Józef Balsamo - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Józef Balsamo ebook

Aleksander Dumas ojciec

1,5

Opis

Józef Balsamo – powieść historyczna Aleksandra Dumasa (ojca), stanowiącą pierwszą z pięciu części cyklu ‘Pamiętniki lekarza’. Książka wydana w odcinkach w gazecie francuskiej La Presse między 1846 a 1849 rokiem, inspirowana życiem hrabiego Cagliostro (właśc. Giuseppe Balsamo). Opowiada ona o losach masona Józefa Balsamo i jego dążeniach do obalenia monarchii francuskiej. Prócz tego również opowiada historię rodziny Taverney i ich młodego parobka, Honoriusza Gilberta, późniejszego ucznia Balsamo. Obok wątków fikcyjnych mamy wątki historyczne jak romans Ludwika XV z hrabiną du Barry oraz początek nieszczęśliwego związku Marii Antoniny z Ludwikiem XVI. (Za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1498

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,5 (2 oceny)
0
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Aleksander Dumas (ojciec)

 

Józef Balsamo

_____________________

 

CYKL: PAMIĘTNIKI LEKARZA CZ. I

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Une des gravures du document de Léo Taxil, Les Mystères de la Franc-Maçonnerie, Paris, 1886 (fragment), licencja public domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Léo_Taxil-Mystères_de_la_Franc-Maçonnerie-gravure_102.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji:

Aleksander Dumas (ojciec)

Józef Balsamo

Romans

Warszawa1925

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-829-7

 

 

 

PROLOG

 

I. GÓRA PIORUNÓW

 

 Na lewym brzegu Renu, o kilka mil od miasta Worms, prawie u źródeł niewielkiej rzeczki Selz, wyrastają pierwsze grzbiety gór, których najeżone wierzchołki zdają się biec ku północy, niby spłoszone stado bawołów, niknące we mgle.

 Góry owe panują nad okolicą pustą prawie, a nazwy biorą bądź od kształtów, bądź od podań, jakie są do nich przywiązane. Jest tu i „Krzesło królewskie”, i „Góra róż dzikich”, jest „Skała sokola” i „Szczyt wężowy”, góra zaś, która najwyżej wystrzela ku niebu, a granitowy szczyt swój wieńczy prastaremi ruinami, zwie się „Górą Piorunów”.

 Gdy wieczorem mrok pod konarami dębów jeszcze zgęstnieje a ostatnie promienie zachodzącego słońca ozłocą wierzchołki olbrzymów, zdaje ci się, że cisza zstępuje z wyżyn nieba na dolinę, że jakaś ręka niewidzialna a wszechmocna, rozwiesza ponad znużonym światem płaszcz lazurowy, usiany gwiazd miljonami.

 Wszystko zwolna milknie, wszystko usypia na ziemi i w powietrzu.

 Wśród tej uroczystej ciszy tylko mała Selz, czyli Selzbach, jak ją nazywają okoliczni mieszkańcy, szemrze niestrudzona w cieniu jodeł nadbrzeżnych, dniem i nocą dążąc do Renu, aby w głębinach jego utonąć.

 Bieży z miłością i pośpiechem, nie zatrzymują jej ani skały, mchem miękkim wysłane, ani złociste piaski łożyska, ani ukwiecone brzegi; bieży szparko a cicho od Morsheim, gdzie wypływa, aż do Freiwenheim, gdzie jest jej kres.

 Nieco powyżej źródła, od Albisheim do Kircheim-Poland, wije się droga, wyżłobiona między skałami i pełna wybojów. Droga ta nieco dalej, poza Danenfels, zmienia się w wąską ścieżynę i niknie u stóp Góry Piorunów, zwanej tak dlatego, że ją często ogień z nieba nawiedza.

 Szóstego maja 1770 roku, w chwili kiedy słońce zachodziło poza wieżę katedry Strasburskiej, człowiek jakiś, jadący z Moguncji, zbliżył się do wioski Danenfels i skierował się pod górę ścieżką, dopóki była widoczną; gdy zaś wszelki jej ślad zaginął w zaroślach, zsiadł z konia i uwiązał go za uzdę do jodły, rosnącej na skraju dzikiego lasu.

 Zwierzę zarżało niespokojnie, a cały las jakby drżenie przebiegło na odgłos tak tu niezwykły.

 — No, no — wyrzekł nieznajomy — uspokój się wierny Dżeridzie. Zrobiliśmy mil dwanaście i ty przynajmniej stanąłeś już u celu.

 To powiedziawszy, spojrzał w gąszcz, jakby go chciał przeniknąć wzrokiem, lecz już tak się ściemniło, że widział tylko cienie drzew pobliskich odcinające się na tle jeszcze czarniejszem gęstniejącej kniei.

 Podróżny podszedł do konia, którego nazwa wskazywała na pochodzenie arabskie, i, objąwszy oburącz głowę zwierzęcia, przyłożył twarz do dymiących jego nozdrzy.

 — Żegnam cię, dzielny biegunie, bo może cię już nie zastanę tutaj — żegnam cię, towarzyszu wierny!

 Znowu rzucił wzrokiem bystro dokoła, jakby się bał lub wręcz przeciwnie, jakby pragnął być usłyszanym.

 Rumak wstrząsnął jedwabistą grzywą, uderzył nogą o ziemię i zarżał tak, jakgdyby był w pustyni i czuł zbliżanie się lwa.

 Podróżny skinął potakująco głową, jakgdyby chciał powiedzieć:

 — Nie mylisz się, Dżeridzie, niebezpieczeństwo blisko.

 Widocznie jednak nie zamierzał z niem walczyć, bo wyjął z olstrów dwa wspaniałe pistolety z lufami cyzelowanemi, o czerwonych kolbach, wykręcił z nich naboje i kule wraz z prochem wysypał na trawę.

 Po ukończeniu tego dziwnego zajęcia, włożył znów pistolety do olster.

 Lecz na tem nie koniec.

 Nieznajomy miał u pasa szpadę o stalowej rękojeści; odpiął ją, okręcił pasem i podłożył pod siodło.

 Wreszcie strząsnął kurz z butów, przeszukał kieszenie, wyjął z nich nożyczki oraz scyzoryk w oprawie z konchy perłowej i cisnął to wszystko po za siebie, nie patrząc wcale, gdzie upadło.

 Raz jeszcze pogłaskał Dżerida, odetchnął pełną piersią a nie widząc nigdzie jakiejkolwiek ścieżki, puścił się na los szczęścia w las gęsty.

 Wypada nam zapoznać teraz czytelnika z osobistością podróżnego, któremu przypadnie ważna rola do odegrania w opowiadaniu naszem.

 Wyglądał na lat trzydzieści dwa. Wzrostu więcej niż średniego, zbudowany przepysznie, wysmukły i giętki, wydawał się uosobieniem siły i zręczności. Miał na sobie czarną aksamitną kurtkę podróżną ze złotemi guzami, z pod której wystawała kamizelka haftowana. Strój ten uzupełniały obcisłe spodnie łosiowe i czarne lakierowane buty.

 Twarz o rysach ruchliwych, znamionujących typ południowy, wyrażała szczególną mieszaninę subtelności. Spojrzenie o wyrazie ciągle się zmieniającym, zdawało się przenikać każdego do głębi duszy.

 Płeć śniada musiała być niewątpliwie spalona słońcem od naszego gorętszem.

 Wreszcie usta pięknego kształtu, choć duże, osłaniały zęby śliczne, olśniewająco białe przy ciemnej cerze. Nogę miał długą lecz wąską, rękę małą lecz silną.

 Zaledwie nieznajomy postąpił kilka kroków, dało się słyszeć gwałtowne bicie kopytami w miejscu, gdzie konia zostawił.

 W pierwszej chwili chciał zawrócić, lecz się powstrzymał. Wspiął się tylko na palce, ażeby zobaczyć, co stało się ze zwierzęciem.

 Ktoś niewidzialny je uprowadził. — Dżerida już nie było.

 Nieznajomy zmarszczył czoło, poczem, uśmiechnąwszy się zlekka, poszedł w głąb lasu.

 Tu i owdzie przez gałęzie, przedostawała się jeszcze resztka światła dziennego, niezadługo jednak ciemność zupełna otoczyła idącego.

 Zatrzymał się, obawiając się zabłądzić.

 — Do Danenfels — wymówił głośno — była droga jeszcze możliwa; z Danenfels dojechałem do Czarnych Jarów ścieżyną zaledwie widoczną, z Czarnych Jarów doszedłem tutaj bez żadnej już drogi, ale w lesie było jeszcze widno; teraz muszę się zatrzymać, bo nie widzę już nic.

 Zaledwie wymówił te słowa nawpół po francusku, nawpół po sycylijsku, gdy o pięćdziesiąt kroków od niego zajaśniało światło.

 — Dziękuję! — wyrzekł — pójdę teraz za tem światłem.

 Światełko posuwało się naprzód równo, bez migotania; przypominało ono płomienie sztuczne na scenie, kierowane ręką maszynisty.

 Podróżny uszedł tak ze sto kroków, i naraz usłyszał cichy szept koło siebie.

 Zadrżał.

 — Nie odwracaj się!... rzekł głos z prawej strony — bo zginiesz.

 — Dobrze! — odpowiedział nieznajomy spokojnie.

 — Nie odzywaj się!... wyrzekł głos z lewej — bo umrzesz!

 Nieznajomy w milczeniu skinął głową.

 — Jeżeli się boisz — odezwał się głos trzeci, wychodzący z pod ziemi jak głos ojca Hamleta, — jeżeli ci brak odwagi, wracaj skąd przychodzisz.

 Podróżny machnął ręką i szedł dalej w milczeniu.

 Noc była ciemna a las gęsty; pomimo światła przewodniczego, podróżny potykał się co chwila. Prawie przez godzinę płomień posuwał się naprzód, a podróżny podążał za nim, bez skargi, bez strachu.

 Nagle światło znikło.

 Podróżny wydostał się już z lasu.

 Podniósł oczy w górę; na ciemnym lazurze nieba błyszczały gwiazdy.

 Szedł dalej naprzód w tym kierunku, gdzie znikło światełko; naraz wynurzyły się przed nim z ciemności ruiny. Był to szkielet starego zamczyska.

 Jednocześnie nogą stąpił na gruzy, a na skroniach poczuł zimny jakiś przedmiot, który mu zasłonił oczy. Odtąd nie widział nawet ciemności.

 Jednakże musiał się tego spodziewać, nie okazał bowiem żadnego oporu, wyciągnął tylko rękę, jak ślepy, szukając przewodnika.

 Ruch ten widocznie został zrozumiany; ręka zimna, twarda, koścista, ujęła dłoń podróżnego.

 Była to wyraźnie ręka kościotrupa, lecz gdyby szkielet ten miał czucie, przekonałby się, że dłoń podróżnego nie zadrżała.

 W jednej chwili ręka puściła go, przepaska z oczu spadła i... ujrzał się na szczycie Piorunowej Góry.

 

II. JA JESTEM, KTÓRY JESTEM!

 

 Pośród brzóz starych, o kształtach dziwacznych, wznosiły się ruiny jednego z tych zamków, jakie panowie feudalni rozsiali niegdyś po całej Europie, wróciwszy z wojen krzyżowych.

