Wojna kobieca - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Wojna kobieca ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Powieść, której akcja rozgrywa się w okresie Frondy, opowiada historię naiwnego gaskońskiego żołnierza, barona des Canolles, rozdartego między miłością do dwóch kobiet. Romanse i przygody młodego barona de Canolles rozgrywają się w tym wrzącym klimacie politycznym. Jest szczęśliwym kochankiem pięknej Nanon de Lartigues, która jest jednak także kochanką księcia Epernon, filaru partii rojalistów. Dzięki intrygom uknutym przez Cauvignaca, przyrodniego brata kobiety, Canollesowi udaje się spotykać z Nanon w podarowanym jej przez księcia domu, w wiosce w okolicach Bordeaux, ale zazdrosny Epernon zostaje o tym ostrzeżony, udaje się tam i przygotowuje oddział zabójców, którzy czekają na młodzieńca w domu. Canolles przybywa do gospody w pobliżu domu Nanon, gdzie wzywa go przystojny i nieśmiały młody dżentelmen, który widząc wykradających się z okna zabójców, wyjawia wszystko Canollesowi, ratując mu życie. A co było dalej można się będzie dowiedzieć po przeczytaniu całej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 671

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Dumas (ojciec)

 

 

 

Wojna kobieca

 

POWIEŚĆ

 

przekład anonimowy

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: 

Maximilian Schäfer (1851-1916), Kurfürst Georg Wilhelms Leibgarde, genannt Blauröcke um 1632, 

links Musketier rechts Reiteroffizier, licencjapublic domain,  

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Maurice_Leloir_-_Le_ballet_de_la_Merlaison.jpg 

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji z roku 1928.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-422-0 

 

 

 

NANON DE LARTIGUES

ROZDZIAŁ I.

 Niedaleko Libourne’u, tego wesołego miasta, co się przegląda w bystrych wodach Dordonji, między Fronsac a Saint-Michel-la-Riviére, znajdowała się niegdyś piękna wieś, której białe mury i czerwone dachy kryły się pod wysokiemi lipami. Droga z Libourine’u do Saint André-de-Cubzac, ciągnęła się między domami, budowanemi symetrycznie pod linję; oto wszystko, co wędrowiec dojrzałby z wnętrza tych domów. Za niemi, o sto może kroków, płynęła rzeka, której szerokość i bystrość w tem miejscu, zapowiadała bliskie sąsiedztwo morza.

 Wojna domowa pozostawiła tu niezatarte ślady, powywracała drzewa, wyludniła domy, te ostatnie, będąc wystawionemi na jej wściekłe zapędy, rozwaliły się pomału, protestując przeciw barbarzyństwu zamieszek wewnętrznych.

 Powoli, ziemia, która zdaje się być nato stworzona, by służyć za grób dla wszystkiego, co istniało, pokryła szczątki rozwalonych domów, niegdyś tak ponętnych i tak wesołych...

 Nakoniec, na tym sztucznym gruncie wyrosła trawa; i dziś podróżny, idący drogą samotną, widząc na nierównych pagórkach pasące się liczne trzody, nie pomyśli nawet, że pasterz i owce depczą po cmentarzu, na którym wieś cała spoczywa.

 Lecz w czasie, o którym mówimy, to jest w miesiącu maju 1650 roku, wieś ta rozwijała się po obudwóch stronach drogi i swój dobrobyt jej tylko zawdzięczała.

 Podróżny, z przyjemnością spoglądał... to na wieśniaków, zaprzęgających i odprzęgających konie od pługów, to na rybaków, wyciągających na brzeg sieci, w których rzucała się biała i różowa ryba Dordogne, to wreszcie na kowali, bijących silnie w kowadła, na snop iskier, oświecający całą kuźnię za każdem uderzeniem młota.

 Gdyby jednak droga dodała podróżnemu apetytu, bezwątpienia najbardziej podobałby mu się niski i długi dom jednopiętrowy, o pięćset kroków od wsi stojący.

 Wychodzące z niego kominem i oknami różnorodne zapachy, wskazywały lepiej, niż złote cielę, wymalowane na tablicy z czerwonej blachy, że to ten jest jednym z tych zakładów gościnnych, którego mieszkańcy gotowi za pewne wynagrodzenie orzeźwić siły podróżnych.

 Jednak spytają mnie niektórzy, dlaczego oberża pod „Złotem cielęciem” była położona o pięćset kroków od wsi, nie zaś pośród domów, stojących po obydwóch stronach drogi?

 Oto naprzód: gospodarz, chociaż mieszkał w tym małym kąciku ziemi, był przecież w swojem rzemiośle artystą pierwszego rzędu. Gdyby był zajął miejsce w środku, lub na końcu jednego z dwóch rzędów domów, wieś składających, mógłby łatwo być traktowanym na równi z wiejskiemi garkuchmistrzami, których zmuszony był uważać za swoich towarzyszy, lecz nie za równych sobie;; odosobniając się zaś, zwracał na siebie uwagę znawców, którzy raz zakosztowawszy utworów jego sztuki, mówili jeden drugiemu: „Jak będziesz jechał z Libourne’u do Saint-André-de-Cubzac, albo z Saint-André-de-Cubzac do Libourne’u, nie zaniedbaj wstąpić na śniadanie, obiad lub kolację, do oberży pod „Złotem cielęciem”, o pięćset kroków od wsi Matifou”.

 I znawcy zatrzymywali się, wyjeżdżali zadowoleni, posyłali innych, a mądry oberżysta ciułał pomału grosze, co jednak nie przeszkadzało mu (rzadka rzecz) utrzymywać dalej zakład gastronomiczny na tejże samej co i poprzednio stopie. To dowodzi, że pan Biscarros, jakieśmy już powiedzieli, był prawdziwym artystą w swoim rodzaju.

 Jednego z tych pięknych majowych wieczorów, kiedy natura, na południu już obudzona, na północy dopiero budzić się zaczyna, gęsty dym i wonie jeszcze przyjemniejsze, niż zazwyczaj, rozchodziły się z okien oberży „Pod złotem cielęciem”. Na progu domu stał właściciel, Biscarros, cały biało ubrany, według zwyczaju ofiarników wszystkich wieków i narodów, skubiąc swemi dostojnemi rękami kuropatwy i przepiórki, przeznaczone na jeden z tych wykwintnych obiadów, które tak po mistrzowsku urządzał i z zamiłowaniem swej sztuki, w najdrobniejszych wykańczał szczegółach...

 Zmierzchało się.

 Wody Dordogne, wijące się dość daleko, zaczynały się bielić pod czarnemi liśćmi drzew; cisza i smętność zaległy wieś, lekki wietrzyk powiewał; rolnicy spoczywali obok wyprzężonych koni a rybacy przy rozwieszonych sieciach; hałas wiejski ucichł, po ostatniem uderzeniu młota, kończącego dzień roboczy, rozległa się w sąsiednim gaju pierwsza piosnka słowika.

 Biscarros, zachęcony świergotaniem pierzastego śpiewaka, sam zaczął nucić: skutkiem tego muzycznego współzawodnictwa i natężonej uwagi a jaką oberżysta kończył swą pracę, stało się, że wcale nie spostrzegł małego oddziału, złożonego z sześciu rycerzy, który się ukazał na końcu wsi Matifou i skierował swe kroki ku oberży.

 Lecz krzyk niespodziany z pierwszego piętra gospody, oraz szybkie i głośne zamknięcie okna, zniewoliły poczciwego oberżystę do podniesienia oczu, a wtedy dopiero ujrzał rycerza, który jadąc na czele oddziału, prosto ku niemu zmierzał.

 „Prosto” nie jest tu koniecznie dobrze powiedzianem; dlatego więc pospieszamy naprawić omyłkę naszą. Rycerz ten często się zatrzymywał, rzucając na prawo i lewo badawcze spojrzenia, i zdawało się, że jednym rzutem oka chce przeniknąć wszystkie ścieżki, drzewa i krzaki; wspartą na kolanie ręką trzymał rusznicę, jakby szykując się do napadu i obrony: niekiedy czynił znak swym towarzyszom by pospieszali.

 Biscarros tak był zajęty tą dziwną jazdą rycerza, że nawet zapomniał odrzucić oskubane z kuropatwy pióra, które trzymał między wielkim i wskazującym palcem.

 – Ten jegomość szuka mego zakładu – rzekł do siebie – lecz musi mieć krótki wzrok, bo przecież moje „Złote cielę” niedawno odnowione, a szyld dość jaskrawy. Ha, trzeba wystąpić naprzód.

 Biscarros wyszedł na środek drogi, i nie przestawał skubać zręcznie i okazale swej kuropatwy.

 Ruch ten wywarł skutek, jakiego się spodziewał oberżysta, bo zaledwie rycerz go spostrzegł, spiął konia ostrogami, podjechał, a grzecznie skłoniwszy się, powiedział:

 – Wybacz, panie Biscarros, czy nie widziałeś tutaj oddziału rycerzy, naszych przyjaciół, którzy mnie niezawodnie szukają?... Nie są to wojskowi, tylko poprostu, zbrojni... Tak, zbrojni... wyraz ten najlepiej maluje myśl moją. No jakże!... nie widziałeś pan przypadkiem oddziału uzbrojonych ludzi?

 Oberżyście bardzo się podobało, że go wołają po nazwisku, odpowiedział na to najgrzeczniejszym ukłonem, nie wiedząc, że nieznajomy, rzuciwszy bystre spojrzenie na oberżę wyczytał na szyldzie nazwisko i stan właściciela domu.

 – Szanowny panie – odpowiedział Biscarros po chwilowym namyśle – widziałem tylko dwóch uzbrojonych ludzi, to jest szlachcica z masztelarzem, którzy przed godziną zatrzymali się u mnie.

 – Aha! – rzekł nieznajomy, gładząc twarz prawie bez zarostu, a jednak już nacechowaną męskością. Aha!... u pana w oberży jest szlachcic z masztelarzem! i powiadasz, że obaj są uzbrojeni?

 – Tak, tak, panie; czy pan chcesz, żebym oznajmił temu szlachcicowi, iże masz chęć z nim pomówić?

 – Zdaje się, że to byłoby nie bardzo przyzwoicie?... – odparł rycerz. – Przeszkodzić nieznajomemu, byłoby to postąpić z nim zanadto poufale, zwłaszcza jeżeli to jest jaka.znakomita osoba. Nie, nie, panie Biscarros, opisz mi go tylko, albo jeszcze lepiej, pokaż tak, żeby on mię nie widział.

 – Pokazać, go panu, byłoby trudno, gdyż zdaje mi się, że się ukrywa, a nawet w chwili, kiedy pan i jego towarzysze pokazali się na drodze, zamknął okno. Daleko mi łatwiej przyjdzie go opisać: jest to młodzieniec niskiego wzrostu, o blond włosach i delikatny, zaledwie szesnaście lat mający, którego siły zdają się być tak wątłe, że zaledwo wystarczają do noszenia małej szpady, zawieszonej na temblaku.

