i świadkinią czasu.
8 grudnia 2021 roku opuściłam urząd kanclerski. Po szesnastu latach odeszłam ze stanowiska ze szczęściem w sercu, o czym wspomniałam już kilka dni wcześniej podczas zorganizowanego na moją cześć capstrzyku Bundeswehry. W końcu nadeszła chwila, której nie mogłam się doczekać. Wystarczy. Nareszcie przyszedł czas na przerwę, najpierw kilkumiesięczny odpoczynek, wzięcie głębokiego oddechu po latach zapierającej dech w piersiach działalności politycznej, aby począwszy od miesięcy letnich 2022 roku powoli spróbować rozpocząć nowe życie, wciąż publiczne, ale już niezwiązane z aktywnością polityczną, wpaść w odpowiedni rytm wystąpień publicznych – i napisać niniejszą książkę. Taki właśnie był plan.
Później przyszedł dzień 24 lutego 2022 roku, gdy Rosja najechała Ukrainę. Od razu stało się jasne, że nie sposób napisać tej książki, jakby do tego ataku nie doszło. Już wojny w Jugosławii na początku lat dziewięćdziesiątych wstrząsnęły Europą. Jednak inwazja Rosji na Ukrainę postawiła wiele kwestii pod znakiem zapytania. Dokonano czynu sprzecznego z prawem międzynarodowym, który zburzył europejski porządek pokojowy po drugiej wojnie światowej, oparty na zachowaniu integralności terytorialnej i suwerenności poszczególnych państw. Przyszło wielkie rozczarowanie. Ale i o tym będę pisała. Nie jest to jednak książka o Rosji i Ukrainie – wówczas musiałaby być zupełnie inna.
Chciałam raczej opowiedzieć historię swoich dwóch żyć – pierwszego do roku 1990 w dyktaturze i drugiego, po roku 1990, w demokracji. Gdy pierwsi czytelnicy trzymają tę książkę w dłoniach, części te są mniej więcej tej samej długości. Obie obejmują po trzydzieści pięć lat. W rzeczywistości oczywiście nie są to dwa życia. To jedno życie, ale drugiej jego części nie sposób zrozumieć bez poznania pierwszej. Jak do tego doszło, że kobieta, która pierwsze trzydzieści pięć lat przeżyła w NRD, mogła objąć najpotężniejszy urząd w RFN i sprawowała go przez kolejnych szesnaście lat? Owa kobieta zakończyła urzędowanie – nie musiała ustąpić ze swojego stanowiska ani nie została z niego odwołana. Jak wyglądało dorastanie dziecka pastora w NRD, jak się żyło w dyktaturze, jak się studiowało i pracowało? Jak to było doświadczyć upadku państwa? I jak to było w końcu być wolnym? O tym właśnie opowiem.
Oczywiście cały opis jest głęboko subiektywny. Jednocześnie dołożyłam wszelkich starań, aby dokonać szczerej autorefleksji. Wskażę, co z dzisiejszego punktu widzenia postrzegam jako błąd, i będę bronić tego, co nadal uważam za słuszne. Nie będzie to zatem relacja, w której pominięto popełnione błędy. Nie każdy odnajdzie w niej wzmiankę o sobie – nie wspomniałam o wszystkich, którzy mogą uważać, że powinni się w niej znaleźć, ani o tych, których się tam oczekuje. Dlatego już teraz proszę o wyrozumiałość. Moim celem było ustalenie priorytetów, przez których pryzmat starałam się przekazać ogrom wiedzy i sprawić, by stało się zrozumiałe, jak działa polityka, jakimi kieruje się zasadami i jakie napędzają ją mechanizmy – i co mną kierowało.
Polityka nie jest żadną wiedzą tajemną. Politykę tworzą ludzie. Ludzie o różnych osobowościach, naznaczeni różnymi doświadczeniami, o różnych aspiracjach, z ich słabymi i mocnymi stronami, pragnieniami, marzeniami, przekonaniami, wartościami i zainteresowaniami. Ludzie, którzy w demokracji muszą walczyć o większość, jeśli chcą coś zdziałać.
„Damy radę” – w całej mojej politycznej karierze żadne zdanie nie uderzyło we mnie rykoszetem tak mocno jak to. Żadne nie doprowadziło do takiej polaryzacji. Dla mnie jednak owo zdanie było całkiem banalne. Wyrażało pewną postawę. Można to nazwać zaufaniem do Boga, pewnością siebie lub po prostu determinacją w rozwiązywaniu problemów, radzeniu sobie z niepowodzeniami, pokonywaniu najgorszych momentów i tworzeniu nowych rzeczy. „Damy radę, a jeśli coś stanie nam na drodze, zrobimy wszystko, żeby to pokonać i nad tym pracować” – zdanie to wypowiedziałam podczas swojej letniej konferencji prasowej 31 sierpnia 2015 roku. Tak robiłam politykę. Tak żyję. I tak właśnie powstała niniejsza książka. Dzięki postawie, która wyraża przeświadczenie, że wszystko jest możliwe, ponieważ decyduje o tym nie tylko polityka, ale każdy człowiek, który zechce mieć w tym swój udział.
Angela Merkel
z Beate Baumann
Berlin, sierpień 2024 roku
CZĘŚĆ PIERWSZA
„NIE URODZIŁAM SIĘ KANCLERZEM”
17 lipca 1954 r. – 9 listopada 1989 r.
W piątek 10 listopada 1989 roku, około szóstej trzydzieści, jak co rano wyszłam z mojego mieszkania przy Schönhauser Allee 104 w berlińskiej dzielnicy Prenzlauer Berg, aby pojechać do pracy ze stacji szybkiej kolei miejskiej Schönhauser Allee do stacji Berlin-Adlershof. Wagon był wypełniony po brzegi, a na zewnątrz – jak zawsze o tej porze roku – nadal panowała ciemność. W rzeczywistości jednak wszystko się zmieniło. Poprzedniego wieczoru Günter Schabowski, sekretarz do spraw informacji i polityki medialnej w kierownictwie Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec (Sozialistische Einheitspartei Deutschlands, SED), obwieścił w telewizji całemu NRD: „O prywatne podróże zagraniczne można się ubiegać bez spełniania żadnych warunków wstępnych (dotyczących powodów podróży i relacji rodzinnych)”. A po pytaniu dodatkowym potwierdził, że ma to zastosowanie „natychmiast i bezzwłocznie”. W rzeczywistości w ów czwartek 9 listopada 1989 roku ogłosił on upadek muru berlińskiego. Chwilę później ludzi nie dało się już powstrzymać.
Tego wieczoru ja również dołączyłam do marszu ludzi zmierzających w kierunku przejścia granicznego Bornholmer Straße, a następnie do Berlina Zachodniego. Mieszkańcy wołali nas ze swoich domów, zapraszali do siebie, żebyśmy napili się z nimi piwa, by uczcić to niewiarygodne wydarzenie. Inni z radości sami do nas schodzili. Obcy ludzie padali sobie w ramiona, a ja znajdowałam się w samym środku tego wszystkiego. Za grupką nieznanych mi mieszkańców skręciłam w pierwszą boczną uliczkę po lewej stronie za mostem. Jeden z mieszkańców Berlina Zachodniego zaprosił nas do siebie, a ja po prostu tam poszłam. Poczęstował nas piwem, pozwolił skorzystać z telefonu, ale nie udało mi się w ten sposób skontaktować z ciotką z Hamburga. Po jakiejś godzinie się z nim pożegnaliśmy. Większość moich towarzyszy przeniosła się na Kurfürstendamm, główną ulicę Berlina Zachodniego. Ja natomiast przypomniałam sobie, że następnego dnia muszę wstać bardzo wcześnie, by jechać do Adlershofu, więc zawróciłam i byłam w domu około dwudziestej trzeciej. Chciałam jeszcze popracować nad wciąż niedokończonym wykładem, który kilka dni później miałam wygłosić w polskim Toruniu. Z ekscytacji tym wszystkim, czego doświadczyłam zaledwie kilka godzin wcześniej, tej nocy praktycznie nie zmrużyłam oka.
Rano w moim wagonie szybkiej kolei miejskiej do Adlershofu jechała też grupka umundurowanych wopistów z Pułku Wartowniczego im. Feliksa Dzierżyńskiego. Najwyraźniej po nocnej zmianie na granicy wracali do swoich koszar w pobliżu mojego instytutu. Rozmawiali tak głośno, że siłą rzeczy wszystko słyszałam:
– Ludzie, co za noc – wyszczerzył zęby jeden z nich. – Jaki to będzie miało wpływ na naszych oficerów?
– Byli strasznie zmieszani i jeszcze się zdziwią – zauważył drugi.
– Stracili rację bytu. Ich życie, kariery… wszystko diabli wzięli! – krzyknął trzeci żołnierz.
Wysiedliśmy w Adlershofie. Każde z nas poszło w swoją stronę – żołnierze do koszar, ja do Centralnego Instytutu Chemii Fizycznej Akademii Nauk NRD. Ale w ogóle nie myślałam o pracy. Niczego nie zrobiłam i oczywiście nawet nie ruszyłam wykładu, z powodu którego poprzedniego wieczoru wróciłam z Zachodu. I nie tylko ja tak zrobiłam – wszyscy moi koledzy odpuścili sobie swoje obowiązki. Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy. Przed południem do instytutu zadzwoniła moja siostra. W owym czasie pracowała jako ergoterapeutka w poliklinice dla pracowników budowlanych. Tego samego popołudnia umówiłyśmy się na wizytę w Berlinie Zachodnim, u jej przyjaciela poznanego kilka lat wcześniej dzięki znajomym. Nie byłam w stanie pojąć, że nagle mogłyśmy tak po prostu do niego pojechać.
Przez cały dzień zastanawiałam się nad usłyszanymi w wagonie słowami wopisty. Myślałam: „Nareszcie! W końcu ci żołnierze i ich oficerowie nie mają już żadnej władzy nade mną ani moją rodziną. Przez dwadzieścia osiem lat mur berliński nie tylko rozdzielał moich bliskich i sprawiał wiele bólu mojej mamie i tacie, lecz także stał się źródłem cierpienia mojego męża Joachima Sauera. Tysiące ludzi na Wschodzie i Zachodzie doświadczyły tego samego co my. Wreszcie żołnierze nie mogli już dłużej uniemożliwiać nam swobodnego przemieszczania się”. Jednocześnie przyłapałam się na tym, że myślę o określeniu użytym przez żołnierza z pociągu, że oficerowie: „stracili rację bytu”. Jak po tej nocy będzie wyglądało życie moje, mojej rodziny, moich przyjaciół i kolegów? Jaką wartość zyskają w przyszłości nasze doświadczenia, wykształcenie, umiejętności, osiągnięcia i prywatne decyzje? Miałam trzydzieści pięć lat. Dopiero trzydzieści pięć? Czy już? Co zostanie, a co nie?
