Dwadzieścia lat później. Trzej muszkieterowie. Część II - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Dwadzieścia lat później. Trzej muszkieterowie. Część II ebook

Aleksander Dumas ojciec

4,0

Opis

‘Dwadzieścia lat później’ (lub ‘W dwadzieścia lat później’) – powieść Aleksandra Dumasa. Druga część trylogii opowiadającej historię czterech przyjaciół: Atosa, Portosa, Aramisa i d’Artagnana. Powieść toczy się w latach 1648-49. Miejscem akcji jest Francja z Paryżem i różnymi miejscowościami oraz Anglia (Londyn i okolice). Francja, rok 1648. Nie żyją już Ludwik XIII i kardynał Richelieu. Ludwik XIV, następca tronu, jest niepełnoletni, więc władzę regencyjną sprawują królowa matka Anna Austriaczka i kardynał Jules Mazarin (właściwie Giulio Mazarini), Włoch, pierwszy minister i następca Richelieu (niektórzy historycy twierdzą, że Anna Austriaczka potajemnie wzięła z nim ślub). W kraju szaleje wojna domowa, tzw. Fronda. Mieszczanie ciemiężeni podatkami przez kardynała i królową wychodzą na ulice i walczą o swoje prawa. Wspomaga ich magnateria, który liczy na osłabienie władzy królewskiej. Na czele Frondy stoją książę Condé (Wielki Kondeusz) oraz książę de Beaufort. Mazarini rozwiązuje gwardię muszkieterów i gwardię kardynalską - obie zastępuje teraz gwardią muszkieterów królewsko-kardynalskich. Szuka do niej ludzi pewnych i na których można by polegać zawsze i wszędzie. Tymczasem Atos, Portos i Aramis powróciwszy do dawnych nazwisk (Atos - hrabia Olivier de La Fère, Portos - pan Christopher du Vallon i Aramis - kawaler Rene d’Herblay), rozkoszują się świętym spokojem. Jedynie porucznik d’Artagnan nadal wiernie służy królowej i oczekuje już długo awansu na kapitana. Liczy, że zdobędzie go wierną służbą... (Za Wikipedią) Co było dalej dowiemy się po przeczytaniu książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1041

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Aleksander Dumas (ojciec)

 

Dwadzieścia lat później

 

TRZEJ MUSZKIETEROWIE CZ. II

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Autor nieznany, Królowa i kardynał Mazarini. Ilustracja z powieści A. Dumasa „Vingt ans après” (1846),

J.-B. Fellens et L.-P. Dufour, Paris 1846, licencjapublic domain,

źródło: https://fr.wikisource.org/wiki/Fichier:Dumas_-_Vingt_ans_après,_1846,_figure_page_0046.png

Ce fichier a été identifié comme étant exempt de restrictions connues liées au droit d’auteur,

y compris tous les droits connexes et voisins.

 

Tekst wg edycji:

Aleksander Dumas (ojciec)

Dwadzieścia lat później

Trzej Muszkieterowie

Wydawnictwo Biblioteka Rodzinna

Warszawa 1928

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-835-8

 

 

TOM I

 

ROZDZIAŁ I. WIDMO RICHELIEU’GO

 

 W pałacu kardynalskim, w znanym nam już pokoju, przy stoliku, wykładanym po bokach malachitem, siedział jakiś człowiek z głową, wspartą na ręku.

 Za nim na kominku płonął suty ogień, a głownie gorejące od czasu do czasu przewalały się jedna na drugą. Blask kominka oświetlał z tyłu wspaniałe szaty zamyślonego, na którego świecznik z płonącemi świecami rzucał światło z przodu.

 Gdy się widziało tę suknię purpurową i te bogate koronki, to czoło pobladłe i zmarszczone w zadumie, tę samotność jego w gabinecie, ciszę w przedpokojach, odgłos kroków straży, dolatujący z przedsionka, możnaby sądzić, że widmo Richelieu’go zasiadło w tym pokoju.

 Niestety! był to w istocie tylko cień wielkiego człowieka.

 Francja osłabiona, władza królewska poniżona, wróg, plądrujący w granicach państwa — wszystko to świadczyło, że Richelieu’go już zbrakło.

 A że suknia purpurowa nie była szatą starego kardynała, wyraźniej jeszcze, niż to wszystko, wskazywała ta samotność, ta pustka, która wydawała się właściwsza raczej dla widm a, niż dla człowieka żyjącego, wskazywały to korytarze bez dworaków, podwórza, pełne straży, wrzawa, płynąca tu z ulicy i wglądająca przez szyby do tego pokoju, wstrząsanego odgłosami z całego miasta, sprzysiężonego przeciw ministrowi, — w reszcie te dalekie echa zgiełku i padające bezustannie strzały po to jedynie, ażeby pokazać strażom, szwajcarom, muszkieterom i żołnierzom, otaczającym pałac królewski, — bo pałac kardynalski zmienił nawet nazwę, — że lud także ma broni poddostatkiem.

 Tem widmem Richelieu‘go był Mazarini. Otóż Mazarini był sam i czuł się słaby.