 Opustoszałe przedsionki, niegdyś zdobne w posągi, dziś oplecione chwastem i dzikiem kwieciem, ukazywały na bladem tle nieba — burzą i wichrem poszczerbione sklepienie.

 Podróżny, otworzywszy oczy, znalazł się przed omszałemi i wilgotnemi schodami głównego portyku.

 Na pierwszym stopniu stało widmo, którego ręka koścista przyprowadziła go tutaj.

 Powłóczysty całun okrywał je; ręką kościstą wskazywało nieznajomemu wielką wznoszącą się wyżej salę, po przez której przedziurawione sklepienie wpadało tajemnicze światło.

 Podróżny skłonił głowę na znak przyzwolenia.

 Widmo bez szmeru, cicho i wolno przesunęło się po schodach i zagłębiło w ruinach; nieznajomy podążył za niem. W tejże chwili z hałasem i brzękiem zawarła się brama główna.

 Przy wejściu do okrągłej pustej sali, przybranej czarno i oświetlonej trzema zielonemi lampami, widmo się zatrzymało.

 Nieznajomy przystanął również.

 — Otwórz oczy! — wyrzekło widmo.

 — Widzę wszystko — odparł nieznajomy.

 Wtedy widmo ruchem szybkim i śmiałym wydobyło z pod całuna szpadę i uderzyło nią o słup bronzowy; ozwał się dźwięk metaliczny.

 Na odgłos ten uniosły się płyty podłogi kamiennej i niezliczona moc duchów, podobnych do pierwszego, ukazała się z mieczami w ręku.

 Widma zasiadły na ławach kamiennych w zielonawem świetle i już nie poruszały się wcale, jak gdyby skamieniały.

 Wszystkie te posągi ludzkie dziwnie odbijały się na tle czarnego kiru, pokrywającego mury.

 Siedm siedzeń znajdowało się na pierwszem miejscu; sześć zajętych było przez widma przewodniczące — jedno było jeszcze puste.

 Siedzący pośrodku podniósł się majestatycznie.

 — Ilu nas jest, bracia? — zapytał zebranych.

 — Trzystu nas jest! — odrzekły duchy jednym głosem, który zagrzmiał po sali, rozpłynął się i zginął w żałobnych obiciach murów.

 — Trzystu! — podjął przewodniczący, a każdy przedstawia dziesięć tysięcy stowarzyszonych; trzysta szpad, wartych trzy miljony sztyletów! Poczem zwrócił się do podróżnego:

 — Czego żądasz? — zapytał.

 — Światła! — odpowiedział przybyły.

 — Ścieżka, wiodąca na górę ognistą, twarda jest i ostra; nie boisz się na nią wstąpić?

 — Ja niczego się nie boję.

 — Pamiętaj jednakże, że wracać stąd nie wolno. Pamiętaj o tem i zastanów się dobrze.

 — Zatrzymam się dopiero u celu.

 — Czyś gotów przysiąc na to?

 — Przysięgnę.

 Przewodniczący podniósł rękę i głosem powolnym, uroczystym wyrzekł:

 — Przysięgam na Boga ukrzyżowanego, że zerwę wszelkie węzły, łączące mnie z ojcem, matką, braćmi, siostrami, żoną, krewnymi, kochankami, dobrodziejami, z każdą istotą, której winien jestem wierność i posłuszeństwo”.

 Podróżny powtórzył te słowa, a duch mówił dalej:

 — Przysięgam, że wyjawię nowemu zwierzchnikowi wszystko, com widział i czynił, com czytał i słyszał, czegom się dowiedział lub czegom się choćby domyślił”.

 Przewodniczący zamilkł, a nieznajomy powtórzył, co usłyszał.

 — „Czcij i poważaj truciznę — podchwycił przewodniczący, nie zmieniając głosu — truciznę, jako środek szybki, pewny i niezbędny do oczyszczania kuli ziemskiej, do usunięcia przez śmierć lub zniedołężnienie tych, którzy chcą poniżyć prawdę, lub wydrzeć ją z rąk naszych.

 Wiernie, jak echo, nieznajomy powtórzył i te słowa.

 Przewodniczący ciągnął dalej:.

 — „Niech cię wspomaga Bóg Ojciec, Bóg Syn i Bóg Duch Święty”.

 Nieznajomy od początku do końca wygłosił przysięgę z jednakową siłą i spokojem.

 — A teraz — dodał przewodniczący — włóżcie mu na głowę opaskę świętą.

 Dwa widma zbliżyły się do nieznajomego, czekającego z głową pochyloną; jedno przyłożyło mu do czoła wstążkę koloru jutrzenki, z literami srebrnemi i wyobrażeniem Matki Bożej Loretańskiej, drugie związało dwa końce z tyłu głowy; poczem odsunęły się od niego.

 — Czego żądasz? — zapytał przewodniczący.

 — Trzech rzeczy — odrzekł nowicjusz.

 — Jakich mianowicie?

 — Ręki żelaznej, szpady ognistej i wag djamentowych.

 — Do czego pragniesz ręki żelaznej?

 — Ażeby zdusić tyranię.

 — Do czego szpady ognistej?

 — Ażeby świat oczyścić.

 — Do czego wag djamentowych?

 — Ażeby ważyć przeznaczenie ludzkości.

 — Gotów jesteś na próby?

 — Gotów jestem w każdej chwili.

 — Próby! próby! — odezwały się głosy.

 — Odwróć się! — rozkazał przewodniczący.

 Nieznajomy spełnił żądanie i znalazł się naprzeciw człowieka, bladego jak śmierć, w kajdanach i zakneblowanego.

 — Co widzisz? — zapytał przewodniczący.

 — Zbrodniarza lub ofiarę.

 — Zdrajcę!... — Wykonał on przysięgę taką, jak ty przed chwilą, a potem wydał tajemnicę zakonu.

 — A więc zbrodniarz.

 — Tak. — Na co zasłużył?

 — Na śmierć!

 Trzysta widm powtórzyło:

 — Śmierć!

 W tejże chwili skazany, pomimo nadludzkich wysiłków, wepchnięty został w głąb sali. Słychać było szamotanie i głos, świszczący przez knebel.

 Sztylet zaświecił w blasku lamp, następnie rozległo się głuche uderzenie, potem upadek ciała martwego, potem ostatnie przedśmiertne chrapanie...

 — Sprawiedliwości stało się zadość! — powiedział przewodniczący, zwracając się do strasznego zgromadzenia duchów, które błyskając oczyma z pod całunów napawały się okropnym widokiem.

 — Czy pochwalasz wykonanie wyroku, jakiego byłeś świadkiem?

 — Pochwalam, jeżeli dotknął istotnie winnego.

 — I będziesz pił za śmierć każdego, który, jak ten, zdradzi tajemnicę świętego zgromadzenia naszego?

 — Będę pił niezawodnie.

 — Każdy napój?

 — Każdy bezwarunkowo.

 — Przynieście czarę z krwią zabitego!... rzekł przewodniczący.

 Jeden z oprawców zbliżył się do nowicjusza podał mu napój czerwony i ciepły w czaszce ludzkiej, oprawnej w bronzową podstawę.

 Nieznajomy wziął czarę z rąk kata i uniósł w górę:

 — Piję!... — wyrzekł — za śmierć każdego, który zdradzi tajemnicę świętego zakonu.

 Następnie zbliżył czarę do ust, wychylił ją do ostatniej kropli i spokojnie zwrócił temu, od którego ją był otrzymał.

 Szmer podziwienia przebiegł po zgromadzonych, widma spoglądały na siebie z poza całunów.

 — Dobrze — wyrzekł naczelnik. — Podajcie pistolet!

 Jedno z widm zbliżyło się, trzymając pistolet, kulę ołowianą i nabój prochu.

 Nowicjusz zaledwie raczył spojrzeć w tę stronę.

 — Przyrzekasz bezwzględne posłuszeństwo zakonowi świętemu?

 — Przyrzekam.

 — Nawet gdybyś miał działać na szkodę własną?

 — Wchodzący tu nie należy do siebie, lecz do wszystkich.

 — Jaki bez względu na to rozkaz otrzymasz, czy usłuchasz natychmiast?

 — Usłucham.

 — Natychmiast?

 — Natychmiast.

 — Bez wahania?

 — Bez wahania.

 — Weź ten pistolet i nabij go.

 Nieznajomy wziął pistolet, wsypał proch w lufę, przybił go, włożył kulę, przybił ją stemplem i podsypał panewkę.

 Grobowa cisza panowała w zgromadzeniu, wiatr tylko jęczał pośród sklepień rozwalonych.

 — Nabity!... — wyrzekł nieznajomy chłodno.

 — Czyś tego pewny? — zapytał przewodniczący.

 Uśmiech przemknął się po ustach nowoprzybyłego; wyjął stempel i zapuścił w lufę. Stempel wystawał o dwa palce.

 Przewodniczący skinął głową potakująco.

 — Tak — przemówił — dobrze jest nabity.

 — Co mam z nim uczynić?

 — Odwiedź kurek.

 Słyszeć się dał trzask odwodzonego kurka.

 — Przyłóż lufę do czoła.

 Nieznajomy spełnił wezwanie w tej chwili.

 Cisza głębsza zapanowała, lampy zbladły, widma oddech wstrzymały.

 — Strzelaj!

 Błysnęło na panewce lecz proch się tylko spalił, huk nie wstrząsnął powietrza.

 Okrzyk podziwu rozległ się w zgromadzeniu, przewodniczący mimowolnie wyciągnął rękę do nieznajomego. Lecz niedość było tych dwóch prób; widma zawołały:

 — Sztylet! Sztylet!

 — Żądacie koniecznie? — zapytał przewodniczący.

 — Tak! sztylet! sztylet! — odezwały się te same głosy.

 — Podajcie zatem sztylet.

 — Zbyteczne!... rzekł z pogardą nieznajomy.

 — Jakto zbyteczne? — wrzasnęło zebranie.

 — Zbyteczne!... — powtórzył nieznajomy głosem pognębiającym wrzaski — zbyteczne, powiadam, napróżno tylko czas drogi tracicie.

 — Co przez to rozumiesz? — wykrzyknął przewodniczący.

 — Znam wszystkie tajemnice wasze; przetrwane próby są tylko igraszką dziecinną, niegodną ludzi poważnych. Powiadam wam, że człowiek zamordowany nie umarł; że krew, jaką piłem, to wino ukryte na jego piersiach, pod odzieżą; że kule i proch wypadły z lufy, gdym kurek odwodził. Zabierzcie broń swą nieużyteczną, dobrą na postrach dla tchórzów; prawdziwie silni jej się nie ulękną.

 Okrzyk zgrozy wzbił się pod sklepienia.

 — Znasz nasze tajemnice! — zawołał przewodniczący — więc jasnowidzącym jesteś albo szpiegiem?

 — Kto jesteś? — spytało naraz trzysta głosów, a jednocześnie dwadzieścia szpad zabłysło w rękach widm najbliższych i skierowało się ku piersiom nieznajomego.

 A on spokojny, uśmiechnięty, podniósł głowę, wstrząsnął gęstemi włosami przewiązanemi wstążką i zawołał:

 — Ego sum qui sum!... — Jam jest, który jest!...