Urodziłam się 17 lipca 1954 roku w Hamburgu jako pierwsze dziecko Herlind i Horsta Kasnerów. Mój ojciec urodził się w Berlinie w 1926 roku, był synem Ludwiga Kazmierczaka, który pochodził z Poznania i na początku lat dwudziestych przeprowadził się do Berlina, oraz jego żony Margarete. Jego ojciec pracował jako policjant, a wywodząca się z Berlina matka została krawcową i gospodynią domową. W 1930 roku rodzina zmieniła polskie nazwisko na niemieckie – Kasner – i odtąd mój ojciec nazywał się Horst Kasner. Dziadek Ludwig Kasner zmarł w 1959 roku i nie mam z nim żadnych osobistych wspomnień.
Moja matka Herlind urodziła się w Gdańsku-Wrzeszczu w 1928 roku jako pierwsza z dwóch córek pary nauczycieli Willego i Gertrude Jentzschów. Jej matka pochodziła z Elbląga w Prusach Wschodnich i po urodzeniu dziecka zrezygnowała z pracy. Dzięki zatrudnieniu w charakterze nauczyciela przedmiotów przyrodniczych i dyrektora gimnazjum realnego w Gdańsku ojciec mojej matki, a mój dziadek Willi zapewnił rodzinie jako taki dobrobyt. Należała, jak to się dziś mówi, do klasy średniej. W 1936 roku rodzina przeprowadziła się z Gdańska do Hamburga. Jej ojciec otrzymał propozycję objęcia tam stanowiska dyrektora gimnazjum. Wszystko już przygotowano, wynajęto nowe mieszkanie, umówiono firmę przeprowadzkową. I wtedy mój dziadek zachorował na ostre zapalenie wyrostka robaczkowego i zapalenie pęcherzyka żółciowego. Zmarł, ponieważ brakowało penicyliny, która mogłaby go uratować.
Od tej pory moja babcia i jej dwie córki były zdane na siebie. Mimo wszystko przeprowadziły się do już wcześniej wynajętego dużego mieszkania w Hamburgu przy Isestraße. Po raz pierwszy w życiu miały problemy finansowe. Nigdy wcześniej tego nie doświadczyły. Babci przyznano wdowią rentę, ale całe jej wcześniejsze życie się zawaliło. Przez długi czas ubierała się wyłącznie na czarno, poza tym nieustannie martwiła się o swoje córki. Za każdym razem, gdy nie wracały o ustalonej porze, przerażona wypatrywała ich z balkonu.
Latem 1943 roku Hamburg został bardzo zniszczony wskutek brytyjskich i amerykańskich nalotów. Ucierpiał między innymi dom, w którym mieszkała moja rodzina. Babcia i jej dwie córki wyjechały z miasta. Najpierw przeniosły się do wioski Neukirchen w Starej Marchii, gdzie wraz ze swoimi najbliższymi mieszkała jedna z sióstr mojej babci, a następnie – jesienią 1943 roku – do Elbląga, jej rodzinnego miasta w Prusach Wschodnich. Jednak kilka miesięcy później, latem 1944 roku, wróciły do Neukirchen. W 1944 roku moja mama została posłana do szkoły w berlińskim Westendzie. Później przeniesiono tę placówkę do Píseku w dzisiejszej Republice Czeskiej. Po zakończeniu wojny i wskutek różnych kolei losu udało jej się dołączyć do matki i siostry w Neukirchen. Od końca marca 1945 roku aż do jej przyjazdu do wioski w październiku 1945 roku rodzina nie dostała od niej żadnego znaku życia. Często opowiadała, że gdy miała siedemnaście lat, bardzo się bała, że zostanie zgwałcona przez napotykanych po drodze sowieckich żołnierzy.
Doświadczenia wojenne miały jeszcze większy wpływ na życie mojego ojca. Razem ze swoim ojcem, a moim dziadkiem Ludwigiem często wieczorami potajemnie słuchał pod kołdrą radia BBC, aby śledzić postępy frontu. Już w czasie wojny mój dziadek żywił przekonanie, że Niemcy przegrają – i musiało się tak stać. W maju 1943 roku ojca powołano do wojska jako pomocnika obrony przeciwlotniczej, po osiemnastych urodzinach w sierpniu 1944 roku został żołnierzem, a po bombardowaniu wiosną 1945 roku znalazł się pod gruzami. Po zakończeniu wojny w Danii trafił na krótko do niewoli u Brytyjczyków. Kiedy wrócił w sierpniu 1945 roku, Niemcy zostały już przez zwycięskie siły podzielone na strefy okupacyjne. Zamieszkał z przyjacielem w Heidelbergu i zdał tam maturę, by – jak później wspominał – pod wpływem wojennych doświadczeń rozpocząć w 1947 roku studia teologiczne.
To nie dom rodzinny miał na ten wybór decydujący wpływ. Dziadek został co prawda ochrzczony i był katolikiem, a babka należała do Kościoła ewangelickiego, ale nie zaliczali się do praktykujących chrześcijan. Chrzest włączył mojego ojca do Kościoła katolickiego, ale w 1940 roku został on konfirmowany w Kościele ewangelickim. Po przeżyciu wojny i okropieństw narodowego socjalizmu żywił przekonanie, że nowy początek wymaga etyki pokoju. Jego zdaniem wyrastała ona z wiary chrześcijańskiej. Postanowił zatem studiować teologię w ówczesnych zachodnich strefach okupacyjnych. Od samego początku łączył studia z planem powrotu do byłej sowieckiej strefy okupacyjnej. Kierował się przeświadczeniem, że ludzie tacy jak on są tam potrzebni. Jak sądzę, można by to nazwać powołaniem.
W 1949 roku mój ojciec kontynuował studia w Bethel i ukończył je w 1954 roku wikariatem w Hamburgu. W 1950 roku, na wydarzeniu zorganizowanym przez ewangelicką wspólnotę studencką, poznał moją matkę. Oboje odgrywali tam rolę łączników, czyli byli osobami kontaktowymi dla innych studentów. Matka studiowała angielski i łacinę w Hamburgu. Później chciała pracować jako nauczycielka w szkole średniej. Przyjaciele ze wspólnoty studenckiej żartobliwie nazywali ją Mercedes, ponieważ – podobnie jak jej matka – zawsze marzyła o własnym, możliwie największym i najszybszym samochodzie.
Moi rodzice pobrali się 6 sierpnia 1952 roku. Dla matki było jasne, że po ślubie będzie musiała pójść za mężem, gdy tylko ten wprowadzi w życie swój plan powrotu do Kościoła Berlińsko-Brandenburskiego, czyli na teren powstałej trzy lata wcześniej NRD. Tę bardzo trudną decyzję matka podjęła z miłości. Wszystko to miało dla niej bardzo poważne konsekwencje.
Chwila ta nadeszła w roku 1954. Wielu, jeśli nie większości z nas, datę tę kojarzy z cudem w Bernie, kiedy to reprezentacja Niemiec zdobyła pierwsze mistrzostwo świata w piłce nożnej. Dla mojej rodziny był to jednak czas przeprowadzki z Niemiec Zachodnich do Niemiec Wschodnich, z Hamburga do Quitzow, małego miasteczka w brandenburskim powiecie Prignitz, niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów na północny zachód od Berlina. Mój ojciec objął tam swój pierwszy urząd pastora. Najpierw pojechał sam, a niewiele później dołączyła do niego mama ze mną w nosidełku. Miałam sześć tygodni. Minął dokładnie rok od czasu, gdy 17 czerwca 1953 roku radzieckie czołgi brutalnie stłumiły powstanie ludowe – strajki i demonstracje polityczne w NRD. A zaledwie kilka lat później miała się rozpocząć budowa muru – ten kolejny cios uderzył w miliony Niemców i naszą rodzinę. Jednak na razie zamieszkałam z rodzicami w nowym miejscu.
Mieliśmy pomoc domową. Pani nosiła nazwisko Spieß i wraz z poprzednikiem taty przybyła do Quitzow z Prus Wschodnich. Kiedy tamten pastor przeszedł na emeryturę, zaczęła pracować dla moich rodziców. Pokazała im życie na wsi. Ojciec musiał doić kozy, matka nauczyła się na przykład gotować pokrzywy, a że była dzieckiem z miasta, wszystko to wydawało jej się zupełnie obce. W naszej rodzinie często opowiadano, że wniosła do małżeństwa biały dywan i początkowo w Quitzow upierała się przy swoim hamburskim zwyczaju niezdejmowania butów przez gości, nawet kiedy odwiedzali nas chłopi ze wsi, by porozmawiać z ojcem. Przychodzili oni do niego ze swoimi zmartwieniami, ponieważ rozpoczął się okres przymusowej kolektywizacji – w związku z tym wielu z nich wyjechało później na Zachód. Ilekroć rolnicy chcieli zdjąć buty przed wejściem do domu, zdając sobie sprawę z tego, jakie ślady zostawią, matka mówiła: „Proszę tego nie robić”. Chodzili więc po tym białym dywanie w butach brudnych od pracy w polu i przy zwierzętach. W którymś momencie mama porzuciła swój hamburski nawyk i pozwoliła gościom zdejmować buty. W Quitzow została przyjęta bardzo dobrze.
Ja sama nie mam żadnych bezpośrednich wspomnień z tego miejsca – znam je tylko z rodzinnych opowieści. Ale już z Templinem sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Do tego małego miasteczka w powiecie Uckermark w Brandenburgii, położonego około osiemdziesięciu kilometrów na północ od Berlina, moi rodzice przeprowadzili się w 1957 roku wraz ze mną i urodzonym w tym samym roku moim bratem Marcusem. Ojciec został mianowany przez Kościół Berlińsko-Brandenburski dyrektorem seminarium duchownego w Templinie, które później przekształciło się w Kolegium Duszpasterskie. Oznaczało to, że przestał być zwyczajnym pastorem. Przeprowadzka otworzyła nowe możliwości również dla mamy.
W 1964 roku urodziła się moja siostra Irene. Odkąd ukończyła mniej więcej sześć lat, miałyśmy swoje ulubione miejsce – blaszane pokrycie lukarny na poddaszu domu moich rodziców. Bardziej zwinna ode mnie Irene odkryła, że można łatwo wyjść przez okno, a następnie ułożyć się wygodnie na blasze. Mogłyśmy stąd podziwiać rosnące w dole sosny i obserwować, jak ich wierzchołki lekko kołyszą się na wietrze. Pomiędzy drzewami widziałyśmy ścieżkę prowadzącą lekko w dół, na łąkę i kanał między jeziorami Templiner See a Röddelinsee. Latem leżałyśmy na dachu i planowałyśmy, co będziemy robić. Pójdziemy do źródła na łące? Pojedziemy rowerem nad jezioro i sobie popływamy? A może będziemy zbierać jagody w lasach wokół Templina? Możliwości wydawały się nieograniczone. Mimo dziesięcioletniej różnicy wieku dogadywałyśmy się naprawdę dobrze.