 — Cudzoziemiec! — wyszeptał — Włoch! ot, co wymyślili! Tym razem zamordowali, powiesili i pożarli Cruciniego, a gdybym tylko pozwolił, i mnie zamordowaliby, powiesili i pożarli, jak jego, chociaż nie zrobiłem im nigdy nic złego, tylko tyle, że ich troszkę naciskałem. Głupcy! więc oni nie czują, że ich nieprzyjacielem jest bynajmniej nie ten Włoch, mówiący kiepsko po francusku, ale raczej ci, którzy umieją prawić im piękne słówka tak czystym i ładnym akcentem paryskim.

 — Tak!, tak! — mówił dalej minister, z właściwym mu przebiegłym uśmiechem, który teraz dziwacznie wyglądał na bladych jego ustach — tak, wrzawa wasza mi powiada, że los ulubieńców królewskich bywa opłakany, ale powinniście również i to wiedzieć, że ja nie jestem wcale zwyczajnym ulubieńcem! Hrabia Essex miał wspaniały pierścień z brylantami od swej kochanki królewskiej; ja mam tylko prostą obrączkę z cyfrą i datą, ale ta obrączka poświęcona została w kaplicy pałacu królewskiego [wiadomo, że Mazarini, nie otrzymawszy żadnych święceń, któreby przeszkadzały mu się żenić, zaślubił Annę Austrjacką. (Patrz pamiętniki Laporta i księżny palatyńskiej). (Przyp. Autora)]; i mnie nie złamiecie tak, jakbyście pragnęli, a gdy krzyczeć będziecie zawsze: „Precz z Mazarinim!” ja wam odkrzyknę albo: „niech żyje pan de Beaufort”, albo: niech żyje książę pan!” albo: „niech żyje parlament”. A co! Pan de Beaufort znajduje się w Vincennes, książę pan połączy się z nim lada dzień, a parlament…

 Tu uśmiech kardynała przybrał wyraz nienawiści, do jakiej ta postać łagodna, wydawała się niezdolna.

 — A parlament!… ba! parlament… zobaczymy, co z niego zrobimy, mamy Orleanów i Montargis! O! zajmie mi to sporo czasu; ale ci którzy zaczęli krzyczeć: „precz z Mazarinim!” wkońcu krzyczeć będą: „precz z tymi wszystkimi ludźmi”; na każdego z nich przyjdzie kolej.

 — Richelieu, którego nienawidzili za życia, — chwalą go ciągle, odkąd umarł, — jeszcze gorzej stał ode mnie, bo kilkakrotnie był wypędzany, a ileż razy jeszcze tego się obawiał. Mnie królowa nigdy nie usunie, a jeśli zmuszony będę kiedy ustąpić ludowi, ona wraz ze mną ustąpi, jeśli ucieknę i ona ucieknie, a wtedy zobaczymy, co poczną buntownicy bez swej królowej i bez swego króla.

 O! gdybym nie był cudzoziemcem, gdybym tylko był Francuzem, gdybym był tylko... tylko... szlachcicem!

 I znów wpadł w zadumę.

 Rzeczywiście położenie było trudne, a dzień tylko co ubiegły uczynił je bardziej jeszcze zawiłem. Mazarini łaknący wciąż, brudny skąpiec, przygniatał lud podatkami, a ten lud, któremu, jak się wyrażał adwokat generalny Talon, nie pozostało nic, prócz duszy, i to dlatego jeszcze, że duszy nie można było sprzedać na licytacji; ten lud, który starano się udobruchać wieściami o zwycięstwach, gdy on uczuwał, że wawrzyny nie zastąpią mięsa, którego mu brakło, lud ten oddawna zaczął szemrać.

 Ale nie dość jeszcze na tem; gdy szemrze tylko lud, bez udziału, jak zwykle, mieszczaństwa i szlachty, przeważnie nikt tego nie słyszy; lecz zuchwały Mazarini podrażnił i urzędników, sprzedał dwanaście nominacyj, a ponieważ urzędnicy płacili bardzo drogo za swe dyplomy, a dodanie dwunastu nowych kolegów zmniejszyło ich dochody, zaprzysięgli na ewangelję, iż nie ścierpią tego powiększenia i że opierać się będą wszelkim prześladowaniom ze strony dworu, przyrzekając sobie wzajemnie, że w razie, gdyby który z nich przez swój opór, stracił urząd, złożą się między sobą, ażeby mu to wynagrodzić.

 Oto, co się wydarzyło z obu stron:

 Siódmego stycznia około ośmiuset kupców winnych w Paryżu zebrało się na naradę z powodu nowego podatku, jaki chciano nałożyć na nich i na właścicieli domów, i wydelegowali zpośród siebie dwunastu do księcia Orleańskiego, który dawnym zwyczajem lubił być popularnym.

 Przyjęci przez księcia Orleańskiego, oświadczyli, że postanowili wcale nie płacić nowego podatku, choćby przyszło z bronią w ręku bronić się przeciw poborcom królewskim.

 Książę Orleański wysłuchał ich z wielką pobłażliwością, dał im jakąś nadzieję ulg, obiecał pomówić o tem z królową i pożegnał ich zwykłemi w ustach książęcych słowy: „że zobaczy się, zobaczy”.

