Hrabina de Charny - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Hrabina de Charny ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Hrabina de Charny’ – powieść historyczna Aleksandra Dumasa (ojca), stanowiąca czwartą część słynnego cyklu ‘Pamiętniki lekarza’. Opisuje ona dalszy ciąg Wielkiej Rewolucji Francuskiej, jej coraz poważniejsze skutki, a także dalsze losy Andrei de Charny (tytułowej hrabiny), doktora Gilberta oraz Anioła Pitou. (Za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1496

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Aleksander Dumas (ojciec)

 

Hrabina de Charny

_____________________

 

CYKL: PAMIĘTNIKI LEKARZA CZ. IV

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Auguste Trichon (1814–1898), Mort de la princese de Lamballe (1858), licencjapublic domain,

źródło: https://www.edition-originale.com/fr/litterature/editions-originales/dumas-la-comtesse-de-charny-1858-52309

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji:

Aleksander Dumas (ojciec)

Hrabina Charny

Warszawa 1928/29

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-830-3

 

 

 

TOM PIERWSZY

ROZDZIAŁ I. KARCZMA PRZY MOŚCIE SEWRSKIM.

 

 Przypomnijmy sobie niektóre wypadki z powieści „Anioł Pitoux”, opisane w rozdziale zatytułowanym „Noc z piątego na szósty października”, i posłuchajmy, co się dalej stało.

 Przed drzwiami, prowadzącemi do karczmy mostu Sewrskiego, stał podczas tej okropnej nocy człowiek lat czterdziestu pięciu do czterdziestu ośmiu, wyglądający na robotnika, ubrany w spodnie aksamitne, osłonięte fartuchem z kieszeniami, nakształt tych, jakie noszą kowale lub ślusarze.

 Człowiek ten miał pod ręką dubeltówkę, bogato złotem wysadzaną, na lufie zaś tej dubeltówki wypisane nazwisko Leclerc, płatnerza, poczynającego nabywać wielkiej sławy pomiędzy arystokracją myśliwych paryskich.

 Człowiek ten przed godziną prawie przybył z Wersalu, i snać wiedział dobrze co się tam działo; bo na zapytanie karczmarza, podającego mu butelkę wina, której nawet nie rozpoczął, odpowiedział:

 Że królowa przybywa z królem i delfinem;

 Że wyjechali około południa;

 Że się wreszcie zdecydowali zamieszkać w pałacu Tuileryjskim.

 Potem dodał, że oczekuje tu dla zobaczenia orszaku.

 Po kilku chwilach, człowiek, ubrany prawie tak jak on i zdający się zajmować podobnem jemu rzemiosłem, zarysował się na wzgórku, ograniczającym poziom drogi.

 Człowiek ten szedł krokiem ociężałym, jak podróżny, który długą już odbył drogę.

 Oko nieznajomego zwróciło się ciekawie na zbliżającego się robotnika...

 Kiedy robotnik ten był o jakieś dwadzieścia kroków od karczmy, nieznajomy wszedł do karczmy, nalał z butelki wina i znowu powrócił do drzwi.

 — Hej!... kolego!.... — zawołał — pora chłodna, droga długa; nie zawadzi kropla wina na rozgrzewkę i wzmocnienie..

 Robotnik, idący z Paryża spojrzał dokoła:

 — Czy do mnie mówicie?... — zapytał.

 — A do kogożby, skoro niema nikogo?...

 — I mnie częstujecie kieliszkiem wina?...

 — Czemużby nie?...

 — Aha!....

 — Toć, bodaj, jednegośmy rzemiosła ludzie.

 Robotnik poraz drugi spojrzał na nieznajomego.

 — Wszyscy — rzekł — mogą być jednego rzemiosła; chodzi o to, czy kto w tem rzemiośle czeladnikiem jest, czy majstrem.

 — Zobaczymy to przy kieliszku i gawędce.

 — Niechże i tak będzie — powiedział robotnik, ku drzwiom się ubliżając.

 Nieznajomy ukazał mu stół i kieliszek. Wypili.

 — Cóż tutaj porabiacie?... — zapytał robotnik.

 — Przybywam z Wersalu, jak widzicie, i czekam na orszak królewski, który z królem, królową i delfinem powraca do Paryża.

 — Więc król zdecydował się przybyć do Paryża?... Domyśliłem się tego — rzekł robotnik, tej nocy o godzinie trzeciej z rana, kiedym musiał opuścić Wersal i udać się do Paryża na robotę.

 — Więc tak pilną robotę mieliście w Paryżu?...

 — Pilnie i dobrze płatną — odparł robotnik.

 — Zapewne trudna była robota?... Zamek tajemny, hę?!...

 — Nie. Drzwi ukryte... Dom w domu; jakby kto chciał się w nim ukrywać, nieprawdaż? Drzwi żelazne, rozumiecie, wepchnięte w mur jak w pudełko. Przeciągną po tem wszystkiem warstwę starego dębu i ani podobna będzie odróżnić drzewo od żelaza.

 — A gdzieżeście to u djabła robili?

 — Otóż w tem rzecz, że nie wiem.

 — Więc wam zawiązano oczy?

 — Właśnie! Czekano na mnie z powozem przy rogatce. Wsiadłem. Zawiązano mi oczy, powóz jechał z pół godziny, potem otwarła się brama, ogromna brama! trąciłem o pierwszy stopień podjazdu, zstąpiłem po dziesięciu stopniach i wszedłem do przedsionka. Zastałem tam służącego niemca. Ten zdjął mi przepaskę i pokazał, co jest do zrobienia. Wziąłem się do pracy, jak przystało na dobrego robotnika. W godzinę rzecz była skończona. Zapłacono mi pięknemi luidorami, zawiązano znów oczy, wsadzono do powozu, wysadzono na miejscu poprzedniem, pożegnano życzeniem szczęśliwej drogi, i oto jestem!

 — I nic nie widzieliście, nic a nic?...

 — Prawie nic!

 — Więc nie poznalibyście tego domu?

 — Nie — rzekł ślusarz.

 Nieznajomy wyglądał na dość zadowolonego z tego upewnienia.

 — Ależ — odezwał się nagle, jakby przechodząc do innego porządku myśli — czyż to już niema ślusarzy w Paryżu, że po ludzi, którzy urządzają drzwi skryte, muszą posyłać do Wersalu?

 I jednocześnie nalał pełen kieliszek wina towarzyszowi, uderzając o stół butelką próżną, by gospodarz ukazał się z pełną.

 

ROZDZIAŁ II. MISTRZ GAMAIN.

 

 Ślusarz podniósł kieliszek do wysokości oka i z upodobaniem przyglądał się napojowi.

 Potem, kosztując go z zadowoleniem:

 — I owszem — powiedział — są ślusarze w Paryżu. Są nawet mistrze. Czy wy należycie do naszego cechu?

 — Prawie. Płatnerzem jestem...

 — Macie tu jaką swoją robotę?

 — Zobaczcie tę strzelbę.

 Ślusarz wziął strzelbę z rąk nieznajomego, przyjrzał się jej bacznie, przeczytał nazwisko na lufie i na kolbie:

 — Leclerc? — rzekł. — Niepodobna, kolego! Leclerc ma najwyżej lat dwadzieścia osiem, a my obaj zbliżany się do pięćdziesiątki, niech to was nie obraża.

 — To prawda... odparł nieznajomy — ja też nie jestem Leclerc, ale nakształt tego... Jestem jego nauczycielem.

 — A! doskonale! — zawołał śmiejąc się ślusarz, to tak jak gdybym powiedział: „nie jestem królem, ale nakształt tego”. Jestem bowiem jego nauczycielem.

 — Oho! — odezwał się nieznajomy, miałżebym zaszczyt mówić z panem Gamainem?

 — W jego własnej osobie.

 — Do licha! odezwał się nieznajomy, nie wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem tak znacznym. Niełatwa to rzecz, zapewne, być nauczycielem królewskim? Trzeba ciągle być w rękawiczkach...

 — Ależ nie!... Co do tego, była z nim prawdziwa rozkosz, bo to w gruncie, widzicie, bardzo poczciwy człowiek. Kiedy stanął w kuźni, fartuch zapasał, rękawy od koszuli zawinął, niktby nie powiedział, że to starszy syn Ludwika Świętego, jak go nazywają. Kiedy przyszedł do kuźni, nie trzeba było go wcale tytułować. Ja mu mówiłem jegomość, a on mnie nazywał Gamainem, tyle tylko, że mówiłem doń przez wy, a on do mnie przez ty.

 — Tak; ale jak nadeszła pora śniadania, albo obiadu, to posyłano Gamaina do oficyny, ze służbą.

 — Co nie, to nie! przepraszam, król nigdy tego nie uczynił; przeciwnie, kazał zawsze przynosić stół zastawiony do kuźni. Człowiek ten najprzyjemniej przepędzał czas w kuźni albo w swym gabinecie geograficznym, ze mną lub z bibljotekarzem; zdaje mi się nawet, ze wolał mnie.

 — Jakkolwiekbądź, zawsze to niezabawne być mistrzem złego ucznia.

 — Złego ucznia? — zawołał Gamain. — Bynajmniej: tego powiedzieć nie można. On nigdy nie będzie dobrym królem, on na to za poczciwy, a byłby doskonałym ślusarzem.

 — Ale powiedzcie-no prawdę.... Musiało to być z wielką dla was korzyścią, mieć ucznia takiego kalibru?

 — Właśnie że nie — i dlatego mam nawet urazę do tego waszego Ludwika XVI. Ludzie myślą, żem bogaty jak Krezus, a ja jestem jak Job biedny.

 — Biedny jesteście? A cóż on robił z pieniędzmi?

 — A no ba!... Połowę rozdawał ubogim, a drugą bogatym, tak, że nigdy nie miał grosza przy duszy. Panowie Coigny, Vaudreuil, Polignac toczyli go, biednego człowieka!

 — Tak, ale kiedy pracujecie z królem razem, zawsze się coś okroi?...

 — Alboż ja z nim teraz pracuję? Nasamprzod toby mnie skopromitowało! Od wzięcia Bastyli noga moja nie postała w pałacu. Raz czy dwa spotkałem się z nim. Za pierwszym razem było dosyć ludzi na ulicy, więc poprzestał na pozdrowieniu mnie; za drugim razem, było to na drodze do Sartory, byliśmy sami, kazał więc zatrzymać powóz... Przywitał się, zapytał o zdrowie żony i dzieci, a potem zaczął przetrząsać wszystkie kieszenie i zebrał dziewięć dukatów.

 — Oto wszystko, co mam przy duszy, mój poczciwy Gamainie — rzekł — wstyd mi, że nie mogę zdobyć się na lepszy podarek.

 — I przyznacie, że to istotnie wstyd nielada: król, który koledze, przyjacielowi, ofiaruje kiepskie dziewięć dukatów!...

 — A jak pomyślę — mówił dalej — że miał w piwnicach swoich przeszło dziesięć tysięcy butelek wina, że nigdy nie powiedział lokajowi: weź kosz wina i odnieś mojemu przyjacielowi Gamainowi, to doprawdy, że mnie ostatnia pasja porywa. Wolał wszystko lać w gardło swej straży przybocznej, Szwajcarom i żołnierzom z pułku flamdryjskiego! O, na dobre mu też to wyszło!

 — Co chcecie!... — rzekł nieznajomy potrosze wypróżniając kieliszek, tacy to są panowie, niewdzięcznicy! Ale cicho! już nie jesteśmy sami.