Lukarna na poddaszu należała do mojego pokoju. Właściwe mieszkanie naszej rodziny znajdowało się piętro niżej. Dom był położony na terenie tak zwanego Waldhofu, na obrzeżach miasta. Główną część tego obiektu stanowiła placówka Fundacji Stephanus dzieci i dorosłych z niepełnosprawnością intelektualną. Podobną koncepcję miała Fundacja Bodelschwingha w Bethel. Oprócz opieki nad mieszkańcami i oferowania im wsparcia podkreślano terapeutyczny efekt aktywnej i sensownej pracy. Obiekt powinien być jak najbardziej samowystarczalny i ekonomicznie opłacalny. Dlatego też, oprócz kuchni i gospodarstwa, w Waldhofie znajdowały się również ogród, pralnia, kuźnia, warsztat stolarski, warsztat szewski i zakład krawiecki. Jako dzieci mogliśmy wszędzie chodzić, rozmawiać z mistrzami różnych rzemiosł i mieszkańcami z niepełnosprawnością intelektualną.
Do tego prowadzone przez mojego ojca kolegium obejmowało budynek z pokojami, w których nocowali uczestnicy szkolenia, oraz kilka mieszkań, w tym służbowe lokum naszej rodziny z siedmioma pokojami. Pięć z nich znajdowało się na pierwszym piętrze, mój pokój i gabinet ojca były na poddaszu. Z drugiej strony mieściła się tak zwana szkoła. Odbywały się w niej uroczystości, a tata prowadził swoje szkolenia.
W Waldhofie nowe zadania otrzymała również moja matka – to do niej należało na przykład szkolenie kościelnego personelu administracyjnego, któremu w kolegium udzielała lekcji niemieckiego i matematyki. Uczyła też greki i łaciny przyszłych studentów berlińskiego konwiktu językowego, teologicznego ośrodka szkoleniowego Kościoła ewangelickiego, aby przygotować ich do studiów. Jednak z biegiem lat zadania kolegium coraz bardziej koncentrowały się na dalszym szkoleniu pastorów, więc pole działania matki ponownie zostało ograniczone. Potem przez jakiś czas pracowała jako sekretarka ojca. Jako żona pastora nie mogła uczyć w szkołach publicznych. Dlaczego? Otóż edukacja od teraz miała być pozbawiona wszelkich wpływów kościelnych. NRD postrzegała siebie jako państwo ateistyczne.
W codziennym życiu naszej rodziny obowiązywał klasyczny podział ról na kobiece i męskie, chociaż mama lubiła wyobrażać sobie, jak by to było uczyć w szkole. W tamtym czasie uważałam, że stanowiłoby to dla niej podwójne obciążenie, ponieważ musiałaby się zajmować zarówno nauczaniem, jak i prowadzeniem gospodarstwa domowego. Jako dziecko nie widziałam w tym żadnej korzyści. Ponieważ moja matka oficjalnie nie należała do ludności pracującej, jak to mówiono w NRD, czyli nie pracowała zarobkowo, ani moje rodzeństwo, ani ja nie mogliśmy uczęszczać do przedszkola ani później jeść obiadów w szkole. I to też wcale mi się nie podobało. Na sam koniec, w ostatnim roku szkolnym, udało mi się wywalczyć obiady. Uparłam się na to nie tyle ze względu na jakość jedzenia, ile na urok czegoś, czego od dawna mi odmawiano. Ale mama i tak przez wiele lat codziennie musiała gotować obiad dla całej rodziny, do tego oczywiście przygotowywać pozostałe posiłki i – o czym nie wolno zapomnieć – robić wszystkie zakupy.
Waldhof od sklepów w mieście dzieliła odległość około trzech kilometrów. Dopóki byliśmy zbyt mali, żeby mamie pomagać, musiała wozić wszystkie zakupy do domu na rowerze. To bardzo ją obciążało fizycznie. Później, gdy zrobiła prawo jazdy, jej matka, czyli moja babka z Hamburga, podarowała jej trabanta. Odbyło się to za pośrednictwem GENEX, Geschenkdienst- und Kleinexporte GmbH, centrum transferowego, dzięki któremu zachodnioniemieccy obywatele NRD mogli przekazywać większe prezenty opłacane w markach niemieckich. Możliwość prowadzenia własnego samochodu, choć dużo mniejszego od modelu, który w czasach studenckich zapewnił jej przydomek Mercedes, była dla mojej matki jak akt samowyzwolenia. Wreszcie stała się mobilna. Dzięki temu mogła też prowadzić kursy angielskiego w konwikcie językowym w Berlinie, co z kolei prowadziło do sporadycznych tarć z ojcem nielubiącym samodzielnie przygotowywać sobie jedzenia. Ale zdeterminowana mama poszła własną drogą.
W NRD pastorzy zarabiali niewiele, ale – tak jak my – opłacali tylko niski czynsz za służbowe mieszkanie. Otrzymywali również wsparcie materialne z Zachodu, tak zwaną bratnią pomoc. Dla naszej rodziny wynosiło ono około siedemdziesięciu marek niemieckich miesięcznie. Moja babcia z Hamburga, a po jej śmierci w 1978 roku moja ciotka, siostra mamy, zarządzały bratnią pomocą i regularnie wysyłały nam paczki. Przed zespołem z Hamburga stało zadanie bardzo trudne pod kątem organizacyjnym, ale w ten sposób mieliśmy zapewnioną nieocenioną pomoc.
A paczki były wyjątkowe także pod innym względem, o czym przekonywaliśmy się natychmiast po ich otwarciu, kiedy to stwierdzaliśmy: „To pachnie Zachodem”. Chodziło o delikatny zapach dobrego mydła czy aromatycznej kawy. Na Wschodzie natomiast nad wszystkim unosiła się woń środków do szorowania, pasty do podłóg i terpentyny. Czuję ten zapach do dziś.
Postrzegałam NRD jako wcielenie bezguścia. Same imitacje zamiast prawdziwych naturalnych materiałów, żadnych radosnych kolorów. Moi rodzice starali się znaleźć nisze, przez które mogliby uciec od tej mierności, na przykład kupowali wyjątkowo piękne meble z warsztatów Hellerau, choć czasami musieli bardzo długo na nie czekać. Być może moje obecne upodobanie do kolorowych marynarek również wynika z tego, że w życiu codziennym w NRD często brakowało mi intensywnych kolorów.
Kolegium duszpasterskie mojego ojca korzystało z infrastruktury całego Waldhofu, na przykład z kuchni czy warsztatów Fundacji Stephanus. Niepełnosprawni intelektualnie mieszkańcy również wykonywali dla kolegium określone prace. Jeden z nich szczególnie zapadł mi w pamięć. Niestrudzenie i z cierpliwością świętego pomagał mamie w przynoszeniu drewna i węgla. Była to bardzo ciężka praca, ponieważ piecami kaflowymi ogrzewano wszystkie pomieszczenia. W pełni skupiał się na swoim zadaniu. Poza tym ciągle do siebie mówił, a przed nami udawał rzekomego pracownika kolei. Zaprzyjaźniłam się z nim.
Dopóki my, dzieci, nie musiałyśmy jeszcze chodzić do szkoły, większość dni spędzałyśmy na zewnątrz i wracałyśmy do domu jedynie na posiłki. O godzinie dwunastej i osiemnastej odzywały się dzwony z wieży na terenie Waldhofu. Dla nas, dzieciaków pastora, oznaczało to konieczność powrotu do domu, ponieważ o tych godzinach podawano do stołu. Ale poza tym przez cały dzień mogliśmy swobodnie włóczyć się po okolicy. To było cudowne.
Najbliżej zaprzyjaźniłam się z ogrodnikiem, panem Lachmannem. To on nauczył mnie pikowania roślin i uprawiania ogrodu w szklarni. Mogłam pytać go o wszystko i jednocześnie trochę mu pomagałam w pracach ogrodniczych. Tak czy siak, byłam dzieckiem ze wsi. Oznaczało to, że gdy jako mała dziewczynka mieszkałam w Quitzow i odczuwałam pragnienie, mogłam pić nawet z poidła dla kur. A w Waldhofie bez problemu zjadałam niemyte marchewki prosto z ogrodu.
Jesienią najchętniej spędzałam czas przy parniku do ziemniaków. Był to ogromny pojazd z dużym kotłem. Wkładało się do niego ziemniaki, które miękły pod wpływem gorącej pary. Dzięki temu tuż po zbiorach mogły one zostać przetworzone na paszę. Podczas tego procesu mnie, dziecku, pozwalano usiąść obok kierowcy. Wokół unosił się cudowny zapach kartoflisk i łętów ziemniaka. A próbowanie miękkich kartofli było wspaniałym przeżyciem.
W Waldhofie mieszkały też inne dzieci, niektóre starsze, inne młodsze ode mnie. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, pływaliśmy, bawiliśmy się w słomie albo graliśmy w zbijaka. Zawsze znajdował się ktoś, kto chciał się bawić. Nigdy się nie nudziliśmy.
W pierwszą niedzielę adwentu dzieci z Waldhofu śpiewały pieśni adwentowe dla pensjonariuszy z niepełnosprawnością intelektualną. O siódmej rano graliśmy naszym gościom. W ten sposób budziliśmy mieszkańców śpiących w dużych salach. W tamtych czasach panowały takie właśnie warunki – pokoje jednoosobowe lub dwuosobowe w ogóle nie wchodziły w grę. Śpiewaliśmy Es kommt ein Schiff, geladen (Przypływa załadowany statek), Macht hoch die Tür (Otwórzcie drzwi) i wiele innych pieśni. Sprawialiśmy podopiecznym fundacji ogromną radość, a przy okazji my również z całego serca się w to angażowaliśmy. W okresie bożonarodzeniowym śpiewałam również w chórze kościoła Marii Magdaleny w Templinie. Święta te były dla nas, dzieciaków z Waldhofu, najważniejszym wydarzeniem w roku. Jednak nasza Wigilia bardzo się różniła od Wigilii wielu innych rodzin. Na plebanii życie zawodowe i prywatne płynnie się przenikały i właśnie wtedy najbardziej sobie to uświadamialiśmy.
W Wigilię ojciec musiał odprawić dwa lub trzy nabożeństwa w wioskach wokół Templina i często zmarznięty na kość wracał do domu z zimnych wiejskich kościołów dopiero po osiemnastej. Kiedy byliśmy mali, musieliśmy ucinać sobie drzemkę w ciągu dnia, bo czekał nas długi wieczór. Gdy podrosłam, towarzyszyłam ojcu podczas nabożeństw.
Oczywiście w odwiedziny przyjeżdżała moja babcia z Berlina, ale w ten wyjątkowy wieczór chcieliśmy również pamiętać o samotnych. Od najmłodszych lat rodzice uczyli nas, że głównym celem Bożego Narodzenia jest myślenie o osobach niemających tak dobrze jak my, pozostawionych samym sobie. Tak więc co roku w Wigilię zapraszaliśmy do naszego domu pensjonariusza, który mieszkał sam i rzadko miał jakieś rozrywki. Podczas kolacji, z mojej dziecięcej perspektywy i tak zaczynającej się dość późno ze względu na nabożeństwa ojca, nasz gość mógł się wreszcie wygadać do woli, a moi rodzice wręcz go do tego zachęcali. My, dzieci, byłyśmy strasznie podekscytowane, bo nie mogłyśmy się doczekać prezentów, ale broniono nam się odzywać. Tak więc do pokoju, w którym czekały podarki, pozwalano nam wejść dopiero po dwudziestej lub nawet później.