 Urzędnicy 9 stycznia znów udali się do kardynała, a jeden z nich, przemawiał tak stanowczo i tak śmiało, że aż się kardynał zadziwił, i odpowiedział im, również tak samo, jak książę Orleański, że zobaczy się, zobaczy.

 I wtedy, ażeby zobaczyć, zwołano radę i posłano po nadintendenta skarbu Enery‘ego.

 Enery‘ego lud nie cierpiał, naprzód dlatego, że był nadintendentem skarbu, a nadintendent skarbu musi być niecierpiany, zwłaszcza że trzeba przyznać, trochę na to zasłużył. Był on synem bankiera lyońskiego, nazwiskiem Particelli, który, zmieniwszy nazwisko po zbankrutowaniu, zwał się później Enery. Kardynał Richelieu, który w nim odkrył wielkie zdolności finansowe, przedstawił go królowi Ludwikowi XIII-mu pod nazwiskiem pana Enery‘ego, chciał go mianować intendentem skarbu i bardzo wiele mówił o nim dobrego.

 — O! doskonale się składa, — odrzekł król — rad jestem, że mi mówisz o panu Enery‘m, i przedstawiasz go, jako uczciwego człowieka. Powiedziano mi, że protegujesz tego oszusta Particellego, i bałem się, abyś na mnie nie wymógł posady dla niego.

 — O! najjaśniejszy panie, — odrzekł kardynał — niech Wasza Królewska Mość będzie spokojny, ten Particelli, o którym mowa, został już powieszony.

 — Tem lepiej! tem lepiej! — odpowiedział król przecież nie bez racji nazywają mnie Ludwikiem Sprawiedliwym.

 I podpisał nominację pana Enery‘ego, który został też później nadintendentem skarbu.

 Posłano po niego na naradę; przybył blady i stroskany, mówił, że mu o mało co nie zamordowano syna na placu przed Pałacem; tłum go napotkał i zaczął mu wymyślać za zbytki żony, która miała pokój, wybity aksamitem czarnym z haftem złotym. Była to córka Michała Lecouman, sekretarza królewskiego z 1617 roku, a teraz, pozostawiwszy sobie czterdzieści tysięcy dochodu, podzielił dziesięć miljonów między dzieci. Syn Enery‘ego o mało co nie został uduszony, gdyż jeden z wichrzycieli zaproponował, ażeby go dusić dopóty, dopóki nie wyrzuci z siebie złota, które pożarł.

 Rada dnia tego nic nie postanowiła, gdyż nadintendent zajęty był wypadkiem i nie miał głowy do myślenia.

 Nazajutrz naczelny prezydent Mateusz Molé, którego odwaga we wszystkich tych sprawach, jak powiada kardynał de Retz, dorównywała odwadze księcia Beauvais i księcia Kondeusza, to jest dwóch ludzi, uważanych za najdzielniejszych w całej Francji, — nazajutrz zatem prezydent naczelny z kolei został napadnięty i lud groził mu także męczarniami.

 Ale prezydent naczelny odpowiedział ze zwykłym spokojem, niezdziwiony ani niewzruszony, że, jeśli wichrzyciele nie będą słuchali woli królewskiej, postawić każe na wszystkich placach szubienice i natychmiast wywiesza najburzliwszych... Ci na to mu odpowiedzieli, że bardzo pragną postawienia tych szubienic, bo posłużą im one do wywieszania złych sędziów, którzy kupują łaski dworu za cenę nędzy ludu.

 To jeszcze nie wszystko.

 Dnia 11 stycznia, kiedy królowa udała się na nabożeństwo do Najświętszej Marji Panny, jak zwykle w każdą sobotę, przeprowadzało ją przeszło dwieście kobiet, krzycząc i błagając sprawiedliwości.

 Zresztą nic miały one żadnych złych zamiarów, chciały tylko na klęczkach prosić ją o zlitowanie nad ludźmi; lecz straże nie pozwoliły im tego uczynić, i królowa przeszła dumna i wyniosła, nie wysłuchawszy ich wrzasków.

 Po południu znowu odbyło się posiedzenie rady, a na niem uchwalono, żeby podtrzymać powagę królewską; w następstwie tej uchwały, parlament odroczony został nazajutrz do 12-go.

 Dnia tego, w którym wieczorem otwieramy tę nową historję, król, mający wówczas lat dziesięć, przebywszy świeżo ospę, zamierzał jakoby dla dziękczynienia za wyzdrowienie udać się do kościoła Najświętszej Marji Panny i w tym celu kazał wystąpić strażom swym: szwajcarom i muszkieterom, którzy ustawili się dokoła pałacu królewskiego, na wybrzeżu i na Nowym Moście, a po ukończonem nabożeństwie poszedł do parlamentu, gdzie na przygotowanym tronie nietylko potwierdził dawne edykty, ale wydał jeszcze pięć czy sześć nowych, a wszystkie one, jak opowiada kardynał Retz, były jedne od drugich bardziej rujnujące.

 Wobec tego sam prezydent naczelny, który dni poprzednich, o czem wszyscy wiedzieli, trzymał stronę dworu, teraz bardzo śmiało wystąpił przeciw podobnemu sprowadzeniu króla do parlamentu dla pogwałcenia wolności głosowania.