 Jakoż trzy osoby weszły do karczmy: dwaj mężczyźni z ludu i jedna rybaczka. Usiedli naprzeciwko stołu, przy którym nieznajomy z majstrem Gamainem kończyli drugą butelkę.

 Ślusarz rzucił na nich okiem i przypatrywał im się z uwagą.

 Z dwóch mężczyzn, jeden był krzywonogi i wyglądał na karła; wzrostem dochodził zaledwie do pięciu stóp.

 Drugi, wyglądał jak czapla na szczudłach. Podobieństwo jego z tym ptakiem było tem większe, że będąc garbatym, głowę utopił pomiędzy ramiona, tak, iż z niej nic prawie nie było widać, prócz dwojga oczu, wyglądających jak dwie plamy krwi, i nosa długiego a spiczastego nakształt dzioba.

 Trzeci, czy trzecia, jak chcecie, było to stworzenie dwoiste, u którego można było rozeznać gatunek, ale z trudnością płeć. Był to mężczyzna, czy była to kobieta lat trzydziestu kilku, w wykwintnym stroju rybaczki z łańcuchami i kolczykami złotymi, w chustce koronkowej. Rysy jej, o ile można było rozeznać poprzez warstwę bielidła i różu, były zlekka zatarte, jak u plemion zwyrodniałych. Głos zakrawał na sopran.

 — Znacie ich?... — zapytał Gamain.

 — Z widzenia — odpowiedział nieznajomy. A wy?

 — Zdaje mi się, że tę kobietę gdzieś widziałem. Jeżeli ich znacie, powiedzcie, kto oni są.

 — Ten koślawy, to Jan Paweł Marat, a ten garbaty — to Prosper Verrieres, a ta rybaczka — to książę d‘Aiguillon.

 Dosłyszawszy nazwisko, rybaczka zadrżała i obejrzała się jednocześnie z dwoma mężczyznami.

 Wszyscy troje zrobili ruch, jakby chcieli powstać z krzeseł, dla okazania swego uszanowania. Ale nieznajomy położył palec na ustach i przeszedł obok nich spokojnie.

 Gamain udał się za nim, sądząc, że mu się śni to wszystko.

 Przy drzwiach potrącił go ktoś, zdający się uciekać, przed ludźmi, krzyczącym:

 — Kędziernik królowej!... kędziernik królowej!...

 Pośród tych ludzi biegnących i krzyczących, byli dwaj, którzy nieśli głowy, zasadzone na pikach.

 Były to głowy dwóch nieszczęśliwych ze straży przybocznej: Vauricourt’a i Deshuttes‘a, odcięte od szyi i na ostrza pik zatknięte.

 Głowy te należały do oddaiału goniącego na nieszczęśliwym: do oddziału, który potrącił Gamaina.

 — A!... to pan Leonard, rzekł tenże.

 — Cicho!... — zawołał kędziernik wpadając do karczmy.

 — Czego oni chcą od niego?... — zapytał ślusarz nieznajomego.

 — Kto ich tam wie?... odpowiedział tenże, może chcą, ażeby uczesał głowy tych biedaków.

 I zmieszał się z tłumem, porzucając Gamaina, z którego musiał zapewne wydobyć wszystko co chciał.

 

ROZDZIAŁ III. CAGLLIOSTRO.

 

 Łatwo było nieznajomemu zamieszać się w tłumie, bo był bardzo liczny.

 To przednia straż orszaku króla, królowej i delfina.

 Królowa, delfin, córka królewska, hrabia Prowancji, pani Elżbieta i Andrea, siedzieli w karecie królewskiej.

 Sto powozów zapełniło się członkami Zgromadzenia narodowego, którzy oświadczyli, że nie opuszczą króla.

 Ta przednia straż, która wyjechała z Wersalu na dwie godziny przed królem i wyprzedzała go o kwadrans, łączyła się niejako z dwiema głowami gwardzistów.

 Gdy głowy te zatrzymały się przed karczmą mostu Sewrskiego, przednia straż zatrzymała się z niemi.

 Naraz w tłumie powstał zamęt wielki. Spostrzeżono bagnety gwardji narodowej i białego konia Lafayetta, poprzedzającego bezpośrednio powóz królewski.

 Lafayette lubił bardzo zebrania ludowe: on to w Paryżu, którego był bożyszczem, panował prawdziwie. Ale nie cierpiał motłochu; nie cierpiał zwłaszcza tych egzekucyj, na które motłoch sobie pozwalał.

 — Niech żyje Lafayette! — krzyczał tłum całemi płucami.

 Generał zdejmował od czasu do czasu kapelusz lewą ręką, a prawą podnosił szpadę salutując.

 Tłum krzyczał także: Niech żyje Mirabeau!.. a Mirabeau także czasami wychylał głowę przez drzwiczki karety, w której sam siedział, aby pełną piersią odetchnąć świeżem powietrzem, potrzebnem jego szerokim płucom.

 Tak tedy nieszczęsny Ludwik XVI, o którym zgoła milczano, słyszał około siebie oklaski dawane temu, co on stracił, to jest popularności, oraz temu, czego nigdy nie posiadał, to jest genjuszowi.

 Gilbert, tak jak przy poprzedniej, samotnej podroży, króla, szedł zmięszany w orszaku przy prawych drzwiczkach karety królewskiej, to jest po strunie królowej, Marji Antoniny.

 Andrea wydawała się jak z marmuru wykutą. Widocznem było, że ta kobieta ma w głębi głowy czy serca mysi jedyną i jasną tylko dla niej, myśl do której ciągnie cała jej dusza. Niby cień między żyjącymi, jedna tylko rzecz wskazywała, że cień ten żyje: błysk mimowolny, tryskający ze źrenicy za każdym razem, ilekroć oko jej spotkało się z okiem Gilberta.

 O sto kroków przed karczmą o której mówiliśmy, orszak się zatrzymał; krzyki wzmogły się na całej linji.

 Królowa lekko wychyliła się przez drzwiczki i zawołała Gilberta.

 — Lud życzy, ażeby żyli panowie Lafayefte i Mirabeau? — powiedziała.

 — Tak, Najjaśniejsza Pani, bo panowie Lafayette i Mirabeau, rozdzieleni w tej chwili, rozdzieleni przepaścią nad którą jest zawieszona dynastja, jeżeli będą żyli, mogą się połączyć, a połączeni ocalić monarchję.

 — To znaczy, że monarchja stoi tak nisko, iż ocaloną być może jedynie przez tych dwóch ludzi?

 Gilbert zabierał się do odpowiedzi, kiedy ozwały się jakieś okrzyki, pomieszane z okropnymi wybuchami śmiechu, a w tłumie powstał wielki ruch.

 Byli to dwaj pikinierzy, którzy nakazawszy nieszczęśliwemu Leonardowi wyczesać i wypudrować dwie ścięte głowy, chcieli zrobić sobie okrutną przyjemność i przedstawić je królowej.

 Okrzyki więc te wydawał na widok owych głów lud.

 — Na Boga! Najjaśniejsza Pani, zawołał Gilbert — nie spoglądaj na prawo!

 Królowa tedy naumyślnie zwróciła oczy w stronę zakazaną przez Gilberta. I wydała okrzyk przerażający.

 Ale nagle oczy jej oderwały się od okropnego widoku, tak jakby napotkały jeszcze okropniejszy, i przyparte do głowy Meduzy, nie mogły się od niej odczepić.

 Tą głową Meduzy, była głowa nieznajomego, którego widzieliśmy przy poczęstunku i rozmowie z Gamainem w karczmie mostu Sewrskiego, nieznajomego, który z rękami skrzyżowanemi stał oparty o drzewo.

 Ręka królowej odbiegła od aksamitnej poręczy i opierając się na ramieniu Gilberta, skurczyła się tak, że niemal paznokcie wpiły się w ciało.

 Gilbert się obejrzał.

 Zobaczył królową bladą; usta jej były sine i drżące, oczy nieruchome.

 Gilbert poszedł za kierunkiem jej wzroku.

 — Cagliostro! — wyrzekli zcicha oboje.

 Człowiek oparty o drzewo, ze swej strony widział dobrze królową.

 Dał znak ręką Gilbertowi, jak gdyby chciał mu rzec: „Pójdź!”

 W tej chwili powozy ruszyły naprzód.

 Gilbert stanął nieruchomo i przepuścił powozy. Potem, idąc za rzekomym robotnikiem, wszedł w maleńką uliczkę ii znikł za murem.

 

ROZDZIAŁ IV. FATALNOŚĆ.

 

 Gilbert szedł za przewodnikiem, aż do połowy wyniosłości.

 Tu znaleźli się wobec dużego i pięknego domu. Przewodnik wydobył klucz z kieszeni, otworzył małą furtkę i zostawił ją uchyloną.

 Gilbert wszedł za nim.

 Wszedłszy, Gilbert znalazł się w korytarzu o ścianach wielce ozdobnych, nogi jego posuwały się po miękkim dywanie tureckim.

 Na lewo stały drzwi otwarte.

 Domyślił się Gilbert, że te drzwi otworem stoją dla niego i wszedł do salonu wybitego atłasem indyjskim, ze sprzętami okrytymi tąż samą materją. Jedyny obraz zdobił ten salon. Wyobrażał Najświętsze Dzieciątko Rafaela.

 Gilbert podziwiał właśnie to arcydzieło, kiedy usłyszał, a raczej odgadł, że drzwi otwierają się za nim. Obejrzał się i poznał Cagliostra, wychodzącego z dużego pokoju.

 Dosyć mu było chwili by zmyć oczernienie rąk i twarzy, włosom jeszcze dotąd ciemnym nadać układ najarystokratyczniejszy i zmienić strój zupełnie.

 Nie był to już robotnik o rękach czarnych. Był to pan wytworny...

 Cagliostro podszedł z obliczem otwartem i uśmiechniętem i wyciągnął ręce do Gilberta.

 Gilbert rzucił się w jego objęcia.

 — Drogi mistrzu! — rzekł.

 — O — za pozwoleniem — śmiejąc się, powiedział Cagliostro ty, kochany Gilbercie, odkądśmy się nie widzieli, zrobiłeś takie postępy, zwłaszcza w filozofji, że teraz ty jesteś mistrzem, a ja zaledwie uczniem.

 — Dziękuję za pochwałę!... — rzekł Gilbert, ale skąd wiesz o tem?... Osiem lat jakeśmy się nie widzieli.

 — Prawda, żem cię nie widział od lat ośmiu, ale mógłbym ci prawie dzień za dniem powiedzieć coś robił.

 — Doprawdy?

 — Wciąż więc powątpiewasz o moim podwójnym wzroku? A zatem poczekaj... Przyjechałeś pierwszy raz do Francji w interesach familijnych; chodziło ci wówczas o to, ażeby pokierować edukacją syna twego, Sebastjana, umieściłeś go na pensji w małem miasteczku, o osiem mil od Paryża. Za drugim razem, powróciłeś do Francji w sprawach politycznych, które tu sprowadziły i innych wielu. Potem, napisałeś kilka broszur, które posłałeś Ludwikowi XVI. Ciekawym byłeś dowiedzieć się, co o doktorze Gilbercie myśli potomek Ludwika XIV, Henryka IV i Ludwika Świętego...

 Na nieszczęście, wisiała tam mała sprawa, o której nie myślałeś, sprawa, której ja wszakże zawdzięczam, żem cię pewnego dnia zastał zakrwawionego, z piersią przeszytą kulą, w grocie jednej z wysp Azorskich, gdzie przypadkiem zatrzymał się mój okręt dla wytchnienia.