 Po twarzy nieznajomego przebiegł jakby cień nieprzyjemnego wspomnienia.

 – Bardzo dobrze – rzekł – wiem, co chcesz powiedzieć, młody panicz, blondyn i zniewieściały, z lokajem, sztywnym jak walet pikowy... Nie jego to szukam...

 – A!... więc pan nie jego szukasz!... – powtórzy! Biscarros.

 – Nie.

 – A no, to zanim się pan doczekasz tego, którego szukasz, a który koniecznie będzie musiał tędy przejeżdżać, gdyż nie ma tu innej drogi, moglibyście panowie wstąpić do mnie i pokrzepić swe siły.

 – Nie potrzebujemy tego... Pozostaje mi tylko podziękować ci i zapytać, która teraz godzina?

 – Oto właśnie bije szósta na wiejskim zegarze. Racz pan posłuchać dzwonu.

 – Dobrze. Teraz, czy zrobisz mi jeszcze ostatnią przysługę, panie Biscarros?

 – Z miłą chęcią.

 – Powiedz mi, gdzie ja tu mogę dostać łódki i przewoźnika?

 – Czy pan chcesz przeprawić się przez rzekę?

 – Nie, chcę się przejechać po niej.

 – Nic łatwiejszego; rybak, który mi ryby dostarcza... Ale... czy pan lubisz ryby? – zapytał Biscarros sposobem nawiasowym, powracając do swej myśli, mającej na celu pozostawienie nieznajomego u siebie na kolacji.

 – Nieszczególna to potrawa, ryba – odpowiedział podróżny – gdy jednak dobrze jest przyprawiona, nie gardzę nią w potrzebie.

 – Mam zawsze wyborne ryby.

 – Winszuję ci, panie Biscarros, lecz powróćmy do tego co ci je dostawia.

 – A prawda!... O tej godzinie skończył już on swoją robotę i niezawodnie obiaduje. Stąd można widzieć jego łódkę, przywiązaną do wierzby, niedaleko tego wiązu. Dom jego ukryty tą oto łoziną. Zastaniesz go pan zapewne przy obiedzie.

 – Dziękuję ci, panie Biscarros, dziękuję – rzekł nieznajomy.

 I dawszy znak swoim towarzyszom, galopem popędził ku drzewom, a wkrótce zastukał do wskazanej chatki.

 Żona rybaka otworzyła drzwi.

 Rybak, jak przepowiedział Biscarros, siedział przy stole.

 – Weź wiosła – rzekł rycerz – i chodź za mną; zarobisz talara.

 Rybak powstał z pośpiechem i spytał:

 – Czy pan chcesz popłynąć do Vayres?

 – Nie, odwieziesz mię tylko na środek rzeki, i pozostaniesz tam ze mną przez kilka minut.

 Rybak zdumiał się, usłyszawszy to dziwaczne żądanie; lecz ponieważ miał zarobić talara, a przytem o dwadzieścia kroków po za rycerzem ujrzał jego towarzyszy, żadnych więc nie czynił trudności; domyślał się bowiem, że w razie oporu, użytoby siły, a wtedy straciłby obiecaną nagrodę.

 Dlatego też oznajmił natychmiast nieznajomemu, że jest gotów łódkę i wiosło poświęcić na jego usługi.

 Wtedy mały oddział skierował się ku rzece; nieznajomy dojechał do samego brzegu, towarzysze zaś jego zatrzymali się na wzgórku, uszykowawszy się tak, że mogli patrzeć na wszystkie strony; zapewne obawiali się jakiego niespodziewanego napadu.

 Nieznajomy, wysoki, blond - włosy młodzieniec, blady, silny chociaż chudy, z pojętną twarzą, pomimo, że ciemna obwódka okalała mu błękitne oczy, a wyraz gminnego cynizmu błądził na ustach jego, nieznajomy starannie obejrzał swoje pistolety, zawiesił muszkiet na temblaku, spróbował, czy długa jego szpada łatwo wysuwa się z pochwy, i skierował oczy na brzeg przeciwny, ogromną łąkę przerżniętą ścieżką, ciągnącą się od nadbrzeża rzeki do miasteczka Izon. Przy złotawych promieniach zachodzącego słońca, widać było czarną dzwonnicę i białawy dym, z domów jego wychodzący.

 Na drugiej stronie, o ćwierć mili zaledwie wznosiła się niewielka warownia Vayres.

 – No cóż... – spytał zniecierpliwiony nieznajomy swoich towarzyszy, stojących na czatach. Czy jedzie?... Czy widzicie go gdzie, na prawo lub na lewo, na przedzie lub w tyle.

 – Zdaje mi się – rzekł jeden z nich – że widzę jakiś oddział na drodze Izońskiej; lecz nie jestem tego pewny, słońce przeszkadza mi patrzeć. Zaczekajcie... tak, to oni... Jeden, dwóch, trzech, czterech, pięciu ludzi. Na przedzie rycerz w lamowanym kapeluszu i płaszczu niebieskim. Oto właśnie posłaniec, którego czekamy, widać, że dla większego bezpieczeństwa, wziął konwój.

 Dlatego też oznajmił natychmiast nieznajomemu, że jest gotów łódkę i wiosło poświęcić na jego usługi.

 – Ma zupełne do tego prawo – ozięble odrzekł nieznajomy – Ferguzon, weź mego konia.

 Ten któremu rozkaz został wydany na pół przyjaznym, na pół rozkazującym tonem, pośpieszył go wykonać i udał się ku rzece; tymczasem nieznajomy zsiadł z konia, rzucił towarzyszowi cugle, przygotowując się wsiąść w łódkę.

 – Posłuchaj, Cauvignac – powiedział Ferguzon, położywszy rękę na jego ramieniu. – Jeśli dostrzeżesz w nim najmniej podejrzane poruszenie pal w łeb. Widzisz, przebiegły to poplecznik, przyprowadził z sobą cały oddział.

 – Tak, ale nie większy od naszego. A co więcej, prócz przewagi męstwa, jest po naszej stronie i przewaga liczebna; niema się więc czego obawiać. Aha!... otóż i głowy ich zaczynają się pokazywać.

 – Lecz co oni zrobią?... – spytał Ferguzon – nigdzie nie zna idą łódki... A!... nie! otóż tam jakby cudem stoi jakaś łódka.

 – Należy ona do mego kuzyna, Izońskiego przewoźnika – rzekł rybak, którego te wszystkie przygotowania mocno zdawały się zajmować i który obawiał się, by na jego i kuzyna łódce, nie zawiązała się morska walka.

 – Dobrze, otóż niebieski płaszcz siada do łodzi – powiedział Ferguzon – siada sam... Doskonale! właśnie tak było powiedziane w surowych warunkach umowy.

 – A więc nie dajmy mu czekać – dodał nieznajomy.

 I wskoczywszy do łódki dał znak rybakowi, by zajął swe miejsce.

 – Uważaj dobrze i bądź ostrażnym, Rolandzie – rzekł Ferguzon – rzeka szeroka; nie zbliżaj się do tamtego brzegu, bo mogą do ciebie dać ognia z muszkietów, na który stąd z powodu znacznej odległości, nie moglibyśmy odpowiedzieć; trzymaj się bliżej naszej strony, jeżeli można.

 Ten, którego Ferguzon nazywał już to Rolandem, już to Cauvignaciem, to jest bez wątpienia po imieniu i nazwisku, kiwnął głową na znak zgody i rzekł:

 – Nie bój się, ja sam o tem w tej chwili myślałem; nieostrożni mogą być ci tylko, którzy nic nie ryzykują: a nasza sprawa jest zanadto korzystną, bym chciał ją utracić. Jeżeli kto postąpi sobie nierozsądnie w tym przypadku, to pewno nie ja. No, przewoźniku, ruszaj.

 Rybak odwiązał linkę i wepchnął w tratwę długi bosak; a kiedy łódź zaczęła się oddalać od brzegu, na przeciwległym, odbijała prawie wtymże czasie łódka Izońskiego przewoźnika.

 Na środku rzeki znajdowała się mała grobla, z trzech sztuk drzewa złożona, na wierzchu której powiewała biała chorągiewka. Grobla ta służyła jako znak ostrzegawczy dla ładownych statków płynących Dordogne, bo w tem miejscu z powodu wielu skał podwodnych, przystęp jest niebezpieczny. Przy małej wodzie, można było nawet widzieć czarne i gładkie ich wierzchołki: lecz teraz, gdy woda na Dordogne wezbrała, chorągiewka tylko i lekkie wrzenie wody w tem miejscu, wskazywały niebezpieczeństwo.

 Dwaj przewoźnicy pojęli bezwątpienia, że miejsce to będzie najdogodniejszem do spotkania się dwóch nieznajomych, dlatego też obaj skierowali łódki ku tej stronie. Przewoźnik Izoński przybył pierwszy i z rozkazu swego pasażera, przywiązał łódkę do żelaznego łańcucha.

 W tej chwili rybak, który wyjechał z przeciwnego brzegu, odwrócił się do swego podróżnego, aby odebrać rozkazy; lecz zdziwił się nadzwyczaj, ujrzawszy w swej łódce zamaskowanego człowieka, owiniętego płaszczem.

 Strach rybaka zwiększył się, i ze drżeniem prosił o rozkazy swego dziwnego pasażera.

 – Przywiąż łódkę tutaj – rzekł Cauvignac, wskazując ręką na jeden ze słupów – jak można najbliżej tej drugiej.

 Przewoźnik był posłuszny, i obie łódki, uszykowawszy się rzędem, do czego im dopomógł silny pęd rzeki, dały możność dwom nieznajomym rozpocząć następującą rozmowę.

ROZDZIAŁ II.

 – Jakto, pan jesteś zamaskowany?... – spytał z zadziwieniem i złością nowoprzybyły, człowiek otyły, około pięćdziesięciu ośmiu lat mieć mogący, z oczyma srogiemi i nieruchomemi, jak oczy drapieżnych ptaków, z siwawemi wąsami i hiszpańską bródką. Nieznajomy ten nie miał maski, lecz włosy i twarz o ile mógł najstaranniej chował pod obszerne skrzydła, galonami okrytego kapelusza; ciało zaś jego i ubiór ginęły pod licznemi fałdami niebieskiego płaszcza.

 Cauvignac przypatrzywszy mu się zbliska, nie mógł ukryć swego zadziwienia, i pomimowolnie zdradził je szybkiem poruszeniem.

 – Co panu jest?... – spytał nieznajomy w niebieskim płaszczu.

 – Nic panie... o mało co nie straciłem równowagi. Lecz zdaje mi się, żeś pan raczył mię o coś pytać; cóżeś do mnie mówił?

 – Pytam się, dlaczego włożyłeś pan maskę?