 Ale najbardziej przeciw nowym podatkom gardłowali prezes Blancoumil i radca Broussel.

 Po wydaniu edyktów król powrócił do pałacu królewskiego; na drodze zebrał się wielki tłum, ale, ponieważ wiedziano, że idzie z parlamentu, a nie wiedziano, czy wymierzył sprawiedliwość ludowi, czy też na nowo go gnębił, ani jeden okrzyk na dradze nie winszował mu powrotu do zdrowia. Przeciwnie twarze wszystkich były posępne i niespokojne, a niektóre wyglądały nawet groźnie.

 Pomimo powrotu króla wojska pozostały na placu; obawiano się wybuchu rozruchów, gdy wieść rozniesie, co uchwalone zostało w parlamencie.

 I w istocie, zaledwie rozeszła się wiadomość po ulicach, że król zamiast zmniejszyć podatki, jeszcze je bardziej powiększył, natychmiast zebrały się tłumy i rozległy się głośne okrzyki. „Precz z Mazarinim! niech żyje Broussel!... niech żyje Blancoumil!” Lud dowiedział się bowiem, że Broussel i Blancoumil za nim przemawiali i, choć wymowa ich na nic się nie przydała, zachował dla nich swą wdzięczność.

 Chciano te tłumy rozproszyć, chciano poskromić krzyki, ale, jak się to zdarza w podobnych razach, tłumy jeszcze bardziej wzrosły, a krzyki się podwoiły.

 Rozkaz wydany został strażom królewskim i szwajcarskim, ażeby nietylko trzymały się ostro, ale odbywały nadto patrole na ulicach św. Djonizego i św. Marcina, gdzie tłumy wydawały się najgroźniejsze i najbardziej ożywione.

 Wtem oznajmiono w pałacu królewskim starszego zgromadzenia kupców. Wprowadzono go natychmiast; przybywał on oświadczyć, że, jeżeli nie ustaną natychmiast te demonstarcje wojskowe, za dwie godziny cały Paryż będzie pod bronią.

 Rozprawiano nad tem, co począć, gdy Comminges, porucznik gwardji, wszedł w podartem ubraniu i z zakrwawioną twarzą.

 Królowa, zobaczywszy go, krzyknęła ze zdziwienia i spytała, co się stało.

 Otóż widok straży, jak to przewidział starszy zgromadzenia, rozdrażnił lud niezmiernie. Opanowano dzwony i zaczęto dzwonić na alarm. Comminges trzymał się dobrze, aresztował jakiegoś człowieka, który wydał mu się jednym z główniejszych wichrzycieli i dla przykładu kazał go powiesić.

 Żołnierze pociągnęli go za sobą, dla wykonania tego rozkazu, ale na placu targowym powitano ich kamieniami i halabardami; wichrzyciel skorzystał z tego zamieszania, ażeby umknąć, pobiegł na ulicę Tiquetonne i wpadł do domu, gdzie zaraz wyłamano bramę.

 Gwałt ten był już zbyteczny, gdyż winowajcy nie odnaleziono. Comminges został zresztą na ulicy i z resztą oddziału powrócił do pałacu królewskiego, ażeby zdać raport królowej. Przez całą drogę ścigały go okrzyki i pogróżki, kilku żołnierzy zranionych zostało pikami i halabardami, a jego samego trafił kamień i skaleczył w brwi.

 Opowiadanie Comminges‘a dowodziło słuszności rady starszego zgromadzenia, a nie miano sił dostatecznych dla zmierzenia się z większym buntem.

 Kardynał kazał rozpuścić wieść wśród ludu, że wojsko rozstawione zostało na wybrzeżu i na Nowym Moście tylko dla ceremonji i że zaraz będzie cofnięte.

 W istocie około godziny czwartej po południu wojsko zebrało się całe przy pałacu królewskim; postawiono jednak posterunek przy rogatce Sierżantów, drugi u świętego Rocha. Podwórze pałacu i dół napełniono szwajcarami i muszkieterami i czekano.

 Tak stały rzeczy, kiedy wprowadziliśmy czytelników do gabinetu kardynała Mazarini‘ego, do tego gabinetu, który należał dawniej do Richelieu‘go i widzieliśmy, w jakim stanie umysłu Mazarini słuchał dolatującego doń szemrania ludu i wystrzałów, które rozlegały się aż w jego pokoju.

 Naraz podniósł głowę, jak człowiek, który już się namyślił; spojrzał na ogromny zegar, mający wydzwonić godzinę szóstą i, wziąwszy ze stołu gwizdawkę, leżącą tuż pod jego ręką, zagwizdał dwukrotnie.

 I kryte w obiciu drzwiczki otworzyły się, wszedł bez słowa jakiś człowiek, czarno ubrany, i stanął za fotelem.

 — Bernouinie — odezwał się kardynał, wcale się nawet nie odwracając do niego, bo wiedział, że po dwukrotnem gwizdnięciu, wejść może tylko jego kamerdyner — jacy muszkieterowie są dziś na straży w pałacu?

 — Muszkieterowie czarni, Wasza ekscelenjo.

 — Która kompanja?

 — Kompanja Tréville‘a.