 Mała ta sprawa dotyczyła panny Andrei de Taverney, obecnie hrabiny de Charny.

 Owoż, ponieważ królowa nic nie może odmówić kobiecie, która poszła za hrabiego de Charny, królowa zażądała rozkazu aresztowania ciebie i otrzymała go. Zatrzymano cię na drodze z Hawru do Paryża i zaprowadzono do Bastylji, gdzie siedziałbyś dotąd, kochany doktorze, gdyby lud nie był cię oswobodził.

 Jako tedy dobry rojalista, mój kochany Gilbercie, połączyłeś się z królem, którego jesteś lekarzem. Wczoraj, a raczej dziś rano, przyłożyłeś się znacznie do ocalenia rodziny królewskiej, biegnąc rozbudzić tego dobrego Lafayetta, który spał snem sprawiedliwego; a przed chwilą, kiedy zobaczyłeś mnie, sądząc, że królowa jest zagrożona, gotowałeś się uczynić dla swej władczyni szaniec z własnego ciała. Wszak tak?

 — Tak jest istotnie jak mówisz — rzekł — więc ty zawsze jesteś tym samym czarnoksiężnikiem, magikiem, Cagliostro?...

 Cagliostro uśmiechnął się z zadowoleniem.

 Giilbert mówił dalej:

 — A teraz... teraz... ponieważ ja kocham ciebie zarówno jak ty mnie, kochany mistrzu, czy nie zechcesz mi powiedzieć, w którem miejscu świata rozlewałeś swój geinjusz i wykonywałeś władzę?

 Cagliostro się uśmiechnął.

 — O! ja — rzekł — uczyniłem jak ty: widywałem panujących i wielu nawet, ale w innym celu. Ty zbliżasz się do nich, ażeby ich podtrzymać, ja, ażeby ich zrzucić. Ty próbujesz uczynić króla konstytucyjnym i nie dokażesz tego nigdy; ja cesarzy, królów i książąt, czynię filozofami i to mi się udaje.

 — Doprawdy? — przerwał Gilbert powątpiewając.

 — Nieinaczej! Mamy najpierw cesarza Józefa II, brata naszej ukochanej królowej, który znosi trzy czwarte klasztorów, zabiera dobra duchowne, rozpędza panny Karmelitanki. Mamy króla duńskiego, który rozpoczął od ścięcia swego lekarza, Struensee, a jako filozof, mawiał mając lat siedemnaście: „Pan de Voltaire zrobił mnie człowiekiem i nauczył myśleć”. Mamy króla szwedzkiego; mamy wreszcie wielu książąt Cesarstwa i całych Niemiec.

 — Tak, iż pozostaje ci tylko nawrócić Papieża, kochany mistrzu — dodał, śmiejąc się Gilbert.

 — No, to będzie trudniej; lubo przyjdzie kolej i na Rzym. Tak jak przyszła na Paryż, jak przyszła na Bastylję, tak przyjdzie na zamek Św. Anioła, z którego zaledwie wyszedłem przed pół rokiem, jak ty przed kwartałem z Bastylji.

 — To szczęście! Bo ja sądziiłem, że z zamku Św. Anioła nikt nie wychodzi.

 — Wyszedłem, skoro mnie widzisz.

 — Złotem przekupiłeś dozorcę?

 — Na nieszczęście trafiłem na dozorcę niesprzedajnego. Ale przypadek sprawił, że umarł nazajutrz, po trzykrotnem odmówieniu mi otwarcia drzwi więziennych. Trzeba go było zastąpić i zastąpiono.

 — A nowy nie był niesprzedajnym?

 — Ten, tegoż samego dnia, kiedy wszedł w obowiązki, przynosząc mi wieczerzę, rzekł: „Najedz się, nabierz sił, bo mamy przed sobą długą drogę tej nocy”. Rzeczywiście, nie kłamał. Tej samej nocy, zamordowaliśmy trzy konie i ubiegliśmy mil, ze trzydzieści.

 — A co powiedział zarząd, spostrzegłszy twoją ucieczkę?

 — Nie powiedział nic. Trupa tamtego dozorcy, bo naturalnie nie został zaraz pochowany ubrał w odzież, którą ja pozostawiłem, wystrzelił mu z pistoletu w sam środek twarzy, złożył pistolet tuż przy nim, oświadczył, że dostawszy pistolet niewiadomo jakim sposobem, zastrzeliłem się, kazał poświadczyć śmierć moją i dozorcę pod mojem nazwiskiem pogrzebał. Tym sposobem, umarłem według wszelkich reguł, kochany Gilbercie. Dałem nurka na drugi brzeg wieczności i wychyliłem się pod innem nazwiskiem. — Nazywam się baron Zannone, jestem bankierem genueńskim; eskontuję wartości książęce; ale, na szczęście, nie poprzestaję na procencie... Jeżeli kiedy potrzebować będziesz pieniędzy, oto w tem biurku jest moja kasa podręczna, rozumiesz? Nauczę cię ją otwierać. O, tu, trącisz tę sprężynę — o! patrzaj jak się potrąca i znajdziesz zawsze około miljona.

 Cagliostro trącił sprężynę; wierzch od biurka opuścił się sam przez się, i okazał kupę złota, tudzież paczki banknotów.

 — Jesteś rzeczywiście człowiekiem cudownym! — zawołał, śmiejąc się Gilbert; — ale wierz mi, że przy moich dwudziestu tysiącach franków dochodu, bogatszy jestem od króla. Ale pocóż przybyłeś do Paryża?

 — Kto wie?... może po to, po co ty pojechałeś do Stanów Zjednoczonych: dla zrobienia rzeczypospolitej.

 Gilbert potrząsnął głową.

 — Francja nie ma bynajmniej ducha republikańskiego — rzekł.

 — To go jej zaszczepimy i koniec.

 — Król będzie się opierał. Szlachta porwie się do broni... Co wtedy uczynisz, mistrzu?

 — Wtedy nie rzeczpospolitą, ale rewolucję zrobimy.

 — Okropność! gdyby do tego przyszło, Józefie — rzekł Gilbert i postąpił kilka kroków ku drzwiom.

 Cagliostro go zatrzymał.

 — Posłuchaj, Gilbercie — rzekł — wiesz, że cię kocham. A więc, posłuchaj mej rady... Niech król wyjedzie, niech król opuści Francję... dopóki czas jeszcze!... Za trzy miesiące, za rok, za pół roku może, będzie zapóźno... Nie czekaj więc jutra — powiedz mu to dziś; nie czekaj nocy, powiedz mu za godzinę!

 — Wiesz, hrabio, że należę do szkoły fatalistów. Niech się dzieje co chce! Dopóki będę miał jaką władzę nad królem, król pozostanie we Francji, a ja pozostanę przy królu. Bądź zdrów, hrabio; zobaczymy się podczas boju, a może spoczniemy na jednem polu bitwy.

 — Ha! — wyrzekł zcicha Cagliostro. — Szukałem cię, ażeby ci powiedzieć to, co ci powiedziałem... Jako wróżba Kassandry, i moja stała się bezużyteczną... Bądź zdrów.

 — Powiedz mi otwarcie, hrabio — rzucił Gilbert — czy i tu, jak w Ameryce, masz pretensję wmówić we mnie, że czytasz przyszłość ludzi na ich twarzy?

 — Gilbercie — odparł Cagliostro — tak samo, jak ty czytasz na niebie drogi opisywane przez gwiazdy.

 — Czekajże... ktoś stuka do drzwi.

 — Prawda.

 — Powiedz-że mi, hrabio, los tego, kto stuka do tych drzwi, ktokolwiek on jest; powiedz mi, jaką śmiercią ma umrzeć i kiedy umrze?

 — Dobrze — rzekł Cagliostro — pójdźmy otworzyć saimi.

 Cagliostro otworzył drzwi.

 Na progu stanął człowiek wysoki, szlachetnej postaci.

 — Dzień dobry, margrabio!... — zawołał Cagliostro. — Zechciej przejść do salonu i zaczekać na mnie chwilę; służę ci za pięć sekund.

 Margrabia skłonił się przed nim i znikł.

 — Chcesz wiedzieć jaką śmiercią umrze margrabia? — zapytał Cagliostro. — Czy widziałeś kiedy jak wieszają szlachcica?

 — Nie.

 — A więc, ponieważ to widok ciekawy, bądź na Placu Greve w dniu kiedy wieszać będą margrabiego de Favras.

 Potem zaprowadzał Gilberta do furtki od ulicy i wrócił do mieszkania, pozostawiając Gilberta w osłupieniu.

 

ROZDZIAŁ V. PAŁAC TUILERIES

 

 Król, królowa i rodzina królewska, odbywali w tym czasie podróż dalej ku Paryżowi.

 Pochód był wolny, opóźniamy przez straż przyboczną, idącą pieszo, przez rybaczki, jadące konno, przez przekupniów i przekupki siedzące na armatach, poprzystrajanych we wstążki, przez sto powozów deputowanych, przez dwieście lub trzysta fur ze zbożem lub mąką, najętych w Wersalu, a okrytych zżółkłymi liśćmi jesieni. Dopiero o godzinie szóstej kareta królewska, mieszcząca tyle boleści, tyle nienawiści, tyle żądz i niewinności, dociągnęła do rogatki.

 W drodze młody książę poprosił o posiłek. Królowa spojrzała wtedy dokoła siebie: nic nie było łatwiejszego jak dostać kawałek chleba dla delfina, bo każdy człowiek z ludu niósł bochenek na bagnecie.

 Szukała oczyma Gilberta.

 Gilbert, jak wiemy, poszedł był za Cagliostrem.

 Gdyby był Gilbert, królowa nie byłaby się zawahała prosić go o kawałek chleba.

 Ale nie chciała zwrócić takiej prośby do tłumu, którego tak niecierpiała i którym tak się brzydziła.

 To też przyciskając delfina do piersi, powiedziała:

 — Dziecko moje, nie mamy chleba, poczekaj, może dostaniemy go gdzie wieczorem.

 Delfin wyciągnął rączyny ku ludziom, niosącym ogromne bochenki na bagnetach.

 — Ci ludzie chleb mają... powiedział.

 — Tak, moje dziecko, ale ten chleb do nich, nie do nas należy; przyszli po niego do Wersalu, bo, jak mówią, od trzech dni nie mają go w Paryżu.

 — Od trzech dni!... — zawoła! dobry chłopczyk. — Więc oni od trzech dni nie jedli, mamo?

 Etykieta wymagała, ażeby delfin mówił matce pani (madame); ale biednemu chłopcu chciało się jeść, jak prostemu dziecku nędzarzy, więc przy głodzie nazwał matkę — mamą.

 — Nie, mój synu — odpowiedziała królowa.

 — To im... — rzekł chłopiec z westchnieniem, bardzo się jeść chcieć musi.

 Przestał płakać i próbował usnąć.

 Biedny syn królewski!... — nieraz on przed śmiercią, zarówno jak w tej chwili, prosił daremnie o kawałek chleba!

 Przy rogatce zatrzymano się znowu; na ten raz nie dla wypoczynku, lecz dla uczczenia przybycia.

 Przybycie to miało być uczczone śpiewem i tańcem.

 Dziwna uroczystość! równie niemal smutna w swej radości, jak tamta w grozie swojej!...