W pomieszczeniu tym mieliśmy ustalony rytuał. Przy zapalonych świecach ja i moje rodzeństwo wystawialiśmy jasełka, wcielając się w różne role. Pomiędzy fragmentami Ewangelii według Świętego Łukasza graliśmy krótkie utwory na flecie i śpiewaliśmy kolędy. Celem przedstawienia było oczywiście uszczęśliwienie naszych gości, ale przede wszystkim miało nam ono pokazać, że święta to nie tylko prezenty.
Bardzo miło wspominam pierwszy dzień świąt, kiedy podarki leżały przed nami rozpakowane i wszyscy siedzieliśmy razem w salonie. Zwykle ojciec nie musiał wtedy prowadzić nabożeństw, ponieważ dyrektora kolegium rzadko wysyłano do parafii. Podczas gdy moja mama przygotowywała w kuchni pieczoną gęś, mogliśmy porozmawiać z nim o naszych prezentach. Podjadaliśmy przy tym z naszykowanych przez mamę kolorowych talerzy i nikt nas nie upominał, żebyśmy nie jedli tylu słodyczy. Kiedy wśród prezentów z Zachodu mój brat znalazł jedne ze swych wymarzonych puzzli Ravensburger, zaczęliśmy je wspólnie układać.
Nasz dom był otwarty dla wszystkich nie tylko w Boże Narodzenie, lecz także podczas innych świąt. Przez cały rok moich rodziców regularnie odwiedzali jacyś goście. Po kolacji często zaglądali do nas przyjaciele, dorośli pili razem herbatę lub po kieliszku wina. Nierzadko ludzie, w tym członkowie SED, zwracali się do moich rodziców o radę w kwestii tego, jak powinni się zachowywać wobec państwa w określonych sytuacjach życiowych. Pastorzy lubili się również odwiedzać w weekendy. Uwielbiałam podróżować do innych plebanii w okręgu kościelnym. Po wypiciu kawy, my, dzieci, często byłyśmy odsyłane. Kiedy dorośli mówili nam „możecie iść się pobawić”, tak naprawdę mieli na myśli, że powinniśmy iść się pobawić. Często próbowałam zostać z dorosłymi i opracowywałam strategie ukrywania się w kącie lub chowania za zasłoną. Koniecznie chciałam wiedzieć, o czym wtedy rozprawiają. Dyskusje miały głównie charakter polityczny. Żywo mnie to interesowało – o wiele bardziej niż rozmowy o teologii, chrześcijańskim nauczaniu czy nabożeństwach. Czasami chodziło o innych pastorów, którzy weszli w konflikt z prawem lub mieli trudności ze służbami bezpieczeństwa, rozmawiano również o problemach dzieci w szkole. Zawsze było jasne, że o takich dyskusjach i spotkaniach nigdy nie powinno się wspominać osobom trzecim. My, dzieci, wiedziałyśmy, że musimy milczeć.
Moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczą babci w Hamburgu, chociaż nie wiem, w jakim stopniu są one faktycznie moje – może przywłaszczyłam je sobie w trakcie słuchania opowiadanych w rodzinie historii. W każdym razie pierwsze z nich pochodzi z 1957 roku, kiedy miałam trzy lata. Przez trzy miesiące mieszkałam wtedy z babcią, bo mama spodziewała się drugiego dziecka, mojego brata Marcusa. Jak mi później wielokrotnie opowiadano, gdy po jego narodzinach wróciłam do Templina, nie umiałam sama wejść po schodach do naszego mieszkania, ale za to zaczęłam mówić do mamy per „pani”. Ten fakt naprawdę ją przeraził. Najwyraźniej rozstanie z nią wywołało u mnie pewne wyobcowanie.
Drugie wspomnienie przenosi mnie do roku 1959 i ponownie do Hamburga. Świętowaliśmy tam ślub siostry mojej matki, ciotki Gunhild. Ponieważ z Templina do Hamburga wyjechaliśmy naszym wartburgiem późnym wieczorem, ja i mój brat powinniśmy spać. Razem z bagażami wieźliśmy duży wazon podłogowy, prezent ślubny od moich rodziców dla ciotki. Kiedy musieli powiedzieć policjantom na granicy, co ze sobą mają, odezwałam się z tyłu: „Zapomnieliście o czymś! Przecież spakowaliśmy jeszcze wazon!”. Na szczęście moje przemądrzałe zachowanie nie sprawiło rodzicom większych problemów. Gdy ruszyliśmy dalej, zbesztali mnie za to, że nie śpię. Dodali, że powinnam przynajmniej udawać, że śpię. Nigdy nie zapomniałam tego incydentu. Wtedy żyłam jeszcze w takim przeświadczeniu, że powinnam mówić wszystkim o wszystkim. Ale z biegiem lat się to zmieniło.
U mojej cioci było wyjątkowo. Dosłownie, ponieważ w dniu ślubu wydarzyło się coś nieprzyjemnego. Na przyjęcie – w listopadzie – przyszli również krewni ze starszymi dziećmi, chłopcami w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat, którzy zabrali mnie na spacer. Rozpierała mnie duma – miałam przecież dopiero pięć lat. Wkrótce jednak moje towarzystwo im się znudziło i odesłali mnie z powrotem. Samą. Ja jednak nie umiałam znaleźć drogi powrotnej. Nie pamiętam jak, ale w pewnym momencie trafiłam na posterunek policji. Funkcjonariusze przesłuchiwali mnie tak długo, aż wreszcie się dowiedzieli, gdzie przebywają moi rodzice. Następnie o wszystkim ich poinformowano, żeby mogli mnie odebrać. Tak więc moje pierwsze wspomnienia z Hamburga nie są raczej najlepsze.
16 lipca 1961 roku babcia z Hamburga skończyła siedemdziesiąt lat. Zażyczyła sobie prezent w postaci rodzinnej wycieczki do Bawarii. Nikt nie mógł przypuszczać, że będzie to nasza ostatnia wspólna podróż po Niemczech Zachodnich. Babcia nigdy nie zrobiła prawa jazdy. Pasował jej więc fakt, że jej zięć Horst, mój ojciec, lubił prowadzić samochód. Wynajęliśmy volkswagena garbusa i przez trzy letnie tygodnie – bo jubilatka pragnęła, by podróż trwała długo – jeździliśmy po Bawarii i Austrii.
Najpierw pojechaliśmy z Templina do Hamburga, gdzie odebraliśmy babcię, a następnie ruszyliśmy dalej na południe. Zatrzymaliśmy się w małym hotelu przy górze Sagberg w pobliżu Frasdorfu w paśmie Chiemgauer Alpen. Pamiętam, że jechaliśmy tam bardzo krętą drogą. Zobaczyliśmy góry, urządzaliśmy wycieczki na wyspy Herrenchiemsee i Frauenchiemsee na jeziorze Chiemsee, do Monachium, Innsbrucka i Salzburga. W miejscowości Wasserburg am Inn byłam pod wrażeniem szalejącej rzeki, która w tym czasie zaczęła występować z brzegów.
Po trzech tygodniach wyruszyliśmy w drogę powrotną i 7 lub 8 sierpnia 1961 roku moi rodzice, brat i ja wróciliśmy do Templina. Ojciec często opowiadał mi później, że w lasach wokół Berlina widział leżące ogrodzenia z drucianej siatki, najwyraźniej zwiastujące to, co miało nadejść. Nie wyobrażał sobie podziału Berlina. Co prawda podejrzewał, że wydarzy się coś złego – ale zakładał budowę muru wokół Berlina, a nie przez środek miasta.
W czwartek lub piątek poprzedzające ustawienie fortyfikacji ojciec zabrał mnie do Berlina, żeby coś załatwić. Zostawił mnie u swojej mamy, czyli mojej berlińskiej babci. Mieszkała w dzielnicy Pankow przy Retzbacher Weg, w budynku wzniesionym w latach trzydziestych XX wieku. Owego dnia poszła ze mną w kierunku Wollankstraße we francuskiej strefie Berlina. Chciała kupić papierosy – tak jak mój ojciec była nałogową palaczką. Doskonale pamiętam, jak trzymała mnie mocno za rękę i cały czas za sobą ciągnęła, bo chciała iść o wiele szybciej niż jej siedmioletnia wówczas wnuczka. W sklepie panował tłok, babcia mówiła staccato. Chciała jak najprędzej stamtąd wyjść, ponieważ kupowanie papierosów w Berlinie Zachodnim i zabieranie ich z powrotem na Wschód było zabronione. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że zanim będę mogła wrócić do Berlina Zachodniego, minie bardzo dużo czasu. Wieczorem pojechaliśmy z ojcem z powrotem do Templina.
W niedzielę 13 sierpnia rozpoczęła się budowa muru w samym centrum Berlina. Ojciec odprawiał wtedy nabożeństwo, ja pojechałam tam z nim i nigdy tego nie zapomnę. Wokół panowało ogromne przerażenie, ludzie płakali. Dla moich rodziców był to straszny dzień, mama wpadła w rozpacz. Nie wiedziała, kiedy ponownie zobaczy mieszkające w Hamburgu matkę i siostrę, przygnębiony ojciec martwił się, bo nagle część jego rodzinnego miasta stała się dla niego niedostępna. Nie potrafił objąć wyobraźnią tego, co się wydarzyło – jego rodzinne miasto i cały kraj zostały podzielone.
Chociaż dwa państwa niemieckie istniały już od roku 1949, dopiero po wybudowaniu muru w roku 1961 sytuacja życiowa mojej rodziny, podobnie jak milionów innych ludzi, uległa ogromnej zmianie. Wszystkich mieszkańców NRD mur skazał na bezsilność. Pamiętam na przykład, jak dwa miesiące później, w lutym 1962 roku, w Hamburgu wezbrała niszczycielska powódź po sztormie i moja matka umierała ze strachu o swoją mamę i siostrę – ale nic nie mogła zrobić. Nasze rodziny zostały po prostu rozdzielone. Aby w ogóle utrzymać kontakt, babcia i mama co tydzień pisały do siebie listy. Po śmierci babci w roku 1978 tradycję tę kontynuowała ciocia.