 I powiódł wzrokiem po otaczających.

 Pod wzrokiem tym, pełnym siły, szpady się opuszczały, tak potężne wrażenie wywierał na ściskających je w ręku.

 — Wyrzekłeś słowo niebaczne, nie znasz całej doniosłości jego znaczenia.

 Obcy głową potrząsnął z uśmiechem:

 — Powiedziałem, com powinien był powiedzieć.

 — Skądże więc przybywasz?

 — Przybywam z kraju, z którego światło przychodzi.

 — Zapowiedziano nam przybycie twoje ze Szwecji.

 — Ale do Szwecji można przybyć ze Wschodu!...

 — Po raz wtóry powtarzam, że my cię nie znamy. Kto jesteś?

 — Kto jestem?... Dobrze — odparł nieznajomy — powiem wam zaraz, ponieważ widzę, że mnie nie rozumiecie, lecz powiem wam najprzód, kto wy jesteście...

 Widma zadrżały, szpady zaszczękły znów w rękach, kierując się ku piersiom nieznajomego.

 — Najpierw — ciągnął nieznajomy, wskazując ręką na przewodniczącego — ty, który się masz za boga, jesteś tylko jego poprzednikiem; przedstawicielu stowarzyszeń szwedzkich, powiem ci zaraz twe imię.

 Swedenborgu, czy aniołowie, rozmawiający poufale z tobą, nie odkryli ci, że oczekiwany przez ciebie nadchodzi?...

 — Prawda — odrzekł przewodniczący, unosząc całunu, ażeby lepiej widzieć mówiącego — powiedzieli mi o tem.

 — To dobrze — rzekł nieznajomy. — Po lewej stronie masz przedstawiciela stowarzyszenia angielskiego, który stoi na czele loży Kaledońskiej. Pozdrowienie, milordzie! Krew twoich przodków odżyła w tobie. Anglja może się spodziewać, że światło zagasłe na nowo dla niej zabłyśnie.

 Szpady się zniżyły. Podziw zastąpił oburzenie.

 — A! — to ty kapitanie? — ciągnął nieznajomy, zwracając się do widma, po prawej ręce przewodniczącego, — w którymże to porcie zostawiłeś piękny swój statek, który uwielbiasz jak kochankę? Dzielna to fregata ta „Opatrzność”, a imię jej przyniesie szczęście Ameryce.

 Potem, zwracając się dalej, mówił:

 — Na ciebie kolej, proroku Zurichski, spojrzyj mi w oczy, ty, który znajomość fizjonomiki posuwasz do cudu; powiedz głośno, czy w linjach twarzy mojej nie dostrzegasz świadectwa posłannictwa mojego?

 Ten, do którego przemówił, cofnął się zdumiony.

 — Idźmy dalej — ciągnął nieznajomy, patrząc na swego sąsiada. — No i cóż, potomku Pelazgów, czy chcesz Maurów wypędzić po raz drugi z Hiszpanji?... Łatwoby to przyszło, gdyby kastylijczycy nie zatracili byli szpady Cyda.

 Piąty dowódca stał milczący, nieruchomy: rzekłbyś głos nieznajomego w kamień go przemienił.

 — A mnie — zapytał szósty nieznajomego, który jakby o nim zapomniał — mnie nic nie masz do powiedzenia?

 — Chcesz tego? — odparł podróżny, przeszywając go do głębi wzrokiem: powiem ci, co Chrystus powiedział Judaszowi, powiem ci natychmiast.

 Ten, do którego to mówił, bledszym się stał od całuna. Zebrani szemrać zaczęli, domagając się wyjaśnień.

 — Zapominasz o przedstawicielu Francji — odezwał się przewodniczący.

 — Nie ma go tutaj — odrzekł nieznajomy — a ty, który to mówisz, wiesz o tem dobrze, ponieważ miejsce jego nie zajęte. Nie zapominaj, że zasadzki wywołują śmiech w tym, który widzi w ciemnościach, działa naprzekór żywiołom i żyje naprzekór śmierci.

 — Młody jesteś — odrzekł przewodniczący — a mówisz z powagą bóstwa. — Rozważ, że pewność siebie może stropić tylko niezdecydowanych i ciemnych.

 Uśmiech najwyższej pogardy ukazał się na ustach nieznajomego.

 — Wszyscyście niezdecydowani — wymówił — bo nie możecie mnie pokonać; ciemni też jesteście, albowiem nie wiecie kto jestem, kiedy ja, przeciwnie, wiem, kto wy jesteście; a śmiałością wszystkiego u was dopnę; lecz na co śmiałość temu, kto jest wszechmocny?

 — Daj nam dowód tej wszechmocy, daj nam dowód natychmiast!

 — Kto was tu zwołał? — zapytał.

 — Koło najwyższe!

 — Nie bez celu — wyrzekł nieznajomy, zwracając się do przewodniczącego i pięciu jego towarzyszy — nie bez celu ty przybyłeś aż ze Szwecji, ty z Londynu, ty z Nowego Yorku, ty z Zurichu, ty z Madrytu, a ty z Wenecji; wy wszyscy nakoniec z czterech części świata, aby się zebrać w świątyni straszliwej wiary.

 — Zebraliśmy się tu — odrzekł przewodniczący — na spotkanie założyciela tajemniczego państwa na Wschodzie, który złączył obie półkule we wspólności wierzeń, który związał w braterskim uścisku ręce ludzkości.

 — Czy macie jaki znak pewny, po którym poznać go możecie?...

 — Mamy — odrzekł przewodniczący — Bóg przez pośrednictwo aniołów raczył mi go objawić.

 — Więc znasz go?

 — Ja jestem tylko jeden.

 — Wymień go na głos.

 Przewodniczący się zawahał.

 — Powiedz natychmiast! — powtórzył nieznajomy tonem rozkazującym — powiedz, albowiem chwila objawienia nadeszła.

 Przewodniczący wyrzekł:

 — Będzie miał na piersiach gwiazdę brylantową, a na niej błyszczące trzy pierwsze litery godła, znanego tylko jemu.

 — Jakie są te trzy litery?

 — L. P. D.

 Nieznajomy szybkim ruchem rozpiął krótką kamizelkę, na koszuli z cienkiego batystu ukazała się jaśniejąca tysiącem ogni gwiazda brylantowa, a na niej trzy błyszczące litery rubinowe.

 — On! — wykrzyknął przewodniczący przerażony; — byłżeby to On?...

 — On! którego świat oczekuje! — zawołali z niepokojem naczelnicy.

 — Wielki Kofta! — zaszemrało trzysta głosów.

 — I cóż?... — zawołał z triumfem nieznajomy — będziecie mi teraz wierzyć, gdy wam po raz drugi powiem:

 — Ja jestem, który jestem!...

 — Wierzymy! — odrzekły widma, kłoniąc się ku ziemi.

 — Rozkazuj mistrzu! — dodał przewodniczący, a wespół z nim pięciu wodzów z czołami kornie pochylonemi — mów, a będziemy ci posłuszni.

 

III. L:. P:. D:. [LILIA:, PEDIBUS:, DESTRUE]

 

 Nastała cisza uroczysta. Nieznajomy zdawał się namyślać. Nareszcie odezwał się:

 — Panowie! złóżcie broń niepotrzebną i słuchajcie uważnie; wiele się dowiedzieć możecie z kilku słów moich.

 Uwaga się podwoiła.

 — Źródła wielkich rzek są prawie zawsze mityczne, a zatem nieznane. O Nilu, Gangesie, Amazonce, wiemy dokąd dążą, lecz nie wiemy skąd płyną! I ja wiem gdzie jestem, ale nie wiem skąd pochodzę. Przypominam sobie tylko, że w dniu, gdy oczy duszy mej ujrzały przedmioty zewnętrzne, znajdowałem się w Medynie, mieście świętem, w pysznych ogrodach mufty Saladyma. Był to starzec godzien szacunku, kochałem go jak ojca, choć mi nim nie był. Ale patrzył na mnie z czułością, ale mówił do mnie z powagą. Trzy razy na dzień opuszczał mnie, a wtedy inny starzec, którego imię wymawiam z wdzięcznością, a zarazem ze strachem, przychodził do mnie. Posiadał on wszystkie wiadomości, wyćwiczony przez siedm duchów wyższych w tem, czego się uczą aniołowie, aby rozumieć Boga. Nazywał się Althotas. Był to mój nauczyciel, mój mistrz, obecnie jest moim przyjacielem czcigodnym, a dwa razy starszym jest od najstarszego z was.

 Gdy dobiegłem lat piętnastu, dano mi już przeniknąć główne tajemnice natury. Znałem botanikę, nie tę ograniczoną, którą bada każdy uczony na kawałku ziemi, gdzie mieszka. Ja znałem sześćdziesiąt tysięcy grup roślin, rosnących na całym świecie. Gdy mistrz mój kładł mi ręce na czoło i rozkazywał zejść do oczu moich zamkniętych promieniom światła boskiego, pogrążony w kontemplacji nadnaturalnej umiałem zapuścić wzrok na dno morskie; widziałem fantastyczną roślinność, okrywającą olbrzymiemi porosty gniazda potworów szkaradnych, bezkształtnych, jakich oko ludzkie nie oglądało nigdy.

 Poświęciłem się także językom umarłym i żyjącym. Znałem wszystkie narzecza od Dardanelów do cieśniny Magelońskiej. Czytałem tajemnicze hieroglify na Piramidach. Zgłębiałem umiejętności ludzkie od czasów Sanchoniatona do Sokratesa, od Mojżesza do Ś-go Hieronima, od Zoroastra aż do Agrippy. Studjowałem medycynę nie z pomocą Hipokratesa, Galena, Averrhoësa, — mistrzem w tej nauce była mi natura. Podchwyciłem tajemnicę Koftów i Druidów. Zbierałem nasiona niedoli i szczęścia. Gdy simun i huragan przelatywały nad głową moją, miałem moc powierzać im ziarna, które niosły w dal śmierć lub życie, stosownie do tego, czym potępił lub pobłogosławił okolicę w którą zwróciłem twarz zagniewaną lub uśmiechniętą.

 Pośród tych nauk, prac i podróży, doszedłem lat dwudziestu.

 Pewnego dnia mistrz mój wszedł do groty marmurowej, gdzie się schroniłem przed upałem. Twarz miał surową, a jednocześnie uśmiechniętą; w ręku trzymał flakon.

 — Acharacie — rzekł do mnie — mówiłem ci zawsze, że nic się nie rodzi i nic nie umiera na świecie; że kolebka i grób to bracia, a człowiekowi, ażeby widział jasno swoje minione egzystencje, brak tylko jasnowidzenia, które go równym Bogu uczyni. Od chwili bowiem, gdy posiądzie jasnowidzenie, stanie się jak Bóg nieśmiertelnym. Ja, zanim znajdę napój, zwyciężający śmierć samą, znalazłem napój, który rozprasza ciemności. Acharacie, wypiłem wczoraj tyle, ile brak w tej buteleczce — ty wypij dzisiaj resztę.