 Jakoż, rybaczki zeszły z koni swoich, a raczej z koni, należących do straży przybocznej i poprzymocowywały do strzemion pałasze i karabiny; przekupki zaś i przekupnie pozsiadali z armat, które się ukazały w strasznej nagości swojej.

 I utworzono koło i objęto karetę króla, oddzielając ją od gwardji narodowej i od deputowanych, jakoby straszliwą wróżbą tego, co się miało Stać później.

 Koło to, dla pokazania radości swej rodzinie królewskiej, śpiewało, krzyczało, wyło! Kobiety całowały mężczyzn, mężczyźni wprawiali w skok kobiety, jak na cynicznych kiermaszach Teniersa.

 Działo się to już pod noc prawie, po dniu ciemnym i dżdżystym, koło więc oświetlone jedynie knotami armat i fajerwerkami, przybierało w odcieniach mroku i światła barwy fantastyczne, jakby piekielne.

 Po półgodzinnych krzykach, śpiewach i tańcach w błocie, orszak wrzasnął ogromne hurra; kto miał strzelbę nabitą, czy mężczyzna, czy kobieta, czy dziecko, wystrzelił w powietrze, nie troszcząc się o kule, które po chwili gradem opadły w kałuże wody.

 Delfin i siostra jego płakali; tak byli wystraszeni, że im się jeść odechciało.

 Z kolei orszak przyciągnął pod ratusz.

 Stał tu oddział wojska w czworobok ustawiony i pilnował, ażeby do pałacu ratuszowego nie weszła żadna kareta prócz królewskiej, ani nikt prócz osób, należących do rodziny królewskiej lub do zgromadzenia narodowego.

 Królowa spostrzegła Webera, swojego zaufanego pokojowca, swojego mlecznego brata, austrjaka. Przybył on z nią z Wiednia, a czynił w tej chwili ogromne usiłowania, aby złamać zakaz i wejść do ratusza.

 — Weber!... zawołała Marja Antonina.

 Weber podbiegł w tej chwili.

 Widząc, że w Wersalu gwardja narodowa pełni posługę narodową, Weber, ażeby mógł być więcej użytecznym królowej, przebrał się w mundur gwardzisty, a do munduru prostego ochotnika przypiął oznaki oficera sztabowego.

 Koniuszy, kawalkador królowej, pożyczył mu konia.

 Ażeby nie wzbudzić podejrzeń, Weber przez cały czas podróży trzymał się na uboczu, ale był zdecydowany zbliżyć się natychmiast, gdyby królowej był w czemkolwiek potrzebny.

 Poznany i zawołany, przybiegł natychmiast.

 — Dlaczego chcesz złamać zakaz, Weberze? — zapytała królowa.

 — Ażeby być bliżej Waszej Królewskiej Mości.

 — Nie będziesz mi potrzebny w ratuszu, oświadczyła królowa, a mógłbyś mi być użyteczny gdzieindziej.

 — Gdzie?

 — W Tuilleries, kochany Weberze! Tam nikt na nas nie oczekuje i jeżeli mas nie wyprzedzisz, nie zastaniemy ani łóżka, ani pokoju, ani kawałka chleba.

 — Doskonała myśl, Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się król.

 Królowa mówiła po niemiecku, król, który rozumiał ten język, ale nim nie mówił, odpowiedział po angielsku.

 Lud słyszał to także, ale nie rozumiał. Język obcy, do którego czuł wstręt instynktowny, wzniecił szmer około powozu. Szmer ten mógł łatwo w ryk się zamienić, ale wtem czworobok otworzył się przed powozem królewskim i zamknął się zaraz za nim.

 Bailly, jeden z trzech ludzi popularnych w tej epoce, Bailly, którego już widzieliśmy podczas pierwszej podróży króla, czekał na parę królewską u stóp zaimprowizowanego tranu.

 Mer Paryża powiedział do króla przy tem drugiem spotkaniu prawie to samo, co przy pierwszem.

 Król odpowiedział:

 — Zawsze z przyjemnością i zaufaniem przybywam do mieszkańców mojego dobrego miasta Paryża.

 Cicho przemawiał król, głosem stłumionym ze znużenia i głodu. Bailly powtórzył odpowiedź głośno, ażeby każdy mógł ją słyszeć.

 Tylko umyślnie czy przypadkiem, zapomniał powtórzyć wyrazów: i z zaufaniem.

 Królowa to zauważyła.

 — Przepraszam, panie prezydencie — odezwała się tak głośno, aby wszyscy słuchający nie stracili ani jednego z jej wyrazów — ale, albo pan źle usłyszał, albo masz krótką pamięć.

 — Jakto, Najjaśniejsza Pani! — wyjąkał Bailly, zwracając na królową to oko astronoma, które tak dobrze widziało na niebie, a tak źle na ziemi.

 — Król powiedział, rzekła królowa, że zawsze z przyjemnością i zaufaniem przybywa do mieszkańców swego dobrego miasta Paryża. Owoż, ponieważ można powątpiewać czy przybywa tu z przyjemnością, trzeba, aby wiedziano przynajmniej, że przybywa z zaufaniem.

 Potem wstąpiła na trzy stopnie tronu i usiadła przy królu dla wysłuchania mów wyborców.

 Przez ten czas Weber, przed którego koniem a raczej mundurem oficera sztabowego, tłum się rozstępował, dotarł do pałacu Tuilleries.

 Siedziba ta królewska, oddawna opuszczona przez panujących, była tylko domem dodatkowym, w którym dworscy mieszkali, ale gdzie nigdy może nogą nie stąpił król ani królowa.

 Weber zwiedził apartamenty, a świadomy zwyczajów króla i królowej, wybrał te, które zamieszkiwała hrabina de la Marck, oraz marszałkowie de Noailles i de Mouchy.

 Zajęcie apartamentu, który natychmiast opuściła pani de la Marck, miało swoją dobrą stronę, apartament ten bowiem w zupełności gotowym był do przyjęcia królowej.

 Około dziesiątej usłyszano zajeżdżającą karetę Ich królewskich mości.

 Wszystko czekało na rozkazy, a Weber biegnąc naprzeciw Najjaśniejszych państwa, wołał:

 — Służba Jego Królewskiej Mości! Weszli: król, królowa, córka królewska, delfin, księżna Elżbieta i Andrea.

 Książę Prowancji powrócił do zamku luksemburskiego.

 Król rzucił niespokojnie okiem na wszystkie strony; ale wchodząc do salonu, przez drzwi uchylone a wychodzące na galerję, spostrzegł wieczerzę, przyrządzoną w rogu tej galerji.

 Jednocześnie drzwi się otworzyły i ukazał się pokojowiec.

 — Wieczerza, Najjaśniejszy Panie, gotowa — powiedział.

 — Nieoceniony to człowiek, ten Weber! — zawołał król z wyrazem radości. — Powiedz mu pani odemnie, żem z niego bardzo zadowolony.

 — Nie omieszkam, Najjaśniejszy Panie.

 Oświadczywszy to, królowa westchnęła i weszła do sali jadalnej.

 Nakrycia były dla wszystkich członków rodziny królewskiej, ale dla Andrei nie było.

 Król przyciśnięty głodem, nie zważał na to pominięcie, które zresztą ubliżającem nie było, bo wynikło z reguł najściślejszej etykiety.

 Ale królowa, której oczu nic nie uszło, spostrzegła się odrazu.

 — Pozwolisz Najjaśniejszy Panie, ażeby hrabina de Chamy, wieczerzała z nami — rzekła.

 — Ależ i owszem! — zawołał król — jesteśmy przy stole rodzinnym, a hrabina do rodziny należy.

 — Najjaśniejsza Pani! — rzekła hrabina, czy Jego Królewska Mość rozkaz mi wydaje?

 Król spojrzał na hrabinę zdziwiony.

 — Nie, pani — rzekł — król was zaprasza.

 — W takim razie, odpowiedziała hrabina, proszę, ażeby mi król wybaczył, bom niegłodna.

 — Jakto! zawołał król, który nie rozumiał, ażeby ktoś mógł nie być głodnym o dziesiątej wieczór, po dniu tak utrudzającym, i po takiem lichem śniadaniu.

 — Tak, Najjaśniejszy Panie, powtórzyła Andrea.

 — Ani ja też... — dodała królowa.

 — Ani ja, powiedziała księżna Elżbieta.

 — Źle robicie, moje panie, rzeki król; — od dobrego stanu żołądka zależy dobry stan reszty ciała, a nawet umysłu. Znam bajkę Tytusa Liwjusza, naśladowaną przez Szekspira i Lafonteaina, nad którą radzę wam się zastanowić.

 — Znamy i my tę bajkę, Najjaśniejszy Panie — odparła królowa. Wypowiedział ją raz w dniu rewolucji stary Menenjusz ludowi rzymskiemu. Dnia tego lud ten tak był zbuntowany, jak dziś oto lud francuski. Masz zatem słuszność, Najjaśniejszy Panie, bajka ta wcale jest na dobie.

 — A zatem — rzekł król podając talerz, ażeby mu jeszcze nalano rosołu — czy podobieństwo historyczne nie skłoni cię, hrabino?

 — Nie, Najjaśniejszy Panie i doprawdy wstyd mi powiedzieć, że choćbym chciała być posłuszną Waszej Królewskiej Mości, nie mogę...

 — Szkoda wielka hrabino, bo rosół jest wyśmienity. Dlaczego pierwszy raz dzisiaj dopiero tak smacznie przyrządzono?

 — Bo macie nowego kucharza. Najjaśniejszy Panie; bo kucharz hrabiny de la Marck, której apartamenty zajmujemy.

 — Zatrzymuję go dla siebie, chcę, żeby wszedł w skład mojego domu... Ten Weber, to istotnie cudowny człowiek.

 — Tak — smutnie wyrzekła królowa, — jaka szkoda, że nie można go zrobić ministrem!

 Król nie dosłyszał tego, albo udał, że nie dosłyszał; widząc tylko Andreę, stojącą i bardzo bladą, podczas gdy królowa i księżna Elżbieta, lubo także nie jadły, siedziały przy stole, zwrócił się ku hrabinie de Chamy:

 — Proszę pani — powiedział — jeżeli ci się jeść nie chce, to nie powiesz przecie, ażebyś nie było znużoną; jeżeli nie chcesz jeść, to zechcesz przespać się zapewne.

 Potem dodał do królowej:

 — Pożegnaj Najjaśniejsza Pani, proszę cię, panią hrabinę de Charny: niech idzie snem się pokrzepić.

 Zwracając się następnie do służby oświadczył:

 — Spodziewam się, iż z łóżkiem pani hrabiny de Charny rzecz nie ma się tak, jak z jej nakryciem; nie zapomniano zapewne przygotować jej pokoju?...

 — O!... Najjaśniejszy Panie — powiedziała Andrea — czyż można było troszczyć się o mnie w takiem zamieszaniu?... Dość mi będzie krzesła...

 — Co nie, to nie — zawołał król, — pani już i przeszłej nocy niewiele spałaś, trzeba, ażebyś się dziś porządnie wyspała; królowej tak dobrze jak własne, potrzebne są siły przyjaciół.

 Przez ten czas lokaj, który chodził się dowiadywać powrócił.

 — Pan Weber!... — rzekł — wiedząc, jak wielkim względami zaszczyca królowa panią hrabinę, kazał przysposobić dla niej pokój, przylegający do komnaty Najjaśniejszej Pani.

