Wilczyce - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Wilczyce ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Wilczyce: Powieść z czasów wojen wandejskich – powieść przygodowa Aleksandra Dumasa (ojca). Akcja powieści osnuta jest wokół wydarzeń związanych z powstaniem rojalistycznym, które w 1832 roku wywołała księżna de Berry. Bliźniaczki Marie i Berthe są nieślubnymi córkami markiza de Saude, rojalisty, uczestnikia buntu w Wandei, który został zmuszony do by udać się na wygnanie po rewolucji francuskiej. Podczas przywracania monarchii chce odzyskać swój majątek. Bliźniaczki mieszkają samotnie w swoim zamku i dlatego sąsiedzi nazywali je „wilczycami”. Obie dziewczyny zakochują się w swoim sąsiedzie, baronie Michelu de Laugeri. Romans rozwija się na tle wydarzeń historycznych... (Za Wikipedią) Co było dalej dowiemy się po przeczytaniu książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 825

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Aleksander Dumas (ojciec)

 

Wilczyce

 

POWIEŚĆ Z WOJEN WANDEJSKICH

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Charles-Alexandre Coëssin de la Fosse (1829–1910), Espisode de la Chouannerie (1883),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:L'embuscade.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji:

Aleksander Dumas (ojciec)

Wilczyce

Powieść z wojen Wandejskich

Wyd. Gebethner i Wolff; G. Gebethner

Warszawa-Kraków 1913

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-837-2

 

 

 

TOM I

 

I. Adjutant Charette’a.

 

 Jeśli zdarzyło ci się przypadkiem, kochany czytelniku, jechać z Nantes do Bourgneuf, przybywając do Saint-Philibert, zaokrągliłeś, że tak powiemy, róg południowy jeziora Grand-Lieu i, dążąc dalej, przybyłeś po godzinie lub dwóch drogi, stosownie do tego, czy jechałeś, czy szedłeś piechotą, do pierwszych drzew lasu Machecoul.

 Tam, na lewo od drogi, w wielkiej kępie drzew, jakby należącej jeszcze do lasu a oddzielonej od niego tylko gościńcem, spostrzegłeś niewątpliwie ostre szczyty dwóch cienkich wieżyczek i szarawy dach zamku, ukrytego śród liści.

 Popękane mury tej siedziby szlacheckiej, okna, tu i owdzie szyb pozbawione, ściany pokryte dzikimi irysami i mchami pasożytniczymi, nadają jej, pomimo pretensyi feudalnych i dwóch wież, pozór taki ubogi, że nie wzbudziłaby niewątpliwie pożądliwości żadnego z przyglądających jej się przechodniów, gdyby nie przedziwne istotnie położenie naprzeciwko wiekowych gąszczów lasu Machecoul, którego zielone fale rozpościerają się na widnokręgu, jak okiem sięgnąć.

 W r. 1831 ten mały zameczek był własnością starego szlachcica, margrabiego Souday’a i, od nazwiska właściciela, nazywał się zamkiem Souday.

 Zapoznajmy czytelnika z właścicielem, zapoznawszy go już z zamkiem.

 Margrabia Souday był jedynym przedstawicielem i ostatnim dziedzicem starego, sławetnego rodu bretońskiego; albowiem jezioro Grand-Lieu, las Machecoul, miasto Bourgneuf, położone w tej dzielnicy Francyi, objętej dzisiaj departamentem Dolnej Loary, stanowiły część prowincyi bretońskiej, zanim Francya podzielona została na departamenty. Rodzina margrabiego Souday’a była niegdyś jednem z owych drzew feudalnych o olbrzymich gałęziach, których cień rozpościerał się nad całą prowincyą; ale przodkowie margrabiego, nie szczędząc kosztów, by godnie reprezentować ród w karetach królewskich, podcinali drzewo to stopniowo tak dalece, że r. 1789 nadszedł w samą porę, by ocalić pień spróchniały od ręki woźnego sądowego, która go miała obalić, ustrzedz od skonu niegodnego minionej świetności.

 Gdy wybiła godzina Bastylii, gdy runął stary dom królów, przepowiadając koniec królestwu, margrabia Souday, już dziedzic, jeśli nie dóbr — nie pozostało z nich nic, oprócz wspomnianej siedziby — to przynajmniej nazwiska ojca, był pierwszym paziem jego królewskiej wysokości, hrabiego Prowiancyi.

 W szesnastym roku życia — tyle lat miał wówczas margrabia — zdarzenia najdonioślejsze wydają się tylko przypadkami; trudno było zresztą nie stać się najzupełniej niefrasobliwym na dworze epikurejskim, wolteryańskim i konstytucyjnym w Luksemburgu, gdzie samolubstwo panowało jawnie i wszechwładnie.

 Pana de Souday’a — to wysłano na plac Greve, by czyhał tam na chwilę, w której kat zaciśnie pętlicę stryczka na szyi Favras’a i w której ten, oddając ostatnie tchnienie, przywróci jego królewskiej wysokości spokój na razie zakłócony.

 Margrabia Souday powrócił co tchu do pałacu luksemburskiego z oznajmieniem:

 — Miłościwy panie, stało się!

 A miłościwy pan, głosem donośnym, melodyjnym, rzekł:

 — Do stołu, panowie! do stołu!

 I wszyscy zasiedli do wieczerzy, jak gdyby prawy szlachcic, który oddawał darmo swoje życie jego wysokości, nie został co tylko powieszony jak zabójca i włóczęga.

 Poczem nastąpiły pierwsze ponure dni Rewolucyi, ogłoszenie księgi czerwonej, odwrót Necker’a, zgon Miriabeau’a.

 Pewnego dnia, 22-go lutego 1791 r., nadbiegł wielki tłum i otoczył pałac luksemburski.

 A to z powodu obiegających pogłosek. Jego królewska wysokość, mówiono, chciał uciekać, by się połączyć z emigrantami, którzy zbierali się na Renie.

 Ale jego królewska wysokość pokazał się na balkonie i złożył uroczystą przysięgę, że nie opuści króla.

 I istotnie, 21 czerwca, wyjechał z królem, niewątpliwie dlatego, żeby nie złamać danego słowa, iż go nie opuści.

 Niemniej opuścił go, i to na swoje szczęście; albowiem przybył spokojnie na granicę z towarzyszem podróży, margrabią d’Avaray’em, gdy Ludwik XVI-ty został zaaresztowany w Varennes.

 Nasz młody paź zabardzo dbał o swoją sławę modnego młodzieńca, by pozostać we Francyi, gdzie wszelako monarchia potrzebowała swoich sług najgorliwszych; wyemigrował tedy z kolei i, ponieważ nikt nie zwrócił uwagi na osiemnastoletniego pazia, przeto przybył bez wypadku do Koblencyi i dopomógł do skompletowania oddziałów muszkieterów, które tworzyły się tam nanowo, pod wodzą margrabiego Montmorin’a. Podczas pierwszych potyczek bił się dzielnie z trzema Kondeuszami, został zraniony pod Thionvillem, poczem, po wielu zawodach, doznał najsilniejszego ze wszystkich, gdy rozpuszczono korpus emigrantów; rozporządzenie to pozbawiało tylu nieboraków, wraz z nadziejami, chleba żołnierskiego, ostatniego środka utrzymania.

 Prawda, że ci żołnierze służyli przeciw Francyi, i, że ten chleb ugnieciony był ręką cudzoziemca.

 Margrabia Souday zwrócił tedy oczy ku Bretanii i Wandei, gdzie walczono od lat dwóch.

 A oto, jak rzeczy stały w Wandei.

 Wszyscy pierwsi wodzowie powstania umarli: Cathelineau został zabity w Vannes, Lescure został zabity w Tremblaye, Bonchamp został zabity w Chollet, d’Elbee był lub miał być rozstrzelany w Noirmoutiers.

 Wreszcie to, co nazywano wielką armią, zostało zniweczone w Mans.

 Ta wielka armia była zwyciężana w Fontenay, w Saumur, w Torfou, w Laval i w Dol; miała przewagę w sześćdziesięciu bitwach; stawiała czoło wszystkim siłom Rzeczypospolitej, dowodzonym kolejno przez Birona, Rossignol’a, Klebera, Westermann’a, Marceau’a; odrzuciwszy poparcie Anglii, patrzyła jak podpalano jej chaty, zarzynano jej dzieci, zabijano jej ojców; wodzami jej byli Cathelineau, Henryk de la Rochejaquelein, Stofflet, Bonchamp, Forestier, d’Elbee, Lescure, Marigny i Talmont; pozostała wierna swemu królowi, gdy reszta Francyi go opuściła; czciła swego Boga, gdy Paryż ogłosił, że Boga już niema; dzięki jej, wreszcie, Wandea zasłużyła na nazwę ziemi olbrzymów w historyi.

 Charette i la Bochejaquelein byli jedynymi prawie, którzy się utrzymali.

 Ale jeśli Charette miał żołnierzy, la Rochejaquelein nie posiadał ich już wcale.

 Stało się bowiem, że, gdy wielka armia pozwalała, się tępić w Mans, Charette, mianowany głównym dowódca, w dolnym Poitou, przy pomocy rycerza de Couëtu i Jolly’ego, zebrał armię nową.

 Charette na czele tej armii, zaś la Rochejaquelein, mając tylko dziesięciu ludzi, spotkali się w pobliżu Maulevrier.

 Tego samego dnia ośmiuset żołnierzy z armii Charette’a przeszło do la Roehejaquelein’a.

 Na widok la Roichejaquelein’a, Charette zrozumiał, że przybywa mu generał, nie zaś żołnierz; miał poczucie własnej wartości i nie chciał bynajmniej dzielić władzy wodza; pozostał chłodny i wyniosły.

 Zamierzał właśnie jeść śniadanie — nie zaprosił nawet la Rochejaquelein’a.

 Nazajutrz Charette rzekł do rywala:

 — Wyruszam do Mortagne; pan pójdzie za mną.

 — Dotychczas nie szedłem za nikim, byłem przyzwyczajony do tego, że inni szli za mną.

 I udał się w swoją stronę, pozostawiając Charette’a własnemu przemysłowi.

 Jego to śladami podążymy, albowiem on jest jedyny, którego ostatnie bitwy i egzekucja wiążą się z naszą opowieścią.

 Ludwik XVII nie żył, a 26 czerwca 1795 r. Ludwik XVIII ogłoszony został królem francuskim w kwaterze głównej w Belleville.

 D. 15 sierpnia 1795 r., to jest w niespełna dwa miesiące później, młodzieniec przyniósł Charette’owi list od nowego króla.

 List ten, pisany w Weronie i datowany d. 8 lipca 1795 r., przyznawał Charette’owi dowództwo legalne nad armią rojalistyczną.

 Charette chciał odpowiedzieć królowi przez tego samego posłańca i podziękować za łaskę, jaką go obdarzał; ale młodzieniec oznajmił, że powrócił do Francyi po to, by w niej zostać i walczyć, prosił, by depesza, jaką przywiózł, posłużyła mu za polecenie do głównodowodzącego.

 Charette niezwłocznie wyznaczył mu służbę przy sobie.

 Ten młody posłaniec był to nie kto inny, tylko paź brata królewskiego, margrabia de Souday.

 Gdy wyszedł, chcąc odpocząć po dwudziestu ostatnich milach, jakie przebył konno, margrabia ujrzał na swojej drodze młodego żołnierza, o pięć lub sześć lat starszego, który, trzymając kapelusz w ręku, spoglądał na margrabiego z pełnem szacunku przywiązaniem.