 — Czy jest w przedsionku, który z oficerów tej kompanji?

 — Porucznik d‘Artagnan.

 — Zuch, jak mi się zdaje?

 — Tak, Wasza ekscelencjo.

 — Daj mi ubranie muszkieterskie i pomóż mi się odziać.

 Lokaj wyszedł równie milcząco, jak się zjawił, i po chwili wrócił, przynosząc żądany strój.

 Wtedy kardynał, milczący i zamyślony, zaczął się pozbywać ubioru ceremonjalnego, który przywdział na sesję parlamentu i włożył na siebie kaftan wojskowy, który nosił z pewną swobodą, dzięki kampanjom, dawniej odbytym we Włoszech; poczem, kiedy się ubrał już zupełnie, rzekł:

 — Idź mi po pana d‘Artagnana.

 Lokaj wyszedł tym razem przez drzwi środkowe, wciąż jednak milczący i niemy.

 Rzec możnaby, że był to tylko cień.

 Kardynał, pozostawszy sam, z pewnem zadowoleniem przeglądał się w lustrze; młody był jeszcze, bo miał czterdzieści lat zaledwie; postawy eleganckiej, wzrostu nieco więcej, niż średniego, cery żywej i śniadej; spojrzenie pełne ognia, nos wielki, ale dosyć kształtny, czoło duże, majestatyczne, włosy czarne i trochę kędziorowate, broda czarniejsza od włosów i zawsze starannie ufryzowana żelazkiem, co nadawało jej wdzięku. Z przyjemnością też przypatrywał się rękom: miał bardzo ładne i bardzo troskliwie je pielęgnował; potem odrzuciwszy wielkie rękawice łosiowe, które już włożył, bo należały do munduru, włożył zwyczajne rękawiczki jedwabne.

 W tej chwili otworzyły się drzwi.

 — Pan d‘Artagnan — oznajmił lokaj.

 Oficer wszedł.

 Był to mężczyzna lat trzydziestu do czterdziestu, niewielkiej, ale zgrabnej postawy, szczupły o żywych i sprytnych oczach; brodę miał czarną a włosy siwiejące, jak to bywa zawsze, gdy życie płynie zbyt dobrze lub zbyt źle, a zwłaszcza kiedy kto jest silnym brunetem.

 D‘Artagnan, znalazłszy się w gabinecie, przypomniał sobie natychmiast, że był tu raz za Richelieu‘go, a widząc, że w gabinecie tym niema nikogo prócz muszkietera z jego kompanji, zatrzymał wzrok na tym muszkieterze i pomimo stroju od pierwszego rzutu oka poznał kardynała.

 Stanął więc w postawie, pełnej uszanowania, ale i pełnej godności, jaka przystoi człowiekowi na jego stanowisku, który w życiu miewał często sposobność widywać się z wielkimi panami.

 Kardynał zwrócił nań oczy przebieglejsze, niż głębokie; przyglądał mu się uważnie, poczem po kilku sekundach milczenia wyrzekł:

 — To pan jesteś panem d‘Artagnan?

 — Ja sam, Wasza ekscelencjo — odpowiedział oficer.

 Kardynał patrzył jeszcze przez chwilę na tę głowę tak inteligentną i na tę twarz, której zbytnią ruchliwość skrępowały lata i doświadczenie; ale d‘Artagnan wytrzymał to badanie, jak człowiek, któremu niegdyś przyglądały się oczy o wiele przenikliwsze od tych, których egzaminowaniu teraz był poddawany.

 — Mój panie — odezwał się kardynał — pójdziesz pan ze mną, a raczej ja pójdę z panem.

 — Na rozkazy Waszej ekscelencji — odpowiedział d‘Artagnan.

 — Chciałbym sam obejrzeć warty, otaczające pałac królewski; sądzisz pan, że jest niebezpieczeństwo?

 — Niebezpieczeństwo, Wasza ekscelencjo?... — spytał d‘Artagnan — a jakie?

 — Powiadają, że lud jest bardzo wzburzony.

 — Mundur muszkieterów królewskich jest bardzo szanowany, Wasza ekscelencjo, a choćby tylko samoczwart, obowiązuję się rozpędzić setki tej hałastry.

 — Widziałeś pan, co spotkało Comminges‘a.

 — Pan de Comminges jest w gwardji, a nie w muszkieterach — odpowiedział d‘Artagnan.

 — To chcesz pan powiedzieć — podchwycił kardynał z uśmiechem — że z muszkieterów lepsi żołnierze, niż z gwardji?

 — Nikt nie jest wolny od miłości dla własnego munduru, Wasza ekscelencjo.

 — Ze mną jednak inaczej — podchwycił Mazarini z uśmiechem — bo widzisz pan, żem zrzucił swój mundur, ażeby wasz przywdziać.

 — E! Wasza ekscelencjo — rzekł d‘Artagnan — to tylko przez skromność. Ja, gdybym miał mundur Waszej ekscelencji, to byłbym mu rad.

 — Tak, ale na wyjście dziś wieczorem nie jest on dla mnie zbyt bezpieczny. — Bernouinie, mój kapelusz.