 Miałem nieograniczoną ufność, miałem szacunek najwyższy dla mistrza, a jednak ręka mi drżała za dotknięciem flakonu, podawanego mi przez Althotasa; tak musiała drżeć ręka Adama, gdy brał jabłko od Ewy.

 — Wypij! — rzekł, uśmiechając się.

 Położył mi ręce na głowie, jak zwykle, gdy chciał na chwilę obdarzyć mnie wzrokiem podwójnym.

 — Śpij — rzekł — i pamiętaj.

 Usnąłem zaraz. Śniło mi się, że leżę na stosie z drzewa sandałowego i aloesowego; anioł, przelatujący ze Wschodu na Zachód z rozkazami Boga, musnął skrzydłem drzewo i stos mój buchnął płomieniem. Zamiast wzruszyć się, przestraszyć, zamiast bać się płomieni, wyciągnąłem się rozkosznie pośród języków ognistych, jak feniks, czerpiący nowe życie w zagładzie. Wtedy wszystko, co było we mnie materją, znikło, dusza jedynie pozostała, zachowując formy ciała, przezroczyste, niepochwytne, lżejsze od atmosfery, w jakiej żyjemy, i ponad którą się uniosła. I jak Pytagoras pamiętał, iż był obecny przy oblężeniu Troi, tak ja objąłem pamięcią trzydzieści dwa istnienia, które już przeżyłem. Widziałem przesuwające się wieki, jak szereg wzniosłych starców. Poznawałem się pod różnemi imionami, jakie nosiłem od pierwszych narodzin, do ostatniego zgonu. Wszak wiecie, bracia, bo to jest podstawą naszej wiary, że dusze, to niezliczone cząstki bóstwa, które z każdem tchnieniem ulatają z piersi Boga, napełniają powietrze i dzielą się na przeróżne kategorje. Są dusze wzniosłe i upośledzone. Człowiek w chwili urodzenia wciąga w siebie, przypadkowo może, jedną z tych dusz błądzących, a oddaje ją z siebie w chwili śmierci, na nowe błądzenie i dalsze przemiany.

 Nieznajomy mówił tak przekonywująco — oczy wznosił w niebo z wyrazem tak pełnym wiary w to co wykładał, że szmer uwielbienia rozszedł się po sali; zdziwienie ustąpiło zachwytowi, jak gniew wprzód ustąpił zdziwieniu.

 Po zbudzeniu się — mówił wtajemniczony czułem się więcej niż człowiekiem; zrozumiałem, że Bogiem prawie jestem.

 Wtedy postanowiłem nietylko istnienie obecne, lecz wszystkie, jakie mi zostają do przeżycia, poświęcić dla szczęścia ludzkości.

 Nazajutrz Althotas, jakgdyby odgadł myśl moją, rzekł do mnie:

 — Synu mój, dwadzieścia lat upływa odkąd matka twoja umarła, dając ci życie; od dwudziestu lat przeszkoda nieprzezwyciężona nie pozwala znakomitemu ojcu twojemu dać ci się poznać; teraz udamy się w podróż. Ojciec twój będzie się znajdował pomiędzy tymi, których spotkamy; weźmie cię w objęcia, ucałuje, lecz ty nie będziesz wiedział, że to twój ojciec.

 Wszystko więc we mnie, jak u wybrańców Boga, musi być tajemnicze: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

 Pożegnałem muftę Saladyma — pobłogosławił mnie i obsypał darami, następnie przyłączyliśmy się do karawany zmierzającej do Suezu.

 Wybaczcie, panowie, wzruszeniu memu. Pewnego dnia człowiek jakiś poważny uściskał mnie, i dziwne drżenie przejęło całą mą istotę, gdy uczułem bicie jego serca. Był to szeryf Mekki, książę nader wspaniały i sławny. Dużo on wojen widział i za jednem skinieniem jego ręki trzy miljony głów ludzkich chyliło się ku ziemi.

 Zapuściliśmy się w głąb Azji; szliśmy w górę Tygru, zwiedziliśmy Palmirę, Damaszek, Smyrnę, Konstantynopol, Wiedeń, Berlin, Drezno, Moskwę, Sztokholm, Petersburg, Nowy-York, Buenos-Ayres, Aden i znów znaleźliśmy się prawie w tem miejscu z któregośmy wyruszyli. Następnie udaliśmy się do Abisynji z biegiem Nilu; wylądowaliśmy w Rodos; dalej na Maltę, gdzie okręt wypłynął na nasze spotkanie i dwóch kawalerów zakonu powitało nas; uścisnęli Althotasa i zaprowadzili nas triumfalnie do pałacu wielkiego mistrza Pinto.

 Dziwi was zapewne, panowie, dlaczego muzułmanin Acharat, przyjmowany był z honorami przez tych właśnie, którzy zaprzysięgają zagładę niewiernym.

 Althotas był katolikiem i kawalerem maltańskim. Mówił mi zawsze o Bogu potężnym, jedynym, utrzymującym z pomocą aniołów swoich harmonję ogólną, o Bogu, który nadał tej całości zgodnej piękne, wielkie miano: „Wszechświat”. Stałem się deistą.

 Podróże moje skończyły się, lecz widok tych miast o nazwach przeróżnych, obyczajach najrozmaitszych, nie wywarł na mnie wrażenia. Nic nowego nie było dla mnie pod słońcem. Przez ciąg trzydziestu dwóch istności, zwiedziłem już był wszystko; tylko jedna rzecz mnie uderzyła: ludzie się zmienili. Unosząc się duchem ponad wypadkami i dążąc za pochodem ludzkości, widziałem, że umysły zmierzały do postępu, a postęp prowadził do wolności. Widziałem, że zjawiali się prorocy, natchnieni przez Boga, aby wspierać chwiejny pochód ludzkości, która, ślepa od urodzenia, w ciągu wieku czyni krok jeden ku światłu, a wiek — to dzień jeden ludzkości.

 Rzekłem sobie, że nie poto odkryto mi tyle rzeczy nadprzyrodzonych, ażebym je w sobie zagrzebał. Napróżno góra zamyka w swem wnętrzu żyły złota, napróżno ocean na dnie perły ukrywa; górnik wytrwały rozedrze łono góry, nurek zstąpi w głębiny morza... Lepiej więc naśladować nie górę i morze, lecz słońce, lepiej roztaczać światło nad ziemią!

 Rozumiecie mnie teraz?...

 Nie dla dopełnienia obrzędów masońskich przybyłem ze Wschodu.

 Przybyłem, aby rzec: Bracia!... pożyczcie skrzydeł i oczu od orłów, wznieście się ponad świat, stańcie wraz ze mną na szczycie góry, gdzie szatan zaniósł Chrystusa, i rzućcie wzrokiem na ziemię. Ludy to olbrzymie, zrodzone w różnych epokach i w warunkach odmiennych, idą swym torem i przybyć muszą do celu, dla którego stworzone zostały.

 Postępują bezustannie, choć zdają się odpoczywać, a gdy się cofają jakimś trafem niespodzianym, nie znaczy to, aby szły wstecz; przeciwnie, nabierają wtedy rozpędu do przebycia lub złamania przeszkody.

 Francja stoi w przedniej straży narodów, włóżmy jej w rękę pochodnię, a choćby nawet sama od niej spłonęła, pożar to będzie zbawienny, bo oświeci świat cały.

 Oto, dlatego brakuje tu przedstawiciela Francji, że cofa się on przed swem posłannictwem!... Trzeba człowieka, nie cofającego się przed niczem... ja więc pójdę do Francji!...

 — Pójdziesz do Francji? — powtórzył przewodniczący.

 — To najważniejszy posterunek... biorę go na siebie; to dzieło najniebezpieczniejsze... podejmuję je zatem!

 — Wiesz więc, co się dzieje we Francji? — zapytał przewodniczący.

 — Wiem, bo sam to przygotowałem. Stary, niedołężny, zepsuty król, mniej jednak niedołężny i beznadziejny od monarchji, którą reprezentuje, zasiada na tronie Francji. Zostaje mu zaledwie kilka lat życia. Na dzień śmierci jego trzeba przygotować odpowiednio przyszłość, Francja jest kluczem i podporą gmachu; niech sześć miljonów rąk podniesie się na znak Koła najwyższego, niech wyrwą podporę, a gmach monarchiczny runie. W dniu, w którym zginie król Francji, na całą Europę spłynie błogosławieństwo przewrotu.

 — Wybacz mistrzu, — odezwał się jeden z przewódców, którego akcent zdradzał pochodzenie szwajcarskie — czy wszystko zbadałeś? —

 — Wszystko! — odrzekł wielki Kofta.

 — Mistrzu! na szczytach gór naszych, w głębinach dolin i nad brzegami jezior naszych — przyzwyczajeni jesteśmy mówić otwarcie, więc powiem ci — chwila źle jest wybrana...

 Widziałem córkę Marji-Teresy, zmierzającą do Francji. Widziałem ją, w całym blasku urody i bogactwa dążącą, aby połączyć krew siedemnastu Cezarów z krwią spadkobiercy sześćdziesięciu dwóch królów. Ludy się cieszą, jak zawsze, gdy im rozluźniają lub złocą kajdany. Powtarzam, czas nie nadszedł jeszcze!...

 Ogólne zapanowało milczenie, wszyscy zwrócili oczy na śmiałego mówcę.

 — Mów dalej, bracie, — rzekł wielki Kofta. My, wybrańcy nieba, nie odrzucamy rad dobrych.

 Szwajcar mówił dalej:

 — Nauka i życie dały mi doświadczenie i moc odgadywania charakterów z fizjognomji ludzkiej.

 Napróżno człowiek łagodzi wzrok, napróżno każe się ustom uśmiechać, charakter przebija się mimowoli w jego twarzy.

 Czytałem więc na czole młodej dziewicy, mającej panować nad Francją, dumę, odwagę i tkliwe miłosierdzie dziewcząt niemieckich; twarz młodego człowieka, mającego zostać jej mężem, wyraża zimną krew, słodycz i zmysł spostrzegawczy. Naród francuski, niepomny złego, a dobrego niezapominający; naród, któremu wystarczał Karol Wielki, Ludwik Święty i Henryk IV przy dwudziestu monarchach podłych i okrutnych, jakżeby nie miał pokochać królowej młodej, pięknej i dobrej, króla łagodnego, skromnego i dobrze rządzącego?

 Marja-Antonina przekracza właśnie granicę Francji — ołtarz i łoże przygotowują w Wersalu; czyż to chwila, aby zacząć działać we Francji?

 — Skończyłem, mistrzu, do ciebie należy osądzić, czy miałem słuszność.

 Po tych słowach apostoł z Zurichu usunął się, a szmer uznania rozległ się dokoła.

 Wielki Kofta odpowiedział:

 — Bracie! ty czytasz w obliczach ludzkich, ja zaś czytam w przyszłości.

 Marja-Antonina jest dumną, zechce więc walczyć i padnie pod ciosami; Ludwik jest dobrym, łagodnym, osłabnie zatem w walce z nami i zginie przez żonę i wraz z nią. Obecnie czują przyjaźń dla siebie; nie dopuścimy aby się pokochali, a za rok nienawidzieć się będą. Zresztą, na co się zdało radzić z której strony nadejdzie światło; jasność jest we mnie, który idę ze Wschodu, a prowadzi mnie, jak pastuszków gwiazda, zwiastująca powtórne odrodzenie.