Ponieważ urodziłam się po 30 czerwca, zgodnie z ówczesnymi przepisami nie mogłam rozpocząć edukacji szkolnej w 1960 roku w wieku sześciu lat, lecz musiałam czekać kolejny rok. I wreszcie teraz, zaledwie kilka dni po wybudowaniu muru, co tak mocno uderzyło w moją rodzinę, nadszedł odpowiedni czas. Naukę w Szkole Podstawowej numer IV rozpoczęłam w wieku siedmiu lat, na początku września 1961 roku. To właśnie ta placówka znajdowała się najbliżej Waldhofu. Mimo to odległość do niej była znaczna – piechotą szłam tam pół godziny. Ponieważ nie potrafiłam jeszcze odróżnić lewej strony od prawej, rodzice pozwalali mi jeździć ulicą na rowerze dopiero od drugiej klasy. W piątej klasie przeniosłam się do sąsiedniej szkoły imienia Goethego, liceum należącego do zespołu szkół technicznych.
Lekcje zaczynały się tam o wpół do ósmej. Wstawałam około szóstej piętnaście, moje śniadanie składało się z kanapki i kubka herbaty albo kawy zbożowej. Spożywając je, nie miałam nawet czasu usiąść. Zwykle ruszałam po dzieci sąsiadów, a potem szłam lub jechałam razem z nimi. Często zdarzało się jednak tak, że nie były jeszcze gotowe, dlatego mama obserwowała z kuchennego okna naszego mieszkania, kiedy w końcu ruszę do szkoły. Czasami robiła mi wyrzuty, że tak po prostu akceptuję ryzyko spóźnienia się na lekcje.
Wracałam do domu około południa, ponieważ miałam zakaz jedzenia obiadów w szkole. Po posiłku albo odrabiałam lekcje, albo miałam wolne. O osiemnastej jedliśmy kolację, głównie kanapki, ale czasami także kaszę mannę z wiśniami lub jagodami. Wieczorny posiłek stanowił najważniejszy punkt codziennego życia naszej rodziny. Uczestniczyli w nim wszyscy. My, dzieci, opowiadałyśmy o tym, co tego dnia nam się przydarzyło. Rodzice uważnie nas słuchali i udzielali nam wskazówek, abyśmy jako rodzeństwo mogli poradzić sobie z przeciwnościami codziennego życia w NRD. Jednak ojciec często miał mało czasu, ponieważ wieczorne zajęcia w kolegium duszpasterskim rozpoczynały się o dziewiętnastej lub dziewiętnastej trzydzieści. W takich sytuacjach po wspólnym zmywaniu dotrzymywałam mamie towarzystwa, na przykład podczas robienia na drutach. A kiedy byłam starsza, oglądałyśmy razem wieczorne wiadomości.
W przeciwieństwie do wszystkich moich kolegów mnie w pierwszej klasie nie pozwolono wstąpić do pionierów, państwowej organizacji młodzieżowej dla uczniów do siódmej klasy. Miało to swoje konsekwencje. Nie dostałam nagrody za bardzo dobre wyniki w nauce – a reszta dostała. Nie mogłam pomagać w przygotowaniach do nadchodzących uroczystości, na przykład tej bożonarodzeniowej. A wszystko tylko dlatego, że nie należałam do tej organizacji.
To zasługa moich rodziców. Kiedy zaczynałam szkołę, powiedzieli mi: „Po ukończeniu pierwszej klasy będziesz decydować o wszystkim sama, ale teraz jeszcze za wcześnie na takie postanowienia. Szkoła jest obowiązkowa, członkostwo w pionierach – nie”. Właśnie o to im chodziło. Miałam się nauczyć, że w NRD też można podejmować różne decyzje. I dlatego rodzice obiecali porozmawiać ze mną pod koniec pierwszego roku w szkole o tym, czy chcę należeć do organizacji czy nie. Zaakceptowaliby każde moje postanowienie. Dzięki takiemu podejściu chcieli osiągnąć dwie rzeczy, co w pełni zrozumiałam dopiero później: miałam nauczyć się podejmować własne decyzje, a jednocześnie chcieli zapobiec temu, abym – jako dziecko pastora, które z założenia pochodziło z opozycyjnego domu – nie została pozbawiona wykształcenia akademickiego i nie była zdana jedynie na możliwość studiowania teologii w konwikcie. Bez członkostwa w państwowych organizacjach młodzieżowych szansa na ukończenie szkoły średniej, a następnie kontynuowanie nauki na uniwersytecie praktycznie nie istniała. Od samego początku rodzice starali się mnie i mojemu rodzeństwu karierę ułatwić.
W drugiej klasie postanowiłam dołączyć do organizacji pionierskiej. Zostałam więc młodym pionierem – nie używano żeńskiej formy tego określenia – z niebieską chustką, a od czwartej klasy należałam do Organizacji Pionierów im. Ernsta Thälmanna (Pionierorganisation Ernst Thälmann) i nosiłam chustkę czerwoną. W latach 1962–1968 byłam członkinią organizacji pionierskiej, a następnie wstąpiłam do Wolnej Młodzieży Niemieckiej (Freie Deutsche Jugend, FDJ), państwowej organizacji dla dzieci i młodzieży od ósmej klasy wzwyż. Później mogłam również pracować w pionierskim kierownictwie klasy, ale nie pozwolono mi zostać przewodniczącą rady grupy, ponieważ za ojca miałam pastora.
Moje rodzeństwo i ja na wiele sposobów doświadczyliśmy tego, co oznaczało bycie dzieckiem duchownego w NRD. Szczególną bolączką w tym kontekście był dla mnie dziennik klasowy. Odnotowano w nim pochodzenie rodziców, i tak litera A oznaczała rodziców z klasy robotniczej (Arbeiterklasse), B – rolników (Bauern), S – osoby pracujące na własny rachunek (Selbstständige), I – inteligencję (Intelligenz). Podczas zastępstw na lekcjach nauczyciele bardzo często kazali uczniom wstawać i opowiadać, czym zajmuje się ich ojciec. Pewnego razu szepnęłam do kolegi z ławki: „Rety, nie mam dziś ochoty znowu odpowiadać, że jest pastorem, to tylko wywoła tysiąc pytań”. Kolega odpowiedział: „W takim razie zamiast Pfarrer powiedz Fahrer”. Oba te słowa w języku niemieckim mają podobne brzmienie, pierwsze oznacza pastora, a drugie kierowcę. Dopóki nie nadeszła moja kolej, zastanawiałam się, czy powinnam posłuchać tej rady, czy też odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Kiedy zostałam wywołana, dość niewyraźnie wypowiedziałam nazwę zawodu ojca, ale ostatecznie nauczyciel zrozumiał, że chodzi o pastora. Na szczęście tym razem obyło się bez natarczywych pytań o to, jak wygląda życie na plebanii i czy moi rodzice wypowiadają się krytycznie na temat szkoły. Zawsze się tego bałam, w takich sytuacjach pragnęłam po prostu zniknąć, być może również dlatego, że – jak ciągle powtarzała nam matka – jako dzieci pastora mieliśmy być lepsi od innych i jak najmniej się wyróżniać. Fakt, że moi rodzice – zwłaszcza ojciec – pozwolili nam zostać pionierami i członkami FDJ, stanowił wyjątek. Miałam oczywiście rozterki, dowiedziawszy się, że osoby w tym samym wieku nie mogły się przenieść do rozszerzonej szkoły średniej (Erweiterte Oberschule) tylko dlatego, że nie należały do FDJ. Pod względem politycznym mój ojciec i tak był bardziej na lewo. Popierał teologię wyzwolenia w Ameryce Łacińskiej i odrzucał podatek kościelny w Niemczech. Wychodził z założenia, że pastorzy powinni zarabiać na własne utrzymanie w swoich parafiach. Jego postawa sprawiła, że już w czasach NRD nazywano go „czerwonym Kasnerem”. Nie uważałam jego poglądów za szczególnie użyteczne czy logiczne, ponieważ doszłam do wniosku, że – patrząc przez pryzmat naszej sytuacji – nie bylibyśmy w stanie pozwolić sobie na prowadzenie polityki, za którą teoretycznie opowiadał się mój ojciec. Kiedy jednak mu o tym powiedziałam, moje argumenty trafiły w próżnię. Wydawało mi się, że nie łączył swoich teoretycznych rozważań z realiami życia.
Od samego początku nauka nie sprawiała mi żadnego problemu – musiałam się starać tylko na lekcjach wychowania fizycznego. Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego skoku do basenu z trampoliny umieszczonej na wysokości trzech metrów. Pewnego dnia ta właśnie umiejętność pojawiła się w planie zajęć. Bardzo dobrze pływałam, ale wysokość napawała mnie przerażeniem. Od razu ustawiłam się na samym końcu kolejki. Wszyscy moi koledzy z klasy już dawno skoczyli i teraz już tylko pływali, ale ja na to nie zważałam, mój instynkt przetrwania był silniejszy niż strach przed ośmieszeniem się na oczach wszystkich. Wycofać się też jednak nie chciałam – byłaby to dla mnie sromotna porażka. Stanęłam więc w końcu na trampolinie. Mój wuefista mnie przez to wszystko przeprowadził – okazał mi dużo cierpliwości, gdy wyczuł, że naprawdę chcę spróbować się przemóc. Koledzy z klasy też się ze mnie nie śmiali, bo wcześniej wiele razy im pomagałam. Być może ostatecznie wcale nie trwało to aż tak długo, jak mi się później wydawało – dwadzieścia minut, a nie czterdzieści pięć. Tak czy inaczej wreszcie w oddali rozległ się dzwonek sygnalizujący koniec lekcji. I wtedy nauczyciel powiedział: „Albo teraz skoczysz, albo się wycofasz”. I skoczyłam. Wpadłam do wody z mieszaniną dumy, że mi się udało, i wstydu, ponieważ to wszystko wcale nie było takie straszne, jak to sobie wyobrażałam, stojąc na trampolinie.
Jednak w szkole stawiałam czoła wyzwaniom o wiele ważniejszym niż słabe wyniki z wuefu. Do dziś jestem wdzięczna rodzicom – zwłaszcza mamie – za sposób, w jaki pomogli nam sobie z tym wszystkim poradzić. Pamiętam na przykład nauczycielkę niemieckiego w szkole podstawowej, która niemal na każdej lekcji opowiadała dzieciom o okrucieństwach popełnianych przez narodowych socjalistów i o tym, czego musieli doświadczać komuniści. Jako komunistka sama została przez to dotknięta. Ale pomijając fakt, że nigdy nie wspominała o prześladowaniach i mordowaniu Żydów, codziennie konfrontowała nas, zaledwie dziesięcioletnie dzieci, z żywymi opisami bardzo trudnych losów. Pamiętam, jak w tamtym czasie moja dziecięca dusza bardzo to przeżywała. Aby sobie z tym poradzić, potrzebowałam dać upust swoim emocjom – i zrozumienie znajdowałam u mamy, gdy wracałam do domu na obiad. Kiedy ona podgrzewała posiłek, ja zaczynałam mówić i to wszystko z siebie wyrzucałam. Nazwałyśmy to „omówieniami”.