 Lokaj wszedł, przynosząc kapelusz mundurowy o szerokich skrzydłach. Kardynał włożył go na głowę junacko i, zwróciwszy się do d‘Artagnana, spytał:

 — Pan masz w stajni konie osiodłane, nieprawdaż?

 — Mam, Wasza ekscelencjo.

 — To chodźmy.

 — Ilu Wasza ekscelencja chce ludzi?

 — Powiedziałeś pan, że w czterech obowiązujesz się rozpędzić setkę motłochu, a, ponieważ moglibyśmy napotkać dwie steki, weź pan ośmiu.

 — Kiedy Wasza ekscelencja jedzie?...

 — Ja idę za panem — podchwycił kardynał — nie, tędy, poświeć nam, Bernouinie.

 Lokaj wziął świecę, kardynał wyjął muły kluczyk z biurka i, otworzywszy drzwi na potajemne schody, znalazł się po chwili na dziedzińcu pałacu Królewskiego.

 

ROZDZIAŁ II. PATROL NOCNY

 

 W dziesięć minut później mały oddział wyruszał ulicą Dobrych Dzieci, z za sali teatralnej, którą kardynał Richelieu zbudował, ażeby grać w niej Mirama, a kardynał Mazarini większy amator muzyki, niż literatury, kazał wystawiać tu pierwsze opery francuskie.

 Miasto przedstawiało widok wielkiego wzburzenia, liczne gromadki przebiegały ulice i zatrzymywały się przy ukazaniu żołnierzy, z miną groźnego szyderstwa, znamionującego, że mieszczanie, zwykle spokojni, nabrali ducha wojowniczego.

 Chwilami wrzawa dolatywała od strony hal targowych. Strzały z fuzyj huczały w ulicy św. Djonizego, a niekiedy, ni stąd ni zowąd, odzywały się dzwony, wprawione w ruch z fantazji ludu.

 D‘Artagnan przebywał drogę z zupełnym spokojem człowieka, na którego nie działają wcale takie drobnostki. Kiedy gromadka jaka zawaliła sobą ulicę, najeżdżał na nią konno, wcale nie ostrzegając, a ponieważ wichrzyciele, albo też i buntownicy, z których składał się ten tłum, widzieli, z kim mają do czynienia, rozstępowali się i przepuszczali patrol.

 Kardynał zazdrościł mu tego spokoju, który przypisywał przyzwyczajeniu do niebezpieczeństw, ale niemniej na rachunek oficera, pod którego dowództwem chwilowo stanął, składał i ten wzgląd, że przezorność sama nadaje niezamąconą odwagę. Kiedy się zbliżono do warty przy rogatce Sierżantów, szyldwach krzyknął: „kto idzie!”.

 D‘Artagnan odpowiedział, poczem, zapytawszy kardynała o hasło, wymówił je; hasłem tem było: „Ludwik i Rockroy.” Po wymienieniu tych znaków porozumienia, d‘Artagnan zapytał, czy to pan Comminges dowodzi placówką.

 Wtedy wartownik wskazał mu oficera, rozmawiającego z jakimś jeźdźcem.

 — Oto pan Comminges — rzekł d‘Artagnan, wróciwszy do kardynała.

 Kardynał skierował ku oficerowi konia, a d‘Artagnan usunął się na bok przez delikatność; zauważył jednak po sposobie, w jaki obaj rozmawiający zdjęli kapelusze, iż poznali jego Eminencję.

 — Brawo! Guitaut!... — rzekł kardynał do jeźdźca — widzę, że, pomimo lat sześćdziesięciu czterech, zawsze jesteś ten sam, rzeźkł i przywiązany; cóż tak opowiadasz temu młodzieńcowi?

 — Wasza ekscelencjo — odrzekł Guitaut — opowiadam mu, iż żyjemy w szczególnej epoce i że dzień dzisiejszy bardzo przypomina dzień Ligi, jaki widziałem zamłodu. Czy Wasza ekscelencja wie, że myślano już ni mniej ni więcej o stawianiu barykad na ulicach św. Djonizego i św. Marcina?

 — A cóż ci na to odpowiedział Comminges, mój drogi Guitaut?

 — Wasza ekscelencjo — odezwał się Comminges — i dla utworzenia Ligi brakowało im pewnej rzeczy, która wydała mi się dosyć ważna, brakowało im księcia Gwizjusza; zresztą nie robi się dwa razy tego samego.

 — Nie, ale oni robią frondę, jak to nazywają — podchwycił Guitaut.

 — Cóż to jest fronda?... — spytał Mazarini.

 — Wasza ekscelencjo, taką nazwę nadają oni swej partji.

 — A skądże pochodzi ta nazwa?...

 — Zdaje się przed kilku dniami radca Bachaumont powiedział w pałacu, że wszyscy autorowie rozruchów podobni są do żaków frondujących, t. j. zbierających się do rowów pod Paryżem, a rozlatujących na widok policjanta, poczem znów się zbierają, gdy przejdzie. Słówko to pochwycono w locie; nazwano ich frondystami. Dzisiaj i wczoraj wszystko mieliśmy frondowe: chleb, kapelusze, rękawiczki, wachlarze, a oto, proszę posłuchać…

 

„Dzisiaj już jest fronda,

Słuchaj, Mazarini!