 Królowa drgnęła, bo skoro jeden tylko pokój przygotowany był dla hrabiny, przeto pokój ten służyć będzie zarazem i dla hrabiego.

 Andrea spostrzegła dreszcz Marji Antoniny.

 Żadne z wrażeń, dotykających te dwie kobiety nie uchodziło uwagi ich wzajemnej.

 — Przyjmuję — rzekła — ale tylko na tę noc jedną. Apartament Jej Królewskiej Mości zbyt i tak jest ciasny, żebym ja miała jeszcze zabierać z niego jeden pokoj; na wyższych piętrach zamku znajdzie się jaki osobny dla mnie kącik.

 Królowa wycedziła kilka słów niezrozumiałych.

 — Masz słuszność hrabino!... — rzekł król, jutro się poszuka i pomyśli, abyś była pomieszczoną jak można najlepiej.

 Hrabina, skłoniwszy się z szacunkiem królowi, królowej i księżnej Elżbiecie, wyszła, poprzedzona przez lokaja.

 Kroi wiódł za mą chwilę oczyma, trzymając widelec u ust zawieszony.

 — Śliczna to doprawdy istota, ta hrabina!... — zawołał. — Szczęśliwy hrabia de Charny, że znalazł takiego feniksa na dworze.

 Królowa oparła się plecami na fotelu, ażeby ukryć bladość, nie przed królem któryby jej nie widział, ale przed księzną Elżbietą, ktoraby się przeraziła.

 O mało nie zemdlała.

 

ROZDZIAŁ VI. CZTERY ŚWIECE.

 

 Skoro dzieci zjadły, królowa poprosiła króla, aby jej pozwolił odejść od stołu.

 — Chętnie się zgadzam na to — odparł król, bo musicie być dobrze zaniżoną; ponieważ jednak niepodobna, aby wam się nie zachciało jeść do jutra, każcie sobie przygotować co na wypadek.

 Królowa nie odpowiedziawszy, odeszła z dziećmi.

 Król pozostał przy stole dla dokończenia wieczerzy.

 Księżna Elżbieta, nawet pospolitością przy pewnych okazjach króla, niezrażona w swem doń przywiązaniu, pozostała, aby mu świadczyć te drobne usługi, co uchodzą przed domyślnością dworzan, najlepiej nawet wyćwiczonych.

 Marja Antonina, dostawszy się do swego pokoju, odetchnęła nareszcie. Nie było przy niej żadnej z kobiet, albowiem królowa nie kazała im się ruszać z Wersalu, dopóki nie otrzymają wezwania.

 Jęła szukać jakiej kanapy, albo dużego fotelu dla siebie, licząc, że oboje dzieci ułoży w łóżku.

 Mały delfin już spał: biedny chłopiec zasnął jak tylko głód zaspokoił.

 Córka nie spała, i gdyby było potrzeba, nie spałaby noc całą: było coś z siły królowej w córce.

 Ułożywszy małego księcia w fotelu, matka i córka wzięły się do szukania czego im było potrzeba.

 Królowa podeszła najsamprzód do jednych drzwi i już miała je otworzyć, gdy z drugiej ich strony usłyszała lekki szelest. Nadstawiła ucho i usłyszała długie westchnienie; schyliła się do poziomu zamku i przez dziurkę od klucza spostrzegła Andreę, klęczącą na podnóżku i modlącą się gorąco.

 Naprzeciwko tych drzwi, były drugie. Królowa otworzyła je i znalazła się w pokoju lekko ogrzanym i oświetlonym lampką, przy świetle której, z dreszczem spostrzegła dwa łóżka świeżo zasłane i bieluchne.

 Wtedy ulżyło jej na sercu, łza zwilżyła jej powiekę suchą i spiekłą.

 — O!... Weberze, Weberze! — szepnęła zcicha — królowa powiedziała do króla, iż szkoda, że cię nie można zrobić ministrem; matka powiada do ciebie, żeś wart czegoś lepszego.

 Potem, ponieważ mały delfin spał, chciała przedewszystkiem położyć do łóżka córkę. Ale ta, z uszanowaniem jakie zawsze miała dla matki, prosiła, ażeby pozwoliła jej dopomódz sobie, by tym sposobem matka sama prędzej spać się położyła.

 Królowa uśmiechnęła się smutnie: córka jej myślała, że matka będzie mogła spać po nocy tak pełnej boleści, po dniu tak pełnym upokorzeń!... Chciała ją pozostawić w tem przyjemnem mniemaniu.

 Ułożono więc najpierw małego delfina.

 Potem młoda księżniczka, jak to było jej zwyczajem uklękła i zaczęła modlić się przy łóżku.

 Królowa czekała.

 — Zdaje mi się, że pacierz twój trwa dłużej niż zwykle, Tereso?... — odezwała się po chwili.

 — Bo brat mój usnął, nie zmówiwszy pacierza — odpowiedziała księżniczka. — A ponieważ zwykł był co wieczór modlić się za was, matko i za króla, ja odmawiam jego modlitwę po mojej, iżby nic nie brakowało do tego, o co mamy prosić Boga.

 Królowa wzięła księżniczkę w objęcia i przycisnęła do serca. Źródło łez, już otwarte troskliwością dobrego Webera i ożywione pobożnością księżniczki, wytrysło z jej oczu żywe i obfite; łzy głęboko smutne, lecz bez goryczy popłynęły po jej licach.

 Stała przy łóżku księżniczki, nieruchoma, jak anioł macierzyństwa, aż zamknęły się oczy córki.

 Wtedy okryła ręce jej kołderką, ażeby nie zziębły, gdyby pokój wychłódł podczas nocy; potem, składając na czole przyszłej męczennicy lekki pocałunek, wróciła do swego pokoju.

 Pokój oświetlony był kandelabrem o czterech świecach.

 Kandelabr ten stał na stole.

 Stół okryty był czerwonym dywanem.

 Królowa usiadła przy stole i z oczyma nieruchomemi opuściła głowę na ręce, nie widząc nic innego, tylko ten kobierzec czerwony, rozpostarty przed sobą.

 Kilka razy machinalnie potrząsnęła głową na ten odbłysk krwawy; zdawało się, że jej oczy nabiegają krwią, że skronie jej uderzają gorączkowo, że uszy szumią.

 Potem, jakby we mgle ruchomej, przeciągnęło przed nią całe jej życie.

 Przypomniała sobie, że urodziła się dnia 2 listopada 1755 roku, podczas trzęsienia ziemi w Lizbonie, które zabiło przeszło pięćdziesiąt tysięcy osób i obaliło dwieście kościołów.

 Przypomniała sobie, że w pierwszym pokoju, gdzie spała w Strassburgu, obicie przedstawiało „Rzeź Niewiniątek”, że tejże samej nocy, przy mdłem świetle lampki, zdawało jej się, że krew płynie z ran wszystkich tych biednych dzieci, że twarz morderców przybiera wyraz tak straszny, iż przerażona zawołała pomocy i kazała skoro świt wyjeżdżać z tego miasta. Tak straszne wspomnienia pozostawiła jej pierwsza noc, którą przepędziła na ziemi francuskiej.

 Przypomniała sobie, że jadąc dalej ku Paryżowi, zatrzymała się w domu barona de Taverney, że tam po raz pierwszy spotkała się z tym nędznikiem Cagliostro, który później w sprawie o naszyjnik miał taki straszny wpływ na jej losy.

 Przypomniało się jej też zdarzenie z przed lat dwudziestu, które mimo to zawsze wyraźnie malowało się w jej pamięci, a mianowicie, że ten Cagliostro na usilne naleganie pokazał jej w karafce wody coś potwornego, machinę śmiertelną, okropną i nieznaną, a u spodu tej machiny głowę, odciętą od kadłuba i toczącą się po ziemi. A była to jej głowa!...

 Przypomniała sobie, że w dniu, kiedy po raz pierwszy wjechała do Wersalu i, zstąpiwszy z karety, postawiła nogę na ten sam właśnie bruk nieszczęsny marmurowego dziedzińca, który wczoraj w jej oczach zalewał się krwią tak obficie, huknął straszny piorun po lewej stronie, że marszałek de Richelieu, którego przecież niełatwo było nastraszyć, potrząsnął głową, mówiąc: „Zła wróżba!

 Przypominała sobie to wszystko, widząc migającą przed oczyma tę mgłę czerwonawą, która zdawała jej się coraz gęstszą.

 Ten rodzaj omroczenia był tak dotkliwy, że królowa wzniosła oczy na kandelabr i spostrzegła, że bez żadnego powodu jedna ze świec tylko co zgasła.

 Zadrżała: świeca dymiła jeszcze, a nic nie wskazywało przyczyny zgaśnięcia.

 Kiedy patrzyła ze zdziwieniem na kandelabr, zdało się jej, że świeca sąsiednia blednie zwolna, że płomień jej z białego staje się czerwonym, z czerwonego niebieskim. Potem płomień ten pociemniał i wydłużył się; potem zdał się opuszczać knot i ulatać; potem bujał przez chwilę jakby unoszony tchem niewidzialnym, aż zgasł nareszcie.

 Królowa patrzyła na skon tej świecy oczyma błędnemi, pierś jej dyszała coraz bardziej, ręce wyciągnięte zbliżały się coraz więcej ku kandelabrowi, w miarę jak świeca gasła. Nareszcie, kiedy płomień znikł, zamknęła oczy, oparła się plecami o fotel i przeciągnęła ręką po czole, które było potem zroszone.

 Pozostała tak jakie dziesięć minut, z oczyma zamkniętemi, a otworzywszy je, spostrzegła z przerażeniem, że światło trzeciej świecy zaczyna mdleć równie, jak płomień dwóch pierwszych.

 Marja-Antonina myślała zrazu, że to sen, że zostaje pod wpływem jakiejś fatalnej halucynacji.

 Próbowała wstać, ale jakby ją coś przykuło do fotelu.

 Chciała zawołać na córkę, której przed dziesięciu minutami nie byłaby obudziła za drugą koronę, ale przerażenie zdławiło jej głos w gardle, próbowała odwrócić głowę, ale głowa zesztywniała, tak, jakgdyby ta umierająca świeca przyciągnęła do siebie jej wzrok i oddech.

 Nareszcie, jak druga, tak i ta trzecia świeca zaczęła przybierać tony rozmaite, zbladła, wydłużyła się, chwiała się na różne strony i zgasła.

 Wtedy przestrach tak wstrząsnął królową, że odzyskała mowę; słowami chciała dodać sobie odwagi, którą utraciła.

 — Nie lękam się wcale o to — powiedziała głośno — co stało się z temi trzema świecami, ale jeżeli czwarta zgaśnie tak jak trzy pierwsze, o!... to biada mi, biada!...

 Naraz, bez przejść, jakim ulegały inne, bez zmiany, bez wydłużenia i chwiania się światła, zagasła czwarta świeca jakgdyby musnęło ją w przejściu skrzydło śmierci. Królowa wydała krzyk straszliwy, wstała, okręciła się dwa razy na miejscu i upadła zemdlona.

 W chwili, gdy dał się słyszeć stuk ciała padającego na podłogę, drzwi się otworzyły i Andrea, okryta białym szlafroczkiem, stanęła na progu, biała i milcząca jak cień.

 Stała chwilę, jakby pośród tego mroku widziała przesuwającą się mgłę jakąś. Słuchała, jakby w powietrzu słyszała szeleszczące fałdy całunu.

 Potem, opuściwszy wzrok ku ziemi, zobaczyła królowę, leżącą bez zmysłów.