Mój brat radził sobie z tym trochę inaczej niż ja. Zaraz po powrocie do szkoły kładł się na dywanie w salonie i czytał gazetę. Potrzebował odpoczynku i mama mu go zapewniała. Siostra natomiast szukała ruchu i lubiła od razu wychodzić na zewnątrz, aby się pobawić. Mama podchodziła do nas indywidualnie, bardzo nas wspierała i w ten sposób pomagała nam uporządkować sobie w głowach to, czego nie rozumieliśmy, uwolnić nagromadzoną agresję i nabrać dystansu.
Zasadniczo i tak żyliśmy w dwóch światach. Jednym z nich była szkoła, drugim życie prywatne przed lekcjami i po nich. Nie mogliśmy swobodnie rozmawiać ze wszystkimi kolegami z klasy, ale mogliśmy gadać z naszymi szkolnymi przyjaciółmi. Nie martwiliśmy się, że opowiedzą komuś o naszych prywatnych sprawach. Szybko zrozumieliśmy, o czym wolno nam mówić, a o czym nie. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że gdybyśmy w pełni ujawnili nasze przemyślenia, mielibyśmy mnóstwo kłopotów. Rodzice wbili nam również do głowy, żebyśmy nie rozmawiali o zachodnioniemieckiej telewizji. Nauczyciele mogli na przykład zapytać: „Czy zegarek w Piaskowym Dziadku ma kropki czy kreski?”. Na podstawie odpowiedzi mogli stwierdzić, czy w domu oglądaliśmy w telewizji Piaskowego Dziadka w wersji zachodnio- czy wschodnioniemieckiej. Dlatego przed rozpoczęciem szkoły rodzice powiedzieli nam, że na takie pytania mamy odpowiadać, że nie jesteśmy pewni. Bardzo wcześnie nauczyliśmy się ostrożności.
Kiedy mama orientowała się, że dość długo plotkuję przez telefon z którąś ze szkolnych przyjaciółek, co uwielbiałam robić, wchodziła do pokoju i mówiła, że moje gadulstwo sprowadzi na mnie kłopoty, bo ta rozmowa na pewno jest nagrywana przez służby bezpieczeństwa, i że muszę uważać, jeśli zacznę opowiadać coś o nauczycielach albo skarżyć się na sytuację w szkole. Rodzice zalecali nam prowadzenie takich rozmów w lesie. Do dziś pamiętam, że mój brat wpadł kiedyś w tarapaty w pierwszej klasie za dowcip o przewodniczącym rady państwa Walterze Ulbrichcie, mimo że tak naprawdę nie był to prawdziwy dowcip, ale zwykły niewinny żarcik. Mężczyznę o charakterystycznej brodzie nazwał kiedyś przy kolegach „kozią bródką”. Jeden z nich doniósł o tym wychowawczyni. Moi rodzice zostali o wszystkim poinformowani i po raz kolejny ostrzegli nas przed jakimikolwiek politycznymi wypowiedziami. Państwo nie znało się na żartach.
Dlatego oczywistym tabu stało się mówienie poza domem o tym, co pewnego wieczoru powiedziała mi mama. Był 22 listopada 1963 roku. Weszła do mojego pokoju i rzekła cicho: „Stało się coś strasznego”. Leżałam już w łóżku. Normalnie życzyłaby mi po prostu dobrej nocy, ale teraz szepnęła: „John F. Kennedy został zamordowany”. Natychmiast zauważyłam, jak bardzo jest tym wstrząśnięta. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej amerykański prezydent podczas wizyty w Berlinie wzruszył nas do łez słowami „Jestem berlińczykiem”.
Od piątej klasy uczyliśmy się również języka rosyjskiego. Jedyną przeszkodę, którą musiałam pokonać, stanowił mój aparat ortodontyczny. Kiedy go nosiłam, nie mogłam prawidłowo wymówić rosyjskiej głoski „r” – dlatego zawsze go zdejmowałam. Podczas lekcji rosyjskiego zawijałam go w papier śniadaniowy i kładłam pod pulpitem ławki. Pewnego dnia o nim zapomniałam – i zorientowałam się dopiero po powrocie do domu. Natychmiast wróciłam do szkoły na rowerze, by go poszukać. Sprzątaczka wyrzuciła już papier śniadaniowy z aparatem do kosza na śmieci, ale nie został on jeszcze opróżniony. Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście i poczułam niesamowitą ulgę, ponieważ aparat ortodontyczny był bardzo drogi i nie potrafiłam sobie wyobrazić, co by się działo w domu, gdybym musiała się przyznać, że go zgubiłam.
Od piątej klasy należałam do szkolnego kółka języka rosyjskiego. Nasza nauczycielka pani Benn, zapalona komunistka, miała świetne metody nauczania. Umiała nas odpowiednio zmotywować. Swoje zrobiły też olimpiady przedmiotowe. Brałam udział w kilku z nich, osiągając średnie wyniki w olimpiadach matematycznych, ale świetne w olimpiadach z rosyjskiego.
W olimpiadzie z języka rosyjskiego po raz pierwszy wzięłam udział w ósmej klasie. Konkurs odbywał się na różnych poziomach. Zaczynało się od etapu szkolnego, potem był etap powiatowy, okręgowy i wreszcie olimpiada NRD. Udział w niej sprawił mi ogromną przyjemność. Jako uczennica ósmej klasy znalazłam się już w grupie wiekowej tak zwanych klas przygotowawczych. W NRD nazywano tak dziewiątą i dziesiątą klasę rozszerzonej szkoły średniej, ponieważ na tym etapie uczniowie przygotowywali się do właściwego poziomu matury, czyli do klas jedenastej i dwunastej. Zdobyłam brązowy medal. Sibylle Holzhauer, pochodząca podobnie jak ja z Templina, wywalczyła złoto. Była dwa lata starszą córką lekarza i stała się dla mnie wielkim wzorem do naśladowania, ponieważ moim zdaniem świetnie opanowała rosyjską wymowę. Do dziś utrzymujemy ze sobą kontakt. Dzięki medalom Sibylle i moim małe miasteczko Templin odniosło krajowy sukces. Dwa lata później zdobyłam medal złoty.
Ostatni etap konkursu odbył się w Sali Marmurowej Domu Centralnego Towarzystwa Przyjaźni Niemiecko-Radzieckiej w Berlinie, który znajdował się tuż obok Teatru Maksyma Gorkiego. Podczas pisania niniejszej książki znalazłam stary wycinek z naszej lokalnej gazety zachowany przez moją matkę. W artykule szczegółowo opisano, w jaki sposób w maju 1969 roku przeprowadzano olimpiadę. Między innymi musieliśmy na początku złożyć przyrzeczenie o następującym brzmieniu: „[...] dziś przysięgamy walczyć honorowo i z całych sił o jak najlepsze wyniki w zawodach, o honor naszej szkoły, naszego powiatu i okręgu oraz dla dobra naszej socjalistycznej ojczyzny”.
Konkurs został osadzony w ramowej fabule: uczniowie musieli odwiedzić cztery stacje w tak zwanym obozie młodych patriotów i odbyć dialog z węgierskimi uczniami i delegacją Komsomołu. Ta ostatnia składała się z członków młodzieżowej organizacji Komsomołu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego; dzieci z niższych klas nazywano pionierami Lenina.
Pamiętam, że przed olimpiadą ze zdenerwowania nie spałam całą noc. Rano byłam tak zmęczona, że martwiłam się, czy będę w stanie wykonać którekolwiek z zadań. Potem jednak ze zdumieniem zauważyłam, że pod wpływem adrenaliny wywołanej rzeczywistą rywalizacją odzyskałam siły.
Oprócz medali wygraliśmy wakacyjną podróż do Moskwy i Jarosławia tak zwanym pociągiem przyjaźni. Sibylle i ja pojechałyśmy razem. Przed wyjazdem odbył się kurs przygotowawczy w obozie organizacji pionierskiej Klima Woroszyłowa nad Röddelinsee niedaleko Templina. Z niecierpliwością czekałam na wielką podróż. Pobudka, poranne ćwiczenia, poczucie wspólnoty w ciągu dnia i płonące ognisko wieczorem – wszystko to rzuciło na mnie ogromny urok. Musiałyśmy nosić wyjątkowo brzydkie jednakowe ubrania – oprócz bluzek FDJ dostałyśmy brązowe parki i brązowe spódnice, które po prostu znacznie skróciłyśmy, co później napytało nam biedy w Związku Radzieckim – ale to nie mogło popsuć mojego dobrego nastroju. Pomyślałam nawet, że może te socjalistyczne idee wcale nie są aż takie złe.
Po ukończeniu kursu udałyśmy się z Templina do berlińskiego parku Treptower, gdzie odbył się ostatni apel pod radzieckim pomnikiem upamiętniającym żołnierzy Armii Czerwonej poległych podczas drugiej wojny światowej. Sibylle i ja dotarłyśmy na miejsce nieco później niż reszta grupy. Zostałyśmy przez to tak zbesztane przez opiekuna, że pozytywne uczucia, które pojawiły się we mnie w stosunku do socjalizmu w obozie Woroszyłowa, natychmiast wyparowały.
Następnie musieliśmy pójść pieszo do szkoły. Mieliśmy spędzić w niej noc poprzedzającą nasz wyjazd. Budynek znajdował się w pobliżu dworca kolejowego Berlin Ostbahnhof. Po drodze – a był to sobotni wieczór – patrzyłam w okna mijanych domów i myślałam: „O Boże, ludzie w tych domach oglądają zachodnioniemiecką telewizję, program Einer wird gewinnen prowadzony przez Kulenkampffa, a ty co robisz? Maszerujesz w takiej masie w tym swoim mundurku i jesteś łajana bez powodu, a jutro jedziesz pociągiem do Związku Radzieckiego”. To wszystko stało się dla mnie po prostu żenujące, czułam się samotna i zagubiona i miałam już dość, jeszcze zanim podróż się rozpoczęła.
W Moskwie spotkaliśmy członków Komsomołu. Na dzień dobry powiedzieli nam: „To absolutnie niemożliwe, żeby Niemcy pozostały podzielone. To tak samo surrealistyczne, jak zbudowanie muru między Leningradem a Moskwą lub przez oba te miasta. Zajmie to trochę czasu, ale pewnego dnia Niemcy się zjednoczą”. Zaniemówiłam, gdy usłyszałam, że młodzi ludzie z kraju, który w dużej mierze ponosił odpowiedzialność za podział Niemiec, również uważali tę sytuację za nienaturalną. Było to moje pierwsze olśnienie podczas tej podróży w roku 1969, osiem lat po wybudowaniu muru berlińskiego. Dotarło też do mnie, że w tutejszych sklepach, w przeciwieństwie do sklepów w NRD, sprzedawano płyty winylowe z piosenkami Beatlesów. Natychmiast kupiłam sobie Yellow Submarine.