 Margrabia poznał w nim syna jednego z dzierżawców swego ojca; polował z nim niegdyś i lubił z nim polować, nikt bowiem nie umiał lepiej obrócić dzika i pokierować psami, gdy zwierzę było obrócone.

 — Co! Jan Oullier! — zawołał — to ty?

 — Ja we własnej osobie, na usługi pana margrabiego — odparł młody wieśniak.

 — Ależ z ochotą, mój przyjacielu! Czy jesteś zawsze dobrym strzelcem?

 — O! tak, panie margrabio! tylko, że w tej chwili nie na dzika już polujemy, tylko na inną zwierzynę.

 — Mniejsza o to; jeśli chcesz, będziemy polowali wspólnie na tę, jak polowaliśmy na tamtą.

 I odtąd Jan Oullier został odkomenderowany do boku margrabiego Souday’a, jak margrabia Souday do boku Charette’a; czyli, że Jan Oullier był adjutantem adjutanta generała głównodowodzącego.

 Poza obrębem swego talentu myśliwskiego, Jan Oullier był człowiekiem nieocenionym. W obozie zdatny był do wszystkiego i margrabia nie miał potrzeby zajmować się niczem; w dniach najgorszej niedoli margrabiemu nie brakło nigdy kawałka chleba, szklanki wody i wiązki słomy, co stanowiło w Wandei zbytek, którym niezawsze mógł się rozkoszować generał głównodowodzący.

 Mielibyśmy wielką ochotę podążyć za Charette’m, a tem samem i za naszym młodym bohaterem i towarzyszyć im w jednej z tych awanturniczych wypraw, jakie podejmował generał rojalistyczny, a które zjednały mu sławę pierwszego partyzanta w świecie całym; ale historya jest jedną z najbardziej zwodniczych syren, a kto jest taki nierozważny, że pójdzie za nią na jej skinienie, ten nie wie już dokąd ona go zaprowadzi.

 Uprościmy zatem możliwie opowieść naszą, pozostawiając innemu opis wyprawy pana hrabiego d’Artois do Noirmoutiers i na wyspę Dieu, osobliwe postępowanie księcia, który przez trzy tygodnie przebywał w pobliżu wybrzeża Francyi i nie wylądował; wreszcie zniechęcenie armii rojalistycznej, gdy zaczęli ją opuszczać ci, za których walczyła od lat dwóch z górą!

 Niemniej Charette odniósł wkrótce potem straszne zwycięstwo pod Quatre-Chemins: było to ostatnie, albowiem zabrała się do dzieła zdrada.

 Padłszy ofiarą zasadzki, de Couëtu, prawa ręka Charette’a, jego alter ego od śmierci Jolly’ego, został schwytany i rozstrzelany.

 W ostatnich latach życia swojego Charette nie mógł uczynić kroku, żeby przeciwnik jego, ktokolwiek nim był, Hoche czy Travot, nie został o tem natychmiast uprzedzony.

 Otoczony wojskami republikańskiemi, osaczony ze wszystkich stron, ścigany dniem i nocą, gnany z zarośli w zarośla, czołgając się z rowu w rów, wiedząc, iż prędzej czy później musi być zabity w jakiejś potyczce, albo, jeśli zostanie wzięty żywcem, rozstrzelany na miejscu; bez schronienia, trawiony gorączką, umierając z pragnienia i głodu, nie śmiejąc żądać na folwarkach, przez które wiodła jego droga, kęsa chleba, ani szklanki wody, ani wiązki słomy, miał dokoła siebie już tylko trzydziestu dwóch ludzi, do których należeli margrabia Souday i Jan Oullier, gdy d. 25.marca 1796 r. oznajmiono mu, że cztery kolumny republikańskie maszerowały równolegle naprzeciw niemu.

 — Dobrze! — rzekł — w takim razie tutaj trzeba będzie bić się do śmierci i sprzedać drogo swoje życie.

 Było to w Préliniére, w gminie Saint-Sulpice. Ale Charette ze swymi trzydziestoma dwoma żołnierzami nie zadowala się czekaniem na republikanów: idzie na ich spotkanie. W Guyonniere spotyka generała Valentin’a, na czele dwóchset grenadyerów i strzelców.

 Charette znajduje dobrą pozycyę i tam przez trzy godziny wytrzymuje ataki i ogień dwustu republikanów.

 Dwunastu ludzi jego pada dokoła. Armia szuaneryi, która składała się z dwudziestu czterech tysięcy żołnierzy, gdy pan hrabia d’Artois był na wyspie Dieu, zredukowana została do dwudziestu żołnierzy.

 Tych dwudziestu żołnierzy walczy wytrwale dokoła swego generała i ani jeden nie myśli o ucieczce.

 Chcąc skończyć bitwę, generał Valentin chwyta, karabini, na czele stu osiemdziesięciu ludzi, którzy mu pozostali, uderza, na bagnety.

 W tej szarży Charette zostaje raniony kulą w głowę, a cięcie szablą obcina mu trzy palce lewej ręki.

 Już nieprzyjaciel ma go schwytać, gdy Alzatczyk, nazwiskiem Pfeffer, który ma dla Charette’a więcej niż przywiązanie — cześć — zdejmuje generałowi kapelusz z pióropuszem, daje mu swój i, rzucając się na lewo, krzyczy:

 — Uciekać na prawo!... Ścigać będą mnie.

 I w istocie, na niego rzucają się republikanie, gdy Charette wraz z ostatnimi piętnastu żołnierzami pędzi w stronę przeciwną.

 Charette dociera do lasu Chabotiére, gdy ukazuje się kolumna generała Travot’a.

 Wszczyna się w walka nowa, ostatnia, w której Charette nie może mieć innego celu, tylko dać się zabić.

 Z powodu utraty krwi, broczącej z trzech ran, chwieje się i już pada. Naraz Wandejczyk, nazwiskiem Bossard, bierze go na plecy i niesie do lasu; ale wejść w gęstwinę nie zdołał, pada kulą przeszyty.

 Inny, nazwiskiem Laroche-Davo, zajmuje jego miejsce, postępuje pięćdziesiąt kroków i pada z kolei w rów, który dzieli las od równiny.

 Margrabia Souday z kolei bierze Charette’a, na ręce i, gdy Jan Oullier zabija dwoma wystrzałami z karabinu dwóch żołnierzy republikańskich, którzy nacierają z blizka, margrabia rzuca się w las ze swoim generałem i siedmioma pozostałymi żołnierzami. O pięćdziesiąt kroków od skraju lasu, Charette odzyskuje nieco sił.

 — Souday — mówi — posłuchaj mojego ostatniego rozkazu.

 Młodzieniec zatrzymuje się.

 — Złóż mnie u stóp tego dębu.

 Souday waha się usłuchać.

 — Nie przestałem być twoim generałem — mówi mu Charette głosem rozkazującym — musisz słuchać, rozumiesz!

 Młodzieniec, pokonany, staje się posłuszny i składa swego generała u stóp dębu.

 — Tak! a teraz słuchaj mnie dobrze — mówi Charette. — Trzeba, żeby król, który mnie mianował generałem głównodowodzącym swojej armii, wiedział, jak jego generał głównodowodzący umarł. Wracaj do jego królewskiej mości Ludwika XVIII i powiedz mu, coś widział; ja tak chcę!

 Charette mówił tonem takim uroczystym, że margrabiemu Souday’owi, którego tykał po raz pierwszy, nie przyszło nawet na myśl, że mógłby mu być nieposłuszny.

 — Dalej — odezwał się znów Charette — nie masz chwili czasu do stracenia, uciekaj; błękitni nadchodzą!

 Istotnie, republikanie zaczęli się ukazywać na skraju lasu.

 Souday pochwycił dłoń, którą wyciągał do niego Charette.

 — Pocałuj mnie — rzekł ów.

 Młodzieniec go pocałował.

 — Dosyć! — rzekł generał. — W drogę!

 Souday rzucił spojrzenie Janowi Oullier’owi.

 — Idziesz ze mną? — spytał.

 Oullier, pomny, potrząsnął głową przecząco.

 — Po co mam tam iść, co ja tam będę robił, panie margrabio — odparł — gdy tymczasem tutaj...

 — A tutaj co robić będziesz?

 — Powiem to kiedyś panu margrabiemu, jeśli się jeszcze zobaczymy.

 I posłał dwie kule dwom najbliżej stojącym republikanom.

 Dwaj republikanie padli.

 Jeden z nich był to wyższy oficer; żołnierze podbiegli do niego.

 Jan Oullier i margrabia Souday skorzystali z tej zwłoki i zagłębili się w las.

 Ale, gdy uszli pięćdziesiąt kroków, Jan Oullier, znalazłszy gęste zarośla, wsunął się — w nie, jak wąż, ruchem ręki żegnając margrabiego Souday.

 Margrabia Souday podążył dalej.

 

II. Wdzięczność królów.

 

 Margrabia Souday dotarł ido wybrzeży Loary i znalazł rybaka, który go zawiózł do przystani Saint-Gildas.

 Fregata krążyła opodal; była to fregata angielska.

 Za kilka ludwików naddatku rybak zawiózł margrabiego do fregaty.

 Gdy stanął na jej pokładzie, był uratowany.

 W dwa czy trzy dni później, fregata podpłynęła do trójmasztowca handlowego, który dążył do kanału la Manche.

 Był to statek holenderski.

 Margrabia Souday oznajmił, że chce przesiąść się na pokład statku; kapitan angielski kazał go podwieźć.

 Trójmasztowiec holenderski wysadził na ląd margrabiego w Rotterdamie.

 Z Rotterdamu margrabia, udał się do Blankenburga, miasteczka w księstwie brunświckiem, które Ludwik XVIII obrał na rezydencyę.

 Margrabia musiał spełnić ostatnie polecenia Charette’a.

 Ludwik XVIII siedział przy stole; godzina obiadowa była dlań zawsze godziną uroczystą.

 Były paź musiał zaczekać, aż jego królewska mość skończy obiad.

 Po obiedzie został wprowadzony.

 Wypadki, które rozegrały się przed jego oczyma, zwłaszcza zaś ostatnią katastrofę opowiedział tak obrazowo, że jego królewska mość, mało z natury wrażliwy, doznał wrażenia takiego silnego, iż zawołał:

 — Dosyć, dosyć, margrabio! Tak, kawaler de Charette był dzielnym sługą, uznajemy to w zupełności.

 I dał margrabiemu znak, żeby wyszedł.

 Poseł usłuchał; ale, gdy wychodził, dobiegły go słowa króla, tonem nadąsanym wypowiedziane:

 — Ten bałwan Souday opowiada mi takie rzeczy po obiedzie! przecież to może zakłócić mi trawienie!

 Margrabia uważał, że za narażanie życia w ciągu sześciu miesięcy zostać nazwany bałwanem przez tego, dla którego je narażał, to licha nagroda.

 Pozostało mu w sakiewce około stu ludwików; tego samego wieczora jeszcze opuścił Blankenburg, mówiąc sobie:

 — Gdybym był wiedział, że doznam takiego przyjęcia, nie zadawałbym sobie tyle trudu, żeby tu dotrzeć!