 Od jutra biorę się do dzieła. Z waszą pomocą za lat dwadzieścia będzie ono uwieńczone powodzeniem. Czasu tego starczy, jeżeli złączeni i silni pójdziemy wytrwale do celu.

 — Dwadzieścia lat! — powtórzyły widma, to bardzo długo.

 Wielki Kofta zwrócił się do niecierpliwych:

 — Tak jest, długi to przeciąg czasu! Lecz idei nie zabijesz nożem, jak zabijesz człowieka. Myślicie, że to tak łatwe zadanie wymazać imię królewskie z serc trzydziestu miljonów? Myślicie, że łatwo zohydzić Francji kwiat lilji cudowny? Spróbujcie bracia: ja nie dwadzieścia lat, ale wiek cały wam daję!

 Stoicie odosobnieni i drżący, nic nie wiedząc o sobie... Ja jeden znam was i oceniam wasze zdolności; ja jestem łańcuchem, wiążącym was w wielkie braterstwo. Otóż ja chcę ażeby za dwadzieścia lat — to, o czem myślicie i co półgłosem opowiadacie dzieciom waszym, to, za co wtrąceni bylibyście do więzień strasznych — ażeby za lat dwadzieścia było to obwoływane głośno po ulicach. Chcę, aby armje walczyły tylko za wolność i braterstwo ludów, aby dzieci nasze igrały na gruzach Bastylji i inych więzień.

 To stać się może nie po śmierci monarchy, lecz po zgonie monarchizmu, po wytępieniu arystokratów i po równym podziale ziemi. Żądam dwudziestu lat na odbudowanie świata.

 — A teraz, bracia, idę wyzwać lwa w jaskini jego, poświęcam życie tej sprawie.

 A wy co dla niej uczynicie?

 Pytam was, powiedzcie?

 Cisza głęboka zapanowała w ponurej sali.

 Sześciu naczelników wystąpiło.

 Przewodniczący powiedział:

 — Jako przedstawiciel Szwecji, ofiaruję pomoc górników i sto tysięcy sztuk srebra.

 Wielki Kofta zapisał te słowa.

 — Ja reprezentuję biedną Irlandję i Szkocję — rzekł drugi; w imieniu Anglji mówić nie mogę, ale w imieniu Szkocji i Irlandji obowiązuję się dostarczyć trzech tysięcy ludzi i sumę trzech tysięcy koron rocznie.

 — A ty? — zapytał Kofta trzeciego.

 — Jestem Amerykaninem — odparł mężczyzna silnie zbudowany o posępnej twarzy — i powiadam, że dopóki starczy złota, dawać je będziemy, krew zaś przelejemy do ostatniej kropli.

 Lecz od nas zacznij, wielki mistrzu, nas oswobodź przedewszystkiem od najazdu obcych...

 — Bóg rzekł: „Pomagajcie sobie wzajemnie” — dokończył wielki Kofta — wy pierwsi wolność odzyskacie, a Francja wam do tego dopomoże.

 — Ja zaś od siebie dodaję — rzekł wysłaniec szwajcarski — że kraj mój zawsze sprzyjał Francji, zawsze jej wiernym pozostanie.

 — Dobrze!... — odpowiedział Kofta.

 — Na ciebie kolej przedstawicielu Hiszpanji.

 — Ubogi jestem — trzy tysiące braci moich oddaję.

 Potem inni się zbliżali wysłańcy, każdy przyrzekał ofiary, podług możności, wielki zaś Kofta spisywał.

 — A teraz — rzekł — hasło, godło trzech liter, po których poznaliście mnie, niech ogarnie świat cały. Niech każdy stowarzyszony nosi je w sercu wyryte.

 My! wielki mistrz loży Wschodu i Zachodu nakazujemy zagładę lilji!

 Okrzyk, podobny do szmeru morza wzburzonego, rozległ się po sali i odbił o wierzchołki gór niebotycznych.

 — W imię Ojca i mistrza, rozejdźcie się! zstąpcie w porządku w podziemia Piorunowej Góry i jedni wodą, inni lasem lub doliną rozpierzchnijcie się przed wschodem słońca.

 Ujrzycie mnie raz jeszcze w dzień triumfu!

 Zakończył przemowę znakiem masońskim, zrozumiałym tylko przez sześciu starszych, którzy też zostali z nim jeszcze.

 Potem usunął się ze Szwedem na stronę.

 — Swedenborgu! tyś człowiek natchniony, Bóg ci dziękuje przez usta moje. Wyślij pieniądze do Francji pod adresem, który ci wskażę.

 W ten sposób, pożegnawszy wszystkich kolejno, wielki Kofta sam pozostał.

 Dziwny ten człowiek w tym dramacie będzie postacią główną. Gdy sam pozostał, zapiął ubranie aksamitne, włożył kapelusz, nacisnął sprężynę drzwi bronzowych, które się za nim zamknęły, zapuścił się lekkim krokiem w załamy góry, jakgdyby znał ją wybornie, przeszedł las pomimo ciemności i, prowadzony niewidzialną ręką, znalazł się w miejscu, gdzie wczoraj konia zostawił. Dało się słyszeć rżenie oddalone, gwizdnął pocichu, a za chwilę Dżerid nadbiegł, wierny i jak pies posłuszny. Podróżny lekko wskoczył na siodło i obydwaj w szalonym pędzie zniknęli w ciemnych zaroślach, ciągnących się pomiędzy Danenfels a szczytem Góry Piorunowej.

 

TOM I

I. BURZA

 

 W tydzień po scenie przez nas opowiedzianej, około piątej wieczorem, duży powóz, zaprzężony w cztery konie, z dwoma pocztyljonami, opuszczał Pont-à-Mousson, małe miasteczko, położone między Nancy i Metz.

 Zaledwe powóz znikł z oczu, gdy kumoszki zaczęły sobie rozmaicie o nim opowiadać.

 Bo też takiego wehikułu nie widziano nigdy na moście, zbudowanym przed pięćdziesięciu laty przez dobrego króla Stanisława, na Mozelli, dla prędszej komunikacji między jego małem państewkiem a Francją.

 Ciekawości takiej nie wzbudzała nawet buda alzacka, która w dni jarmarczne przywoziła z Falzburga potwory o dwóch głowach, niedźwiedzie tańczące i muzykantów wędrownych.

 Powóz głęboki jak landara, miał z przodu jakby kabrjolet koloru niebieskiego, a na drzwiczkach połyskiwała elegancka korona baronowska z literami I. B., artystycznie splecionemi. Dwa okienka z białemi firankami, które wychodziły na przedni kabrjolet, wpuszczały światło wewnątrz. Krata żelazna ochraniała szyby od stłuczenia.

 Przedpotopowa ta buda była ośm stóp długa a sześć szeroka. Pośrodku sterczał nawet komin, z którego ciągle snuł się niebieskawy dymek. Powóz ten możnaby uważać za nowy wynalazek, w którym zdolny mechanik połączył siłę pary z siłą koni.

 Z tyłu powozu szedł uwiązany śliczny koń, o łebku zgrabnym, niewielkim, z nogami sprężystemi, okiem ognistem — widocznie rasy arabskiej. Siodło na koniu wskazywało że podróżni, zamknięci w tej arce Noego, musieli go niekiedy dosiadać.

 W Pont-à-Mousson ręka biała i muskularna wysunęła się z poza firanek skórzanych, opinających szczelnie kabrjolet, i dała pocztyljonowi hojny napiwek.

 Pocztyljon uradowany, podziękował jaśnie panu, a głos dźwięczny odpowiedział mu po niemiecku:

 — Schneller! Schneller! (Prędzej! Prędzej!)

 Pocztyljoni rozumieją wszystkie języki, skoro tylko ujrzą monetę, przeznaczoną dla nich.

 Ruszył z miejsca galopem, poczem nieco zwolnił biegu.

 O siódmej zmieniono konie w Saint Michel; ta sama ręka z poza firanki wysunęła pocztyljonowi pieniądze, ten sam głos kazał się śpieszyć.

 Powóz wszędzie budził podziw, zwłaszcza, że noc ciemna nadawała mu pozór fantastyczny.

 Za Saint Michel droga pnie się pod górę; w pół godziny ujechano zaledwie ćwierć mili.

 Na szczycie wyniosłości konie przystanęły dla wypoczynku, a przed oczyma podróżnych, siedzących w kabrjolecie, roztoczył się rozległy horyzont, mgłą przesłonięty. Niebo, dotąd pogodne, zasępiło się; wielka chmura, ciągnąca z południa, groziła burzą, która mogła zaskoczyć podróżnych przed przybyciem do Bar-le-Duc, gdzie miano przenocować.

 Droga spadzista wiła się na krawędzi góry. Po jednej jej stronie widniała głęboko dolina Meuzy. Pocztyljoni dla bezpieczeństwa jechali bardzo wolno.

 Chmura nadciągała coraz bliżej; na widnokręgu zdawała się dotykać ziemi. Czarną swą masą zasłoniła ostatnie promienie słońca.

 Zapadł siny mrok. Na drzewach liście drżały, chociaż wiatru nie było.

 Nagle oślepiająca błyskawica przecięła obłoki; niebo zaroiło się wężami ognistemi i cały firmament rozgorzał jak wnętrze piekła. Zahuczał piorun, roznosząc echa po lesie i straszna burza szaleć zaczęła. Powóz z kominem posuwał się ciągle, tylko dym z jego otworu przybrał kolor opalu.

 Niebo pociemniało jeszcze bardziej. W powozie okienko przednie zabłysło różowem światłem. Widocznie mieszkaniec ruchomej celi oświetlił swoje mieszkanie.

 Nie dojechano jeszcze do doliny, gdy drugi piorun uderzył z hukiem straszliwym. W tejże chwili lunął deszcz ulewny. Rzęsiste krople padały obficie.

 Powóz się zatrzymał.

 — Co się stało? — zapytał dźwięczny głos — dlaczego, u djabła, nie jedziecie?

 — Więc można jechać dalej, proszę pana? — spytali pocztyljoni.

 — To ja powinienem pytać was, a nie wy mnie — odparł głos. — No, jedźcie!

 Tyle było woli i siły w tem powiedzeniu, że pocztyljoni usłuchali, i powóz potoczył się z pochyłości góry.

 — Dobrze! — odezwał się głos.

 Firanki, na chwilę rozchylone, zasunęły się znowu i oddzieliły podróżnych od woźnicy.

 Od deszczu ziemia gliniasta tak rozmiękła i oślizła, że konie znów stanęły.

 — Proszę pana! — odezwał się pocztyljon — dalej jechać nie sposób.

 — Dlaczego? — zapytał znany głos.

 — Konie nie idą, ale się ślizgają.

 — Jak daleko do stacji?

 — Cztery mile.

 — Podkujcie je srebrem, to pójdą, — rzekł nieznajomy, otwierając firanki i rzucając cztery talary.

 — To bardzo szlachetnie, proszę pana, — przemówił pocztyljon, chowając pieniądze w cholewę buta.

 — Pan coś mówi do ciebie, — zawołał pocztyljon, siedzący na koniu, gdy posłyszał dźwięk monety.