Podczas naszego pobytu mieszkaliśmy w rosyjskiej szkole, trwały przecież wakacje. Tańczyliśmy do zachodniej muzyki, co było kolejnym doświadczeniem, którego się nie spodziewałam. Z Moskwy udaliśmy się do Jarosławia, na północny wschód od stolicy. Podczas całej wycieczki odwiedzaliśmy pomniki upamiętniające wielką wojnę ojczyźnianą, jak do dziś w Rosji nazywa się walkę Armii Czerwonej z Niemcami podczas drugiej wojny światowej. Pamiętam, jak podczas ceremonii składania wieńców przechodziły za nami starsze kobiety, w naszych oczach babuszki, czyli babcie, i mówiły: „Spójrzcie na te dziewczynki w krótkich spódniczkach, nie mają przyzwoitości, to hańba, a nie oddanie czci naszym żołnierzom”. Trochę się wstydziłyśmy, ale tylko trochę.
Olimpiady z języka rosyjskiego były tylko jednym ze sposobów na rozwijanie umiejętności językowych. Wykorzystywałam każdą nadarzającą się okazję. W Vogelsangu, kilka kilometrów od Templina, znajdowało się duże rosyjskie osiedle. Mieszkający tam członkowie radzieckich sił zbrojnych byli chronieni i mieli bardzo ograniczony dostęp do życia publicznego NRD. Oficerowie przywieźli jednak ze sobą do Niemiec swoje rodziny, dzięki czemu od czasu do czasu mogliśmy odwiedzać dzieci oficerów, należące albo do pionierów Lenina, albo do Komsomołu. Spędzaliśmy z nimi popołudnia w ich stołówce i rozmawialiśmy ze sobą po rosyjsku.
Nieco bardziej niekonwencjonalnym sposobem na podszkolenie rosyjskiego stała się dla mnie droga rowerem ze szkoły do domu. Czasami żołnierze radzieccy stali na rogu Lychener Straße i Parkstraße i kierowali kolumnami pojazdów wojskowych tak, aby bez przeszkód dotarły na poligony w lasach wokół Templina. Szacowaliśmy, że za moich szkolnych czasów w słabo zaludnionej dzielnicy Templina było trzy razy więcej radzieckich żołnierzy niż niemieckich mieszkańców. Żołnierze często musieli stać w miejscu dzień i noc bez względu na pogodę i czekać, aż konwój w końcu dotrze na miejsce. W moich oczach byli to bardzo biedni ludzie. Kiedy tak czekali, korzystałam z okazji i zaczynałam z nimi rozmowę, by sprawdzić oraz poprawić swoje umiejętności językowe.
W enerdowskiej szkole nie było lekcji religii. Odbywały się one w ramach pozaszkolnego programu edukacji chrześcijańskiej, w moim przypadku w sali domu parafialnego kościoła w Templinie. Nauczyciele o tym wiedzieli i na początku roku szkolnego dokładnie na tę godzinę planowali próby szkolnego chóru. W związku z tym ci z nas, którzy chcieli śpiewać, musieli poprosić katechetkę o przełożenie lekcji. Na początku każdego roku szkolnego trwała walka o tę konkretną godzinę.
Kiedy już udało się coś ustalić, zaczynaliśmy zajęcia. Chodziliśmy do salki raz w tygodniu, żeby czytać przypowieści biblijne albo uczyć się kościelnych pieśni. Od siódmej klasy chodziliśmy na lekcje przygotowujące do konfirmacji. Moja odbyła się w 1970 roku w Ermelerhaus w Berlinie, historycznym domu patrycjuszy nad kanałem Sprewy, dzięki czemu moi rodzice chrzestni mogli uczestniczyć w ceremonii ze swoimi rodzinami z Zachodu. Otrzymali oni pozwolenie na przyjazd do Berlina Wschodniego wyłącznie na podstawie jednodniowej wizy, ale nie wolno im było podróżować po reszcie terytorium NRD. Podczas konfirmacji poznałam również dzieci mojego ojca chrzestnego, przyjaciela ze studiów mojej mamy. Po uroczystym obiedzie pozwolono nam, młodym, samodzielnie chodzić po wyspie Fischerinsel i rozmawiać o tym, jak różne życie prowadzimy.
Niektórzy koledzy z mojej klasy oprócz konfirmacji mieli również Jugendweihe – świecką ceremonię w NRD oznaczającą wejście w dorosłość. Było to ustępstwo Kościoła na rzecz państwa, ponieważ nie chciał on, aby młodzi ludzie i ich rodzice musieli wybierać między tymi dwiema opcjami. Państwo pragnęło wykorzystać program konsekracji młodzieży, aby odciągnąć młodych ludzi od Kościołów.
Po konfirmacji zostaliśmy członkami Junge Gemeinde (Wspólnoty Młodych), grupy młodzieżowej naszej parafii. W tym czasie funkcję pastora młodzieży w Berlinie-Brandenburgii pełnił Manfred Domrös. Spotkałam go ponownie po Zjednoczeniu Niemiec na należącej do mojego obwodu wyborczego wyspie Hiddensee, gdzie był proboszczem w latach 1986–2008. W młodości brał udział w kursach dokształcających w kolegium mojego ojca. Zachwycałam się nim, ponieważ potrafił wspaniale grać na gitarze i śpiewał nowe pieśni kościelne. Bardzo podobały mi się wyjazdy na krajowe dni młodzieży, gdzie prowadziliśmy dość otwarte dyskusje, również z obecnym biskupem. Udział w tych zjazdach nie przysporzył mi żadnych dodatkowych problemów w szkole.
Raz w roku rodzice zabierali nas na wakacje – w miarę możliwości do kościelnego domu wypoczynkowego. Oferowano tam pełne wyżywienie, więc mama nie musiała przygotowywać posiłków. Miejsca wakacyjne w domach prowadzonych przez Wolne Niemieckie Związki Zawodowe (Freier Deutscher Gewerkschaftsbund, FDGB) nie były dla nas dostępne, ponieważ moi rodzice nie należeli do związków. Istniało wprawdzie wówczas państwowe biuro podróży, przez które można było wynająć ograniczoną liczbę miejsc noclegowych, ale wolny rynek w tym zakresie nie istniał, poza tym działało niewiele restauracji. Często podróżowaliśmy nad Morze Bałtyckie, do Kühlungsborn lub Dierhagen na Darß (środkowa część półwyspu Fischland-Darß-Zingst), położonego między Rostockiem a Stralsundem. W pobliżu naszego domu wakacyjnego znajdował się pensjonat Rady Ministrów NRD. Odpoczywali tam również członkowie Biura Politycznego SED.
Teren budynku, który obecnie jest hotelem, został ogrodzony z trzech stron, ale nie od plaży. Dlatego my, dzieci, czasami żartowaliśmy z tego, że rano wymykamy się z naszego miejsca zakwaterowania i idziemy plażą do tego pensjonatu. W ciągu dnia, gdy panowie siedzieli na leżakach, nie mieliśmy takiej możliwości, bo pracownicy służb specjalnych nas wyganiali. Jednak we wczesnych godzinach porannych znamienici goście siedzieli jeszcze w budynku. Mogliśmy więc popatrzeć, jak przygotowywane są kosze plażowe. Tam, gdzie goście mieli później ułożyć głowy, kładziono nawet serwetki. Na nas, dzieciach, zrobiło to ogromne wrażenie.
Kiedy wieczorem panowie szli ze swojego pensjonatu przez las na plażę w Dierhagen, przechodzili tuż obok naszego kościelnego ośrodka wypoczynkowego. Czasami na wakacje przyjeżdżały tam rodziny pastorów, których dzieci nie mogły zdawać matury. Po kolacji staliśmy na zewnątrz i czekaliśmy na członków Biura Politycznego Komitetu Centralnego SED. Pytaliśmy się wzajemnie: „Pójdziesz i powiesz im, że nie wolno mi pójść do EOS? Ciekawe, czy o tym wiedzą? Zobaczmy, co się stanie”. Ale ostatecznie nikt z nas nigdy się na to nie odważył.
Później, między czternastym a osiemnastym rokiem życia, jedną z moich wakacyjnych rozrywek stało się zbieranie jagód w lasach Templina. W tym celu razem z innymi dzieciakami z Waldhofu jechałam rano pociągiem z Templina do Tangersdorfu. Był tam przystanek na żądanie, co oznaczało, że na początku podróży należało powiedzieć motorniczemu, by pociąg się tam zatrzymał. Potem szliśmy do lasu na jagody. Mieliśmy uzbierać duże wiadro, czyli dziesięć litrów owoców. Kończyliśmy w porze obiadowej. Teraz mogliśmy albo zanieść zebrane przez nas jagody do VEAB (Volkseigener Erfassungs- und Aufkaufbetrieb, państwowe przedsiębiorstwo zajmujące się skupem) – skupu połączonego z punktem sprzedaży, albo dać je naszej matce na przetwory. Ponieważ zarabialiśmy na owocach, mama odczuwała presję moralną, aby w ramach wdzięczności dać nam trochę pieniędzy.
Zbieranie jagód było bardzo lukratywnym biznesem, ponieważ za kilogram dostawało się od czterech do pięciu marek NRD – dokładnej sumy nie pamiętam. Sklep sprzedawał klientom jagody za jedną lub dwie marki – o ile jego pracownicy nie zabierali od razu produktów dla siebie i swoich znajomych. Gdybyśmy tylko poczekali wystarczająco długo, aż jagody zostaną wystawione na sprzedaż, a potem jedno z nas by je odkupiło, za jakiś czas moglibyśmy ponownie przynieść je do skupu jako nowo zebrane owoce i w ten sposób zarobić prawdziwe pieniądze. Nigdy tego nie zrobiliśmy, ale ten prosty proces pokazywał cały absurd enerdowskiej gospodarki.
Na mniej więcej dziesięć dni wakacji regularnie przyjeżdżała do nas rodzina mojej ciotki z Hamburga. Mieszkającym na Zachodzie krewnym obywateli NRD zezwalano na odwiedziny przez okres do trzydziestu dni. Zawsze porównywałam dzieciństwo moich kuzynów z Zachodu z moim dorastaniem na Wschodzie. Oczywiście zazdrościłam im wielu możliwości. W ich sklepach znajdowało się mnóstwo artykułów, a dzieci ciotki swobodnie podróżowały. My natomiast mogliśmy tylko pomarzyć o wakacjach na Zachodzie i zawsze musieliśmy mieć się na baczności przed aparatem państwa. Cieszyłam się jednak, że krewni z Hamburga podziwiają nasz krajobraz i zachwycają się zwłaszcza możliwością pływania, a także uważają nasze pieczywo i ciasta za wyjątkowo smaczne. Czyli mieliśmy coś lepszego od nich. Mnie z kolei nie bardzo podobały się relacje z ich szkolnej codzienności, bo wydawało mi się, że liczne dyskusje polityczne na lekcjach – to były późne lata sześćdziesiąte – wprowadzają kompletny bałagan. Moim zdaniem w takich warunkach nie dało się spokojnie uczyć. Kuzynki i kuzyn nie zaprzeczali. Tak więc w moich dziecięcych oczach bilans Wschód–Zachód ogólnie się równoważył.