 Powrócił do Holandyi, a z Holandyi udał się do Anglii. Tam zaczęła się nowa faza. życia margrabiego Souday’a. Należał on do ludzi, których okoliczności urabiają, stosownie do potrzeby; którzy są silni albo słabi, waleczni, albo tchórzliwi, stosownie do środowiska, w jakie ich rzuci przypadek. Przez sześć miesięcy wznosił się do poziomu strasznej epopei wandejskiej: zabarwił krwią swoją zarośla i równiny górnego i dolnego Poitou; znosił ze stoicką wytrwałością nietylko1 klęski bitew, ale i wszystkie niewygody, które wypływały z tej walki partyzanckiej, obozując śród śniegu, błąkając się bez chleba, bez odzieży cieplejszej, bez, dachu nad głową w błotnistych lasach Wandei; nigdy nie przeszła mu przez głowę myśl żalu, a przez, usta słowo skargi!

 Po tych wszystkich przejściach, osamotniony w wielkim Londynie, błąkał się ze smutkiem po ulicach olbrzymiego miasta, tęskniąc za dniami walki; stał bez odwagi wobec próżniactwa, bez wytrwałości wobec nudy, bez energii wobec nędzy, która czekała go na wygnaniu.

 Ten człowiek, który mężnie stawiał czoło ściganiu kolumn piekielnych, nie umiał się oprzeć złośliwym podszeptom bezczynności; szukał rozrywki wszędzie i za jakąbądź cenę, by zapełnić pustkę, jaka się wytworzyła w jego życiu od czasu, gdy nie pochłaniały go już przygody walki zaciętej.

 Zbyt ubogi jednak był wygnaniec, by rozrywki, jakich łaknął, mogły być gatunku wyższego; to też, stopniowo, tracił wytworność arystokraty, której zmniejszyć nie zdołał strój wieśniaczy, jaki nosił przez dwa miesiące przeszło, a wraz z tą wytwornością tracił i wykwint swoich upodobań; zastąpił szampan porterem i alem, i uganiał się za wyfiokowanemi dziewczynami z Grosvenoru i Haymarketu, on, który niegdyś wybierał śród cór rodów książęcych.

 Niebawem chwiejność jego zasad i nieustające potrzeby życiowe doprowadziły go do kompromisów, które zaszkodziły wielce jego dobrej sławie; przyjmował to, czego nie mógł już opłacić; szukał towarzyszów pohulanek śród ludzi sfery niższej, a stąd wynikło, że koledzy z emigracyi odwrócili się od niego i, naturalnym biegiem rzeczy, im większa wytwarzała się dokoła niego pustka, tem głębiej margrabia Souday brnął na drodze, na którą wszedł.

 Dwa lata już prowadził takie życie, gdy przypadek sprawił, że w jednym z lokalów rozpusty w City, gdzie był częstym gościem, margrabia spotkał młodą robotnicę, po raz pierwszy wprowadzoną w świat przez jedną z tych ohydnych kreatur, od których roi się w Londynie, a których zadaniem jest wyrywanie młodych, niedoświadczonych dziewcząt z ich facyatek i wprowadzanie ich na drogę rozpusty.

 Pomimo zmian, jakie dokonały się w młodzieńcu, pod wpływem niepowodzenia, biedna dziewczyna odczuła, w nim resztki natury wielkopańskiej; z płaczem rzuciła mu się do nóg, błagając, by ją wyratował od niecnego życia, do jakiego chciano ją zmusić, a do którego nie była zupełnie stworzona, dotąd bowiem zachowała cnotę.

 Dziewczyna była urodziwa; margrabia zaproponował, że ją weźmie do siebie.

 Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, i przyrzekła, że mu się odda z całą miłością i poświęceniem.

 I stało się, że, nie mając najmniejszego zamiaru spełnienia dobrego uczynku, margrabia zniweczył spekulacyę, opartą na urodzie Ewy.

 Nieszczęśliwej dziewczynie na imię było Ewa.

 Dotrzymała słowa — margrabia był jej pierwszą i ostatnią miłością.

 Zresztą chwila była dla obojga szczęśliwa. Margrabia zaczynał się nużyć walkami kogutów, ostrymi wyziewami piwa, zatargami z; policyą i przygodami miłosnemi z ladacznicami; tkliwość Ewy była dla niego wypoczynkiem; posiadanie tego dziewczęcia, białego, jak łabędzie, które były godłem Bretanii, jego ojczyzny, zadowoliło miłość własną pana de Souday’a. Stopniowo zmienił tedy tryb życia i, nie wracając do nawyknień człowieka swojej sfery, żył przynajmniej, jak człowiek uczciwy.

 Schronił się z Ewą do facyatki na Piccadilly. Młoda dziewczyna umiała bardzo dobrze szyć; znalazła robotę u bieliźniarki. Margrabia dawał lekcye fechtunku.

 Począwszy od tej chwili, żyli nędznie ze skromnych dochodów, jakie dawały lekcye margrabiego i roboty Ewy, a miłość ozłacała im ubóstwo.

 Wszelako ta miłość, jak wszystkie rzeczy śmiertelne, zużyła się z czasem.

 Na szczęście dla Ewy, wzruszenia, spowodowane wojną wandejską, i znieprawione rozkosze otchłani londyńskiej, pochłonęły nadmiar temperamentu jej kochanka; zestarzał się przed czasem.

 Istotnie, w dniu, w którym margrabia Souday spostrzegł, że miłość jego dla, Ewy jest już tylko ogniem wygasłym albo przynajmniej wygaśnięcia blizkim; w dniu, w którym pocałunki młodej kobiety nie były już zdolne nie nasycić go, ale go podniecić, przyzwyczajenie owładnęło nim już do tego stopnia, że gdyby nawet uległ potrzebie szukania rozrywek na zewnątrz, nie byłby już znalazł w sobie siły ani odwagi do zerwania stosunku, dającego jego egoizmowi jednostajne zadowolenie powszednie.

 Ten dawny hulaka, którego przodkowie posiadali przez trzy wieki prawo życia i śmierci w swojem hrabstwie; ten były rozbójnik, adjutant rozbójnika Charette’a, pędził tak przez lat dwanaście smutne, ubogie, nędzne życie skromnego urzędnika, albo skromniejszego jeszcze rzemieślnika.

 Niebo długo nie zsyłało błogosławieństwa temu związkowi nieprawemu; ale nareszcie modły, jakie zanosiła przez lat dwanaście Ewa, zostały wysłuchane. Biedna kobieta zaszła i dała życie dwom bliźniaczkom.

 Nieszczęście chciało, że Ewa przez kilka godzin tylko cieszyła — się macierzyństwem, którego tak pragnęła: zabiła ją gorączka połogowa.

 Jej uczucie dla margrabiego Souday’a było po tych latach dwunastu równie żywe i głębokie, jak w pierwszych dniach ich stosunku; niemniej ta miłość, jakkolwiek wielka, nie oślepiła jej; Ewa poznała, że płochość i egoizm stanowiły grunt charakteru jej kochanka; to też w godzinie skonu szarpał nią ból, spowodowany pożegnaniem na wieki człowieka takiego ukochanego i ogarniała trwoga, że przyszłość jej dwojga dzieci spoczywa w jego płochych rękach.

 Ta strata wywarła na margrabiego Souday’a, wrażenia, które przytoczymy szczegółowo, albowiem dają one, naszem zdaniem, miarę usposobienia tego człowieka, przeznaczonego do odegrania doniosłej roli w naszej opowieści.

 Zrazi, opłakiwał poważnie i szczerze towarzyszkę; nie mógł bowiem nie oddać hołdu jej zaletom i nie uznać szczęścia, jakie zawdzięczał jej przywiązaniu.

 Poczem, gdy pierwszy ból minął, doznał poniekąd uczucia ucznia, który pozbył się swoich więzów. Nazwisko jego, tytuł, urodzenie, mogły kiedyś wywołać konieczność zerwania tego stosunku; margrabia niebardzo tedy złorzeczył Opatrzności, że podjęła się sprawy, której załatwienie byłoby dla niego okrutne.

 Ale zadowolenie to trwało krótko; tkliwość Ewy, nieustanna troskliwość, jakiej był przedmiotem, rozpieściły margrabiego i ta troskliwość, której mu nagle zabrakło, wydała mu się teraz potrzebniejszą, niż mu się kiedyś wydała miłą.

 Facyatka, z chwilą, w której zabrakło czystego i świeżego głosu Angielki, co życie do niej wnosił, stała się ponownie tem, czem była w istocie — ohydnem poddaszem; podobnie, jak z chwilą, w której margrabia daremnie szukał na poduszce swojej jedwabistych włosów kochanki, rozpościerających się obfitą, złotawą falą, łóżko jego stało się tapczanem.

 Gdzież znajdzie teraz słodkie pieszczoty, tkliwą pieczołowitość, jakiemi Ewa otaczała go przez lat dwanaście?

 Margrabia rozumiał dobrze, iż szukałby ich napróżno, i zaczął w najlepsze nanowo opłakiwać kochankę, a gdy trzeba było rozłączyć się z dwiema córeczkami, które oddał na mamki w Yorkshire, zdobył się w bólu swoim na takie porywy czułości, że wzruszył wieśniaczkę, która dzieci zabierała.

 Gdy w ten sposób rozstał się ze wszystkiem, co go wiązało z przeszłością, ciężar osamotnienia pognębił margrabiego Souday’a; stał się ponury i milczący; ogarnął go wstręt do życia, a ponieważ wiary religijnej zbyt mocnej nie posiadał, przeto byłby niewątpliwie zakończył istnienie swoje skokiem do Tamizy, gdyby katastrofa r. 1814 nie nadeszła w porę, by go oderwać ód posępnych myśli.

 Powróciwszy do ojczyzny, której nie miał nadziei już ujrzeć, margrabia Souday, nic nie zażądawszy od Ludwika XVIII przez cały czas wygnania, zwrócił się doń teraz, z natury rzeczy, po zapłatę za krew, jaką za niego przelał; ale książęta często szukają tylko wymówki do niewdzięczności, a Ludwik XVIII miał, w stosunku do swego dawnego pazia, takich wymówek aż trzy.

 Pierwszą był sposób porywczy, w jaki znienacka oznajmił jego królewskiej mości wieść o zgonie Charette’a, wieść, która istotnie zakłóciła trawienie królewskie.

 Drugą stanowił odjazd nieprzyzwoity z Blankenburga, odjazd, któremu towarzyszyły słowa nieprzyzwoitsze jeszcze, niż sam odjazd.

 Wreszcie wymówką trzecią, i to najważniejszą — było jego nieprzystojne postępowanie podczas emigracyi.

 Nie poskąpiono byłemu paziowi pochwał dla jego odwagi i poświęcenia; ale dano mu delikatnie do zrozumienia, że, mając takie skandale na sumieniu, nie mógł rościć pretensyi do pełnienia, służby publicznej.

 Powiedziano mu, że król nie jest już panem wszechwładnym, że musi się liczyć z opinią publiczną, po panowaniu niemoralności musi nastąpić era nowa, era surowych obyczajów.

 Wyłuszczono margrabiemu jak pięknem uwieńczeniem życia, pełnego abnegacyi i poświęcenia, będzie ofiara, jaką złoży ze swych ambitnych zachcianek na ołtarzu konieczności.

 Słowem, doprowadzono go do tego, że zadowolił się krzyżem orderu św. Ludwika, stopniem i emeryturą dowódcy szwadronu i odjechał spożywać chleb królewski do swoich dóbr Souday, jedynych szczątków, jakie biedny emigrant uratował z olbrzymiego majątku przodków.

 Pięknym rysem charakteru margrabiego był fakt, że te zawody nie przeszkodziły mu bynajmniej spełnić obowiązku, to jest opuścić ponownie ubogiego zamku, gdy Napoleon przeprowadził swój, iście cudowny, powrót z Elby.