 — Rozmówiłem się już i zaraz jedziemy.

 — Konie nie pójdą.

 — Od czego masz ostrogi?

 — Choćbym je całe w brzuchy im wpakował, jeszczebym nie ruszył z miejsca; niech mnie Bóg skarze, jeżeli...

 Nie dokończył, bo przerwał mu nowy piorun.

 — Na taki czas dobrzy chrześcijanie siedzą w domu. A! — co ja widzę... nasz powóz sam się posuwa... Wielki Boże! co to znaczy?...

 Rzeczywiście ciężka landara, nie znajdując oporu, sama zaczęła staczać się powoli, a następnie własnym już rozpędem pchana, pędziła coraz szybciej.

 Konie, napierane, poniosły i powóz popędził jak strzała po stromej spadzistości, zbliżając się nad przepaść.

 Teraz z powozu ukazała się głowa podróżnego.

 — Niezdaro! — krzyknął — pozabijasz nas. Na lewo jedź, na lewo!

 — Ba! kiedy nie mogę, — odpowiedział woźnica, ściągając lejce i napróżno usiłując konie powstrzymać.

 — Józefie! — dał się słyszeć po raz pierwszy głos kobiecy. — Józefie, ratunku! O! święta Madonno!

 Niebezpieczeństwo było straszne, i usprawiedliwiało wzywanie Matki Najświętszej.

 Powóz, pchany ciężarem, zbliżał się z każdą chwilą ku przepaści.

 Przednie konie zdawały się już w nią zapadać. Jeszcze trzy obroty kół, a konie, powóz, ludzie — wszystko runie w otchłań i zostanie zmiażdżone. Wtem z kabrjoletu wyskoczył podróżny, schwycił pocztyljona za kołnierz, podniósł go jak dziecko, rzucił na ziemię, sam zaś wskoczył na kozioł, ujął lejce i głosem potężnym:

 — Na lewo!... — krzyknął na konnego pocztyljona — na lewo błaźnie, albo ci w łeb wypalę!

 Rozkaz wywarł skutek cudowny; pocztyljon, prowadzący przednie konie, uczynił nadludzki wysiłek, zawrócił powóz przy pomocy podróżnego na środek drogi i popędził po niej z szybkością.

 — Prędzej! — zawołał podróżny; — galopem! jeżeli ustaniesz, przejadę po twoim trupie.

 Pocztyljon zrozumiał, że to nie żarty.

 Powóz pędził z szybkością zdumiewającą; gwałtowny turkot, komin ognisty, czyniły go podobnym do jakiegoś wozu piekielnego, niesionego huraganem.

 Podróżni, uniknąwszy jednego niebezpieczeństwa, mieli nad sobą drugie.

 Gnała ich chmura przepełniona elektrycznością. Od czasu do czasu nieznajomy podnosił głowę i zaniepokojony wpatrywał się w straszne błyskawice.

 Gdy powóz zjechał z góry i z równą szybkością toczył się po płaszczyźnie, nagle chmura się rozdarła, a błyskawica, piorun i grzmot jednocześnie, hukiem straszliwym ogłuszyły i oślepiły podróżnych. Płomień fioletowy, zielonawy, później biały, objął konie. Dyszlowe wspięły się, rwąc uprząż, lejcowe padły, jakby im ziemi pod nogami zabrakło, poczem jeden z nich, na którym siedział pocztyljon, zerwał się, a czując się wolnym, poniósł i znikł z jeźdźcem w ciemnościach. Powóz posuwał się jeszcze przez kilka chwil, aż się wreszcie zatrzymał. Drogę zagrodził mu koń, rażony piorunem. Z głębi landary odezwał się rozpaczliwy głos kobiecy.

 Trwoga śmiertelna ogarnęła wszystkich.

 Odwaga podróżnego zachwiała się wobec szalejących żywiołów. Kobieta zemdlała. Ale nie o niej najpierw pomyślano. Nieznajomy zeskoczył z kozła i popędził ku tyłowi karety, gdzie uwiązany był śliczny rumak. Stał z grzywą rozwianą, wylękły, z sierścią najeżoną, z okiem błędnem i pianą na pysku. Szlachetne zwierzę daremnie usiłowało zerwać przytrzymujące je więzy, daremnie szarpało się niespokojnie, ale gdy pan jego gwizdnął i pogłaskał je podług zwyczaju, zarżało, widocznie go poznając.

 — Jeszcze ten koń djabelski! — dał się słyszeć głos drżący z wnętrza powozu — przeklęte zwierzę!

 Następnie tenże głos zniecierpliwiony i gniewny odezwał się po arabsku:

 — Nhe goullac hogoud shaked haffrit! [Nakazuję ci spokój, szatanie].

 — Nie gniewaj się na Dżerida, mistrzu, wyrzekł podróżny — bał się, a miał czego, doprawdy!

 Poczem odwiązał konia, zaprzągł do dyszla, a sam, rozchyliwszy firanki, wszedł do wnętrza powozu i drzwi zamknął za sobą.

 

II. ALTHOTAS

 

 Podróżny znalazł się w powozie obok starca o oczach siwych, nosie krogulczym i rękach drżących; prawą ręką przewracał on karty rękopisu pergaminowego, zatytułowanego „La Chivre del Gabinetto” w lewej trzymał wielką łyżkę srebrną.

 Ta postać, ta twarz o zmarszczkach nieruchomych, na której oczy tylko i usta wydawały się żyjącemi, to wszystko zresztą, co się tu znajdowało, było widocznie dobrze znane przybyłemu, nie zwracał bowiem żadnej uwagi na szczególne umeblowanie wnętrza landary.

 Trzy ściany landary owej zawieszone były półkami, pełnemi książek, ponad któremi na mniejszych półeczkach stały w wielkiej ilości flaszeczki, słoiki i pudełka, oprawione w drewniane podstawy, niby naczynia szklane na okręcie. Każdy potrzebny sobie przedmiot starzec mógł dosięgnąć z łatwością, posuwał tylko fotel, który w miarę potrzeby, zapomocą maszynerji wewnątrz ukrytej, zniżał się lub podnosił.

 Pokój, jak nazywać będziemy wnętrze, był ośm stóp długi, sześć szeroki i sześć wysoki. Wprost drzwi, przy czwartej ścianie, miał kominek z mieszkiem i rusztem. Tu obecnie rozpalało się do białości naczynie z miksturą, z której dym białawy ulatniał się rurą, wyprowadzoną na wierzch powozu.

 Pośród flaszek, pudełek, książek i papierów, rozrzuconych w malowniczym nieładzie, widniały szczypce miedziane, węgle, moknące w przeróżnych preparatach, duże naczynie, do połowy napełnione wodą i wiszące u sufitu pęki ziół świeżych i suchych. Wszystko to wydawało woń silnie aromatyczną.

 W chwili gdy wchodził podróżny, starzec przesunąwszy fotel z nadzwyczajną zręcznością do ogniska, szumowął miksturę z uwagą i wielkiem przejęciem. Oderwany przypadkowo od zajęcia, nacisnął na uszy czapkę aksamitną, niegdyś czarną, z pod której wysuwały się rzadkie kosmyki siwych włosów, i z widoczną złością wyciągnął z pod kółek fotelu połę szaty jedwabnej watowanej, wytartej od dziesięcioletniego użycia, jak łachman.

 Był w jaknajgorjszym humorze.

 — Boi się, przeklęte zwierzę; ale czego? Szarpnął tak mocno, że piecyk się zatrząsł i wylała mi się czwarta część eliksiru na ogień. Acharacie! proszę cię, na miłość Boga, porzuć to bydlę po drodze w jakiej pustyni.

 Podróżny się uśmiechnął.

 — Po pierwsze, mistrzu, nie jesteśmy już w pustyni, jesteśmy we Francji; po drugie, nie mogę pozbywać się konia, który wart jest tysiąc luidorów i pochodzi z rasy Al-Borach.

 — Tysiąc luidorów!... tysiąc luidorów!... dam ci, jeżeli chcesz, nawet dwa tysiące, bo więcej niż miljon kosztuje mnie ten twój koń przeklęty, nie wliczając w to dni życia, które mi odkrada.

 — Cóż tam znowu uczynił ten biedny Dżerid?

 — Co uczynił? Gdybym miał był jeszcze kilka minut spokojnych, eliksir byłby się zagotował i nie byłaby się rozlała ani kropla, co Borri bezwarunkowo zaleca.

 — Poczekaj więc, mistrzu kochany, kilka sekund jeszcze, a płyn zakipi na nowo.

 — A tak! zakipi! Przekleństwo, Acharacie! ogień gaśnie, coś widocznie leci kominem!...

 — Wiem co — odparł uczeń — woda.

 — Jakto woda? Stracony zatem eliksir! Muszę od początku zaczynać, jakgdybym miał wieki czasu przed sobą! Boże! wielki Boże! — wykrzyknął stary mędrzec, wznosząc z rozpaczą ręce do nieba: woda! jaka to woda? Acharacie, odpowiedz!

 — Czysta woda z nieba, mistrzu; deszcz pada, czyś nie zauważył?

 — Alboż mogę co widzieć, będąc zajętym?... Woda!... Acharacie, na moją duszę, nie ścierpię tego! Od sześciu miesięcy błagam cię o nakrycie komina, — Żeby to jeszcze od sześciu miesięcy tylko. Dlaczego nie pomyślisz o tem. Nie masz przecie nic innego do roboty, a przytem młody jesteś. Patrz, co się dzieje, dzięki twemu niedbalstwu!... Dziś deszcz, jutro wiatr psują wyrachowania, niweczą pracę moją — a wiesz dobrze, na Jowisza, że muszę się spieszyć. — Dzień mój nadchodzi, a jeszczem nie gotów. Jeżeli nie odnajdę eliksiru życia, co będzie z mądrym, uczonym Althotasem?

 Rozpoczynam setny rok życia, 13 lipca o 11-ej wieczór; na ten dzień eliksir musi być gotowy.

 — Zdaje mi się, kochany mistrzu, że wszystko idzie jak najlepiej — powiedział Acharat.

 — Czyniłem próby, lewa ręka sparaliżowana odzyskała władzę; mam także i tę korzyść, że jadam raz na dwa dni tylko. Jedna łyżeczka eliksiru, choć nie taki jest, jak należy, od czasu do czasu zażyta, podtrzymuje moje siły.

 Gdybym miał jeden listek rośliny, obok której tysiąc razy możeśmy przejechali, którą końmi lub kołami stratowaliśmy nieraz, gdybym miał, Acharacie, jeden listek tej rośliny, o której Pliniusz wspomina, że uczeni jej znaleźć ani poznać nie umieli...

 — Trzebaby koniecznie zapytać o jej nazwisko, Lorenzy uśpionej, nieprawdaż?

 — Uspokój się mistrzu, zapytam jej o to.

 — Ale tymczasem mój eliksir jeszcze nie gotów — odpowiedział uczony z głębokiem westchnieniem, potrzebuję trzy razy po piętnaście dni, aby naprawić to, co się zepsuło. Strzeż się, Acharacie, stracisz prawie tyle, co ja, w dniu mojej śmierci.

 — Lecz co to za hałas? Czy to turkot powozu?

 — Nie, mistrzu, to grzmoty.