W sierpniu 1968 roku rodzice zabrali nas na wakacje do Czechosłowacji. Znaleźliśmy zakwaterowanie w miejscowości Pec pod Snĕžkou w Karkonoszach. Syn naszych gospodarzy był wtedy mniej więcej w moim wieku. On i jego ojciec mówili trochę po niemiecku. Na trawniku przed domem starał się wyjaśnić mi kilkoma słowami oraz gestami rąk i ruchami nóg, jak bardzo jest dumny ze zmian w kraju zapoczątkowanych przez nowego lidera partii Aleksandra Dubczeka. Kiedy napisałam pocztówkę do babci, podarł znaczek, który chciałam przykleić, ponieważ wciąż widniał na nim wizerunek starego szefa partii komunistycznej Antonína Novotnego. Kilka miesięcy wcześniej Dubczek wygrał z Novotnym w wewnętrznej walce o władzę w partii i został wybrany na stanowisko pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji (Komunistícká Strana Československa, KSČ). Dubczek opowiadał się za socjalizmem z ludzką twarzą, jak to wówczas nazywano. I w ten sposób stał się czołową postacią Praskiej Wiosny, reformatorskiego ruchu komunistycznego w Czechosłowacji. Podczas rozmów ojciec i syn goszczącej nas rodziny wyrażali głębokie przekonanie, że rozwoju ich kraju nie da się już cofnąć. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie i bardzo mnie poruszyło.
W czasie tego wyjazdu moi rodzice na trzy dni udali się sami do Pragi. Planowali to od początku, więc wyjątkowo na wakacje pojechała z nami gospodyni z kolegium duszpasterskiego, aby podczas ich nieobecności opiekować się zwłaszcza moim młodszym rodzeństwem. Matka i ojciec wrócili z Pragi bardzo ożywieni. Doświadczyli atmosfery optymizmu i nadziei, która w NRD byłaby nie do pomyślenia. Do domu przyjechaliśmy przepełnieni pogodą ducha.
Resztę wakacji spędziłam u mojej berlińskiej babci. Kiedy rankiem 21 sierpnia 1968 roku obudziłam się i weszłam do kuchni na śniadanie, usłyszałam fragment programu radiowego. Babcia słuchała rozgłośni RIAS, działającej pod kontrolą rządu amerykańskiego, której audycja zawsze zaczynała się słowami „Wolny głos wolnego świata” i została stworzona specjalnie dla obywateli NRD. Słuchałam, jak w nocy czołgi z czterech krajów Układu Warszawskiego wjechały do Pragi i wielu innych miejsc w Czechosłowacji. Celem wojska było krwawe stłumienie Praskiej Wiosny. Zginęły dziesiątki ludzi; nadzieja lata została pogrzebana pod gąsienicami czołgów. Do dzisiaj mam przed oczami radio w kuchni babci, doskonale pamiętam, gdzie stało. Wciąż czuję się tak jak wtedy, gdy dotarła do mnie ta wiadomość – to było jak cios w brzuch. W wieku czternastu lat nauczyłam się, że w życiu istnieje niewiele gorszych rzeczy niż zawiedziona nadzieja.
Niemal dwa tygodnie później, 2 września 1968 roku, w cieniu tych wydarzeń rozpoczął się nowy rok szkolny. Wychowawca poprosił nas, żebyśmy opowiedzieli o swoich wakacjach. Kiedy przyszła moja kolej, z rosnącym entuzjazmem mówiłam o naszym wyjeździe w Karkonosze, opisywałam rozmowy z synem naszego gospodarza i coraz bardziej dawałam się ponieść wspomnieniom i szokowi związanemu z końcem tych wszystkich marzeń, z którym jeszcze się nie pogodziłam. Nagle nauczyciel przerwał mi i powiedział: „Na twoim miejscu zacząłbym mówić z trochę większą ostrożnością”. Zamilkłam i usiadłam. Nic więcej się nie wydarzyło. Nauczyciel wypowiedział tylko to jedno zdanie. Być może, pomyślałam później, chciał mnie chronić przed samą sobą.
W tym samym okresie ojciec opowiadał w domu o studentach, którzy jak co roku o tej porze przyjechali do Templina zbierać ziemniaki. Poznał ich, ponieważ zaangażowali się społecznie w swoich studenckich wspólnotach i otrzymali jego dane kontaktowe od tamtejszych duszpasterzy zajmujących się młodzieżą. Powiedzieli oni mojemu ojcu, że część z ich kolegów – wyczerpanych zbieraniem ziemniaków i już podchmielonych – otwarcie rozmawiała o wydarzeniach w Czechosłowacji. Ktoś ich podsłuchał, doniósł na nich i wielu z nich zostało natychmiast wykreślonych z listy studentów.
Przez to wszystko stłumienie Praskiej Wiosny spowodowało głęboką rysę w relacji mojego ojca z państwem. NRD nie była bezpośrednio zaangażowana w inwazję, ponieważ chciano uniknąć skojarzeń z okupacją Czechosłowacji przez Wehrmacht w marcu 1939 roku. Związek Radziecki tym bardziej oczekiwał od rządzących NRD braku sprzeciwu wobec działań jego wojsk. Mój ojciec, „czerwony Kasner”, zawsze opowiadający się za tym, by nie zatracać się w opozycji do NRD, ale być wobec niej otwartym, odczuwał głębokie rozczarowanie. Coraz bardziej dystansował się od systemu.
Wraz z matką zaczął kopiować teksty, które na Wschodzie uważano za dywersyjne, na przykład teksty pisarza i dysydenta Aleksandra Sołżenicyna. Mama pisała teksty na maszynie do pisania, a ojciec powielał je na kopiarce w swoim kolegium. Takie urządzenia były rzadkością, ponieważ państwu zależało na tym, by ludzie nie mogli zdobyć drukowanych broszur. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że kolegium duszpasterskie posiada kserokopiarkę niezbędną do prowadzenia działalności edukacyjnej, a zatem stanowi potencjalne źródło rozpowszechniania zakazanych tekstów. Służby bardzo szybko dowiedziały się o działalności mojego ojca i tylko czekały na odpowiednią okazję, aby skonfrontować go ze swoją wiedzą.
Kiedy po raz kolejny zbyt szybko prowadził swój samochód służbowy, został wezwany przez policję drogową. Jednak zamiast policjanta ruchu drogowego usiadł naprzeciwko niego przedstawiciel Stasi, próbujący wciągnąć go do nieoficjalnej współpracy, aby wykorzystać jego kontakty. Ojciec odrzucił ofertę, stosując strategię równie banalną, co skuteczną, której razem z mamą uczyli nas już w najmłodszych latach: „Jeśli kiedykolwiek zwróci się do was ktoś z aparatu bezpieczeństwa – tłumaczyli – od razu musicie powiedzieć, że nie będziecie mogli zatrzymać tej informacji dla siebie”. To niezwykle pomocna wskazówka, ponieważ służby bazowały na konspiracji. Owa mądrość życiowa bardzo mi się później przydała.
Ojciec nadal kopiował teksty, nabrał jednak ostrożności przy ich dystrybucji. Niemniej oboje moi rodzice stąpali po cienkim lodzie. Mimo wszystko się o ojca nie bałam, ale też prawdopodobnie wypierałam świadomość podejmowanego przez niego ryzyka.
We wrześniu 1969 roku, na początku dziewiątej klasy, przeniosłam się z politechnicznej szkoły średniej do szkoły średniej rozszerzonej i rozpoczęłam naukę w pierwszej z dwóch klas przygotowujących do matury. Szkoła dopiero w roku 1971 przyjęła imię Hermanna Materna, członka Biura Politycznego SED, który zmarł w tym samym roku. Była to jedyna rozszerzona szkoła średnia w Templinie. Zmiana ta bardzo mnie ucieszyła, ponieważ wspólna nauka z uczniami o różnych osiągnięciach i sympatiach w politechnicznej szkole średniej stała się nużąca najpóźniej w ósmej klasie. Uczniów osiągających lepsze wyniki doceniano coraz rzadziej, choć nauczyciele starali się być wobec wszystkich sprawiedliwi. W każdym razie obie moje szkoły zapewniały wysoki poziom nauczania, zwłaszcza w dziedzinie nauk przyrodniczych. W rozszerzonej szkole średniej znajdowały się również dobrze wyposażone sale do fizyki, chemii i biologii.
Pod koniec dziesiątej klasy musieliśmy zdawać te same egzaminy, co uczniowie, którzy ukończyli szkołę średnią politechniczną. Następnie oni rozpoczynali edukację zawodową. Celem takiego systemu było zapewnienie, aby każdy uczeń zdobył świadectwo ukończenia szkoły, nawet jeśli nie zdawał później matury. Z drugiej strony – przynajmniej w teorii – uczniowie z bardzo dobrymi wynikami z politechnicznej szkoły średniej nadal mogli się przenieść do rozszerzonej szkoły średniej. Dzięki temu państwo odnosiło również korzyści ideologiczne, ponieważ mogło odeprzeć rzekome oskarżenia o to, że matura stała się elitarna.
Szkoła Hermanna Materna była trzypoziomowa. Istniały po trzy klasy – A, B i C – na każdy rocznik. Ja chodziłam do B. Połowa uczniów mieszkała w Templinie, tak jak ja, w domach rodzinnych, natomiast druga połowa pochodząca z sąsiednich wiosek mieszkała w należącym do szkoły internacie. Mniej więcej połowa z nas miała konfirmację w roku 1970, co stanowiło stosunkowo wysoki odsetek. Uczniów naszej klasy cechowała ogromna pewność siebie. Jak się później okazało, z tego właśnie względu niektórzy nauczyciele patrzyli na nas nieco bardziej krytycznie.
Ale to, co było dozwolone, a co zabronione, i tak zawsze zależało od tego, co zdecydowali politycy. Kiedy w 1971 roku Erich Honecker zastąpił Waltera Ulbrichta na stanowisku pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego SED, z początku wydawało się, że można liczyć na większą otwartość. Wkrótce jednak wiatr ponownie zmienił kierunek, a warunki stały się jeszcze trudniejsze. Pojawił się na przykład zakaz noszenia dżinsów w szkole, a chłopców ciągle wysyłano do fryzjera, by ich włosy nie były za długie.
Niekiedy jednak doświadczaliśmy rozczarowań zupełnie innego rodzaju. Od czasu do czasu wspieraliśmy bojowników o, jak to wówczas nazywano, wolność idei socjalistycznej z całego świata. Pamiętam kampanię pocztówkową na rzecz uwolnienia greckiego kompozytora, pisarza i polityka Mikisa Theodorakisa z więzienia na początku 1970 roku. Theodorakis dołączył do ruchu oporu przeciwko dyktaturze wojskowej w Grecji, wskutek czego został aresztowany. Moja mama pomogła mi napisać żądanie jego uwolnienia po grecku, ponieważ znała ten język.
Pewnego ranka jedna z przyjaciółek powiedziała do mnie:
– Mikis nas zdradził.
– Co się stało? – spytałam.
– Jest wolny, tego chcieliśmy, ale…
– Ale?
– Nie przyjechał do nas, tylko ruszył na Zachód…