 Po powtórnym upadku Napoleona, margrabia Souday powtórnie powrócił wraz ze swymi prawymi książętami.

 Ale tym razem, roztropniejszy niż w r. 1814, zadowolił się zażądaniem od Restauracyi posady łowczego, kierującego obławami na wilki w okręgu Machecoul; ponieważ zaś posada ta była bezpłatna, przeto dano mu ją skwapliwie.

 Pozbawiony przez całą młodość rozrywki, którą w jego rodzinie była namiętnością dziedziczną, margrabia Souday zaczął z istną pasyą oddawać się polowaniu. Zawsze smutny, z powodu samotnego życia, do którego nie był stworzony; mizantropi niemal skutkiem niepowodzeń politycznych, znajdował w tym ruchu fizycznym chwilowe zapomnienie. To też prawo przebiegania bezpłatnie lasów państwowych dawało mu większe zadowolenie, niż posiadanie krzyża św. Ludwika i rangi dowódcy szwadronu.

 Otóż margrabia Souday żył już od lat dwóch w swoim zameczku, włócząc się dniem i nocą po lasach wraz ze swymi sześciu psami, jedyną „służbą”, na jaką pozwalały mu jego szczupłe dochody, widując się z sąsiadami tyle tylko, ile było trzeba, by nie uchodzić za niedźwiedzia, i myśląc jak najmniej zarówno o spadkach nieodziedziczonych, jak i o minionej chwale — gdy pewnego ranka, dążąc w stronę północną lasu Machecoul, minął się na drodze z chłopką, niosącą na każdej ręce trzy czy czteroletnie dziecko.

 Margrabia Souday poznał tę chłopkę i zarumienił się.

 Była to mamka z Yorkshire’u, której od trzydziestu sześciu miesięcy zapominał regularnie posyłać zapłatę za chowanie i karmienie dzieci.

 Zacna kobieta udała się do Londynu, gdzie postąpiła bardzo rozumnie, zasięgnęła bowiem informacyi w ambasadzie francuskiej. Przybywała zatem, dzięki pośrednictwu francuskiego ministra-rezydenta, który nie wątpił, że margrabia Souday będzie uszczęśliwiony z odnalezienia swoich dzieci.

 I, rzecz nadzwyczajna, niezupełnie się pomylił.

 Dziewczynki tak bardzo przypominały biedną Ewę, że margrabia miał chwilę wzruszenia; ucałował je z tkliwością bynajmniej nie udaną, dał fuzyę Angielce a sam wziął na ręce dzieci i zaniósł do zamku ten łup niespodziewany, ku wielkiemu zdumieniu kucharki, która stanowiła jego służbę, i która zarzuciła go pytaniami.

 To badanie przeraziło margrabiego.

 Miał dopiero lat trzydzieści dziewięć i nieraz myślał o ożenku, uważając, iż ma obowiązek nie dopuścić, by ród taki znakomity wygasł na jego osobie; byłby też rad, gdyby kobieta odjęła mu troski gospodarskie, których nie, cierpiał.

 Ale urzeczywistnienie tego projektu byłoby bardzo trudne, gdyby dwie dziewczynki pozostały pod jego dachem.

 Zrozumiał to, zapłacił hojnie Angielce i kazał jej odjechać nazajutrz.

 W ciągu nocy powziął postanowienie, które, jak mniemał, pogodziłoby wszystko.

 Jakież było to postanowienie?

 Zobaczymy w rozdziale następnym.

 

III. Bliźniaczki.

 

 Margrabia Souday ułożył się na spoczynek, powtarzając sobie stary aksyomat: „Noc przynosi radę”.

 Poczem zasnął w tej nadziei.

 I śnił o dawnych wojnach wandejskich, w których uczestniczył wraz z Charette’m, zwłaszcza zaś o dzielnym synu dzierżawcy ojca a swoim adjutancie: śnił o Janie Oullier, o którym nigdy nie pomyślał, którego nie widział, kiedy, zostawiwszy konającego Charette’a, rozstali się w lesie pod Chabotiére.

 O ile margrabia sobie przypominał, Jan Oullier, zanim przyłączył się do armii Charette’a, mieszkał w wiosce Chevroliere, w pobliżu jeziora Grand-Lieu.

 Margrabia Souday kazał dosiąść konia wieśniakowi z Machecoul’u, który zazwyczaj załatwiał jego polecenia i sprawunki i, wręczając mu list, kazał mu jechać do Chewroliere dowiedzieć się, czy niejaki Jan Oullier żyje jeszcze i zawsze mieszka w tej wiosce.

 Gdyby jeszcze żył i mieszkał w wiosce, wieśniak z Machecoul’u, miał mu oddać list i, jeśli to możliwe, przyprowadzić go ze sobą.

 Gdyby mieszkał w okolicy, wysłaniec miał go odszukać.

 Gdyby mieszkał zbyt daleko, by do niego dotrzeć na razie, miał dowiedzieć się, w jakiej miejscowości przebywa.

 Gdyby nie żył, należało wrócić, powiedzieć, że umarł.

 Jan Oullier nie umarł, Jan Oullier nie przebywał w kraju odległym, Jan Oullier nie był nawet w okolicach Chevroliere.

 Jan Oullier był w Chevroliére samej.

 A oto, jakie przeszedł koleje, rozstawszy się z margrabią Souday’em.

 Pozostał ukryty w zaroślach, skąd, nie będąc widziany, mógł widzieć.

 Widział tedy, jak generał Travot brał Charette’a do niewoli, obchodząc się z nim ze wszystkimi względami, jakie człowiek taki, jak generał Travot, mógł mieć dla Charette’a.

 Ale nie było to widocznie wszystko, co pragnął ujrzeć Jan Oullier, albowiem, gdy umieszczono Charette’a na noszach i zabrano go, Oullier pozostał w swoich zaroślach.

 Co prawda, oficer i posterunek, z dwunastu ludzi złożony, również pozostali w lesie.

 W godzinę później, wieśniak wandejski minął w oddaleniu dziesięciu kroków Jana Oullier’a i na wezwanie błękitnego posterunku odpowiedział wyrazem przyjaciel, a odpowiedź to była dziwna w ustach wieśniaka rojalistycznego, mówiącego do żołnierzy republikańskich.

 Poczem wieśniak wymienił hasło z żołnierzem, stojącym na straży, który go przepuścił.

 Wreszcie wieśniak zbliżył się do oficera, a ten, z trudnym do opisania wyrazem wstrętu, wręczył mu sakiewkę pełną złota.

 Poczem wieśniak znikł.

 Według wszelkiego prawdopodobieństwa oficer i dwunastu żołnierzy pozostali w lesie jedynie po to, by zaczekać na tego chłopa; albowiem zaledwie znikł, stanęli w szeregu i znikli z kolei.

 Według wszelkiego prawdopodobieństwa także Jan Oullier ujrzał to, co chciał widzieć; wyszedł bowiem z zarośli tak, jak się do nich dostał, to jest czołgając się, wyprostował się, zerwał z kapelusza białą kokardę i, z niefrasobliwością człowieka, który od lat trzech naraża życie w każdej chwili, wszedł w głąb lasu.

 Tej samej nocy przybył do Chevroliére.

 Uda się prosto na miejsce, gdzie, zdawało mu się, że znajdzie swój dom.

 Na miejscu, gdzie stał jego dom, sterczała poczerniała od dymu ruina.

 Usiadł na kamieniu i zapłakał.

 W tym domu bowiem pozostawił żonę i dwoje dzieci...

 Niebawem Jan Oullier usłyszał odgłos kroków; podniósł głowę.

 Mijał go wieśniak; Jan Oullier poznał przechodnia śród ciemności.

 Zawołał:

 — Tinguy!

 Wieśniak zbliżył się.

 — Kto jesteś — spytał — ty, który mnie wołasz?

 — Jestem Janem Oullier — odparł szuan.

 — Niechaj cię Bóg ma w swojej opiece! — odrzekł Tinguy.

 I chciał pójść w dalszą drogę.

 Jan Oullier zatrzymał go.

 — Musisz mi odpowiedzieć — rzekł.

 — Czy jesteś mężczyzną?

 — Tak.

 — A więc pytaj, będę odpowiadał.

 — Mój ojciec?

 — Umarł.

 — Moja żona?

 — Umarła.

 — Moje dzieci?

 — Umarły.

 — Dziękuję.

 Jan Oullier usiadł; już nie płakał.

 W chwilę później padł na kolana i zaczął się modlić.

 A był już czas; jeszcze chwila a byłby bluźnił.

 Modlił się za, tych, którzy umarli.

 Poczem, zaczerpnąwszy otuchy w tej wierze głębokiej, która, mu dawała nadzieję spotkania się kiedyś z nimi w lepszym świecie, pozostał śród tych smutnych ruin.

 Nazajutrz, o świcie, zabrał się do roboty, równie spokojny, równie energiczny, jak gdyby ojciec jego chodził w dalszym ciągu za pługiem, jak gdyby żona stała przed kominem a dzieci przede drzwiami.

 Sam, i nie żądając pomocy od nikogo, odbudował chatę.

 Żył w niej ze skromnej pracy wyrobnika, a kto byłby poradził Janowi Oullier’owi, żeby zażądał od Bourbonów zapłaty za to, co, słusznie czy mylnie, uważał za spełnienie obowiązku, ten wywołałby oburzenie pełnego wyniosłej prostoty ubogiego chłopa.

 Łatwo; zrozumieć, że, taki mając charakter, Jan Oullier, otrzymawszy list od margrabiego Souday’a, który go nazywał starym kolegą i prosił go, żeby niezwłocznie przybył do zamku, łatwo zrozumieć, że Jan Oullier nie kazał na siebie czekać.

 Zamknął drzwi swego domu, wziął klucz, do kieszeni, a ponieważ żył sam, nie miał potrzeby nikogo uprzedzać, i wybrał się w drogę niezwłocznie.

 Wysłaniec chciał mu odstąpić konia, albo nakłonić go, żeby wsiadł razem z nim, ale Jan Oullier potrząsnął głową.

 — Bogu dzięki — rzekł — nogi mam jeszcze dobre.

 Oparł rękę na szyi konia i, idąc poniekąd krokiem gimnastycznym, wskazał szybkość, jaką koń miał iść.

 Był to drobny kłus, którym przebywali dwie mile przez godzinę.

 Wieczorem Jan Oullier był w zamku Souday.

 Margrabia przyjął go z widoczną radością; przez cały dzień dręczyła go myśl, że Jan Oullier wyjechał, lub że umarł. A dręczył się tą nieobecnością, lub tą śmiercią nie ze względu na Jana Oulier’a, tylko na siebie samego.

 Uprzedziliśmy naszych czytelników, że margrabia Souday był egoistą.

 Przedewszystkiem wziął Jana Oullier’a na stronę i zwierzył mu się ze swego kłopotu.

 Jan Oullier, któremu zamordowano dwoje dzieci, nie rozumiał, jak ojciec może rozłączyć się dobrowolnie ze swojemi dziećmi.

 Przyjął wszelako propozycyę margrabiego, który chciał, żeby Oullier oddał dziewczynki na wychowanie, dopóki nie podrosną i nie będzie można oddać ich na pensye.

 Przyrzekł, że poszuka w Chevroliére lub w okolicach jakiej zacnej kobiety, która, im zastąpi matkę, o ile ktokolwiek może zastąpić matkę sierotom.