 – Szczere pańskie pytanie – rzekł Cauvignac – i ja też odpowiem na nie z równą szczerością; zamaskowałem się dlatego, żebyś pan nie mógł widzieć mej twarzy.

 – Więc ją znam?

 – Nie sądzę; lecz gdybyś ją raz tylko zobaczył, mógłbyś później poznać, co podług mego zdania, zupełnie jest bezużytecznem.

 – Tak, lecz wtenczas, kiedy moja szczerość nic mi zaszkodzić nie może.

 – Szczerość pańska odsłania – nawet cudze tajemnice?

 – Tak, lecz wtenczas kiedy podobne odkrycie może mi przynieść jakąś korzyść.

 – Szczególnem się pan zajmujesz rzemiosłem.

 – Cóż! każdy robi co może, mój panie. Byłem z kolei adwokatem, żołnierzem i partyzantem; widzisz pan, żem wszystkiego próbował.

 – A czemże psan jesteś teraz?

 – Pańskim najuniżeńszym sługą – odrzekł młody człowiek, kłaniając się z wymuszonem uszanowaniem.

 – Czy masz pan list wiadomy?

 – A pan, masz obiecany blankiet?

 – Oto jest.

 – Czy pan chcesz uczynić zamianę?

 – Racz pan chwilkę zaczekać jeszcze – rzekł rycerz w niebieskim płaszczu. Rozmowa z panem sprawia mi wielką przyjemność, nie chciałbym jej tak prędko przerywać.

 – Owszem, panie! rozmowa moja i ja sam jesteśmy na jego usługi. A więc rozmawiajmy, jeśli panu to sprawia przyjemność.

 – Może pan chcesz, żebym wsiadł do jego łódki, lub może też raczysz przejść do mojej? Ponieważ zaś jedna zostanie próżną, będziemy mogli wsadzić do niej naszych przewoźników i kazać im się oddalić!

 – Niema potrzeby; pan władasz zapewne jakim obcym językiem?

 – Mówię po hiszpańsku.

 – I ja także. Mówmy więc po hiszpańsku, jeśli ten język panu się podoba.

 – Doskonale!... – rzekł tym umówionym językiem rycerz w niebieskim płaszczu. A więc, jaka przyczyna – mówił dalej tenże – skłoniła pana do odkrycia księciu d’Epernon niewiary pewnej damy?

 – Chciałem wyświadczyć usługę temu zacnemu panu, zjednać sobie względy jego.

 – Czy pan masz jaką urazę do panny de Lartigues?

 – Ja! przeciwnie, muszę nawet wyznać, że jej wiele winien jestem, i byłbym w rozpaczy, gdyby się jej jakie nieszczęście przytrafić miało.

 – A więc pan jesteś nieprzyjacielem barona de Canolles?

 – Nigdy go nie widziałem i znam go tylko z nazwiska; muszę jednak wyznać, żem wiele słyszał o uprzejmości i odwadze tego szlachcica.

 – A więc do tego postępowania żadna pana nie zmusza uraza?

 – Nie! Bo gdybym miał jaką urazę do barona de Canolles, tobym go poprosił, żeby się ze mną strzelał lub rąbał; on zaś jest tak grzecznym, że nigdy nie odmawia wezwaniu podobnego rodzaju.

 – A więc muszę wierzyć temu, coś pan powiedział?

 – Sądzę, że nic lepszego nie możesz pan uczynić.

 – Dobrze! czy masz pan list, będący dowodem niewiary panny de Lartigues?

 – Oto jest! Lecz pozwolisz pan bez wyrzutu uczynić tu wzmiankę, że już po raz drugi go panu pokazuję.

 Stary szlachcic rzucił zdała spojrzenie pełne smutku, na cienki papier, przez który widzieć można było przebijające czarne litery.

 Młodzieniec rozwinął powoli list.

 – Wszak pan poznajesz pismo?

 – Tak, poznaję.

 – A więc daj mi pan blankiet, a zaraz list mieć będziesz.

 – Poczekaj pan. Jeszcze jedno pytanie.

 – Słucham.

 Tu młodzieniec spokojnie złożył list i schował do kieszeni.

 – Takim sposobem dostałeś pan ten bilecik?

 – Zaraz powiem panu.

 – Słucham.

 – Pan wiesz zapewne, że rozrzutny zarząd księcia d’Epernon zrodził mu wiele kłopotów w Guyennie.

 – Wiem, cóż dalej?

 – Pan wiesz także bezwątpienia, że zarząd sknerczv kardynała Mazarini, narobił mu wiele kłopotów w stolicy?

 – Jakąż z tem ma styczność kardynał Mazarini i książę d’Epernon?

 – Poczekaj pan: z tych dwóch przeciwnych zarządów wynikło coś bardzo podobnego do ogólnej wojny, w której każdy udział przyjmuje. Teraz, Mazarini prowadzi wojnę za królową, książę d’Epennon za króla: koadjutor, za pana de Beaufort; pan de Larochefoucault za panią de Longueville; książę Orleński za pannę Soyon; Parlament za naród; nakoniec, księcia de Condé prowadzącego wojnę za Francję, wsadzono do więzienia. Ponieważ ja nicbym nie zyskał, bijąc się za królowę, króla, koadjutora, Beauforta, panią de Montbazon, panią Longueville, pannę de Soyon, lub też za naród i za Francję, przyszła mi więc myśl nie przystawać do żadnego z tych stronnictw, lecz trzymać się tego, do którego poczuję pociąg chwilowy. Mojem więc zadaniem jest: wszystkiego używać stosownie. Co pan powiesz na tę myśl moją?

 – Jest dowcipna.

 – Otóż wskutek tego zebrałem armję. Patrz pan: stoi uszykowana na brzegach Dordogne.

 – Pięciu ludzi!... Nieźle!

 – Mam więcej od pana o jednego człowieka; wcale więc nie masz powodu pogardzać moją armją.

 – Ale bardzo źle ubrani – dodał gniewnie stary szlachcic, gotów wszystkiemu przyganiać.

 – Prawda – odpowiedział młodzieniec – że oni są bardzo podobnymi do towarzyszów Falstaffa.. Falstaff, jest to angielski dżentelmen, mój przyjaciel... Lecz dziś wieczór, będą już mieli nowe ubrania, i jeśli spotkasz ich pan jutro przekonasz się, że istotnie są to piękni chłopcy.

 – Co mnie do pańskich ludzi; mów pan o sobie.

 – A więc dobrze! Prowadzę wojnę jedynie dla siebie: spotkaliśmy poborcę podatków, który jeździł ze wsi do wsi w celu napełnienia worka Jego Królewskiej Mości; dopóki jeszcze zbierał pieniądze, nic mu złego nie czyniliśmy, przyznam się nawet, że widząc coraz bardziej grubiejący worek, chciałem przystać do stronnictwa króla. Lecz rozmaite wypadki djablo powikłały sprawę: ogólna nienawiść dla kardynała Mazarini, ciągłe skargi ze wszech stron na księcia d’Epernon rozchodzące się, zniewoliły nas nieco się namyśleć. Pomyśleliśmy, że wiele dobrego musi być w stronnictwie książąt, i na honor! przyłączyliśmy się do takowego z całym zapałem; poborca właśnie kończył wydane sobie polecenie w tym małym domku, który pan widzisz, ot tam... kryjący się między topolami, i dębami.

 – W domku Nanony!... – pomruknął rycerz w niebieskim płaszczu – tak, widzę go.

 – Czatowaliśmy na niego aż wyjdzie, a potem udawszy się za nim, przeprawiliśmy się razem przez Dordogne. Niedaleko Saint-Michel, gdyśmy już wyjechali na środek rzeki, oznajmiłem mu o naszej przemianie politycznej prosząc go, jak z największą grzecznością o oddanie nam zebranych przez niego pieniędzy. Czy uwierzysz, łaskawy panie, że odmówił? Wtedy moi towarzysze zrewidowali go, a ponieważ krzyczał jak warjat, porucznik więc mój, człowiek pełen wynalazków, patrz pan... oto ten, w czerwonym płaszczu, co trzyma mego konia, on to więc zauważył, że woda nie przypuszczając powietrza, nie przepuszcza także głosu; ja, jako lekarz, pojąłem ten fizyczny pewnik, pochwalając go. Ten co nam podał tę zbawienną radę, zanurzył głowę poborcy w wodzie, nie więcej jak na jedną stopę; w samej rzeczy, poborca przestał krzyczeć, albo raczej, myśmy jego krzyków nie słyszeli. Wtedy, w imieniu książąt, zebraliśmy wszystkie pieniądze, i całą znajdującą się przy nim korespondencję. Pieniądze oddałem moim żołnierzom, którzy, jakieś pan sprawiedliwie powiedział, koniecznie potrzebują nowych mundurów; ja zaś zatrzymałem sobie papiery, a między innemu ten list. Zdaje się, że poczciwy poborca służył pannie de Lartigues za miłosnego posłannika.

 – W istocie – pomruknął rycerz w niebieskim płaszczu – jeśli się nie mylę, był on bardzo przywiązany do Nanony. A cóż się stało z tym nędznikiem?

 – A, przekonasz się pan, żeśmy doskonale uczynili, zmaczawszy w wodzie tego, jak pan nazywasz, nędznika, inaczej, byłby on cały świat przeciwko nam podburzył; wystaw pan sobie, że gdyśmy go wyciągnęli z rzeki, już nie żył, chociaż nie zostawał w wodzie dłużej kwadransa. Umarł widać ze złości.

 – To też go pewno z powrotem do wody wpuściliście?

 – Ma się rozumieć.

 – Lecz jeśli poseł utonął...

 – Ja nie mówiłem, że on utonął.

 – Nie kłóćmy się o jeden wyraz... No.... A jeśli poseł umarł?

 – A, to co innego; umarł najprawidłowiej.

 – A więc pan de Canolles nic nie wie, i rozumie się, z własnego natchnienia przyjdzie na schadzkę.

 – O, pozwól pan: ja prowadzę wojnę z ludźmi potężnymi, a nie ze zwyczajnymi. Pan de Canolles odebrał kopję listu, który mu naznaczał schadzkę. Ja zaś, sądząc, że tylko autograf mieć może wartość jaką, schowałem go...

 – Cóż baron pomyśli, skoro zobaczy nieznajomy charakter pisma?

 – Że osoba, zapraszająca go na schadzkę, dla większej ostrożności, poleciła komu innemu napisać bilecik.

 Nieznajomy z zadziwieniem spojrzał na Cauvignaca; zdumiewała go podobna bezczelność, lecz zarazem i przytomność umysłu.

 Chciał spróbować, czy nie uda mu się zastraszyć tego nieulękłego śmiałka; spytał go więc:

 – Jakto! pan nigdy nie pomyślisz o rządzie, o śledztwach?

 – O śledztwach?... – powtórzył młodzieniec z uśmiechem – książę d’Epernon nie ma czasu zajmować się śledztwami; a przytem czy już nie powiedziałem panu, że to wszystko zrobiłem jedynie dla pozyskania jego względów? Książę bardzo byłby niewdzięcznym, gdyby mi takowych odmówił.