 Cofnęła się krok wstecz, jakby pierwszym jej odruchem była chęć oddalenia się; ale wnet opanowała się i, nie wymówiwszy ani słowa, nie pytając królowej(co wreszcie byłoby daremnem) co jej jest, podniosła ją i z siłą, o jaką trudnoby ją było posądzić, wiedziona tylko dwiema świecami oświatlającemi jej pokój, połysk których wpadał przez drzwi aż do pokoju królowej, zaniosła na łóżko. Potem, dobywszy z kieszeni flakonik z solami, podsunęła go pod nos Marji-Antoniny,.

 Pomimo skutecznych tych soli, omdlenie królowej było tak głębokie, że dopiero po dziesięciu minutach westchnęła. Po tem westchnieniu, świadczącem o przyjściu do przytomności, Andrea chciała się oddalić: ale i tym razem, jak wprzódy, uczucie obowiązku, silnie zakorzenione w jej naturze, zatrzymało się.

 Wysunęła tylko rękę z pod głowy Marji-Antoniny, którą uniosła, ażeby kropla octu rozpuszczającego sole nie padła na twarz lub pierś królowej. Dla tej samej przyczyny cofnęła rękę, trzymającą flakonik.

 Ale wtedy głowa królowej opadła na poduszkę; po cofnięciu flakonika zdawało się, że zapada w głębsze jeszcze, niż poprzednio, omdlenie.

 Andrea, wciąż zimna, prawie nieruchoma, znowu podniosła ją i podała po raz drugi flakonik z solami, który tym razem wywarł skutek.

 Lekki dreszcz przebiegł po całem ciele królowej. Westchnęła, otworzyła oczy, zebrała myśli, przypomniała sobie okropną wróżbę i, czując przy sobie kobietę, zarzuciła jej ręce na szyję, krzycząc;

 — Ratuj mnie, ratuj!

 — Wasza Królewska Mość nie potrzebuje ratunku, bo jest wśród przyjaciół — odpowiedziała Andrea.

 — A! to hrabina de Charny! — zawołała królowa, puszczając Andreę, którą trzymała w uścisku.

 Ani ten ruch, ani uczucie, które go wywołało, nie uszły baczności Andrei.

 Ale pozostała niewzruszona, prawie apatyczna.

 Potem, cofając się o krok wstecz, zapytała;

 — Czy królowa rozkaże, abym jej pomogła się rozebrać?

 — Nie, hrabino... dziękuję... — odpowiedziała Marja-Antonina głosem zmienionym; — rozbiorę się sama... Wróć do siebie, potrzebujesz snu zapewne.

 — Wrócę do siebie nie dlatego, żeby spać — odpowiedziała Andrea — ale żeby czuwać nad snem Waszej Królewskiej Mości.

 I, skłoniwszy się królowej, odeszła do siebie tym krokiem wolnym i uroczystym, jakim chodziłyby posągi, gdyby chodzić mogły.

 

ROZDZIAŁ VII. DROGA DO PARYŻA.

 

 Tegoż wieczoru, kiedy spełniły się te wypadki, zdarzenie niemniej ważne wzburzyło całą szkołę księdza Fortiera.

 Sebastjan Gilbert znikł około godziny szóstej wieczorem, do północy, pomimo silnych poszukiwań księdza Fortier i panny Aleksandry Fortier, jego siostry, nie odnaleziono go jeszcze.

 Ciotka tylko Aniela, wychodząc około ósmej wieczorem z kościoła, widziała go, jakoby, idącego uliczką ku Tarasowi.

 Doniesienie to, zamiast uspokoić księdza Fortiera, bardziej go jeszcze zaniepokoiło. Wiedział on o dziwnych halucynacjach, jakie napastowały Sebastjana, kiedy mu się ukazywała kobieta, którą matką swoją nazywał. Nieraz też na przechadzce śledził ksiądz oczyma za chłopcem, gdy ten zbytecznie w las się zagłębiał, i w chwili, gdy znikał, wyprawiał po niego najlepszych biegunów ze szkoły.

 Bieguni zastawali zawsze chłopca w stanie zadyszanym, omdlałym, opartym o jakie drzewo, lub na mech leśny powalonego.

 Ale podobne zawroty nigdy nie prześladowały Sebastjana wieczorem; nigdy w nocy nie trzeba było obawiać się o niego.

 Musiało więc zajść coś nadzwyczajnego; ksiądz Fortier daremnie sobie suszył nad tem głowę, niczego domyśleć się nie mógł.

 Ażeby otrzymać lepszy niż ksiądz Fortier rezultat, pójdziemy za Sebastjanem Gilbertem, my, co wiemy dokąd się udał.

 Ciotka Aniela nie myliła się bynajmniej: widziała istotnie Sebastjana Gilberta, sunącego w cieniu, w stronę parku Tarasem.

 Przybywszy na Taras udał się do bażantarni; potem wyszedł z bażantami, puścił się dróżką prowadzącą do Haramont.

 Za trzy kwadranse stanął w wiosce.

 Skoro wiemy już, że celem pochodu Sebastjana była wieś Haramont, nietrudno się mam domyśleć, kogo w niej szukał Sebastjan.

 Sebastjan udał się tam dla znalezienia Pitoux.

 Pitoux, jak na złość wychodził jedną stroną wsi, kiedy Sebastjan Gilbert wchodził tam drugą.

 Pitoux albowiem, po uczcie wydanej przez gwardję narodową z Haramont, ostawszy się, niby zapaśnik starożytny, sam jeden ma placu, udał się na wyszukanie Katarzyny. Przypomnijmy sobie jeszcze, że znalazł ją zemdloną na drodze z Villers-Cotterets do Pisseleu, tyle tylko ciepłą ile ciepła udzielił jej ostatni pocałunek dany przez Izydora.

 Sdbastjan nic o tem wszystkiem nie wiedział; szedł prosto do chaty Pitoux, której drzwi zastał otwarte.

 W prostocie swej, Pitoux nie sądził że trzeba drzwi zamykać, czy kto jest w domu, czy go niema. Ale choćby miał nawet zwyczaj zamykać drzwi, to tego wieczoru zostawał pod ciężarem takich zajęć, że niezawodnieby zapomniał o tej ostrożności.

 Sebastjan znał mieszkanie Ludwika jak swoje własne.

 Poszukał hubki i krzemienia, znalazł nóż, służący Ludwikowi za krzesiwo, zapalił hubkę, hubka zapaliła świece i czekał.

 Ale Sebastjan był zbyt wzruszony, aby czekać spokojnie, a zwłaszcza długo.

 Chodził wciąż od kominka do drzwi, od drzwi do rogu ulicy, a nie zobaczywszy nikogo, wracał ku chacie aby zajrzeć, azali Pitoux nie wrócił.

 Widząc nareszcie, że czas uchodzi, podszedł do stołu kulawego, na którym znajdowały się przybory piśmienne.

 Na pierwszej stronicy arkusza papieru napisane były imiona, nazwiska i wiek trzydziestu trzech ludzi, składających oddział gwandji narodowej z Haramont, ćwiczących się pod rozkazami Pitoux.

 Sebastjan zdjął ostrożnie ten pierwszy arkusz, arcydzieło kaligraficzne dowódzcy, który ażeby służba szła dobrze, nie sromał się częstokroć zstępować do stopnia pisarza pułkowego. Na drugim dopiero arkuszu napisał:

 

„Mój kochany Piitoux!

 „Przyszedłem ci powiedzieć, że przed tygodniem słyszałem rozmowę między księdzem Fortier i wikarjuszem z Villers-Cotterets. Zdaje się, że ksiądz Fortier ma stosunki z arystokratami paryskiemi; mówił do wikarego, że w Wersalu gotuje się kontrrewolucja.

 „I dowiedzieliśmy się też o tem później, mianowicie odnośnie królowej, która przyjęła kokardę czarną, a trójkolorową rzuciła pod nogi.

 „Jak ta groźba kontrrewolucji, tak i to czegośmy się dowiedzieli potem o wypadkach, jakie po uczcie nastąpiły, bardzo minie zaniepokoiło o ojca, który, jak wiesz, jest nieprzyjacielem arystokratów; ale dziś wieczór, kochany Pitoux, było jeszcze gorzej.

 „Wikary przyszedł znowu odwiedzić proboszcza, a ponieważ ja miałem obawę o ojca, nie uważałem za złe podsłuchać umyślnie dalszego ciągu tego, co przed tygodniem słyszałem przypadkiem.

 „Zdaje się, kochany Pitoux, że lud uderzył na Wersal: wymordował wiele osób, a pomiędzy niemi pana Jerzego de Charny.

 „Ksiądz Fortier dodał:

 — Mówmy ciszej, ażeby nie zaniepokoić Sebastjana, którego ojciec był w Wersalu i może został tak samo zabity, jak inni.

 „Rozumiesz, kochany Pitoux, że nie słuchałem dalej.

 „Cichutko wysunąłem się z ukrycia, tak, że nikt mnie nie słyszał, poszedłem przez ogród na plac Zamkowy i biegnąc prawie, przybyłem do ciebie, ażebyś mnie zaprowadził do Paryża, co niezawodniebyś i z całego serca uskutecznił, gdybyś był w domu.

 „Ale ponieważ nie jesteś, i może nieprędko powrócisz, nie mogę wytrzymać tego niepokoju i czekać dłużej.

 

„Idę więc sam; bądź spokojny, znam drogę!... Z pieniędzy wreszcie, które mi zostawił ojciec, mam jeszcze dwa luidory; zabiorę się na pierwszy wóz, jaki spotkam po drodze.

 

 „P. S. Napisałem dosyć długo, raz, aby ci wyjaśnić przyczynę mojego odejścia, a przytem spodziewam się, że może nadejdziesz, zanim napiszę.

 „Teraz atoli skończyłem, nie nadszedłeś, więc odchodzę. Żegnam cię, a raczej do widzenia; jeżeli ojcu mojemu nic się nie stało i nic mu nie grozi, powrócę.

 „Jeżeli jest przeciwnie, postanowiłem prosić go, ażeby mnie koniecznie zatrzymał przy sobie.

 „Uspokój księdza Portiera co do mojego odejścia, ale dopiero jutro, ażeby było już zapóźno posyłać za mną pogoń.

 „Ha! skoro dotąd nie wracasz, odchodzę!... Do widzenia!...”

 Sebastjan Gilbert znał oszczędność swego przyjaciela Pitoux, zgasił więc świecę, zatrzasnął drzwi i odszedł.

 Nie można powiedzieć, ażeby Sebastjan Gilbert nie był zafrasowanym, przedsiębiorąc nocą tak długą podróż. Ale frasunek ten nie był u niego tem, czemby był u innego dziecka, strachem. Było to poprostu należyte poczucie czynu przedsiębranego, który był nieposłuszeństwem rozkazom ojca; ale stanowił zarazem dowód wielkiej miłości synowskiej; nieposłuszeństwo takie może być darowane przez wszystkich ojców.

 Sebastjan wreszcie, od czasu, jak się nim zajmujemy, urósł znacznie. Sebastjan, nieco blady, nieco wątły, nieco na swój wiek za nerwowy, miał lat niespełna piętnaście. W tym wieku przy temperamencie Sebastjana, kiedy ktoś jest synem Gilberta i Andrei, bliskim się jest zostania mężczyzną.

 Młodzieniec jął więc biedź ku Largny, znalazł wielki gościniec, i na gościńcu królewskim szedł już spokojniej.