 — Więc burza?

 — Tak, burza, która o mało życia nas nie kosztowała.

 — Widzisz, — rzekł starzec, uderzając ręką o wyschłe kolano, aż kość zatrzeszczała, — widzisz na co narażasz mnie przez swoją lekkomyślność. Acharacie, mógłbym zginąć od pioruna, mógłbym być zabity przez iskrę elektryczną, którą, gdybym tylko miał czas, zmusiłbym, aby zstąpiła do pieca i ogrzewała ten oto tygiel.

 Nie dość żem jest wystawiony na złość i głupotę ludzką, narażasz mnie jeszcze na niebezpieczeństwo, któremu tak łatwo można było zaradzić?

 — Wybacz, mistrzu, ale nie rozumiem...

 — Jakto! czy nie odkryłem ci systemu słupów piorunowych? Jak skończę z eliksirem, opowiem ci to raz jeszcze, bo teraz nie mam czasu.

 — Więc przypuszczasz, że można opanować pioruny?

 — Nietylko można je ujarzmić, ale poprowadzić dokąd się podoba. Kiedyś, gdy przekroczę drugą pięćdziesiątkę, oczekując spokojnie trzeciej, nałożę piorunom wędzidło stalowe i kierować niemi będę, jak ty Dżeridem. Tymczasem każ-że zrobić mi daszek nad kominem, błagam cię, Acharacie!

 — Uczynię to, bądź spokojny.

 — Uczynię, uczynię... zawsze mówisz w czasie przyszłym, jakby jutro do nas należało. Nie, nigdy nie będę zrozumiany! — wykrzyknął starzec, załamując ręce rozpaczliwie. — On mi każe być spokojnym, kiedy za trzy miesiące, jeżeli nie przygotuję eliksiru, wszystko się dla mnie skończy. Niechaj jednak przebrnę drugą pięćdziesiątkę, niechaj odzyskam młodość, sprężystość członków i zdolność do czynu! o! wtedy nie będę nikogo potrzebował i nikt mi wtedy nie powie: „zrobię”, bo mu odpowiem:

 Już zrobiłem!

 — Czy będziesz mógł w końcu powiedzieć to samo o naszem wielkiem zadaniu?

 — O! gdybym miał taką pewność co do wynalezienia eliksiru, jak co do zrobienia brylantów.

 — Mistrzu!... więc to prawda?

 — Prawda, ponieważ już je zrobiłem.

 — Zrobiłeś?

 — Idź i zobacz!

 — Gdzie?

 — Tam, z prawej strony, w szklanem naczyniu.

 Podróżny porwał chciwie wskazane naczynie; był to kubeczek kryształowy, niezwykle cienki, w którego wnętrzu znajdował się proszek.

 — Czy to proszek djamentowy?... — wykrzyknął młody człowiek.

 — Naturalnie, że djamentowy! przypatrz się tylko dobrze.

 — O! widzę brylant wielkości ziarnka prosa.

 — Wielkość nie znaczy nic; wynajdziemy sposób łączenia tego proszku; z każdego jego ziarnka będzie ziarno duże jak groch.

 Tylko, na Boga!... drogi Acharacie, każ zrobić daszek nad kominem i konduktor piorunowy!... Niech mi woda nie kapie — niech pioruny idą na bory i lasy.

 — Dobrze, dobrze, bądź spokojny mistrzu!

 — Zawsze to samo nieśmiertelne: bądź spokojny! O! młodości szalona, zarozumiała! — zawołał stary z grobowym śmiechem, odsłaniającym bezzębne szczęki.

 — Mistrzu — podchwycił Acharat — ogień twój gaśnie, tygiel stygnie; co znajduje się w tym tyglu?

 — Idź i zobacz! Acharat odkrył naczynie i ujrzał kawałek węgla zeszklonego, wielkości orzecha.

 — Djament! — wykrzyknął.

 Lecz zaraz dodał:

 — Ale plamisty, bez wartości.

 — Bo ogień wygasł, Acharacie, bo przykrycia nie było nad kominem, czy słyszysz?

 — Przebacz, mistrzu, — rzekł młodzieniec, obracając djament, to błyszczący, to znów matowy. — Przebacz i posil się, pokrzep swe siły.

 — Nie potrzebuję, przed dwoma godzinami wypiłem łyżeczkę eliksiru.

 — Mylisz się mistrzu, piłeś o szóstej rano!

 — A teraz która godzina?

 — Druga po północy.

 — Boże! — zawołał uczony, składając ręce — znów jeden dzień stracony! Dni coraz krótsze, czyż już nie składają się z dwudziestu czterech godzin?

 — Jeżeli jeść nie chcesz, to zaśnij, mistrzu, choć na chwilę.

 — Dobrze, zasnę na dwie godziny; spójrz na zegarek i obudź mnie po upływie tego czasu.

 — Obudzę.

 — Acharacie!... — dorzucił starzec głosem pieszczotliwym — gdy zasypiam, strach mnie ogarnia, czy to nie na wieki.

 — Przysięgnij, że mnie obudzisz!

 — Przysięgam ci, mistrzu!

 — Za dwie godziny?

 — Dobrze, mistrzu!

 Gdy to mówili, dał się słyszeć na drodze tętent konia i krzyk, zdradzający niepokój i zdziwienie.

 — Co to może znowu znaczyć? — zawołał nieznajomy i jednym skokiem znalazł się na gościńcu.

 

III. LORENZA FELICIANI

 

 Oto co się zdarzyło na drodze podczas rozmowy podróżnego z uczonym.

 Gdy konie lejcowe powaliły się od pioruna, a dyszlowe cofnęły się gwałtownie, kobieta w kabrjolecie zemdlała. Długą chwilę leżała bez czucia, ponieważ jednak strach tylko był powodem jej omdlenia, powoli przyszła do siebie.

 — Boże! — zawołała — czyż nikt mi nie pospieszy z pomocą? — czy sama jestem zupełnie?...

 — Pani! — odezwał się głos nieśmiały — jeżeli pozwolisz, ja tu jestem na twoje usługi.

 Na dźwięk tego głosu młoda kobieta wyprostowała się, i wychyliwszy głowę z poza firanek, znalazła się nawprost młodzieńca, stojącego na stopniach powozu.

 — Czy to pan mówiłeś? — zapytała.

 — Ja, pani — odrzekł młodzieniec.

 — Pan mi ofiarowałeś swoją pomoc?

 — Ja, pani.

 — Co się to stało, powiedz mi pan?

 — Piorun uderzył i zerwał lejce przednich koni, które uciekły, unosząc pocztyljona.

 Kobieta obejrzała się niespokojnie.

 — A ten... który z kozła powoził, gdzie jest?

 — Wszedł w tej chwili do powozu.

 — I nic mu się nie stało?

 — Nic a nic.

 — Jesteś pan pewny tego?...

 — Jak najpewniejszy.

 — Chwała Bogu!...

 Młoda kobieta uspokoiła się i po chwili zapytała:

 — A pan gdzie się znajdował, że tak w porę przybył mi z pomocą?

 — Zaskoczony burzą, schowałem się w jaskini, która jest zejściem do kopalni, gdy naraz ujrzałem pędzący powóz. Sądziłem, że konie go ponoszą, przekonałem się jednak, iż trzyma je ręka silna i wprawna... Naraz nowy straszliwy huk piorunu obezwładnił mnie zupełnie. To, co opowiadam, wydaje mi sennem widziadłem.

 — Nie jesteś pan zatem pewny, czy ten kto powoził z kozła jest obecnie wewnątrz powozu?

 — Ależ pani, — ocknąwszy się z osłupienia, widziałem doskonale jak tam wchodził.

 — Sprawdź pan to z łaski swojej raz jeszcze, proszę pana...

 — W jaki sposób mam to uczynić?...

 — Nasłuchując. Jeżeli jest w powozie, to będzie słychać dwa głosy...

 Młodzieniec skoczył na stopień, nachylił się do pudła karety i słuchał.

 — Może pani być zupełnie spokojna — rzekł powracając.

 Kobieta skłoniła głowę i wpadła w zadumę; młody człowiek patrzył na nią uważnie.

 A miał na co patrzyć. Była to bowiem śliczna dwudziesto-czteroletnia brunetka, o płci ciemnej, matowej. Cudne niebieskie oczy, wzniesione w górę, błyszczały jak gwiazdy, a włosy czarne, niepudrowane, wbrew ówczesnej modzie, spadały na szyję o odcieniach opalu.

 Naraz powzięła zamiar jakiś.

 — Gdzie się teraz znajdujemy? — zapytała.

 — Na drodze ze Strasburga do Paryża, o dwie mile od Pierrefitte.

 — Co to jest Pierrefitte?

 — Małe miasteczko.

 — A za Pierrefitte co będzie?

 — Bar-le-Duc.

 — Czy to także miasto?

 — Tak pani.

 — Ludne?...

 — Ma cztery, czy pięć tysięcy mieszkańców.

 — Czy niema stąd jakiej bliższej drogi do Bar-le-Duc?

 — Niema, a przynajmniej ja o niej nie wiem.

 — Peccato! — rzekła zcicha, cofając się do kabrjoletu.

 Młodzieniec poczekał jeszcze chwilę, a widząc że jest niepotrzebny, chciał się oddalić. Poruszenie to wyrwało kobietę z zadumy.

 — Panie! — zatrzymaj się — zawołała.

 — Jestem na usługi, — rzekł zbliżając się.

 — Jedno chcę jeszcze zadać panu pytanie!

 — Słucham.

 — Z tyłu powozu był koń uwiązany.

 — Nie ma go już tam, proszę pani; człowiek, który wszedł do powozu, przywiązał go z boku.

 — Jest to koń niezmiernie cenny, pragnę się przekonać czy zdrów i cały; jak mogę go zobaczyć?

 — Chętnie przyprowadzę go pani.

 — O! uczyń to pan, proszę, będę panu nieskończenie wdzięczna.

 Młodzieniec zbliżył się do konia, który zarżał, podnosząc głowę.

 — Nie bój się pan!... — odezwała się kobieta, łagodny jest jak baranek.

 Później głos trochę zniżając:

 — Dżerid! Dżerid! — zawołała.

 Młodzieniec zaczął odwiązywać zwierzę, które poczuwszy rękę niewprawną, szarpnęło się i uwolniwszy się ruchem gwałtownym, odskoczyło o dwadzieścia kroków od powozu.

 — Dżerid! — zawołała kobieta głosem pieszczotliwym, — Dżerid, zbliż się tutaj!

 Arabczyk wstrząsnął pięknym łbem, wciągnął powietrze gwałtownie i w lansadach, jakby w takt muzyki, zbliżył się do kabrjoletu.

 Kobieta wychyliła się do połowy.

 — Chodź tu, Dżerid, chodź — powiedziała.

 Posłuszne zwierzę wyciągnęło łeb.

 Młoda kobieta jedną rączką pochwyciła za grzywę konia, a opierając się drugą o kabrjolet, wskoczyła na siodło z lekkością widma z ballady niemieckiej.

 Młodzieniec chciał rzucić się ku niej; lecz ruchem rozkazującym wstrzymała go na miejscu.