 – Zupełnie tego nie rozumiem – rzekł stary szlachcic z ironją. Jakto, panu, co się przyznajesz, żeś się przyłączył do stronnictwa książąt, przyszła ta dziwna mysi, służyć księciu d’Epernon.

 – To jednak jest bardzo proste: papiery, zabrane przeze mnie poborcy podatków, wykazały mi całą czystość zamiarów królewskiego stronnictwa; Jego Królewska Mość zupełnie jest usprawiedliwiony w moich oczach, a książę d’Epernon tysiąc razy więcej ma słuszności od wszystkich swych podwładnych, i widząc, że na stronie królewskiej jest sprawiedliwość, zaraz do niej przeszedłem.

 – A to rozbójnik!... – murknął szlachcic, pokręcając siwych wąsów – niech mi tylko wpadnie kiedy w ręce, a niezawodnie wisieć będzie.

 – Co pan mówisz?... – spytał Cauvignac, przymrużając pod maską oczy.

 – Nic... Teraz jeszcze jedno pytanie: Co pan zrobisz z blankietem, którego żądasz?

 – Niech mnie djabli porwą, jeżeli sam wiem; prosiłem o blankiet dla tego, bo to rzecz najdogodniejsza, najelastyczniejsza i najmniej zajmująca miejsca; być może także, że go utracę dla pierwszego lepszego kaprysu; i ot być może, że sam przedstawię go panu w końcu tego tygodnia, jak również, że powróci do pana dopiero za trzy lub cztery miesiące, z kilkunastoma przekazującemi podpisami, jak weksel w obieg puszczony. Lecz w każdym razie bądź pan spokojny, nie użyję go w żadnej takiej sprawie, za którą ja lub pan, mielibyśmy się rumienić. Bo przecież i ja jestem szlachcicem.

 – Pan jesteś szlachcicem?

 – Tak, nawet starej daty.

 – Każę go więc łamać kołem – pomruknął nieznajomy – ot!... na co mu blankiet posłuży.

 – No i cóż? Czy raczysz pan dać mi ten blankiet? – spytał Cauvignac.

 – Cóż robić!... muszę dać – odpowiedział stary.

 – Ja pana nie zmuszam, proponuje tylko zamianę: nie chcesz dać mi blankietu, ja nie dam listu.

 – Gdzież list?

 – A gdzie blankiet?

 I Cauvignac jedną ręką podawał list, gdy tymczasem drugą odwodził kurek pistoletu.

 – Schowaj pan broń swoją – rzekł nieznajomy, rozrzucając fałdy swego płaszcza – ja mam także pistolety, również przygotowane. Postąpmy lepiej zgodnie, i... oto blankiet.

 – Oto list.

 Zamiana papierów odbyła się uczciwie, w milczeniu; każdy powoli i z uwagą obejrzał otrzymany papier.

 – Gdzie pan teraz pojedziesz?... – spytasz Cauvignac.

 – Ja muszę popłynąć na prawy brzeg rzeki.

 – A ja na lewy – odpwiedział Cauvignac.

 – Jakże zrobimy?... Moi ludzie są na tym brzegu, gdzie pan jedziesz, a pańscy tam gdzie ja się udaję.

 – Nic łatwiejszego; przyślij pan moich, ludzi w swojej łódce, ja zaś pańskich, w mojej odesłać każę.

 – Pan masz bystry i wynalazczy umysł.

 – Zrodziłem się na dowódcę armji – rzekł Cauvignac.

 – Nawet już nim pan jesteś.

 – A!... prawda, zapomniałem o tem.

 Nieznajomy kazał przewoźnikowi odwiązać łódkę i skierować się w przeciwną stronę brzegowi, z którego wypłynął.

 Cauvignac, spodziewając się tu jakowejś zdrady, podniósł się nieco i śledził odpływającego oczyma, trzymając ciągle pistolet w ręku, gotów dać ognia za byle podejrzanem poruszeniem nieznajomego, lecz starzec nie raczył nawet zwrócić uwagi na tę nieufność, której był przedmiotem; z rzeczywistem, czy też udanem niedbalstwem obrócił się tyłem do młodzieńca, zagłębiając się w czytanie listu.

 – Nie zapominaj pan godziny schodzki – krzyknął Cauvignac – dziś wieczór o ósmej godzinie.

 Nieznajomy nie odpowiedział, udał nawet, że go nie słyszy.

 A!... – pomyślał Cauvignac, gładząc ręką lufę pistoletu – gdybym chciał, mógłbym otworzyć następstwo na urząd gubernatora Guyenny i uśmierzyć wojnę domową!... Lecz jeśli książę d’Epernon zginie, na cóż przyda się jego blankiet? Jeśli się skończy domowa wojna, z czegóż ja żyć będę? A!... są czasem chwile, w których zdaje mi się, że rozum tracę!... Niech żyje książę d’Epernono i wojna domowa!... No, przewoźniku, za wiosła i płyń do brzegu; nie trzeba dać czekać temu zacnemu panu na jego świtę.

 Po chwili Cauvignac przybył do lewego brzegu Dordogne właśnie wtenczas, kiedy rycerz w niebieskim płaszczu odsyłał Ferguzona z jego pięciu towarzyszami w łódce izońskiego przewoźnika.

 Cauvignac chcąc się okazać również punktualnym, rozkazał swemu przewoźnikowi, przewieźć czterech ludzi nieznajomego na brzeg prawy.

 Oba oddziały spotkały się wśrodku rzeki, grzecznie się sobie skłoniwszy, potem każdy przybył tam, gdzie oczekiwał dowódca.

 Stary szlachcic zniknął ze swoim oddziałem w lasku, ciągnącym się aż do wielkiej drogi, a Cauvignac, na czele swej armji, udał się do Izon.

ROZDZIAŁ III.

 W pół godziny po opowiedzianej przez nas scenie, okno w oberży pana Biscarros, które poprzednio z takim hałasem zamknięto, otworzyło się ostrożnie. Z okna tego wyjrzał młodzieniec osiemnastoletni. Całe jego ubranie było czarne, z karbowanemi podług ówczesnej mody mankietami koszuli; jego mała, pełna wdzięku i pulchna ręka, mięła z niecierpliwości danielowe rękawiczki, na szwach haftowane; jasno-szarego koloru kapelusz, z wspaniałem błękitnem piórem, pokrywał długie złociste jego włosy, cudownie otaczając owalną twarzyczkę, nadzwyczaj białą z różowemi ustami i czarnemi brwiami. Lecz wszystkie te wdzięki, które młodzieńca między najpiękniejszych owego czasu mężczyzny policzyć mogły, niknęły teraz pod cieniem złego humoru, będącego zapewne skutkiem bezskutecznego oczekiwania, gdyż młodzieniec chciwym wzrokiem przebiegał drogę, pokrywającą się już zmierzchem wieczornym.

 Z niecierpliwości uderzał rękawiczkami o lewą rękę. Biscarros, ciągle skubiący kuropatwę, usłyszawszy ten szelest, podniósł głowę, zdjął czapkę i zapytał:

 – O której godzinie będziesz pan jadł kolację? Wszystko już gotowe, czekam tylko rozkazu.

 – Wiesz dobrze, że sam jeść nie będę, gdyż czekam na mego towarzysza. Jak go tylko zobaczysz, możesz podać kolację.

 – A panie – odrzekł Biscarros – nie chcę ganić pańskiego przyjaciela, gdyż on może przyjechać lub nie; lecz z tem wszystkiem, dać na siebie tak długo czekać, to bardzo złe przyzwyczajenie.

 – On nie ma tego przyzwyczajenia i dziwię się, że go tak długo nie widać.

 – A ja się nie dziwię, lecz smucę z jego opóźnienia; pieczyste się spali!...

 – To go zdejm z rożna.

 – Jeśli go zdejmę, to ostygnie.

 – Wsadź na rożen drugą kuropatwę.

 – Ta nie dopiecze się znowu.

 A więc rób sobie co chcesz, mój przyjacielu – rzekł młodzieniec, mimowolnie uśmiechając się z rozpaczy oberżysty. Rozwiązanie tego pytania pozostawiam twemu doświadczeniu i wysokiej mądrości.

 – Żadna mądrość, chociażby samego króla Salomona, nie może dodać smaku odgrzewanemu obiadowi – odpowiedział oberżysta.

 Wyrzekłszy tę wielką i niezaprzeczoną prawdę, którą we dwadzieścia lat później Boileau opisał wierszem. Biscarros wszedł do swej oberży, smutnie potrząsając głową.

 Wtedy młodzieniec, starając się ukrócić niecierpliwość swoją, zaczął chodzić po pokoju; przez chwilę rozlegał się miarowy odgłos kroków. Wkrótce, usłyszawszy wdali tentent koni, żywo przybiegł do okna.

 – Otóż i on na koniec!... – zawołał – Bogu dzięki!

 Rzeczywiście, za gaikiem, gdzie śpiewał słowik, na którego świergotanie młodzieniec wcale uwagi nie zwracał, pokazała się głowa rycerza; lecz jakież było jego zdziwienie, gdy rycerz nie wyjechał na wielki gościniec, lecz zwrócił się na prawo w zarośla, w których zniknął, co było najlepszem znakiem, że rycerz zsiadł z konia. Po chwili młodzieniec spostrzegł przez gałęzie z ostrożnością rozłożone, szary kaftan i odblask promieni zachodzącego słońca, na lufie muszkietu.

 Młodzieniec stał w oknie zamyślony; rycerz ukrywający się w gaju, widocznie nie był jego towarzyszem. Wyraz niecierpliwości, malujący się na jego twarzy, zamienił się w ciekawość.

 Wkrótce drugi rycerz ukazał się na skręcie drogi; młodzieniec cofnął się wgłąb pokoju, żeby nie być widzianym.

 Drugi przybysz, także w szarym kaftanie i z muszkietem, powiedział do pierwszego kilka słów, których dla znacznej odległości nasz młodzieniec nie mógł słyszeć. Pierwszy, otrzymawszy jakieś polecenie, wjechał w las na przeciwnej stronie drogi będący, zsiadł z konia, schował się za skałę i czekał.

 Z okna młodzieniec mógł widzieć po nad skałą kapelusz, obok kapelusza błyszczał punkt jasny: koniec lufy muszkietu.

 Uczucie nieopisanego strachu opanowało młodzieńca, który, patrząc na ową scenę, coraz bardziej cofał się w tył.

 – Oho!... – rzekł – czy to czasem nie przeciwko mnie i moim tysiącu luidorom knuje się ten spisek?... Ale nie!... To być nie może!... Jeśli Richon przyjedzie, a ja będę się mógł udać w drogę dziś wieczór, pojadę do Libournu a nie do Cubzac i tym sposobem nie będę przejeżdżał tą stroną, w której się ci ludzie zasadzają. Gdyby tu był mój stary Pompée, onby mi najlepszej mógł udzielić rady. Lecz jeśli się nie mylę, oto jeszcze dwóch przybywa; ci także łączą się z dwoma pierwszymi. Oj! to zupełna zasadzka.