 Jan Oullier byłby przystał na propozycyę, gdyby bliźniaczki były brzydkie i nieprzyjemne, ale były takie ładne, takie milutkie i pełne wdzięku, uśmiech miały taki ujmujący, że poczciwiec pokochał je odrazu tak, jak ci ludzie kochać potrafią.

 Utrzymywał, że ich twarzyczki białe i różowe ich długie, jasne włosy w kędziorach przypominały mu tak dalece zdruzgotane już dzisiaj aniołki, które otaczały Madonnę w wielkim ołtarzu w Grand-Lieu, że, gdy ujrzał dziewczynki, omal nie ukląkł.

 Postanowiono zatem, że nazajutrz Jan Oullier zabierze dzieci.

 Na nieszczęście przez cały czas, który upłynął między odjazdem mamki a przybyciem Jana Oullier’a, padał deszcz.

 Margrabia, zamknięty w zamku, czuł, że zaczyna się nudzić.

 A nudząc się, zawołał córki i zaczął się z niemi bawić; posadził sobie jedną na szyję, drugą na plecy i, jak Bearneńczyk, chodził z niemi na czworakach po pokoju.

 Tylko, że jego rozrywki były bardziej urozmaicone od tych, jakiemi Henryk IV bawił swoje potomstwo; margrabia Souday naśladował ustami kolejno dźwięk rogu i szczekanie całej sfory.

 To polowanie w pokoju bawiło niesłychanie margrabiego Souday’a.

 Nie potrzeba chyba dodawać, Źże dziewczynki nigdy jeszcze nie śmiały się tak dużo i tak serdecznie.

 Nadto zaś zasmakowały w tkliwości i pieszczotach, jakiemi obsypywał je ojciec przez te kilka godzin, pragnąc prawdopodobnie zagłuszyć wyrzuty sumienia, z powodu tej szybkiej rozłąki po takiej długiej nieobecności.

 Dziewczynki okazywały tedy margrabiemu gorące przywiązanie i wdzięczność niebezpieczną dla jego projektów.

 To też o godzinie ósmej rano, gdy bryczka stanęła przed zamkiem, gdy bliźniaczki zrozumiały, że miano je zabrać, zaczęły wydawać okrzyki rozpaczy.

 Berta rzuciła się na ojca, objęła jedną z jego nóg i, uczepiwszy się podwiązki pana, który obsypał ją cukierkami i udawał tak dobrze konia, zacisnęła rączyny tak mocno, że biedny margrabia obawiał się, iż, usiłując je otworzyć, połamie jej kostki.

 Marya zaś usiadła na stopniu schodów i płakała; ale płakała z takim wyrazem bólu, że Jan Oullier wzruszył się bardziej tym smutkiem milczącym, niż hałaśliwą rozpaczą tamtej dziewczynki.

 Margrabia Souday użył całej swojej wymowy, by przekonać dziewczynki, że, gdy wejdą do bryczki, będą miały więcej daleko łakoci i rozrywki, niż gdy zostaną przy nim; ale im dłużej mówił, tem silniej Marya szlochała, tom zawzięciej Berta tupała nóżkami i ściskała jego kolano.

 Margrabia zaczął się niecierpliwić, a widząc, że perswazyą nic nie wskóra, zamierzał użyć siły, gdy, podnosząc oczy, spojrzał na Jana Oullier’a.

 Dwie wielkie łzy spływały wzdłuż ogorzałych policzków starego wieśniaka i ginęły w gęstych rudych faworytach, które twarz jego okalały.

 Łzy te były zarazem prośbą do, margrabiego i wyrzutem dla ojca.

 Pan de Souday dał znak Janowi Oulierowi, by wyprzągł konia, a gdy Berta, która ten znak zrozumiała, zaczęła tańczyć z radości, margrabia szepnął wieśniakowi:

 — Pojedziesz jutro.

 Tegoż dnia, ponieważ była pogoda, przeto margrabia chciał skorzystać z obecności Jana Oullier’a, by wraz z nim pójść na polowanie. Zaprowadził go tedy do swej sypialni, by mu dopomógł przywdziać strój myśliwski.

 Straszny nieporządek, jaki panował w niewielkim pokoju, zdziwił wieśniaka, a margrabia skorzystał z tej sposobności, by dokończyć poufnych zwierzeń — zaczął użalać się na służbę swoją, która, doskonała przy kominie, była niesłychanie niechlujna w spełnianiu innych obowiązków gospodarskich, zwłaszcza zaś dotyczących należytej pieczy około garderoby margrabiego.

 Minęło przeszło dziesięć minut, zanim pan de Souday zdołał znaleźć kamizelkę, niepozbawioną wszystkich guzików, i spodnie, niepozbawione ciągłości w nadmiernie nieprzystojny sposób.

 Margrabia, jak wspomnieliśmy, był taki ubogi, że nie mógł pozwolić sobie na zbytek utrzymywania psiarczyka i sam prowadził swoją małą sforę. To też, zmuszony zajmować się nią, nie mógł całej wagi poświęcać strzelaniu i rzadko kiedy wracał z, łupem.

 Towarzystwo Jana Oullier’a zmieniło postać rzeczy.

 Mocny, barczysty wieśniak, w sile wieku, wdrapywał się na najbardziej strome skaliste zbocza ze zwinnością młodego koźlątka, przeskakiwał przez zarośla, gdy obejście ich za dużo zabierało mu czasu i, dzięki swoim stalowym łydkom, nie opuszczał psów ani na krok; w końcu, trzy czy cztery razy pokierował nimi tak szczęśliwie, że dzik, na którego polowali, zrozumiawszy, iż, uciekając, nie pozbędzie się swoich wrogów, przystanął, zaczekał na nich i stawił im czoło w gąszczu, gdzie margrabia, ku wielkiej swej radości, położył go trupem; co mu się dotąd nie zdarzyło.

 Margrabia powrócił do domu w najlepszym humorze i dziękował Oullier’owi za rozkoszny dzień, jaki jemu zawdzięczał.

 Podczas obiadu wesołość go nie opuściła, obmyślał nowe zabawy dla dziewczynek, chcąc, by tę jego wesołość dzieliły.

 Wieczorem, powróciwszy do sypialni, margrabia Souday zastał Jana Oullier’a siedzącego w kącie w kucki, jak Turek lub jak krawiec.

 Poczciwiec miał przed sobą górę odzieży, a w ręku trzymał stare spodnie aksamitne, które namiętnie obrabiał igłą.

 — Co ty, u dyabła, tam robisz? — spytał margrabia.

 — Zima bywa mroźna w tych równinach, zwłaszcza, gdy wiatr idzie od morzą; a jak powrócę do siebie, zimno mi będzie w nogi na samą myśl, że wicher przedostanie się do nóg pańskich przez takie otwory! — odparł Jan Oullier, pokazując panu swemu spodnie, które naprawiał, a które były rozdarte od kolana do pasa.

 — A więc jesteś krawcem? — rzekł margrabia.

 — Niestety! — odpowiedział Jan Oullier — czy to człowiek nie nauczy się potrosze wszystkiego, gdy tak od lat dwudziestu żyje sam jeden? Zresztą, jak się było kołnierzem, to nigdy z niczem niema kłopotu.

 — Dobryś! a czy ja nie byłem także żołnierzem? — zapytał margrabia.

 — Nie; pan był oficerem, a, to nie to samo.

 Margrabia Souday spojrzał, na Jana Oullier’a z podziwem, poczem położył się, zasnął i po chwili chrapał zawzięcie, co nie przeszkadzało bynajmniej w pracy byłemu szuanowi. Śród nocy margrabia obudził się.

 Jan Oullier pracował jeszcze ciągle.

 Góra odzieży niebardzo się zmniejszyła.

 — Ależ ty się z tem nie uporasz, mój biedny Janie, choćbyś praco wiał do rana! — rzekł margrabia.

 — Niestety! obawiam się, że pan będzie miał słuszność!

 — A więc, idź spać, stary kolego, pojedziesz, jak doprowadzisz do jakiego — takiego porządku te łachmany, a jutro pójdziemy znów na polowanie.

 

IV.  Jak się to stało, że, przybywszy na godzinę do margrabiego, Jan Oullier byłby u niego dotychczas, gdyby zarówno margrabia jak on nie byli umarli od lat dziesięciu.

 

 Z rana, przed wyjściem na, polowanie, margrabia Souday powziął myśl ucałowania swoich dzieci.

 Udał się tedy db ich pokoju, gdzie, z piernatem zdziwieniem, ujrzał Jana Oullier’a, który go wyprzedził i mył dziewczynki z systematycznością najlepszej bony.

 Nieborak, któremu to, zajęcie przypominało utracone dzieci, spełniał to z widoczną przyjemnością.

 Podziw margrabiego zamienił się na szacunek.

 Przez tydzień polowania, trwały bez przerwy, pora, z to bardziej zajmujące i w plony obfitsze.

 Przez ten tydzień, będąc kolejno, objeżdżaczem i rządcą, Jan Oullier, powróciwszy w tej ostatniej godności do domu, pracował bez przerwy nad odświeżaniem odzieży swego pana; nadto znalazł zawsze jeszcze czas na sprzątanie domu od góry db dołu.

 Margrabia Souday nietylko nie naglił go teraz do wyjazdu, ale nawet myślał z przerażeniem, że będzie musiał rozstać się z takim nieocenionym sługą. Od rana do wieczora, a niekiedy od wieczora do rana zastanawiał się nad tem, która z zalet Wandejczyka wzruszała go najwięcej.

 Dalibóg, co mi, u dyabła, po małżeństwie! — wołał nieraz margrabia, gdy zdawałoby się, że myśli o czemś innem zupełnie. — Po co mam się skazać na te galery, gdzie tylu zacnych ludzi pędzi takie smutne życie? Na żywego Boga, przecieżem już nie młokos: dobiegam czterdziestki; nie mam żadnych złudzeń, nie liczę na to, żebym kogokolwiek oczarował zaletami osobistemu. Mogę się więc tylko spodziewać, że na moje trzy tysiące liwrów renty, których połowa odpada wraz z moją śmiercią, skusi się na mnie, co najwyżej, jaka stara wdowa i będę miał margrabinę Souday gderliwą, kłótliwą, skąpą, która zabroni mi może chodzić na polowanie a w gospodarstwie nie utrzyma z pewnością większego ładu, niż Jan. A jednakże — mówił po chwili milczenia, prostując się — czyż żyjemy w epoce, w której wolno dopuścić, by ginęły wielkie rasy; naturalne podpory monarchii? czy widok mego syna, przywracającego świetność memu domowi, nie byłby mi wielką pociechą? Tymczasem, wobec mego życia teraźniejszego, co ludzie pomyślą o mnie, skoro wiedzą, że nie miałem żony... ślubnej przynajmniej? Co powiedzą o tych dwóch dziewczynkach w domu?

 Gdy takie rozważania opadły margrabiego — a zdarzało się to zazwyczaj w dni dżdżyste, gdy niepogoda nie pozwalała mu oddawać się ulubionej rozrywce, budziły w nim ciężką troskę. Pozbywał się jej wszelako tak, jak wychodzą z sytuacyi podobnych wszyscy ludzie chwiejni, charaktery słabe, wszyscy, którzy nie są zdolni do powzięcia postanowienia... prowadził dalej ten sam prowizoryczny tryb życia.

 Berta i Marya miały w r. 1831 już po lat siedemnaście a stan tymczasowy trwał w dalszym ciągu. Margrabia Souday, jakkolwiek może się to wydać zupełnie nieprawdopodobnem, nie był jeszcze zdecydowany zatrzymać nadobne córki przy sobie.