W skórę ona ci da,

Słuchaj, Mazarini!”

 

 — Zuchwalec! — mruknął Guitaut.

 — Wasza Ekscelencjo — rzekł Comminges, którego rana wprowadzała w zły humor i chętnie pragnąłby doczekać się odwetu, czy chcesz, ażebym posłał kulę hultajowi, niechby nie śpiewał tak fałszywie!...

 I ręką sięgnął do olster na koniu swego wuja.

 — Nie! nie! — wykrzyknął Mazarini — Diavolo! mój drogi przyjacielu, byłbyś wszystko popsuł, rzeczy idą pysznie; znam ja waszych Francuzów, jakbym ich sam zrobił od pierwszego do ostatniego; śpiewają, to zapłacą. Podczas Ligi, o której Guitaut mówił przed chwilą, śpiewano tylko mszę. Chodź z nami, Guitaut! chodź!... zobaczymy, czy tak dobrze pilnują rogatki Trzydziestu pięciu, jak tych rogatek.

 I, ukłoniwszy się Comminges‘owi ręką, połączył się z d‘Artagnanem, idącym na czele małego oddziału, za którym podążał Guitaut i kardynał; pochód zamykała reszta eskorty.

 — Racja... wyrzekł Comminges, patrząc na oddalającego się kardynała, — zapomniałem, że byleby płacono, on niczego więcej nie pragnie.

 Powrócono na ulicę św. Honorego, odsuwając wciąż gromadki ludzi; w gromadkach tych mówiono tylko o edyktach, świeżo wydanych; żałowano młodego króla, który tak rujnował swój lud, nic o tem nie wiedząc, całą winę zwalano na Mazariniego i mówiono o odwołaniu się do księcia Orleańskiego, wysławiano Blancmesnila i Broussela.

 D‘Antagnan przejeżdżał pośród tych ludzi z najzupełniejszym spokojem, jakgdyby on i koń jego byli z żelaza, Mazarini rozmawiał pośrodku z Guitaut; muszkieterowie, którzy już poznali kardynała, jechali w milczeniu.

 Tak przebył on ulicę Ś-go Tomasza i przybył do Luwru, gdzie znajdował się wspomniany posterunek; Guitaut przywołał podwładnego oficera, ażeby zdał raport.

 — I cóż? — zapytał Guitaut.

 — O!... mój kapitanie — odrzekł oficer — tutaj wszystko dobrze, tylko tam dzieje się coś... w tym pałacu.

 I ręką wskazał wspaniały pałac, stojący na miejscu, gdzie potem był teatr Wodewil.

 — W tym pałacu? — podchwycił Guitaut — ależ to pałac Rambouillet.

 — Nie wiem, czy to pałac Rambouillet — podchwycił oficer — ale wiem, że widziałem tam wchodzących ludzi z bardzo podejrzanemi minami.

 — Ba!... — odparł Guitaut, wybuchając śmiechem — to są tylko poeci!

 — E!... Guitaut — rzekł Mazarini — mógłbyś też z większem uszanowaniem wyrażać się o tych panach; nie wiesz, że i ja byłem także poetą zamłodu i pisywałem wiersze w rodzaju pana de Benserade.

 — Wasza Ekscelencja?...

 — Tak, ja. Chcesz, ażebym ci je powiedział?

 — Dla mnie to wszystko jedno, bo nie rozumiem po włosku.

 — Tak, ale rozumiesz po francusku, nieprawdaż, mój poczciwy i dzielny Guitaut — podchwycił Mazarini, po przyjacielsku kładąc mu rękę na ramieniu — i jeżeli w tym języku dany ci będzie przeze mnie rozkaz, wykonasz go, nieprawdaż?

 — Bezwątpienia, Wasza Ekscelencjo, jak to uczyniłem nieraz, byleby rozkaz ten pochodził od królowej.

 — A! tak — wyrzekł Mazarini, przygryzając sobie usta — wiem, że jesteś jej zupełnie oddany.

 — Jestem kapitanem jej gwardji przeszło od lat dwudziestu.

 — W drogę, panie d‘Artagnan — podchwycił kardynał — tutaj wszystko dobrze.

 D‘Artagnan znów pojechał na czele oddziału, nie powiedziawszy ani słowa, z tem biernem posłuszeństwem, jakie cechuje starego żołnierza.

 Skierował się ku wzgórzu św. Rocha, gdzie stał trzeci posterunek, przejrzawszy po drodze ulice Richelieu‘go i Villers, bardzo ustronne, bo graniczące prawie z wałami miejskiemi, i bardzo mało zaludnione.

 — Kto dowodzi tym posterunkiem? — zapytał kardynał.

 — Villequier — odpowiedział Guitaut.

 — Do djabła!... — rzekł Mazarini — pomów z nim sam, wiesz, żeśmy na siebie krzywi, odkąd ty miałeś polecenie aresztować księcia de Beaufort; on utrzymywał, że to jemu, jako kapitanowi gwardji króla, należało się to szczęście.

 — Wiem o tem dobrze i już mu sto razy mówiłem, iż nie ma najmniejszej racji; król nie mógł, mu dać tego rozkazu, bo król wówczas miał dopiero lat cztery.