 Ale żywość jego kroku zwolniała za zbliżeniem się do dosyć złego przejścia, przecinającego drogę, do przejścia, które miało nawet pod owe czasy reputację zasadzki, dziś zupełnie straconą. To złe przejście zowie się „Krynicą czystej wody” (Fontaine-Eau-Claire), gdyż źródło przezroczyste sączy się tam o dwadzieścia kroków od dwóch kopalni, które na podobieństwo dwóch jam piekielnych, otwierają ciemne paszcze na drogę górzystą.

 Czy Sebastjan bał się, czy się nie bał, przebywając tę miejscowość, powiedzieć trudno, ale przyśpieszył kroku, nie zszedł, mogąc ją obejść z drogi pustej; zwolnił wprawdzie kroku nieco dalej, ale to zapewne dlatego, że doszedł na wzgórze, do dróg rozstajnych, wiodących do Paryża i do Crespy.

 Tu przystanął. Idąc z Paryża nie, uważał po której idzie drodze; wracając do Paryża — nie wiedział którą pójść należy.

 Czy udać się na lewo, czy na prawo?

 Obie wysadzone były jednakowemi drzewami, obie były jednako żwirowane.

 Nie było nikogo, coby objaśnił Sebastjana.

 Obie drogi, wychodząc z jednego punktu, oddalały się od siebie widocznie i nagle. Gdyby Sebastjan złą wybrał zamiast dobrej, znalazłby się nazajutrz zrana bardzo daleko od celu.

 Co czynić?...

 Usiłował odnaleźć jaką wskazówkę, ale jeżeli trudno byłoby o nią po dniu, w nocy całkiem była nieprawdopodobną.

 Usiadł zafrasowany, aby wypocząć i aby się zastanowić, gdy usłyszał w dali, od strony Villers-Cotterets, jakby tętent jednego lub dwóch koni.

 Podniósł się i nadstawił ucha.

 Odgłos podków końskich rozbrzmiewał coraz wyraźniej na drodze.

 Sebastjan otrzyma więc wiadomość, jakiej pożąda.

 Postanowił zatrzymać jeźdźców na gościńcu i poprosić ich o objaśnienie.

 Niebawem spostrzegł cienie, migające po księżycu i zobaczył iskry obficie z pod kopyt końskich tryskające.

 Przeszedł przez rów i czekał.

 Kawalkada składała się z dwóch ludzi, z których jeden cwałował na trzy lub cztery kroki przed drugim.

 Sebastjan słusznie mniemał, że pierwszym musi być pan, drugim sługa.

 Postąpił więc trzy kroki, aby zbliżyć się do pierwszego.

 Ten dojrzał człowieka, wychodzącego z rowu, sądził że to zasadzka i sięgnął ręką do olstr.

 Sebastjan ruch ten zobaczył.

 — Panie, zawołał, nie jestem opryszkiem bynajmniej, jestem dzieckiem i skutkiem ostatnich wypadków zaszłych w Wersalu idę do Paryża, dla dowiedzenia się o ojca. Nie wiem, którą udać się drogą, racz mi pan więc wskazać, prowadzącą do Paryża, a wyświadczysz mi wielką przysługę.

 Dystynkcja słów Sebastjana, młodzieńczy dźwięk głosu, jakby nie całkiem obcy jeźdźcowi, sprawiły, że ten, jakkolwiek spieszno mu było, zatrzymał konia.

 — Moje dziecko, — rzekł dobrotliwie, kto ty jesteś i jak możesz puszczać się po nocy w tak daleką drogę?

 — Ja się pana nie pytam kto jesteś, pytam o drogę, u celu której dowiem się, czy ojciec mój żyje, czy zginął.

 W głosie tym prawie jeszcze dziecinnym, była moc pewna, która jeźdźca uderzyła.

 — Mój kochany, do Paryża jest ta, którą jedziemy, odpowiedział, niedobrze ją znam, bom w Paryżu był tylko dwa razy, ale niemniej pewny jestem, że to ta, którą jedziemy.

 Sebastjan cofnął się krokiem wstecz i podziękował.

 Konie potrzebowały się wyparskać, jeździec, zdający się panem, pojechał, ale wolniej niż poprzednio.

 Lokaj podążył za nim.

 — Czy pan wicehrabia poznał tego chłopca? — zapytał.

 — Nie; zdaje mi się jednak....

 — Jakto, nie poznał pan wicehrabia młodego Sebastjana Gilberta, który jest na pensji księdza Fortiera?

 — Sebastjan Gilbert?

 — Przychodził on czasami do dworku panny Katarzyny z tym drągalem Pitoux.

 — A prawda, masz słuszność.

 Zatrzymał się więc, i zawracając konia, zapytał.

 — Czy to ty, Sebastjanie?

 — Tak panie Izydorze — odpowiedział chłopiec, bo także poznał jeźdźca odrazu.

 — A pójdźżeż tu bliżej, kochany malcze!... — rzekł jeździec, i powiedz mi jakim sposobem znajduję cię samego na drodze, o tej porze?

 — Jużem raz powiedział panu, panie Izydorze, iż idę do Paryża dowiedzieć się, czy ojciec mój zabity lub też czy żyje jeszcze?

 — Biedne dziecko, odezwał się Izydor z głębokiem uczuciem smutku, ja jadę do Paryża, z tejże samej przyczyny; tylko, że ja już nie wątpię...

 — Tak, wiem... brat pański?...

 — Jeden z moich braci... Jerzy... zabity zastał wczoraj rano w Wersalu!

 — Ach! panie de Charny!...

 Sebastjan wyciągnął obie ręce do Izydora.

 Izydor ujął je i uściskał.

 — Tak, moje kochane dziecko — mówił dalej, skoro losy nas złączyły, nie rozłączajmy się zatem, pilno ci zapewne, tak jak i mnie do Paryża.

 — O! tak, panie.

 — Niebardzo możesz iść pieszo?

 — Poszedłbym pieszo, tylko, że to będzie długo: to też myślę, że jutro zrana spotkam jaki wóz idący w stronę Paryża, zapłacę, przysiądę się i pojadę jak będzie można najdalej.

 — A jeżeli nie spotkasz nikogo?

 — Pójdę pieszo.

 — Siadaj więc razem z moim służącym.

 Sebastjan wycofał ręce z rąk Izydora.

 — Dziękuję panu wicehrabiemu!... — rzekł.

 Słowa te rzucone były takim tonem, że Izydor zrozumiał, iż uraził chłopca propozycją, aby usiadł na koniu z lokajem.

 — Albo lepiej — dodał — siadaj na jego konia, a on dojdzie do nas do Paryża. Dowie się o mnie w pałacu Tuilleries.

 — Dziękuję panu!... — rzekł Sebastjan głosem łagodniejszym, zrozumiał bowiem delikatność tej nowej propozycji; dziękuję, ale nie chcę pana pozbawić usługi.

 Preliminarja pokoju zostały rozpoczęte, chodziło tylko o porozumienie.

 — No, to siadaj za mną Sebastjanie. Dnieje już, o dziesiątej będziemy w Dammartin, czyli na pół drogi. Konie zmęczone zostawimy na opiece Baptysty, a weźmiemy bryczkę pocztową, która nas zawiezie do Paryża: tak zamierzałem uczynić, nic więc nie zmienisz w moich rozporządzeniach.

 — Czy to prawda, panie Izydorze?

 — Słowo honoru!...

 — A więc... — odezwał się chłopiec z wahaniem, ale i z gorącą chęcią skorzystania ze sposobności.

 — Zejdź z konia, Baptysto!.. rzekł Izydor i pomóż panu Sebastjanowi.

 — Dziękuję, to niepotrzebne, panie Izydorze, odpowiedział Sebastjan i lekko skoczył na siodło.

 Ruszyli we trzech cwałem.

 

ROZDZIAŁ VIII. ZJAWISKO.

 

 Jechali w ten sposób aż do Dammartin, gdzie stanęli około dziesiątej.

 Wszyscy się potrzebowali posilić, trzeba było wreszcie postarać o bryczkę i konie pocztowe czem zajął się Baptysta, podczas śniadania Izydora i Sebastjana.

 W południe konie zaprzężono do kobrjotki czekały u drzwi gospody.

 Izydor, jeżdżąc zawsze własnym powozem a nie końmi pocztowymi, nie wiedział o tem, że powóz trzeba zmieniać co stację.

 Poczthalterzy tymczasem, którzy ściśle pilnują reguł względem drugich, ale zaniedbują ich względem siebie, niezawsze mieli bryczki w wozowni, a konie w stajni.

 Tym sposobem, wyjechawszy w południe z Dammartin, podróżni nasi przybyli do rogatki o wpół do piątej, a do bramy Tuilleryjskiej o piątej godzinie wieczór dopiero.

 Tu trzeba się było meldować, bo pan de Lafayette poobstawiał wszystkie wejścia, bo wziąwszy przed Zgromadzeniem Narodowem odpowiedzialność za osobę króla, pilnował go sumiennie.

 Gdy Charny wymienił swe nazwisko i wspomniał o bracie, trudności znikły, wprowadzono też zaraz Izydora z Sebastjanem na dziedziniec Szwajcarów, skąd przeszli na podwórzec środkowy.

 Sebastjan chciał się zaraz udać na ulicę Saint-Honore, do mieszkania ojca — ale Izydor uczynił mu uwagę, że Gilbert jako nadworny lekarz króla, może się tu gdzieś prędzej znaleźć.

 Logicznego umysłu chłopiec dał się tym argumentem przekonać i poszedł za Izydorem.

 Pomimo tak krótkiego pobytu, zdołano już zaprowadzić tutaj pewną etykietę. Izydora wprowadzono przez wielkie schody i służący poprosił go ażeby poczekał w salonie wybitym zielono, słabo oświetlonym dwoma kandelabrami.

 Reszta pałacu pogrążona była w półmroku.

 Sebastjan usiadł na kanapie; Izydor się przechadzał wszerz i wzdłuż.

 Po dziesięciu minutach ukazał się pokojowiec, oświadczając, że hrabina Olivier de Charny jest u królowej; co zaś do doktora Gilberta, temu nic się nie stało, sądzono nawet, że znajduje się u króla, bo jeden z lokajów odpowiedział woźnemu, iż król zamknięty jest ze swym lekarzem.

 Ponieważ jednak król miał czterech lekarzy nadzwyczajnych i lekarza zwykłego, nie wiedziano przeto, czy lekarzem zamkniętym z królem jest pan Gilbert, czy kto inny.

 Jeżeli on, to przy wejściu dadzą mu znać, że go ktoś oczekuje w przedpokojach królowej.

 Sebastjan odetchnął: nie miał się już czego obawiać; ojciec żyje i zdrów.

 Podszedł do Izydora, aby mu za to podziękować, iż go tu przywiózł.

 Izydor ucałował chłopca ze łzami w oczach.

 Myśl, że Sebastjan odnalazł ojca, droższym mu jeszcze uczyniła brata, którego stracił i już nie odzyska.

 W tej chwili drzwi się otworzyły, a woźny zawołał:

 — Pan wicehrabia de Charny?

 — Jestem — odpowiedział Izydor podchodząc.

 — Wzywają pana wicehrabiego do królowej, rzekł odstępując woźny.

 — Poczekasz na mnie, Sebastjanie, nieprawdaż?... — rzekł Izydor, chyba że pan doktór Gilbert przyjdzie po ciebie... Pamiętaj, że ja za ciebie ojcu odpowiadam.