 Janowi Oullier’owi, który zawiesił na gwoździu klucz od swego domu w Chervroliére, przez całe czternaście lat nie wpadło nawet na myśl zdjąć klucz z tego gwoździa. Czekał cierpliwie, żeby pan dał mu rozkaz powrotu do domu, margrabia zaś, otoczony od chwili jego przybycia do zamku, pieczołowitością, odnalazłszy błogi spokój, jakiego zażywał przy boku biednej Ewy, odkładał z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok oznaczenie chwili rozstania.

 Co zaś do Jana Oullier’a, to i on ze swej strony miał powody, żeby decyzyi nie przyśpieszać. Był to nietylko człowiek dzielny, ale i człowiek zacny.

 Jak wspominaliśmy, powziął odraz u sympatyę do Berty i do Maryi, która to sympatya w tem sercu, owdowiałem po dzieciach własnych, zamieniła się niebawem na tkliwość, a z czasem z tkliwości tej zrodziła się miłość fanatyczna. Zrazu nie zdawał sobie dokładnie sprawy z różnicy, jaką margrabia chciał ustanowić między stanowiskiem tych córek swoich a stanowiskiem dzieci prawych, jakie spodziewał się mieć z jakiegokolwiek związku, zawartego, w celu zachowania rodu i nazwiska: w Poitou, gdy mężczyzna doprowadzi do upadku uczciwą dziewczynę, jeden tylko znany jest sposób naprawienia krzywdy — małżeństwo. Jan Oullier uważał, iż skoro pan jego nie może uprawnić swojego stosunku, nie powinien przynajmniej wypierać się, ojcostwa, jakiem go Ewa obdarzyła umierając. To też po dwumiesięcznym pobycie w zamku, rozważywszy tę sprawę w umyśle i w sercu, Wandejczyk byłby przyjął z wielkiem niezadowoleniem rozkaz wyjazdu, a szacunek, jaki żywił dla pana de Souday’a, nie byłby mu przeszkodził wypowiedzieć szczerze w takim wypadku ostatecznym swoich uczuć w tym względzie.

 Na szczęście margrabia nie wtajemniczał sługi swego we własne wahania i niepokoje, tak, że Jan Oullier mógł wziąć stan prowizoryczny za ostateczny i mniemać, że margrabia uważa, obecność swoich córek w zamku za ich prawo a swój obowiązek.

 W chwili, gdy kończymy ten wstęp, może nieco przydługi, Berta i Marya mają tedy po lat przeszło siedemnaście.

 Czystość rasy margrabiów Souday dokonała, cudów, wzmacniając się zdrową krwią plebejuszki saksońskiej: dzieci Ewy są to dwie przepyszne dziewczyny, o rygach drobnych i subtelnych, o kibici smukłej, a obejściu pełnem szlachetnej wytworności. Podobne są do siebie, jak są podobne wszystkie bliźnięta; tylko Berta jest brunetka, jak ojciec, Marya zaś blondynka, jak była matka.

 Na nieszczęście, wychowanie, jakie otrzymały te dwie piękne panny, rozwijając jak najbardziej ich zalety fizyczne, za mało zajmowało się potrzebami ich płci. Jan Oullier był jedynym nauczycielem dzieci Ewy, podobnie, jak był ich jedynym wychowawcą.

 Zacny Wandejczyk nauczył je wszystkiego, co umiał: czytać, pisać, modlić się, tkliwie a gorąco do Pana Boga i Najświętszej Panny; potem biegać po lasach, wdrapywać się na skały, przedzierać się, przez zarośla ostrokrzewu i cierni, bez, zmęczenia, beż obawy, bez osłabienia; zatrzymywać kulą ptaka w locie, kozicę w biegu; wreszcie dosiadać na oklep narowiste konie z Mellerault, równie dzikie na swoich łąkach lub równinach, jak konie gauchów na swoich pampasach.

 Margrabia Souday widział dobrze to wszystko, lecz ani się pokusił o nadanie innego kierunku wychowaniu swoich córek, nie wpadło mu nawet na myśl stawiać przeszkody ich upodobaniu db tych rozrywek męskich: czcigodny szlachcic zbyt był szczęśliwy, że znalazł w nich dzielne towarzyszki łowów, łączące z pełną szacunku tkliwością dla ojca, wesołość, humor i zapał myśliwski, co potęgowało urok wszystkich wycieczek margrabiego.

 Wszelako, w imię, sprawiedliwości, musimy zaznaczyć, że margrabia dodał coś ze swojej strony do lekcyi Jana Oullier’a.

 Gdy Berta, i Marya doszły do lat czternastu, gdy zaczęły towarzyszyć ojcu w wycieczkach do lasu, ich zabawy dziecięce, które dawniej zapełniały wieczory w zamku, utraciły wszelki urok. Margrabia tedy, chcąc wypełnić pustkę, która stąd wynikła, nauczył Bertę i Maryę grać w wista.

 Dziewczynki, ze swojej strony, dopełniły, jak mogły, pod względem umysłowym własnej edukacyi, tak silnie rozwiniętej w kierunku fizycznym przez Jana Oullier’a. Bawiąc się w chowanego w zamku, wykryły pokój, który, według wszelkiego prawdopodobieństw, nie był otwierany od lat trzydziestu.

 Była to biblioteka. Tam znalazły około tysiąca tomów, mniej więcej. A z tych tomów każda wybierała sobie według upodobania.

 Sentymentalna i łagodna Marya, oddała pierwszeństwo romansom; porywcza i trzeźwa Berta — historyi. Poczem złączyły to wszystko: Marya, opowiadając Amadisa oraz Pawła i Wirginię Bercie, Berta, opowiadając Marcie Mezeray’a i Velly’ego.

 Na podstawie tego, bezładnego czytania dziewczęta wytworzyły sobie dosyć fałszywe pojęcia o życiu rzeczywistem, oraz o zwyczajach i wymaganiach świata, którego nigdy nie widziały, o którym zaledwie słyszały.

 Proboszcz z Machecoul’u, który im udzielił pierwszej komunii i lubił je bardzo za ich pobożność i dobroć serca, odwlażył się na kilka uwag, dotyczących szczególnego trybu życia, jakie prowadzą, w ten sposób wychowywane; ale te przyjazne napomnienia nie odniosły żadnego skutku, wobec samolubnej obojętności margrabiego Souday'a.

 Wychowanie, które opisaliśmy, szło tedy dalej swoim trybem a wynikły z niego przyzwyczajenia, które — skutkiem fałszywego stanowiska dziewcząt — wytworzyły Bercie i jej siostrze bardzo złą sławę w całej okolicy.

 Margrabia Souday otoczony był drobną szlachtą, która zazdrościła mu świetnego nazwiska i czyhała tylko na sposobność, by mu się odwzajemnić taką samą pogardą, jaką przodkowie margrabiego okazywali prawdopodobnie ich przodkom. To też, gdy przekonano się, że ma przy sobie i córkami nazywa owoce związku nieprawego, zaczęto głosić na wszystkie strony, jakie to życie prowadził w Londynie; błędom jego nadano przesadne rozmiary, uczyniono z biednej Ewy, którą cud Opatrzności zachował taką czystą, dziewczynę uliczną i stopniowo szlachetki z Beauvoir, Saint-Léger, Bourgneuf, Saint-Philbiert i Grand-Lieu odwrócili się od margrabiego pod pozorem, że poniża arystokracyę, o której honor tak łaskawie się troszczyli.

 Niebawem nietylko mężczyźni oburzali się na postępowanie obecne margrabiego i rzucali oszczerstwa na jego postępowanie w przeszłości: uroda dwóch sióstr sprawiła, że wszystkie matki i wszystkie córki w promieniu dziesięciomilowym zwróciły się przeciw nim, co nieskończenie pogorszyło sprawę.

 Gdyby Berta i Marya były brzydkie, serce tych miłosiernych pań i tych pobożnych panien, z natury skłonne do pobłażliwości chrześcijańskiej, przebaczyłoby może nieprzystojne ojcostwo nieborakowi margrabiemu; ale niepodobna było nie oburzać się, patrząc, jak te dwie przybłędy wytwornością i dystynkcyą obejścia, czarem wdzięków swoich pognębiały najlepiej urodzone młode panny z okolicy.

 Te zuchwałe zalety nie zasługiwały tedy ani na łaskę, ani na miłosierdzie.

 Oburzenie przeciw biednym dzieciom było takie powszechne, że, gdyby nawet niczem nie dawały powodu do obmowy lub oszczerstwa, obmowa i oszczerstwo wzięłyby je jednak pod swoje opiekuńcze skrzydła; a cóż dopiero wobec męskich i ekscentrycznych nawyknień dwóch sióstr!

 Niebawem więc podniosło się ogólne wrogie huzia, które sięgało z departamentu dolnej Loary aż do departamentów Wandei i Maine-et-Loire.

 W tej wrogiej akcyi uczestniczyli wszyscy — szlachta, mieszczanie i wieśniacy. Młodzieńcy, którzy zaledwie spotykali Maryę i Bertę, zaledwie je widywali, mówili o córkach margrabiego Souday’a z uśmiechem dwuznacznym, brzemiennym nadzieją, jeśli nie brzemiennym wspomnieniami. Czcigodne matrony żegnały się znakiem krzyża, gdy wymawiano imiona dziewcząt; guwernantki straszyły niemi niegrzeczne dzieci.

 Najpobłażliwsi ograniczali się na przypisywaniu bliźniaczkom uprawiania trzech cnót Arlekina, uchodzących powszechnie za nieodłączne od wyznawców św. Huberta których upodobania dzieliły: to jest miłości, gry i wina; inni wszelako zapewniali z całą powagą, że zamek Souday bywał co wieczór widownią orgii, równających się zapisanym w kronikach Regencyi. Byli i romantycy, dla których jedna z wieżyczek, stanowiąca siedlisko niewinnej miłości kilkudziesięciu gołębi, stanowiła jakby powtórzenie słynnej wieży de Nesle, lubieżnej i morderczęj pamięci.

 Słowem, mówiono tyle o Bercie i Maryi, że, jakkolwiek czyste było ich życie a niewinne czyny, dziewczęta stały się przedmiotem zgrozy dla całej okolicy.

 Za, pośrednictwem lokajów zamkowych, robotników, mających stosunki z mieszczanami, ludzi, których używały do służby lub którym oddawały usługi, ta nienawiść przedostawała się do ludu; tak, że — z wyjątkiem kilku ubogich ślepców lub kilku poczciwych zniedołężniałych staruszek, którym sieroty niosły pomoc bezpośrednio — cała ludność w bluzach i chodakach służyła za echo niedorzecznym baśniom, zmyślonym przez matadorów okolicznych; i nie było drwala, nie było szewca w Machecoul’u, ani rolnika w Saint-Philbert lub Aigreteuille, który nie uważałby sobie za ubliżenie uchylić przed bliźniaczkami kapelusza.

 Wreszcie chłopi nadali Bercie i Maryi przezwisko, a to przezwisko, powstałe w warstwach nizkich, przyjęte zostało w wyższych z uznaniem, jako charakteryzujące znakomicie upodobania i wybryki, jakie przypisywano młodym dziewczętom.

 Przezwali je: wilczyce z Machecoul’u.