 I jeszcze na jeden krok się cofnął.

 W istocie, w tej chwili ukazało się na drodze dwóch rycerzy, lecz tym razem jeden tylko z nich był w szarym kaftanie, drugim jechał na czarnym wspaniałym koniu, owinięty wielkim płaszczem, w kapeluszu obszytym galonami i zdobnym piórem. Kiedy wiatr wieczorny rozwiał płaszcz jego, dawał się widzieć bogaty haft, wyszyty na spencerze koloru wiśniowego.

 Słońce, jakby umyślnie nie zachodziło, by oświecać tę scenę. Promienie jego wydobywszy się z pod masy chmur czarnych, które niekiedy tak malowniczo rozciągają się po horyzoncie oświetliły nagle szyby okien pięknego domku, stojącego o sto kroków od rzeki; gdyby nie to, młodzieniec nie spostrzegłby go, bo był ukryty między gałęziami gęstego lasu. Za wzmocnieniem światła można było widzieć jak spojrzenia szpiegów ciągle zwracały się ku wejściu do wsi, lub też na mały domek z błyszczącemi szybami. Szare kaftany okazywały szczególny szacunek dla białego pióra i rozmawiając z ulem, zdejmowały kapelusze. Wkrótce jedno z oświeconych okien otworzono i na balkonie pokazała się kobieta; popatrzyła chwilę, jakby ze swej strony także kogoś oczekiwała, i zaraz weszła do pokoju, lękając się zapewne by jej nie spostrzeżono.

 Kiedy wchodziła, słońce zaczęło się chować za górę, w miarę czego dolne piętro domku zdawało się pogrążać w cieniu; światło niknąć pomału z okien, zaczęło się ukazywać na łupkowym dachu, a nareszcie zniknęło, zatrzymawszy się przez chwilę... już ostatnią, na pęku złotych strzał, stanowiących chorągiewkę na dachu.

 Dla każdego rozsądnego człowieka, było w tej scenie wiele wskazówek, z których można było ugruntować wiele domysłów prawdopodobnych.

 Ludzie ukryci, o których jużeśmy wyżej wspomnieli, szpiegowali mały odosobniony domek z balkonem, na którym przed chwilą pojawiła się kobieta. Kobieta ta czekała jedną i tąż samą osobę co i owi ludzie, nie z tymi jednak, co oni, zamysłami. Oczekiwała przez nich osoba, miała przejeżdżać przez wieś, zatem i obok oberży, stojącej na samej drodze. Nakoniec rycerz z białem piórem był naczelnikiem rycerzy w szarych kaftanach. Z jego zapału, z jakim się podnosił na strzemionach, by mógł dalej widzieć, można było się domyśleć, że rycerz ten jest zazdrosny i jedynie dla siebie na zdobycz czatuje.

 W chwili kiedy nasz młodzieniec tak rozmyślał, otworzyły się drzwi jego pokoju i wszedł Biscarros.

 – Kochany gospodarzu – rzekł młodzieniec, nie dając czasu oberżyście przemówić ani słowa – zbliż się tutaj i powiedz mi, jeśli tylko możesz odpowiedzieć na moje pytanie, do kogo należy ten mały domek, który się oto tam... pośród topól bieli?

 Oberżysta spojrzał w kierunku wskazującego palca młodzieńca i poskrobał się w głowę.

 – E!... on należy raz do tej, to znowu innej osoby – odrzekł z uśmiechem, któremu starał się nadać jak można najwięcej wyrazu przebiegłości. Domek ten może nawet należeć do pana, jeśli z jakiejkolwiek przyczyny szukasz samotności, czy to żeby się ukryć sam, czy też, mówiąc bez ogródki, chcąc tam ukryć kogo.

 Młodzieniec zarumienił się, a po chwili spytał:

 – Lecz teraz, któż mieszka w tym domu?

 – Młoda dama, która się mieni być wdową, i którą cień jej pierwszego, a może nawet i drugiego męża niekiedy nawiedza. Tylko jedna rzecz jest tu godną uwagi; chyba... oba cienie muszą się z sobą porozumiewać, gdyż nigdy nie spotykają się.

 – Od jakiegoż to czasu – spytał, uśmiechając się młodzieniec – piękna ta wdowa mieszka w odosobnionym domku, nawiedzanym przez duchy?

 – Już blisko od dwóch miesięcy. Zresztą żyje ona bardzo samotnie, i nikt nie może się szczycić, że ją widział, w przeciągu tych dwóch miesięcy; wychodzi bowiem bardzo rzadko, a jeśli wychodzi, to tak się zasłania, że wcale jej rysów dojrzeć nie można. Co rano przychodzi do mnie mała, śliczna jej służąca, zamawiać obiad. Jedzenie odnoszą im, ona odbiera go w sieni, płaci hojnie i natychmiast drzwi za chłopcem zamyka. O!., i dziś wieczór naprzykład, jest tam uczta; dla niej to właśnie przygotowywałem kuropatwy i przepiórki, które widziałeś pan, gdy je skubałem.

 – I kogóż ona będzie częstować tą wieczerzą?

 – Bezwątpienia jednego z tych cieni, o których panu mówiłem.

 – Czyś widział kiedy te dwa cienie?

 – Widziałem, lęcz tylko w przejeździe wieczorem po zachodzie słońca, albo rano przed świtem.

 – Jednakowoż jestem przekonany, że ich znasz choć z powierzchowności, kochany panie Biscarros, gdyż a mowy twej widać, żeś dobrym obserwatorem. No, powiedz, coś szczególnego dostrzegł w tych dwóch cieniach?

 – Jeden z nich, starszy, może mieć sześćdziesiąt do sześćdziesięciu pięciu lat i ten zdaje mi się być pierwszym mężem, gdyż przybywa jak cień, ufny w dawność praw swoich. Drugi jest młodzieńcem najwięcej dwudziesto-ośmioletnim, i ten, muszę przyznać, jest daleko bojaźliwszym, i robi wrażenie cierpiącego. Dlatego też gotówbym przysiąc, że to cień drugiego męża.

 – A o której godzinie kazano ci dziś przysłać kolację?

 – O ósmej.

 – Już jest w pół do ósmej – rzekł młodzieniec, wyjmując z kieszonki wytworny zegarek, nie masz więc czasu do stracenia.

 – O!... bądź pan spokojny, tamta kolacja będzie gotowa, przyszedłem tylko pomówić z panem o jego kolacji i oświadczyć, żem ją zaczął! zupełnie na nowo; postaraj się pan zatem, aby towarzysz, który się tak opóźnia, przybył za godzinę.

 – Posłuchaj kochany gospodarzu, – rzekł młodzieniec z miną znakomitego człowieka, nie troszczącego się o jedzenie – nie rób żadnych przygotowań do kolacji, chociażby nawet mój towarzysz przyjechał, gdyż mamy z sobą wiele do mówienia. Jeśli nie będzie przygotowaną, pomówimy przed nią, jeśli zaś będzie gotową, pomówimy potem.

 – A!... pan woale nie jesteś wymagającym i jeśli raczysz na mnie polegać, będziesz zupełnie zadowolony.

 Powiedziawszy to, Biscarros skłonił się i wyszedł.

 – Aha!... – rzekł do siebie młodzieniec, zajmując znowu stanowisko u okna – teraz wszystko pojmuję. Dama czeka na kogoś, co ma przybyć z Litbournu, a uzbrojeni ludzie mają zamiar uderzyć na przybywającego, nim ten do drzwi zastuka.

 Wkrótce też, jakby dla poparcia domysłów młodzieńca, na lewo od oberży dał się słyszeć tentent konia. Szybko, jak błyskawica, skierowały się oczy jego na lasek, by rozpoznać postawę uzbrojonych ludzi. Chociaż pomroka nocna nie dozwalała dojrzeć wszystkiego, zdawało mu się jednak, że jedni, z nich ostrożnie usuwali gałęzie, inni zaś podnosili się, wyglądając z po za skał, gotowi do poruszenia, na napad zakrawającego. W tymże czasie ozwał się zgrzyt jakby odwodzonego kurka muszkietu.

 Młodzieniec to usłyszał, zadrżał i zwrócił się ku stronie Libournu, starając się dostrzec tego, któremu zagrażało niebezpieczeństwo.

 Wtedy pośród ciemności ujrzał pięknego młodzieńca, jadącego truchtem na kształtnym koniu, z zwycięską postawą opierając rękę o siodło; z jego prawego ramienia spadał z wdziękiem krótki płaszcz, podszyty białym atłasem.

 Zdaleka postać ta zdawała się być pełną wytworności, szczęścia i dumy radosnej.

 Zbliska, młodzieniec nasz ujrzał twarz delikatnych zarysów, z żywemi rumieńcami, ognistemi oczyma, z ustami na wpół otwartemi z przyzwyczajenia do uśmiechu, z pięknymi czarnemi wąsami, i drabnami białemi zębami.

 Chowem, młodzieniec ten zdawał się być jednym z wytwornisiów owego czasu.

 O pięćdziesiąt kroków za nim jechał konno lokaj, wymuszony, nadęty i starający się naśladować wszystkie poruszenia pana; lokaj ten zdawał się zajmować między równymi sobie tak zaszczytne miejsce, jakie pan, jego między szlachtą zajmował.

 Piękny młodzieniec, patrząc z okna, oberży na przygotowującą się scenę, mimowolnie zadrżał na myśl, że obaj podróżni, tak nieostrożni, niedomyślając się niebezpieczeństwa, zostaną niezawodnie rozstrzelani, skoro zbliżą się do oczekującej na nich zasadzki.

 W młodzieńcu wszczęła się straszna walka, między jego dziecinną bo jaźnią a miłością bliźniego.

 Nakoniec szlachetne uczucie wzięło górę i gdy rycerz przejeżdżał obok oberży, nie raczywszy nawet zwrócić na nią swego spojrzenia, młodzieniec, korzystając z jego przybliżenia się, wyjrzał oknem i zawołał na pięknego podróżnika:

 – Hola! panie! zatrzymaj się! Mam ci udzielić bardzo ważną wiadomość.

 Na te słowa podróżny podniósł głowę, a ujrzawszy w oknie młodzieńca, wstrzymał konia tak doskonaleni poruszeniem ręki, że ono przynieśćby mogło zaszczyt najlepszemu masztalerzowi.

 – Nie zatrzymuj pan konia – ciągnął dalej młodzieniec – lecz owszem, zbliżaj się do mnie jak można najspokojniej.

 Podróżny wahał się chwilę, lecz przypatrzywszy się młodzieńcowi, widząc szlachetność, malującą się w jego spojrzeniu, zdjął kapelusz i zbliżywszy się do niego z ujmującym na ustach uśmiechem:

 – Jestem na pańskie rozkazy – rzekł – co pan potrzebujesz?