 — Słuchaj pan — rzekła — choć młody jesteś, a raczej właśnie dlatego żeś młody, nie obce ci być powinno poczucie ludzkości. Nie przeszkadzaj mi. Uciekam od ukochanego, bo przedewszystkiem jestem rzymianką i katoliczką.

 Gdybym z nim dłużej jeszcze przestawała, człowiek ten zgubiłby moją duszę. To ateusz, czarnoksiężnik, którego Bóg ostrzega głosem piorunów. Oby usłuchał przestrogi! Powiedz mu, coś słyszał odemnie i bądź błogosławiony za udzieloną mi pomoc. Żegnam!...

 Po tych słowach lekka jak mgła puściła galopem Dżerida.

 Widząc ją znikającą, młodzieniec wydał okrzyk zdziwienia.

 Ten to okrzyk obudził czujność podróżnego.

 

IV. GILBERT

 

 Podróżny wyszedł spiesznie z karety, zamykając starannie drzwi za sobą i spojrzał bystro dokoła.

 Najpierw spostrzegł młodzieńca, który stał zmieszany i przestraszony. Światło błyskawicy pozwoliło mu zobaczyć go dokładnie.

 Był to chłopiec lat szesnastu do siedmnastu, mały, chudy, nerwowy, oczy jego czarne były ładne, choć brakowało im słodyczy; nos miał cienki, orli, usta drobne; policzki wydatne oznaczały powściągliwość i chytrość, gdy jednocześnie broda, wystająca i zaokrąglona, znamionowała stanowczość.

 — Czyś to ty krzyczał przed chwilą?... — zapytał podróżny.

 — Tak panie, to ja — odpowiedział chłopiec.

 — A dlaczego?

 — Bo... bo... i — zamilkł.

 — Bo co? — powtórzył podróżny.

 — Bo, proszę pana... w tym kabrjolecie siedziała jakaś dama.

 — Tak jest.

 — Był także koń, uwiązany do resorów powozu...

 — Tak; ale gdzież on, u djabła?

 — Dama z kabrjoletu odjechała na nim.

 Podróżny nie krzyknął, ani nie wymówił słowa; skoczył do kabrjoletu, odsłonił firanki i przy świetle błyskawicy ujrzał puste wnętrze.

 — Na krew Chrystusa! — ryknął wściekle i opuścił ręce.

 — Dopędzać Dżerida na jednym z tych koni — wyrzekł — znaczyłoby wysłać w pogoń żółwia za gazellą... Dowiem się jednak, dokąd się udała, jeżeli tylko...

 Wyjął spiesznie z kieszeni pugilares, w którego przegródce znajdował się pukiel czarnych włosów, zawiniętych w papier.

 Na widok włosów tych, twarz podróżnego wypogodziła się i uspokoiła.

 — Odnajdę ją — rzekł, przeciągając ręką po czole spoconem — odnajdę z pewnością. Czy kazała mi co powiedzieć?

 — Kazała powiedzieć, iż nie z nienawiści pana porzuca, lecz że jest dobrą chrześcijanką... pan zaś...

 Młodzieniec się zawahał.

 — Ja zaś? — powtórzył podróżny.

 — Nie wiem, jak to wyrazić? — powiedziała, że pan jesteś ateuszem, niedowiarkiem, któremu Bóg tej nocy ostatnie zesłał ostrzeżenie, powiedziała, że błaga pana, abyś tej przestrogi usłuchał.

 — I to wszystko, co ci powiedziała?

 — Wszystko.

 — Dosyć, mówmy o czem innem.

 Przy tych słowach ostatnia chmura zeszła z czoła nieznajomego.

 Młodzieniec patrzył na tę twarz, odbijającą sprzeczne uczucia, patrzył z ciekawością, dowodząc, że i on umiał obserwować.

 — A teraz — wyrzekł podróżny — powiedz mi, młody przyjacielu, jak się nazywasz?

 — Gilbert, proszę pana!

 — Gilbert? tylko Gilbert? — ależ to tylko imię chrzestne?

 — Jest to moje nazwisko rodzinne.

 — Widocznie, kochany Gilbercie, Opatrzność postawiła cię na mej drodze. Prowadź mnie więc do końca. Wskaż mi schronienie jakie na noc dzisiejszą.

 — Niedaleko jest skała, pod którą ukryłem się przed burzą.

 — Ba, wolałbym coś w rodzaju domu — z dobrą kolacją i wygodnem łóżkiem.

 — O to będzie trochę trudniej.

 — Czyż tak daleko stąd do jakiej wioski?

 — Najbliższa, Pierrefitte, leży o półtorej mili.

 — Półtorej mili? toż my w noc tak ciemną i burzliwą nie zajedziemy i we dwie godziny. Pomyśl, przyjacielu, czy nie ma bliżej czego lepszego?

 — Jest tu o trzysta kroków zamek Taverney.

 — To jedźmy do zamku!... czemuż odrazu o tem nie powiedziałeś?

 — Jakto? — podchwycił chłopiec zdziwiony — przecież zamek Taverney nie jest zajazdem?

 — Czy w nim kto mieszka?

 — A mieszka.

 — Któż taki?

 — Baron de Taverney.

 — Któż to ten pan baron?

 — To ojciec panny Andrei.

 — Bardzo mi przyjemnie dowiedzieć się o tem, — rzekł podróżny z uśmiechem — ale ja pytam co to za człowiek ten baron?

 — Stary, sześćdziesięcioletni magnat, który, jak mówią, był kiedyś bardzo bogatym.

 — A teraz zbiedniał?... — Zwykła historja. Prowadź nas, przyjacielu, do pana barona de Taveney.

 — Do barona de Taverney? — zawołał chłopiec przestraszony.

 — Czyżbyś mi odmówił tej przysługi?

 — Nie panie; ale... ale on was nie przyjmie.

 — Co?... nie przyjmie szlachcica, zabłąkanego podczas burzy? To chyba niedźwiedź z niego, a nie baron.

 — Tak, niby...

 — Nic nie szkodzi, spróbuję!

 — Ja panu nie radzę — podchwycił Gilbert.

 — No, przecie mnie ten baron nie pożre!

 — Ale zamknie panu drzwi przed nosem.

 — To je wyłamiemy — bylebyś wskazał nam drogę...

 — Nie odmawiam.

 — Więc ruszajmy...

 Podróżny wyjął małą latarkę z kabrjoletu.

 Gilbert pewny był, że dla zapalenia jej nieznajomy wejdzie do powozu i że wtedy będzie mógł przez okienko drzwiczek zobaczyć, co się tam wewnątrz znajduje.

 Lecz nieznajomy nie zbliżył się nawet do karety, latarkę zaś podał Gilbertowi.

 — Co mam z tem zrobić?

 — Będziesz nam przyświecał, a ja poprowadzę konie.

 — Ależ w latarce niema światła!

 — Zaraz ją zapalimy.

 — Zapewne masz pan ogień w powozie.

 — I w kieszeni także — odpowiedział podróżny.

 — Ciężko to chyba będzie zatlić hubkę podczas deszczu.

 Podróżny uśmiechnął się.

 — Otwórz latarkę — rzekł.

 Gilbert usłuchał.

 — Osłoń mi ręce kapeluszem.

 Gilbert znów usłuchał, patrząc ciekawie na przygotowania. Nie znał bowiem innego sposobu rozniecania ognia jak za pomocą krzesiwa.

 Podróżny wydobył z kieszeni srebrny futeralik, wyjął zapałkę, otworzył drugą stronę futeralika, zagłębił zapałkę w masę, jaka się tam znajdowała, i drewienko zapaliło się z trzaskiem.

 Na ten widok Gilbert zadrżał.

 Uśmiech zjawił się znów na wargach nieznajomego, wobec tego zdziwienia, bardzo naturalnego w epoce, gdzie zaledwie kilku chemików znało fosfor i trzymało tę wiadomość w tajemnicy, zachowując ją do osobistych doświadczeń. Podróżny zapalił świecę i, zamknąwszy futeralik, schował go do kieszeni.

 Młodzieniec pożerał oczami tę nowość; dużoby bardzo oddał, za posiadanie takiego cudownego skarbu.

 — Teraz, gdy mamy światło, będziesz nas prowadził?...

 — Służę panu — odpowiedział Gilbert.

 Młodzieniec poszedł naprzód, towarzysz zaś jego ujął konie za cugle i skłonił do ruszenia z miejsca.

 Nieznajomy pierwszy przerwał milczenie.

 — Widzę, że znasz dobrze barona de Taverney, mój przyjacielu!... powiedział.

 — Rzecz bardzo prosta, bo jestem u niego od dzieciństwa.

 — Może to twój krewny?

 — Nie, panie.

 — Więc opiekun?

 — I to nie.

 — A zatem twój pan?

 Na słowo „pan” młodzieniec zadrżał i krew zabarwiła twarz jego, zazwyczaj bladą.

 — Ja nie jestem służącym — odparł.

 — Musisz przecie być czemśkolwiek — zauważył podróżny.

 — Jestem synem dawnego dzierżawcy barona; matka moja wykarmiła pannę Andreę.

 — A!... rozumiem: wychowałeś się w tym domu, jako brat mleczny młodej panienki, bo przypuszczam, że córka barona jest młoda?

 — Ma lat szesnaście.

 Gilbert zamilczał o tem, jak był w tym domu traktowany.

 Podróżny zauważył to, skierował zatem rozmowę na inny przedmiot.

 — Skądże znalazłeś się na drodze w taką burzę? — zapytał.

 — Nie byłem na drodze, ale w jaskini przy drodze.

 — Coś tam robił?

 — Czytałem.

 — Czytałeś?

 — Tak.

 — A co czytałeś?

 — Umową społeczną Jana Jakóba Rousseau.

 Nieznajomy z podziwem spojrzał na niego.

 — Zapewne wziąłeś tę książkę z bibljoteki barona?

 — Nie, panie, kupiłem ją sobie.

 — Gdzie? czy w Bar-le-Duc?

 — Kupiłem ją u kolportera; dużo ich chodzi po wsiach od niejakiego czasu i z dobremi dziełami.

 — Kto ci powiedział, że „Umowa społeczna” jest dobrą książką?

 — Sam to poznałem, czytając.

 — Czytałeś więc i złe książki, kiedy umiesz odnaleźć różnicę.

 — O! czytałem.

 — A co nazywasz złemi książkami?

 — Nazywam złemi takie, jak: le Sola, Tanzai i Neadarme i wiele innych w tym rodzaju.

 — Skądżeś, u djabła, wyciągnął te dzieła?

 — Z bibljoteki barona.

 — A skąd baron może brać te nowości, mieszkając w takiem ustroniu?

 — Przysyłają mu je z Paryża.

 — Ale jakim sposobem taki biedak, jak powiadasz, może wydawać pieniądze, na takie niedorzeczności?

 — On nie kupuje, dają mu je darmo.

 — Dają mu? któż taki?

 — Jeden z bogatych jego przyjaciół.

 — Czy wiesz, jak się nazywa ten magnat?

 — Książę Richelieu.

 — Jakto! stary marszałek?

 — Tak, marszałek, ten sam.

 — Spodziewam się, że baron nie rozkłada tych książek przed panną Andreą.

 — Owszem, pełno ich po wszystkich kątach.