 

V. Zraniony zając.

 

 Margrabia Souday pozostał zupełnie obojętny wobec tych objawów niechęci ogółu; co więcej, zdawało się, że nie domyśla się wcale jej istnienia. Gdy spostrzegł, źle sąsiedzi nie oddają mu już rzadkich wizyt, jakie kiedy niekiedy składali, zacierał ręce z radości, uważając, iż pozbywa się nieznośnej pańszczyzny, którą spełniał jedynie zmuszony bądź przez córki, bądź przez Jania Oullier’a.

 Dochodziły go wprawdzie niekiedy echa oszczerstw, obiegających o Bercie i Maryi, ale był taki szczęśliwy, w otoczeniu swego rządcy, swoich córek i psów, że uważał, iż dawanie posłuchu tym niedorzecznym gadaninom byłoby zakłóceniem błogiego życia, jakie pędził; z całym spokojem tedy zabijał codziennie zające, uganiał się za dzikiem, gdy nadarzyła się sposobność, i grywał w wieczór w wista z biednemi, spotwarzonemi dziewczętami.

 Jan Oullier nie był bynajmniej takim filozofem, jak jego pan; należy też dodać, że, ponieważ stanowisko jego imponowało znacznie mniej, przeto znacznie więcej plotek dochodziło do jego uszu.

 Przywiązanie jego do młodych dziewcząt zamieniło się w fanatyzm; ich uroda, ich dobroć i tkliwość dla ojca i dla niego przepełniała jego serce dumą i radością; w przeświadczeniu, że przyczynił się do rozwoju tych dwóch prześlicznych istot, zapytywał siebie, ze zdumieniem, jak świat mógł nie padać przed niemi na kolana.

 To też pierwsi ludzie, którzy odważyli się wspomnieć; mu o obiegających pogłoskach, otrzymali taką ostrą odpowiedź, że zniechęciła innych do prób podobnych; ale, prawdziwym ojcem dla Berty i Maryi będąc, Jan Oullier, chociaż mu już nic nie mówiono, wiedział dobrze, co myślano o dwóch przedmiotach jego tkliwego przywiązania.

 W uśmiechu, w spojrzeniu, w odruchu odgadywał złośliwie myśli ludzi i to z przenikliwością, która go doprowadzała do rozpaczy.

 Gdyby był ulegał porywom swego temperamentu, byłby szukał kłótni z każdym, którego wyraz twarzy wydał mu się lekceważący, i byłby karcił jednych pięścią a innych wyzywiał na pojedynek; ale rozsądek mówił mu, że Bercie i Maryi należała się inna rehabilitacya i że razy, zadane lub otrzymane, w niczem ich nie usprawiedliwią. Obawiał się nadto — i to była największa jego obawa, żeby na skutek takiej, wywołanej przez niego, sceny, dziewczęta nie dowiedziały się, jakie ogół żywi dla nich uczucia.

 Biedny dan Oullier pochylał głowę pod ciężarem tej niesprawiedliwej krzywdy, a jedynie wielkie łzy i gorące modlitwy do Boga świadczyły o jego zgryzocie. Stopniowo ogarnęła go głęboka mizantropia. Widząc dokoła siebie tylko wrogów swoich ukochanych dziewcząt, nie mógł nie powziąć nienawiści do ludzi i, marząc o przyszłych rewolucyach, sposobił się do odpłacenia im złem za zło.

 Nadeszła rewolucya r. 1830, lecz nie dostarczyła Janowi Oullier’owi, który trochę na to liczył, sposobności do urzeczywistnienia złych zamiarów. Ponieważ jednak bunt, który wrzał na ulicach Paryża, mógł w danej chwili wtargnąć na prowincyę, przeto Jan Oullier czekał.

 Pewnego pięknego ranka wrześniowego margrabia Souday, jego córki, Jan Oullier i sfora polowali w lesie Machecoul’u. Była to obława na wilczycę, którą wypłoszyli z zarośli, gdzie pilnowała swoich wilcząt.

 Pan de Souday, mając lepszego wierzchowca niż córki, wyprzedził je w pościgu za zwierzęciem o jakie sto kroków. Droga była kamienista i poprzecinana głębokiemi brózdami; konie potykały się co chwila i byłyby upadały co krok, gdyby nie podtrzymywała ich silna ręka. Niepodobna zatem było dotrzeć przed, psami do lasu Grand’ Lande, gdzie uciekła, chroniąc się przed pogonią, wilczyca. Margrabia, znudzony ciężką drogą, spostrzegając nagle przed sobą otwarte pole, skierował na nie konia i, nie uprzedzając dzieci, puścił się na przełaj.

 Berta, i Marya zaś, mniemając, że dążą ciągle za ojcem, jechały dalej niebezpieczną drogą.

 Minął mniej więcej kwadrans, jak tak jechały, rozłączone z ojcem, gdy naraz znalazły się w miejscu, gdzie droga była objęta dwoma wysokimi żywopłotami, których gałęzie krzyżowały się ponad ich głowami; dziewczęta zatrzymały się nagle, dobiegło je bowiem z niewielkiej odległości dobrze znane szczekanie ich psów.

 W tejże, samej niemal chwili rozległ się o kilka krokowi strzał i wielki zając, ze zwieszonymi, zakrwawionymi słuchami, wypadł z żywopłotu na drogę, zaś z pola nad wązką ścieżką zagrzmiały wściekłe krzyki: „Huź, huź go!”

 Siostry mniemały, że dostały się w obręb polowania jednego z sąsiadów i już zamierzały cofnąć się dyskretnie, gdy w miejscu, w którem przedostał się zając, ujrzały jednego po drugim psy ojca, szczekające zajadle i pędzące za nieszczęsnym zającem, jak gdyby przez dzień cały nie widziały szlachetniejszej zwierzyny.

 Ale zaledwie ogon szóstego psa wysunął się z wązkiego otworu w płocie, wnet zastąpiła go głowa ludzka.

 A była to głowa młodzieńca bladego, przerażonego, z włosami najeżonymi, z wylękłemi oczyma, czyniąca nadludzkie wysiłki, by korpus przesunął się również przez ciasny otwór, i wydająca, walcząc z kolcami i cierniami, okrzyki, które Berta i Marya usłyszały przed pięciu minutami po strzale.

 Dlatego, źe zając przedostał się przez płot, dlatego, że przedostało się też sześć psów, lecących za nim, to jeszcze nie racya, żeby otwór, przez który przeszły, zamienił się na wrota. To też nieszczęśliwy młodzieniec, jakby schwytany w otwór deski na gilotynie, napróżno pchał się, szarpał, krwawił sobie ręce i twarz, nie mógł w żaden sposób posunąć się choćby o cal. Żywopłoty w Poitou są bowiem wznoszone potroszę na wzór bretońskich, przy pomocy zginanych i splatanych ze sobą drzewek na wrębach.

 Wszelako młody myśliwy nie tracił bynajmniej odwagi; walczył dalej rozpaczliwie, gdy nagle głośne wybuchy śmiechu sprawiły, że walkę tę przerwał.

 Odwrócił głowę i ujrzał dwie amazonki, pochylone na szyi koni i nie ukrywające bynajmniej swojej wesołości, ani przyczyny, która ją wywołała.

 Zawstydzony, że dał powód do śmiechu dwom ładnym pannom, rozumiejąc cały komizm swojego położenia, młodzieniaszek — miał bowiem zaledwie lat dwadzieścia — chciał się rzucić w tył, ale postanowione snadź było, by ten żywopłot nieszczęsny był dlań fatalny, nawet w odwrocie; ciernie wpiły się tale silnie w jego odzież a gałęzie tak mocno oplątały jego torbę, że niepodobna było się cofnąć; pozostał uwięziony w żywopłocie, jak w samotrzasku, a ta nowa nieszczęśliwa przygoda spotęgowała jeszcze wesołość dwóch dziewcząt, które śmiały się już wprost konwulsyjnie.

 Wówczas to energia młodzieńca zamieniła się na wściekłość i nieborak w istnym paroksyzmie tej wściekłości usiłował ponownie wydobyć się z ciernistej matni; skutkiem zaś tego nowego naprężenia resztek sił twarz jego przybrała, wyraz takiej rozpaczy, że Marya pierwsza wzruszyła się potrosze.

 — Przestańmy się śmiać, Berto — rzekła do siostry — wszak widzisz, że sprawiamy mu przykrość.

 — Tak jest, doprawdy — odparta Berta — ale cóż chcesz! nie mogę się powstrzymać, to nad moje siły.

 I, śmiejąc się w dalszym ciągu, zeskoczyła z konia i pobiegła na ratunek biednemu chłopcu.

 — Panie rzekła — sądzę, że przyda się panu trochę pomocy, by się stąd wydostać; czy zechce pan ją przyjąć od mojej siostry i ode mnie?

 Ale śmiech młodych dziewcząt pobudził miłość własną tego, do którego się zwracały, silniej, niż ciernie rozdarły jego naskórek; stało się więc, że, jakkolwiek pełne uprzejmości były słowa Berty, niemniej nie mogły zatrzeć w pamięci nieszczęsnego więźnia drwin, jakich był przedmiotem.

 To też milczał w dalszym ciągu i, jak człowiek zdecydowany nie uciekać się do niczyjej pomocy, zdobył się na ostatni wysiłek.

 Oparł się na łokciach i próbował wysunąć się naprzód, nadając tylnej części ciała swojego siłę przekątną, która umożliwia chód zwierzętom z rodzaju wężów; na nieszczęście w tym ruchu czoło jego z taką siłą uderzyło o gałąź dzikiej jabłoni, którą twórca żywopłotu ściął w klin śpiczasty i ostry, ze gałąź przecięła skórę jak najostrzejsza brzytwa; młodzieniec, czując, że jest zraniony powiażnie, krzyknął, a krew, która, wytrysnęła obficie, zalała mu całą twarz.

 Na widok wypadku, którego, stały się mimowolną przyczyną, siostry rzuciły się ku młodzieńcowi, pochwyciły go za ramiona i wspólnemi, a na kobiety niezwykłemi, siłami, wyciągnęły go z pomiędzy żywopłotu i posadziły na zboczu.

 Nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, że rana była w istocie bardzo lekka, i sądząc ją z pozoru, Marya pobladła i drżała na całem ciele; Berta zaś, mniej wrażliwa od siostry, nie straciła głowy ani na jedną chwilę.

 — Biegnij do strumyka — rzekła do siostry — i umaczaj w nim chustkę, bo trzeba oswobodzić tego nieboraka od krwi, która gOo oślepia.

 Poczem, gdy Marya wykonywała to zlecenie, Berta, zwracając się znów do młodzieńca, zapytała:

 — Czy pan bardzo cierpi?

 — Przepraszam panią — odparł — ale tyle rzeczy pochłania w tej chwili moją uwagę, że nie wiem, czy to wewnątrz, czy zewnątrz głowy ból odczuwam.

 Poczem, wybuchając z trudnością dotąd powstrzymywanem łkaniem, zawołał:

 — To Pan Bóg mnie skarał za to, że byłem nieposłuszny mamie!

 Jakkolwiek ten, który to mówił, był jeszcze bardzo młody, skoro powiedzieliśmy, że miał zaledwie lat dwadzieścia, w dziwnych słowach, jakie wypowiedział, brzmiał ton dziecinny, tak zabawnie odbijający od jego rosłej postaci, od jego stroju myśliwskiego, że, pomimo całego współczucia, młode dziewczęta nie mogły się powstrzymać od nowego wybuchu śmiechu.

 Biedny chłopiec rzucił siostrom spojrzenie pełne wyrzutu i prośby, a dwie wielkie łzy lśniły się na jego powiekach. Jednocześnie zaś, ruchem niecierpliwym, zerwał chustkę w wodzie świeżej umoczoną, którą Marya przewiązała mu czoło.