 – Podjedź pan jeszcze bliżej – mówił dalej nieznajomy z okna – wiadomość bowiem, którą mam panu udzielić, nie może być powiedzianą głośno. Włóż pan kapelusz, gdyż trzeba żeby myślano, że się oddawna znamy, i że przyjechałeś do oberży dla widzenia się ze mną.

 – Lecz, panie – rzekł podróżny – ja nic nie rozumiem.

 – Zaraz pan wszystko zrozumiesz; a teraz włóż kapelusz... No dobrze! Podejdź jeszcze bliżej... bliżej, podaj rękę... A! mocno się cieszę, że pana oglądam!... Teraz zatrzymaj się pan w oberży, bo jeśli nie, to zginąłeś.

 – Co to jest? Doprawdy pan mię zatrważasz – rzekł z uśmiechem podróżny.

 – Nieprawdaż, że pan jedziesz do tego oto małego domku, w którym błyszczy światełko?

 Rycerz drgnął.

 – Na drodze do tego domku prowadzącej, ot tam, w tym ciemnym lasku, jest ukrytych czterech ludzi, którzy na pana czekają.

 – Ba!... – powiedział podróżny, spoglądając na zbladłego młodzieńca. I pan jesteś tego pewny?

 – Widziałem ich, jak przyjeżdżali jeden za drugim, jak zsiadali z koni, jak się chowali, jedni za drzewa, drudzy za skały. Nakoniec, jak tylko się pan ukazałeś, słyszałem jak nabijali muszkiety.

 – Czy być może!... – rzekł podróżny, zkolei zaczynając się lękać.

 – Tak panie, wszystko to jest istną prawdą – mówił dalej młodzieniec – i gdyby było nieco widniej, mógłbyś pan ich nawet zobaczyć i poznać.

 – O! ja nie potrzebuję ich widzieć – odpowiedział rycerz – i tak wiem doskonale, co to za ludzie. Lecz któż ci powiedział mój panie, że ja jadę do tego domku, i że to na mnie czatują na drodze?

 – Zgadłem...

 – Jesteś pan zachwycającym Edypem. Dziękuję. Więc chcą mnie zastrzelić? A wieluż ich jest?

 – Czterech, z których jeden zdaje się być dowódcą.

 – Dowódca jest z nich najstarszy, nieprawdaż?

 – Tak mi się zdaje.

 – Zgarbiony?

 – Cokolwiek; ubrany zaś jest w haftowany spencer i w płaszcz ciemnego koloru; przytem u kapelusza ma białe pióro.

 – Tak, tak... zupełnie; to książę d’Epernon.

 – Książę d’Epernon!... – powtórzył młodzieniec.

 – A! otóż zacząłem opowiadać panu moje tajemnice – rzekł śmiejąc się podróżny. Lecz to nic nie szkodzi; pan wyświadczyłeś mi tak ważną usługę, iż nic nie mogę przed nim ukrywać. A jak też są ubrani jego towarzysze?

 – W szarych kaftanach.

 – Właśnie tak; są to jego giermkowie.

 – To też wszyscy są dziś uzbrojeni.

 – Na moją cześć. Bardzo dziękuję. Teraz, czy pan wiesz, co powinienbyś uczynić?

 – Nie wiem, lecz powiedz mi pan swoje zdanie i jeśli będę mógł być mu w czetn użytecznym, gotów jestem uczynić wszystko, co mi pan rozkażesz.

 – Masz pan broń?

 – A jakże mam szpadę.

 – A masz pan lokaja?

 – To się rozumie; lecz go tu niema, gdyż posłałem go na spotkanie mego towarzysza, którego oczekuję.

 – A więc musisz mi pan pomóc...

 – W czem?

 – Pomóc mi uderzyć na tych nędzników, i zmusić ich lub dowódcę do błagania nas o łaskę.

 – Czyś pan oszalał?... – zawołał młodzieniec, głosem, okazującym, że wcale nie był usposobiony do przyjęcia udziału w tej wyprawie.

 – A! wybacz mi pan – rzekł podróżny – i zupełnie zapomniałem, że ta sprawa pana się nie tyczy.

 Potem odwrócił się do swego lokaja, w tyle za nim stojącego, i zawołał:

 – Castorin! Zbliż się.

 I w tym samym czasie podniósł rękę do olstrów, jakby dla przekonania się, czy pistolety są w dobrym stanie.

 – A! panie – zawołał młodzieniec, wyciągając rękę, jakby w zamiarze zatrzymania go. Zaklinam cię, nie narażaj życia w podobnym wypadku. Lepiej pan wejdź do oberży, by nie wzbudzić podejrzenia w tych co na niego czatują. Pomyśl pan, że tu idzie o honor kobiety.

 – Masz pan słuszność – powiedział rycerz – chociaż w tej okoliczności rzecz nie idzie jedynie o honor, lecz o pieniądze. Castorin – dodał, obracając się do swego lokaja – już dziś nie pojedziemy dalej.

 – Jakto!... – zawołał zdziwiony Castorin. Co pan mówisz?

 – Mówię, że Franczyneta zostanie dziś wieczór pozbawioną przyjemności oglądania ciebie; noc bowiem dzisiejszą przepędzimy w oberży pod „Złotem Cielęciem”. Idź więc zamówić kolację i każ mi przygotować łóżko.

 A ponieważ rycerz zauważył, że Castorin ma chętkę stawiać opór, do ostatnich więc słów swoich dodał znaczące poruszenie głową, które położyło tamę dalszej sprzeczce.

 Poczem Castorin zwiesiwszy głowę, i nie wyrzekłszy ani słowa, znikł w bramie.

 Podróżny spoglądał przez chwilę za Castorinem, następnie, po chwilowym namyśle, powziął widać jakiś zamiar, zsiadł bowiem z konia, wszedł w bramę za swoim lokajem, rzucił mu cugle i pobiegł do pokoju młodzieńca.

 Młodzieniec usłyszawszy szelest otwierających się drzwi, drgnął mimowoli z podziwienia i obawy; lecz gość nie dostrzegł tego w ciemności.

 – A więc – rzekł podróżny, wesoło zbliżając się do młodzieńca i serdecznie ściskając rękę, której ten podać mu się wzbraniał – a więc winienem nami życie.

 – A! pan za wysoko oceniasz mą przysługę – odpowiedział młodzieniec, cofając się w tył.

 – Poco ta skromność? Pan istotnie ocaliłeś mi życie. Znam ja księcia, djablo on okrutny. Pan zaś, jak uważam, jesteś wzorem przenikliwości, feniksem miłości chrześcijańskiej. Ale, ale... powiedz no mi pan, czyś nie posłał tam czasem kogo, by uprzedzić o tym wypadku.

 – Idzie?

 – Dokąd?

 – Tam, gdzie jechałem... do domu, w którym na mnie czekają.

 – Nie – odpowiedział młodzieniec – przyznam się panu, że o tem wcale nie pomyślałem, a gdyby mi nawet przyszło to do głowy, nie mógłbym spełnić mego zamiaru dla braku środków. Jestem tu sam zaledwie od dwóch godzin, i nie znam nikogo w oberży.

 – A! do djabła!... – mruknął podróżny z widoczną niespokojnością. Biedna Nanona! Daj Boże, żeby się jej nic złego nie przytrafiło.

 – Co za Nanona?... Czy Nanona de Lartigues!... – zawołał młodzieniec zdumiony.

 – Ależ pan jesteś czarownikiem?... – rzekł podróżny. Pan widzisz czatujących na drodze ludzi i zgadujesz na kogo się zasadzili. Ja mówię imię, a pan natychmiast nazwisko odgadujesz. Wyjaśnij mi pan czemprędzei, bo w przeciwnym razie, gdy go zaskarżę, parlament w Bordeaux na stos pana skaże.

 – O! jak na ten raz nie wiele potrzeba było przenikliwości, by odgadnąć o co rzecz idzie. Przecież już pan wymieniłeś księcia d’Epernon jako swego rywala; potem wspomniałeś o Nanonie. Musi to być więc taż sama piękna, bogata, dowcipna Nanona de Lartigues, w której książę do szaleństwa jest rozkochany, i która rządzi jego prowincją za co ją cała Guyenna, nienawidzi inarówni z księciem... Więc pan jechałeś do tej kobiety?... – dodał młodzieniec z wyrzutem.

 – Tak, przyznaję się... Ponieważ już wymieniłem jej imię, więc się nie wypieram. A chociaż nikt nie zna Nanony, wszyscy jej imię spotwarzają. Namona jest to zachwycająca kobieta, wierna swoim obietnicom, dopóki te jej przyjemność sprawiają i oddaną duszą i ciałem temu, kogo kocha.. Miałem się z nią dziś wieczerzać, lecz książę stanął na zawadzie. Czy chcesz pan, żebym cię jutro jej przedstawił? Bo przecież książę odjedzie za parę godzin do Agen.

 – Dziękuję panu – sucho odpowiedział młodzieniec. Znam pannę de üLartigues tylko z nazwiska, i nie mam chęci poznania jej bliżej.

 – Przeciwnie, do kata! Nanona jest to kobieta pod każdym względem godna poznania.

 Młodzieniec zmarszczył brwi.

 – A! wybacz pan – rzekł zdziwiony podróżny – lecz sądziłem, że w pańskim wieku...

 – Bezwątpienia, w moim wieku przyjmują się już zazwyczaj podobne propozycje – odpowiedział młodzieniec, dostrzegłszy, że jego zbytnia surowość zły sprawia skutek – i jabym je chętnie przyjął, gdybym nie musiał wyjechać jeszcze tej nocy.

 – Nim się rozstaniemy, niech się przynajmniej dowiem, kto mi tak wspaniale życie ocalił.

 Młodzieniec zdawał się wahać, jednak po chwili rzekł:

 – Jestem wicehrabia de Cambes.

 – Aha... – powiedział podróżny – wiele słyszałem o przyjaciółce Księżnej de Condé, pięknej wicenrabinie de Canibes, posiadającej wiele dóbr około Bordeaux.

 – To moja krewna – żywo odrzekł młodzieniec.

 – Winszuję ci, wicehrabio; mówią, że piękność jej jest niezrównaną. Mam nadzieję, że przy sposobności przedstawisz mnie jej. Jestem baron de Canolles, kapitan w Nawalskim pułku; teraz korzystam z urlopu, udzielonego mi przez księcia d’Epernon na prośbę panny de Lartigues.

 – Baron de Canolles!... – zawołał wicehrabia, spoglądając na niego ze szczególną ciekawością, którą w nim obudzało to nazwisko, wsławione we wszystkich prawie ówczesnych przygodach miłosnych.

 – Czy pan mnie znasz?... – rzekł Canolles.

 – Tylko z głośnej sławy – odpowiedział wicehrabia.