 — Dobrze panie wicehrabio, odparł Sebastjan, tymczasem ponawiam dzięki moje.

 Izydor udał się za woźnym i drzwi się zamknęły.

 Sebastjan usiadł znowu na kanapie.

 Uspokoiwszy się o ojca i o siebie, bo pewien był, że mu ojciec przebaczy tę wycieczkę przez wzgląd na dobrą intencję, wspomniał na księdza Fortiera, na Pitoux, i na niepokój jaki pierwszemu sprawi jego ucieczka, drugiemu jego list.

 Nie pojmował nawet, jak się to stało, że przy tylu opóźnieniach jakich w drodze doznali, Pitoux, któremu dość było rozciągnąć kompas swych długich nóg, ażeby biedź równo z pocztą, nie dogonił ich dotąd.

 Myśląc o Pitoux, myślał o jego otoczeniu zwykłem, to jest o wielkich drzewach, o drogach cienistych i przestrzeniach błękitnych, zamykających widnokrąg lasów. Potem, przez stopniowe kojarzenie wyobrażeń, wspominał sobie te dziwne wizje, które mu czasami ukazywały się pod temi wielkiemi drzewami, w głębi tych sklepień niezmiernych.

 Myślał o kobiecie, którą tylekroć widział w marzeniu, a raz tylko, jak przynajmniej mniemał, w rzeczywistości, w dniu, kiedy się przechadzał po lasach Sartory, kędy ta kobieta przemknęła i znikła jak mgła, uniesiona we wspaniałym powozie, zaprzężonym wre dwa śliczne cwałujące konie.

 I przypomniał sobie głębokie wrażenie, jakie zawsze sprawiał mu ten widok, i przez pół zatopiony w tym śnie, wymawiał zcicha:

 — Matko moja! matko!

 Naraz, drzwi, które zamknęły się za Izydorem, otwarły się znowu. Ukazała się kobieta.

 Przypadkiem, chłopiec miał oczy na drzwi zwrócone.

 Zjawisko tak było zgodne z tem, co działo się w jego myśli, że widząc sen swój ożywiony istotnością rzeczywistą, Sebastjan drgnął.

 Ale stało się z nim coś dziwnego, gdy we wchodzącej kobiecie zobaczył zarazem i cień i rzeczywistość.

 Cień swoich marzeń, rzeczywistość z Satory.

 Stanął, jakby jakaś sprężyna zerwała go z kanapy i postawiła na nogi.

 Usta jego się rozwarły, oko powiększyło, źrenica się rozszerzyła.

 Dyszące piersi daremnie się na głos siliły.

 Kobieta przeszła majestatycznie, dumnie, lekceważąco, nie zwracając nań uwagi.

 Jakkolwiek pozornie spokojna, ta kobieta o brwiach zmarszczonych, o cerze bladej, o oddechu świszczącym, musiała zostawać pod parciem wielkiej irytacji nerwowej.

 Przeszła po przekątnej sali, otworzyła drzwi przeciwległe tym, przez które weszła i oddaliła się w korytarz.

 Sebastjan zrozumiał, że mu znowu umknie, jeżeli ku niej nie pośpieszy. Patrzał wzrokiem wytężonym, jak gdyby dla przeświadczenia się o jej przejściu, na drzwi, przez które się oddaliła, i puścił się jej śladem, nim jeszcze fałd jej sukni jedwabistej znikł na załamie korytarza.

 Ale ona, słysząc po za sobą kroki, poszła prędzej, jakby obawiała się ścigania.

 Sebastjan pośpieszył jak mógł: korytarz był ciemny; obawiał się, aby mu i teraz drogie jego widziadło nie znikło.

 Ona, słysząc chód coraz bliższy, przyśpieszyła kroku, oglądając się.

 Sebastjan wydał lekki okrzyk radości; była to ona, ta sama!

 Ze swej strony, kobieta, widząc chłopca biegnącego za nią z wyciągniętemi rękoma, i nie rozumiejąc tego ścigania, przybyła do schodów i spuszczała się po nich.

 Ale zaledwie uszła jedną kondygnację, już Sebastjan ukazał się u brzegu korytarza, wołając:

 — Pani! pani!

 Głos ten wywarł dziwne wrażenie na całą istność młodej kobiety. Zdawało jej się, że czuje jakiś cios, uderzający ją w serce, cios pół bolesny, pół rozkoszny, a z serca płynący razem ze krwią po żyłach i sprowadzający dreszcz po calem ciele.

 Nie rozumiejąc jednak jeszcze ani tego wezwania, ani tego wzruszenia, którego doznała, podwoiła kroku i uciekać poczęła.

 Nie była już jednak tak oddaloną, iżby jej chłopiec nie dogonił.

 Prawie razem znaleźli się na końcu schodów.

 Kobieta puściła się na dziedziniec. Tam czekał na nią powóz, służący trzymał drzwiczki otwarte.

 Weszła spiesznie i usiadła.

 Ale nim drzwiczki się zamknęły, Sebastjan wślizgnął się między nie i lokaja, i uchwyciwszy kraj szaty Andrei, całował go namiętnie, wołając:

 — O! pani, o! pani.

 Kobieta spojrzała wtedy na tego ślicznego chłopaka, który ją zrazu przestraszył i głosem czulszym niż zwykle, lubo jeszcze nieco wylęknionym zapytała:

 — Dlaczego tak biegniesz za mną, moje dziecko? dlaczego wołasz za mną, czego chcesz odemnie?

 — Ja ciebie chcę widzieć... — odrzekł chłopiec zadyszany, chcę cię ucałować...

 I dodał tak cicho, że go tylko ona dosłyszeć mogła:

 — Chcę cię nazywać matką!...

 Kobieta wydała okrzyk, chwyciła głowę chłopca w obie ręce i jakby zdjęta nagłem objawieniem, żywo przycisnęła go do siebie, a gorące usta do jego czoła przycisnęła.

 Potem jakby lękając się z kolei, by kto nie nadszedł i nie zabrał jej dziecka, które odnalazła, wciągnęła go do karety, posadziła z przeciwległej strony, zatrzasnęła drzwiczki i spuszczając szybę, którą zaraz potem zasunęła, zawołała:

 — Do domu! — Ulica Coq-Heron Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Platriere.

 I zwracając się do chłopca, zapytała:

 — Imię twoje?

 — Sebastjan.

 — O! pójdź, Sebastjanie, pójdź tu... do mego serca!

 I opadając w tył, jak gdyby zemdleć miała.

 — O! — wyrzekła zcicha — cóż to jest za nowe wzruszenie? Byłożby to owo tak nazywane szczęście?

 

ROZDZIAŁ IX. PAWILON ANDREI.

 

 Droga była tylko jednym pocałunkiem wymienionym między matką i synem.

 A więc dziecko swoje (bo serce jej nie wątpiło ani na chwilę, że to jej syn) odzyskała nareszcie! Ten syn, którego jej porwano w noc straszną, pełną boleści i niesławy, ten syn, który znikł tak, iż ten co go porwał nie zostawił po sobie żadnych śladów, prócz śladu nóg na śniegu, ten syn, którego nienawidziła, przeklinała zrazu, dopóki nie usłyszała jego pierwszego głosu, ten syn, którego wołała, szukała, którego brat jej ścigał w osobie Gilberta aż na Oceanie, ten syn, po którym bolała lat piętnaście, którego już nie spodziewała się zobaczyć, o którym myślała już tylko jak o umarłym, jakby o cieniu drogim, ten syn naraz, jakby cudem znajdujący się tu, gdzie go najmniej spotkać się spodziewała, poznaje ją, biegnie za nią, ściga, nazywa matką, a ona trzyma go na swem łonie, ciśnie do swoich piersi! Nie widział jej nigdy, a kocha miłością synowską, jak ona kocha go miłością macierzyńską. I oto usta jej czyste, żadnym pocałunkiem niedotknięte, odnajdują wszystkie radości straconego życia, w pierwszym pocałunku danym synowi!

 Jest więc coś więcej ponad głowami ludzkiemi, niż ta próżnia, w której krążą światy, jest więc w życiu coś innego niż przypadek i fatalność!...

 Ulica Coq-Heron, Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Platriere, powiedziała hrabina de Charny.

 Dziwny zbieg, który po latach przeszło czternastu; sprowadza dziecko do domu w którym się urodziło, i z którego je porwał ojciec!

 Niewielki ten dom, kupiony niegdyś przez barona Tavernay, kiedy dzięki wielkim względom jakimi królowa zaszczycała ród jego, weszło nieco dobrobytu do ich ogniska niewielki ten dom utrzymał Filip de Taverney, a doglądał go stary odźwierny, którego dawni właściciele odstąpił, wraz z inwentarzem. Służył ten dom za przystanek młodemu baronowi, gdy wracał z podróży, lub Andrei gdy nocować miała w Paryżu.

 Po ostatniej scenie jaką Andrea miała z królową po nocy u niej przepędzonej, Andrea postanowiła oddalić się od rywalki, która oddawała jej każdą swą boleść, a u której nieszczęścia królowej, jakkolwiek wielkie, zawsze stały niżej od nieszczęść kobiety.

 Od rana też posłała swoją służącą do domu na ulicy Coq-Heron z rozkazem urządzenia pawilonu, który składł się z przedpokoju, sali jadalnej, salonu i sypialni.

 Dawniej jeszcze, Andrea, dla umieszczenia przy sobie Nicoliny, zrobiła z salonu drugi pokój sypialny ale odkąd potrzeba ta ustała, każda komnata powróciła do swego pierwotnego przeznaczenia. Pokojówka pozostawiając mieszkanie całkiem wolne pani, która wreszcie przebywała tu bardzo rzadko i zawsze sama jedna, poprzestała na facjatce w szczycie.

 Andrea wymówiła się przed królową, że mając sama tak ciasne pomieszczenie, potrzebuje raczej pokojówki niż osoby nie przywiązanej szczególnie do jej służby.

 Królowa nie nalegała na zatrzymanie Andrei, a raczej nalegała tylko dla ścisłej przyzwoitości i około godziny czwartej po południu, gdy służąca Andrei oznajmiła jej że pawilon gotowy, hrabina, rozkazała jej natychmiast wyjechać do Wersalu, zabrać rzeczy, które przy nagłym wyjeździe zostawiła w zamku, i przywieżć je nazajutrz do Coq-Heron.

 O godzinie piątej tedy hrabina de Charny wyjechała z Tuilleries, uważając za dostateczne pożegnanie te kilka słów które zrana powiedziała do królowej.

 Wychodząc właśnie od królowej, a raczej z pokoju sąsiadującego z jej komnatą, przechodziła przez salon w którym czekał Sebastjan.

 Wszystko tedy składało się dla Andrei tak, ażeby jej ten wieczór uczynić błogim i niezakłóconym. Zamiast apartamentu w Wersalu lub pokoju w Tuilleries, gdzieby nie mogła przyjąć tego chłopca tak cudownie znalezionego, albo gdzieby przynajmniej nie mogła wywnętrzyć się z całą miłością macierzyńską, była w domu własnym, w pawilonie odosobnionym, bez służącego, bez pokojówki, bez żadnego oka śledczego.

 Z widoczną też radością dała adres, któryśmy zapisali powyżej.

 Wybiła godzina szósta gdy brama otwarła się na zawołanie stangreta, i gdy powóz zatrzymał się przede drzwiami pawilonu.

 Andrea nie