 — A, to co? — spytała Berta — co pan robi?

 — Proszę mi dać pokój! — zawołał młodzieniec — nie chcę troskliwości kosztem drwin z mojej osoby. Żałuję teraz bardzo, że nie poszedłem za głosem pierwszego popędu i nie uciekłem, narażając się nawet na stokroć poważniejszą ranę.

 — Tak, ale skoro pan był taki rozsądny, że pan tego nie uczynił — odparła Marya — niechże pan będzie rozsądny do końca i pozwoli mi ponownie obwiązać czoło.

 I, podnosząc chustkę, młoda dziewczyna zbliżyła się do rannego z wyrazem takiego szczerego zainteresowania, że on, potrząsając głową, nie na znak odmowy, lecz na znak przygnębienia, odpowiedział:

 — Niech się stanie, jak pani chce.

 — Oho! — rzekła Berta, która nie straciła ani jednego ruchu fizyognomii młodzieńca — jak na myśliwego, jesteś trochę zanadto drażliwy, kochany panie.

 — Przedewszystkiem, nie jestem wcale myśliwym i po tem, co mi się zdarzyło, mniej niż kiedykolwiek mam ochotę nim zostać.

 — Teraz ja z kolei przepraszam — odparła Berta tym samym drwiącym tonem, który już rozdrażnił młodzieńca — przepraszam bardzo; ale, sądząc z zawziętości, z jaką pan walczył przeciw cierniom i gałęziom, zwłaszcza zaś z zapału, z jakim pan podszczuwał nasze psy, wolno mi było przypuszczać, że pan rości pretensyę przynajmniej do tytułu myśliwego.

 — O, nie! łaskawa pani; uległem porywowi, którego już nie rozumiem, teraz, kiedy odzyskałem zimną krew i kiedy czuję, jaką wielką słuszność miała moja matka, nazywając śmieszną i barbarzyńską tę rozrywkę, polegającą na pastwieniu się nad biednem zwierzęciem bez obrony.

 — Ostrożnie, kochany panie! — rzekła Berta — dla nas, które jesteśmy takie śmieszne i takie barbarzyńskie, że mamy upodobanie do tej rozrywki, stanie się pan podobny do lisa z bajki.

 W tejże chwili Marya, która ponownie umoczyła chustkę w strumieniu, zabierała się do obwiązania nią powtórnie czoła młodzieńca.

 Ale ten, odpychając ją:

 — Na, miłość boską — rzekł — miech mnie pani uwolni od swojej troskliwości. Czy pani nie widzi, że jej siostra drwi ze mnie w dalszym ciągu?

 — Ależ nie, proszę pana — rzekła Marya najłagodniejszym swoim głosem.

 Ale on, nieczuły na słodycz tego głosu, powstał na kolano, w widocznym zamiarze odejścia.

 Ten upór, raczej dziecka niż mężczyzny, doprowadził do rozpaczy popędliwą Bertę, a jej niecierpliwość, jakkolwiek wynikająca z bardzo chwalebnego uczucia ludzkości, niemniej objawiła się wyrażeniami nieco za energicznemi na jej płeć.

 — Do kroćset! — krzyknęła, jak krzyknąłby jej ojciec w wypadku podobnym — czyż ten nieznośny chłopiec nie nabierze rozumu? Maryo, dalej, zawiązuj mu głowę, a ja potrzymam mu ręce... dyabła zje, jeśli zdoła się ruszyć!

 I istotnie Berta, pochwyciwszy ręce rannego z siłą, która go zupełnie obezwładniła, ułatwiła zadanie Maryi, tak, że młoda dziewczyna mogła należycie obwiązać zranione czoło.

 — Teraz — rzekła Berta — jest pan zabezpieczony; moźe pan zatem powrócić do pierwotnego zamiaru i opuścić nas, nie powiedziawszy nawet dziękuję. Jest pan wolny.

 Ale pomimo tego pozwolenia, pomimo tej zwróconej wolności, młodzieniec pozostał na miejscu.

 Biedny chłopiec wydawał się jednocześnie niesłychanie zdumionym i głęboko upokorzonym tem, że on, taki słaby, wpadł w ręce kobietom takim mocnym; spojrzenia jego szły od Berty do Maryi i od Maryi do Berty; nie mógł znaleźć jednego słowa, by im odpowiedzieć.

 Wreszcie nie widział innego sposobu zaradzenia swemu zakłopotaniu, tylko ukrył twarz w dłonie.

 — Boże! — zawołała Marya zaniepokojona — czy panu słabo?

 Młodzieniec nie odpowiedział.

 Berta rozsunęła mu delikatnie dłonie i, spostrzegłszy, że płacze, stała się w jednej chwili równie łagodna i równie współczująca, jak siostra.

 — A więc rana pańska jest cięższa, niż się wydaje, i cierpi pan bardzo dotkliwie, skoro pan tak płacze? — spytała Berta. — W takim razie niech pan wsiądzie na konia mojego, albo siostry i obie z Maryą odprowadzimy pana do domu.

 Ale młodzieniec potrząsnął głowo przecząco.

 — Mój panie — rzekła Berta tonem nalegającym — dość tych dzieciństw. Obraziłyśmy pana; ale czy mogłyśmy przypuścić, że pod pańską kurtką myśliwską znajdziemy wrażliwość młodej dziewczyny? Jakkolwiekbądź nie miałyśmy słuszności, uznajemy to i przepraszamy pana. Czy żywi pan jeszcze do nas urazę?

 — Nie — odparł młodzieniec — zły jestem tylko na siebie.

 — A to dlaczego?

 — Nie wiem, co pani odpowiedzieć... Może wstyd mi, że okazałem się słabszym od pań, ja, mężczyzna; może po prostu dręczy mnie jeszcze myśl powrotu do domu... Co powiem matce, by wytłómaczyć tę ranę?

 Dziewczęta spojrzały po sobie; one, kobiety, nie troszczyłyby się o taką drobnostkę; ale tym razem powstrzymały się od śmiechu, jakkolwiek wielką miały po temu ochotę, widząc nerwową drażliwość tego, z kim miały do czynienia.

 — A zatem — rzekła. Berta — skoro pan nie ma do nas urazy, niechże mi pan poda rękę i rozstańmy się, jak nowi, ale dobrzy, przyjaciele.

 I wyciągnęła do młodzieńca rękę, jak mężczyzna do mężczyzny.

 On zaś zamierzał odpowiedzieć takim samym ruchem, gdy Marya dała znak, jak ktoś, który zwraca cudzą uwagę, podnosząc palec do góry.

 — Psst! rzekła z kolei Berta.

 I wytężyła słuch, jak siostra, a ręka jej pozostała na pół drogi do ręki młodzieńca.

 Z daleka, zbliżając się jednak szybko, dobiegały naszczekiwania zajadłe, gromadne, przeciągłe: psów, czujących, że nadchodzi zwierzyna.

 Była to sfora margrabiego Soudaya, która, nie mając tych samych, co jego córki powodów do pozostania na drodze w wąwozie, puściła się w pogoń za zranionym zającem i sprowadzała go napowrót.

 Berta poskoczyła ku fuzyi młodzieńca, sprawdziła, że jedna lufa była jeszcze nabita, poczem postąpiła kilka kroków naprzód, składając się do strzału ze sprawnością, która wykazywała jasno, że ta sztuka nie była jej obca.

 W tejże samej niemal chwili zając wybiegi z za żywopłotu, powracając ze strony przeciwnej z niechybnym zamiarem udania się następnie tą samą drogą, którą już przebył; ale spostrzegłszy nasze trzy osoby, zawrócił co tchu.

 Jakkolwiek szybki był ten ruch, Berta zdążyła wziąć na cel zająca; dała ognia, a zwierzę wywróciło koziołka, stoczyło się ze zbocza i padło nieżywe na środku drogi.

 Gdy się to działo, Marya zajęła miejsce siostry i wyciągnęła rękę do młodzieńca.

 Przez kilka sekund, czekając na wynik tego zajścia, młodzi ludzie stali z dłonią w dłoni.

 Berta podeszła do zająca, podniosła go, a powróciwszy do nieznajomego, który ciągle jeszcze trzymał dłoń Maryi:

 — Oto, panie, wytłómaczenie pańskie — rzekła.

 — Jakto? — zapytał.

 — Opowie pan, że zając zerwał się między nogami pana, że fuzya wystrzeliła mimo pańskiej woli i przeprosi pan matkę, przysięgając, jak pan nam przysiągł przed chwilą, że się to panu już nie zdarzy. Zając stanowić będzie okoliczność łagodzącą.

 Młodzieniec potrząsnął głową, zniechęcony.

 — Nie — odrzekł — nie będę nigdy śmiał przyznać się matce, że byłem jej nieposłuszny.

 — Czyż zabroniła panu stanowczo polować?

 — Naturalnie!

 — A pan bawi się w kłusownika! — rzekła Berta — zaczyna pan właśnie od tego, na czem się zwykle kończy. Niech pan przyzna przynajmniej, że pan ma powołanie.

 — Proszę nie żartować, panie były takie dobre dla mnie, że nie mógłbym już się dąsać wynikłoby bowiem stąd dla mnie podwójne zmartwienie.

 — W takim razie pozostaje panu tylko jedna alternatywa — rzekła Marya — kłamać, czego pan uczynić nie chce i do czego zwłaszcza pana namawiać nie chcemy, albo szczerze wyznać prawdę. Proszę mi wierzyć, że jakiekolwiek jest mniemanie matki pana o rozrywce, której pan się oddawał bez jej pozwolenia, szczerość pańska ją rozbroi. Ostatecznie zabicie zająca nie jest takiem wielkiem przestępstwem.

 — Zapewne, ale nie odważę się nigdy!

 — Och! a więc ta matka pana jest taka straszna? — spytała Berta.

 — Nie; jest niesłychanie dobra, tkliwa; spełnia wszystkie moje życzenia, uprzedza wszystkie moje kaprysy; ale nie pozwala mi wziąć do ręki strzelby, pod tym względem jest nieubłagana i łatwo to zrozumieć — rzekł młodzieniec z westchnieniem — mój ojciec został zabity na polowaniu.

 Dziewczęta drgnęły.

 — W, takim razie — odezwała się Berta, poważniejąc tak, jak ten, do którego się zwracała — nasze żarty były tembardziej nie na miejscu, a nasz żal jest z tego powodu tem żywszy. Mam tedy nadzieję, że pan o żartach naszych zapomni i zapamięta tylko nasz żal.

 — Zapamiętam tylko troskliwość, jaką mnie panie, tak łaskawie otoczyły, i mam, nadzieję, że panie zechcą zapomnieć o moich niedorzecznych obawach i o mojej głupiej wrażliwości.

 — Przeciwnie, będziemy o tem pamiętały — rzekła Marya — żeby nigdy nie wyrządzić nikomu takiej krzywdy, jaką wyrządziłyśmy panu, a która pociągnęła za sobą takie smutne skutki.

 Gdy Marya tak odpowiadała, Berta wsiadała na konia.

 Młodzieniec wyciągnął po raz drugi, nieśmiało, dłoń do Maryi. Marya dotknęła jej czubkami palców i z kolei wskoczyła zwinnie na siodło.

 Poczem, wezwawszy psy, które na dźwięk ich głosu zbiegły się dokoła nich, siostry dały ostrogę koniom i oddaliły się pośpiesznie.

 Ranny w