 – I z niesławy, nieprawdaż?... Lecz cóż robić, każdy idzie za swą naturą. Ja lubię życie burzliwe.

 – Pan jesteś zupełnie wolnym i możesz żyć, jak ci się podoba – odpowiedział wicehrabia. Lecz jednak pozwól pan sobie uczynić jedną uwagę.

 – Jaką?

 – Oto teraz kobieta z przyczyny pańskiej zostanie skompromitowaną, a książę zemści się na niej za niepomyślność swej wyprawy.

 – Do djabła... Tak pan sądzisz?

 – Ma się rozumieć. I chociaż panna de Lartigues jest... płochą... jednakowoż jest kobietą, a nadto, skompromitowaną przez pana, pańskim więc teraz obowiązkiem jest czuwać nad jej bezpieczeństwem.

 – Na honor, masz słuszność, mój młody Nestorze; pańska rozmowa tak mnie zajęła, żem zapomniał o obowiązkach szlachcica. Zdradzono nas i książę niezawodnie wie o wszystkiem. Gdyby tylko można było uprzedzić Nanonę... ona jest tak zręczną... że pewnie wybłagałaby u księcia przebaczenie dla mnie. No, młodzieńcze, czy znasz wojnę?

 – Jeszcze inie – odrzekł wicehrabia z uśmiechem – lecz sądzę, że się jej nauczę tam, dokąd jadę.

 – Dobrze! otóż jej pierwsza lekcja. Wiesz zapewne wicehrabio, że tam, gdzie siła jest bezużyteczną, trzeba użyć wybiegu. Pomóż mi więc wykonać takowy.

 – Jestem gotów. Lecz jakim sposobem? powiedz pan.

 – Oberża ma dwa wyjścia.

 – O tem nie wiem.

 – Ja wiem jednak; jedno z nich prowadzi na wielki gościniec, a drugie ma pole. Wyjdę do domku Nanony, w którym także są drzwi tylne.

 – Dobrze! – a jeśli pana pochwycą w tym domku?... – zawołał wicehrabia. Jak widzę, doskonały z pana taktyk.

 – Co pochwycą?... – powtórzył Canolles.

 – Bezwątpienia. Książę, znudzony czekaniem, wejdzie do domu.

 – Lecz ja tam tylko chwilę zabawię, i natychmiast wyjdę.

 – Skoro pan wejdziesz... już nie wyjdziesz więcej.

 – Doprawdy, pan jesteś czarnoksiężnikiem.

 – Porwą pana, i może w jej oczach zamordują.

 – Ba!... – odrzekł Canolles – przecież ma szafy, szafy.

 – O!... – mruknął wicehrabia.

 To O! było powiedziane tak wymownie, mieściło w sobie tyle skrytych wyrzutów, tyle dziewiczej wstydliwości, tyle słodkiej delikatności, że Canolles natychmiast się zatrzymał i pomimo ciemności, zwrócił swe przenikliwe spojrzenie na młodzieńca, opartego o okno.

 Wicehrabia uczuł cały ciężar tego spojrzenia i rzekł wesoło:

 – Zresztą, masz słuszność, baronie, idź tam, lecz schowaj się dobrze, by cię nie schwytano.

 – Nie, to pan masz słuszność – powiedział Canolles – lecz jakżeż ją uprzedzić?

 – Listem....

 – A kto go zaniesie?

 – Zdaje mi się, że za panem przyjechał służący; użyj go więc, bo w podobnych okolicznościach kiedy on naraża tylko swój grzbiet, pan mógłbyś to przypłacić życiem.

 – W istocie tracę głowę – rzekł Canolles – Castorin sprawi się doskonale, tem lepiej, bo mam hultaja w podejrzeniu, że nawiązał w tym domu mały romans.

 – Widzisz pan więc, że to wszystko da się załatwić – powiedział wicehrabia.

 – I jak tak sądzę; czy pan masz atrament, papier i pióro?... – spytał baron.

 – Nie mam – odrzekł wicehrabia – lecz wszystko można znaleźć na dole.

 – Wybacz mi pan – powiedział Canolles – lecz sam nie wiem, co mi się dziś stało: głupstwo za głupstwem popełniam. Ale to nic nie szkodzi, dziękuję ci wicehrabio za twe dobre rady, które natychmiast przyprowadzę ido skutku.

 I Cannoles, nie spuszczając oczu z młodzieńca, na którego od kilku chwil ze szczególną spoglądał uwagą, opuścił pokój i zeszedł ze schodów tymczasem wicehrabia, niespokojny i prawie pomieszany, mówił do siebie:

 – Jak on na mnie spoglądał... czyżby mnie poznał?

 Canolles zszedł na dół i ze smutkiem spoglądał na przepiórki, kuropatwy i inne przysmaczki, które Biscarros układał w koszyku.

 Gniewało to barona, że te wszystkie apetyczne potrawy, pomimo, że jedynie dla niego były przeznaczone, zje jednak nie on, lecz kto inny.

 Zapytał o pokój, zamówiony przez jego lokaja, kazał przynieść papieru, piór atramentu, i napisał do Nanony list następujący:

„Moja luba!

 „Jeśli natura obdarzyła twe piękne oczy zdolnością widzenia w nocy, będziesz mogła dostrzec o sto kroków od swojej bramy, w gęstwinie drzew, księcia d’Epernon, czatującego by mnie zamordować, a następnie ciebie mocno skompromitować. Lecz ja wcale nie mam chęci tracić życia, ani też ciebie narażać na nieprzyjemności; w tym więc względzie możesz być zupełnie spokojną. Co do mnie, korzystać będę z urlopu, któryś wyjednała, chcąc mi ułatwić sposobność widzenia się z tobą. Gdzie pojadę sam nie wiem; nie wiem nawet, czy gdzie pojadę. Cokolwiekbądź się stanie, skoro burza przeminie, przywołaj wygnańca. W oberży pod „Złotem Cielęciem” powiedzą ci, gdziem się udał. Mam nadzieję, że będziesz mi wdzięczną za ofiarę, którą dla ciebie uczynię, bo spokojność twoja, droższą mi jest nad własną przyjemność. Mówię przyjemność, gdyż prawdziwie z wielką przyjemnością wygrzmociłbym skórę księciu d’Epernon i jego towarzyszom.

 „Wierzaj mi, życie moje, że jestem twym najżyczliwszym i najwierniejszym przyjacielem”.

 Canolles, podpisawszy ten bilet, napisany z gaskońską fanfaronadą, był pewnym, że na Nanonie, jak i on gaskonce, silne uczyni wrażenie: następnie przywołał swego lokaja i rzekł:

 – Zbliż-no się Castorin, i powiedz mi szczerze, jak dalekoś zaszedł z Franczynętą?

 – Ależ panie – odpowiedział Castorin, zdziwiony pytaniem -– nie wiem, czy mogę... czy powinienem...

 – Bądź spokojny, ja względem niej żadnych nie mam zamiarów, nie będziesz miał zaszczytu być moim rywalem. Zadałem to pytanie jedynie dla mej wiadomości.

 – A! to co innego; Franczyneta na tyle jest rozsądną, że umiała ocenić moje przymioty.

 – Więc ty, hultaju, dobrze z nią jesteś?

 – Doskonale!

 – Weź więc ten bilet, odejdź łąką...

 – Znam drogę panie – odpowiedział Castorin zarozumiale.

 – To dobrze; zastukasz do tylnych drzwi; bezwątpienia znasz je?

 – O! znam.

 – Coraz lepiej... A więc idź przez łąkę, zastukaj do tylnych drzwi i oddaj ten list Franczynecie.

 – A potem, panie – rzekł z radością Castorin – czy mogę...

 – Możesz powracać natychmiast, gdyż daję ci tylko dziesięć minut na odbycie tej drogi tam i napownót. Ten list musi być oddany zaraz pannie Nanonie de Lartigues.

 – Lecz panie – rzekł Castorin, zaczynając się domyślać, że tu się coś innego święci – a jeśli mi nie otworzą drzwi?

 – To będziesz głupcem; przecież powinieneś mieć jaki szczególny sposób stukania, za użyciem którego możesz być poznanym, nie potrzebując długo czekać za drzwiami. Jeśli się zaś stanie inaczej, będę szlachcicem godnym pożałowania, mając na swe usługi gapia takiego.

 – O tak! mamy znak umówiony – odpowiedział Castorin ze zwycięską postawą. Naprzód stukam dwa razy, a po niejakim czasie dodaję trzecie uderzenie.

 – Nie pytam się, jakim stukasz sposobem, bo mnie to nie obchodzi, główną tylko jest rzeczą, żeby ci otworzono. Ruszaj więc, a jeśli cię schwycą, zjedz papier, gdyż inaczej, za powrotem obetnę ci uszy.

 Castorin wybiegł jak błyskawica, lecz będąc już na polu zatrzymał się i wbrew wszelkim prawidłom przyzwoitości, wsunął w but bilecik.

 Potem wyszedł tylną bramą, obiegł całą łąkę, przedzierając się przez krzaki jak lis, przeskakując przez doły jak chart, i wkrótce zaczął pukać do ukrytych drzwi domku, tym umówionym sposobem, który starał się objaśnić swemu panu: pukanie to było skuteczne, drzwi bowiem natychmiast otworzono.

 W dziesięć minut Castorin wrócił ze swej wycieczki, a nie doznawszy żadnego wypadku, uwiadomił barona, że bilet znajduje się już w pięknych rączkach Nanony.

 Canolles w ciągu tych dziesięciu minut, rozpakował swój tłomoczek, przygotował sobie szlafrok i kazał przynieść kolację.

 Z widocznem zadowoleniem słuchał doniesienia Castorina.

 Wyszedł do kuchni, głośno wydawał rozkazy na całą noc, ziewając ciągle, jak człowiek, z niecierpliwością oczekujący chwili spoczynku.

 Tym sposobem baron miał na celu okazać księciu d’Epernon (jeśli książę szpieguje go jeszcze), że wcale nie było zamiarem jego jechać dalej jak do oberży, w której, jako zwyczajny i spokojny podróżny chciał prosić o kolację i nocleg.

 W rzeczy samej projekt ten otrzymał skutek, jakiego właśnie spodziewał się baron: wieśniak jakiś, siedzący przy butelce w najciemniejszym kącie sali, przywołał chłopca, zapłacił swą należność, wstał i wyszedł po cichu, mrucząc pod nosem piosnkę.

 Canolles szedł za nim do bramy i widział, jak wieśniak ten znikł w gęstwinie drzew; w kilka minut potem dal się słyszeć tentent koni.

 Towarzysze księcia odjechali.

 Baron powrócił do swego pokoju, a uspokoiwszy się co do Nanony, przemyśliwał nad sposobami przepędzenia wieczoru jak najweselej.

 Dlatego kazał Castorinowi przygotować karty i kości, a następnie iść zapytać wicehrabiego, czy zechce go przyjąć.

 Castorin poszedł; lecz na progu pokoju wicehrabiego, spotkał starego siwego masztalerza, który uchyliwszy drzwi, odpowiedział na jego powitanie nieprzyjemnym głosem:

 – W tej chwili nie można wejść; pan wicehrabia jest zajęty.

 – I tak dobrze – rzekł Canolles, słysząc tę odpowiedź – a więc zaczekam.

 Podczas tego dał się słyszeć w kuchni straszny hałas; baron, dla zabicia czasu, poszedł zobaczyć, co się stało w tej tak ważnej części oberży.

 Hałasu tego narobił kuchcik, zanoszący kolację dla Nanony.

 Na skręcie drogi zatrzymało go czterech ludzi, wypytując o cel nocnej przechadzki.

 Dowiedziawszy się, że niesie kolację do właścicielki samotnego domku, zdjęli mu czapkę, białą kurtkę i fartuch; najmłodszy z – nich przywdział ubiór kuchcika, a postawiwszy kosz na głowie, poszedł zamiast niego ku domkowi Nanony.

 W kilka minut powróciwszy, zaczął rozmawiać po cichu z tym, co zdawał się być dowódcą oddziału.

 Wtedy oddano kuchcikowi czapkę, kurtkę i fartuch, postawiono mu koszyk na głowie i puszczono.

 Nieborak niczego więcej nie pragnąc, uciekał, co mu sił stało, a ze strachu i znużenia padł prawie bez czucia, na progu oberży, skąd go podniesiono.

 Wypadek ten był niezrozumiały dla wszystkich, prócz barona, który nie mając żadnego powodu objaśniać go, pozwolił gospodarzowi, chłopcom, posługaczkom, kucharzowi i kuchcikowi gubić się w domysłach, a gdy ci toczyli spory, udał się do wicehrabiego.

 Sądząc, że pierwsze oznajmienie jego odwiedzin posłane przez Castorina, uwalnia go od drugiego podobnego kroku, bez ceremonji otworzył drzwi i wszedł.

 Na środku pokoju stał oświetlony stół z dwoma nakryciami, brakowało tylko jedzenia.

 Canolles spostrzegł te dwa nakrycia, wyprowadzając z tego pomyślną dla siebie wróżbę.

 Jednakowoż wicehrabia spostrzegłszy go, powstał tak nagle, że nie trudno poznać było baronowi, iż odwiedziny jego zdziwiły młodzieńca, i że to drugie nakrycie nie dla niego było przygotowane.

 Wątpliwość ta, po pierwszych słowach wicehrabiego, rozwiązaną została.

 – Mogęż wiedzieć, baronie – spytał młodzieniec, ceremonjalnie przystępując ku niemu – czemu winienem zaszczyt ponownych odwiedzin pańskich?

 – Najprostszemu wypadkowi – odpowiedział Canolles, zrażony nieco niegrzecznym przyjęciem wicehrabiego. Zachciało mi się jeść, sądziłem więc, że i pan masz apetyt. Pan jesteś sam, ja także, przyszedłem go więc prosić do siebie na kolację.

 Wicehrabia spojrzał na barona z widoczną nieufnością; zdawało się, że nie wie co odpowiedzieć.

 – Na honor – rzekł Canolles, śmiejąc się – pan mnie się boisz. Czy czasem nie jesteś wicehrabio kawalerem Maltańskim? może wstępujesz do zakonu, albo co być może, szanowni rodzice pana wpoili w niego odrazę do familji baronów de Cannoles? Lecz na Boga i ja nie zgubię pana, jeśli przepędzimy godzinę przy jednym stole.

 – Nie mogę iść do ciebie, baronie.

 – A więc pan nie chodź do mnie... lecz kiedy ja już przyszedłem...

 – Tem bardziej baronie przyjąć cię nie mogę. Czekam na kogoś.

 Canoiles zmięszał się.

 – A! pan czekasz na kogoś?... – powiedział.

 – Tak jest.

 – Na honor!... – rzekł Canolles po chwili milczenia – wolałbym wicehrabio, gdybyś nie zważając na grożące mi niebezpieczeństwo w chwili naszego poznania, nie zatrzymywał mnie, niechby się ze mną co bądź stało... niż odrazą jaką mi okazujesz, niweczył usługę, za którą jeszcze me dosyć ci podziękowałem.

 Młodzieniec poczerwieniał i zbliżając się do barona...

 – Przebacz mi panie – rzekł drżącym głosem – widzę, że bardzo jestem niegrzeczny. Gdyby nie ważne familijne interesy, o których pomówić muszę z osobą, na którą czekam, poczytałbym sobie za szczęście wieczerzać z panem; chociaż...

 – O! kończ pan – powiedział Canolles – cokolwiek mi powiesz, postanowiłem nie gniewać się na ciebie.

 – Chociaż – mówił dalej młodzieniec – znajomość nasza jest dziełem czy to nieprzewidzianego wypadku, czy też nagłego spotkania.

 – I cóż to stanowi?... – spytał Canolles. Przeciwnie, właśnie w takich przypadkach zawiązuje się najtrwalsza i najszczersza przyjaźń, lecz to co pan przypisujesz przypadkowi, zdziałała Opatrzność.

 – Opatrzność – odparł wicehrabia z uśmiechem. Ja chcę wyjechać stąd za dwie godziny, lecz drogą zupełnie przeciwną tej, którą pan pojedziesz; chciej mi wierzyć, baronie, że mocno żałuję, nie mogąc przyjąć przyjaźni, którą mi z całego serca ofiarujesz, a której wartość cenić umiem.

 – Na honor!... – rzekł Canolles – szczególnym jesteś chłopcem wicehrabio; twój pierwszy wyskok wspaniałomyślności natchnął mię zupełnie inną o twym charakterze myślą. Lecz wreszcie, niech się stanie podług twej woli; nie mam prawa być wymagającym, gdyż zrobiłeś dla mnie daleko więcej, niż mogłem się spodziewać od nieznajomego. Pójdę więc wieczerzać sam; lecz przyznam ci się, wicehrabio, że mi to z przykrością uczynić przyjdzie; nie bardzo lubię monologu.

 I w rzeczy samej, pomimo swej obietnicy i postanowienia aby odejść, Canolles nie odchodził; stał jak przykuty na miejscu, jakaś nieprzezwyciężona siła przyciągała go do wicehrabiego, z czego sobie sam zdać sprawy nie umiał.

 Tymczasem młodzieniec wziął świecę, zbliżył się do barona z zachwycającym uśmiechem i podając mu rękę, rzekł:

 – Panie, chociaż nasze widzenie się dosyć było krótkie, cieszę się jednak, mogąc być panu choć w czemkolwiek pożytecznym.

 Cannolles widział w tych słowach prostą tylko grzeczność, uścisnął rękę sobie podaną. Lecz wicehrabia, nie odpowiadając na jego męskie i przyjacielskie uściśnienie, wyrwał z jego dłoni swoją, drżącą i rozpaloną.

 Tutaj baron pojmując, że młodzieniec jak najgrzeczniejszym sposobem pragnie go się pozbyć, wyszedł, zawiedziony w swoich nadziejach, z zadumą na czole.

 We drzwiach spotkał bezzębny uśmiech starego lokaja, który, odebrawszy świecę z rąk wicehrabiego, ceremonjalnie odprowadził barona do jego pokoju i natychmiast powrócił do swego pana, czekającego na schodach.

 – No i cóż? – spytał wicehrabia po cichu.

 – Zdaje się, że postanowił wieczerzać sam, odpowiedział. Pompée.

 – A więc już tu nie wejdzie?

 – Tak sądzę przynajmniej.

 – Każ przygotować konie, tym sposobem zawsze zyskamy na czasie. Lecz – dodał wicehrabia, nadstawiając ucha – co to za hałas? Zdaje mi się, że to głos Richona.

 – I barona de Canolles.

 – Oni się kłócą.

 – Przeciwnie, poznają się, racz pan słuchać.

 – A! jeśli Richon wygada się!

 – Nie ma się czego obawiać, to człowiek bardzo ostrożny.

 – Tss... tss...

 Obaj zamilkli; po niejakiej chwili dał się słyszeć głos barona.

 – Daj dwa nakrycia, Biscarros!... – krzyczał Canolles – prędzej!... dwa nakrycia!... Pan Richon wieczerza ze mną.

 – O!... nie!... – odpowiedział Richon – niepodobna.

 – Dlaczego!... więc pan chcesz wieczerzać sam, jak ten młody szlachcic?

 – Co za szlachcic?

 – Ten na górze.

 – Co za jeden?

 – Wicehrabia de Cambes.

 – Więc pan znasz wicehrabiego?

 – A jakże! ocalił mi życie.

 – On?

 – Tak, on.

 – Jakim sposobem?

 – Zostań pan ze mną, przy wieczerzy opowiem ci wszystko.

 – Nie mogę, wieczerzam u niego.

 – W rzeczy samej on czeka na kogoś.

 – To na mnie, a ponieważ się już spóźniłem, pozwolisz więc baronie, życzyć ci dobrej nocy?

 – Nie, do djabła... nie pozwolę na to!... – zawołał Canolles. – Zamierzyłem wieczerzać w towarzystwie, a więc albo pan ze mną, albo ja z panem wieczerzać muszę. Biscarros dwa nakrycia.

 Lecz gdy Canolles odwrócił się i uważał, czy jego rozkaz spełniono, Richon wbiegł na schody. Na ostatnim stopniu, ręka jego spotkała małą rączkę, która wciągnęła go do pokoju wicehrabiego de Cambes, zamknęła drzwi, a dla większego bezpieczeństwa, zasunęła go na dwa rygle.

 – Niech djabli porwą – mruczał Canolles, napróżno szukając oczyma Richona i siadając do osamotnionego stołu – nie wiem doprawdy, dlaczego wszyscy są przeciwko mnie w tym przeklętym kraju; jedni ścigają mię, aby zabić, drudzy uciekają jak od zapowietrzonego. Do djabła! mój apetyt słabnie; nudzę się niewypowiedzianie, gotów jestem upić się dzisiaj. Hej!... Castorin, chodź tu, obiję ci skórę!... Obaj zamknęli się tam na górze, jak gdyby knuli jaki spisek, tak... i to mi wszystko wyjaśnia. Ale teraz jeszcze pytanie... na czyją korzyść?... czy na korzyść Koadjutora? Książąt? Parlamentu, czy nakoniec, na korzyść Królowej? lub też Kardynała Mazzariniego? Lecz zresztą niech sobie knują spiski przeciw komu tylko zechcą, wszystko mi jedno, bo mój apetyt zaczyna powracać. Castorin, każ podać kolację i nalej mi wina... Przebaczam ci już.

 I Canolles filozoficznie wziął się do pierwszej kolacji przygotowanej dla wicehrabiego de Cambes. Biscarros, bowiem, z braku świeżej żywności, zmuszony był podać baronowi odgrzaną.