 — Tak, ale ja mogłem był ten rozkaz mu dać, a wybrałem ciebie.

 Guitaut, nic nie odpowiedziawszy, pojechał naprzód, dał się poznać szyldwachowi i kazał przywołać pana de Villequier.

 Ten zaraz podszedł.

 — A!... to pan Guitaut — rzekł kwaśno, a zwykle był kwaśny — cóż pan u djabła tu porabiasz?

 — Przychodzę pana zapytać, czy tu co nowego słychać.

 — A cóż pan chcesz, u djabła, żeby tu było słychać, krzyczą: „niech żyje król” i „precz z Mazarinim”, ale to nie nowina, już od dość dawna przywykliśmy do tych krzyków.

 — I należycie do chóru — odpowiedział Guitaut ze śmiechem.

 — Dalibóg, miałbym wielką ochotę, bo, mój panie Guitaut, według mnie, oni mają rację; ja sam oddałbym przez pięć lat moją pensję, której mi wcale nie płacą, ażeby tylko król był o pięć lat starszy.

 — Doprawdy? a cóżby się przez to zmieniło, gdyby król miał o lat pięć więcej?

 — To, że król stałby się pełnoletni i sam wydawałby rozkazy, a większą przyjemnością przecie byłoby słuchać wnuka Henryka IV, niż syna Piotra Mazarini‘ego. Dla króla choćby na śmierć dałbym się zabić z ochotą!... ale gdybym zabity został za Mazarini‘ego, jak siostrzeniec pański o mało co dziś nie został, żaden raj najbardziej błogi, nie pocieszyłby mnie nigdy.

 — Dobrze, dobrze, panie Villequier — odezwał się Mazarini — bądź pan spokojny, nie omieszkam o tem przywiązaniu zawiadomić króla.

 Potem, zwróciwszy się do eskorty, wyrzekł.

 — Jedźmy, panowie, wszystko idzie dobrze, wracajmy.

 — O! — wyrzekł Villequier — i Mazarini był tutaj! Tem lepiej, oddawna pragnąłem mu w oczy powiedzieć, co o nim myślę; dostarczyłeś mi tej sposobności, Guitaut, a chociaż twoje względem mnie zamiary nie były może najlepsze, jednak ci dziękuję.

 I, wykręciwszy się na pięcie, wszedł do kordegardy, gwiżdżąc śpiewkę frondystów.

 Tymczasem Mazarini powracał głęboko zadumany; to, co usłyszał kolejno od Comminges‘a, Guitauta i Villequiera, utwierdziło go w myśli, że — w razie ważniejszych wypadków — miałby po swojej stronie tylko królową, a nadomiar królowa tak często opuszczała swych przyjaciół, że ministrowi, pomimo wszelkich przedsiębranych ostrożności, poparcie jej wydawało się bardzo niepewne.

 Przez cały czas tej przejażdżki nocnej, która trwała prawie godzinę, kardynał, przyglądając się kolejno Comminges‘owi, Guitautowi i Villequierowi, badał szczególnie postawię jednego człowieka.

 Człowiek ten, który wobec pogróżek ludu pozostał niewzruszony i ani się zmarszczył na żarty Mazariniego, zarówno jak na te, które je wywołały, człowiek ten wydawał mu się wyjątkową istotą, wydawał mu się zahartowany na wypadki, jakie się odbywały obecnie, a zwłaszcza na te, które łatwo dawały się przewidzieć już w bliskiej przyszłości.

 Zresztą nazwisko d‘Artagnana nie było mu zupełnie nieznane, jakkolwiek Mazarini przybył do Francji dopiero w roku 1634 czy 1635, to jest w siedm czy ośm lat po wypadkach, które opowiedzieliśmy w poprzedniej historji; zdawało się kardynałowi, że nazwisko to jest wsławione, jako należące do człowieka, który w pewnej okoliczności, jakiej już sobie nie przypominał, złożył dowody wzorowej odwagi, zręczności i poświęcenia.

 Myśl ta tak opanowała jego umysł, że postanowił ją wyjaśnić niezwłocznie; ale tych wiadomości o d‘Artagnanie mógł jawnie żądać tylko od niego samego.

 Z kilku słów, które wyrzekł porucznik muszkieterów, kardynał poznał pochodzenie gaskońskie, a włosi i gaskończycy znają się zbyt dobrze, zbyt są do siebie podobni, aby nie przypisywali sobie nawzajem swoich cech.

 Kardynał, powróciwszy do pałacu królewskiego od strony parkanu ogrodowego, zapukał do małej furtki i, podziękowawszy d‘Artagnanowi oraz poprosiwszy go, żeby zaczekał na dziedzińcu pałacu, skinął na Guitaut, ażeby za nim podążył.

 — Mój drogi Guitaut, — rzekł kardynał, opierając się na ramieniu starego kapitana gwardji, — mówiłeś mi przed chwilą, że już od lat dwudziestu służysz królowej.

 — Tak, to prawda, — odpowiedział Guitaut.

 — Otóż, drogi mój Guitaut!... — ciągnął dalej kardynał — zauważyłem, że oprócz odwagi aż nazbyt znanej, i wierności nieporównanej, odznaczasz się jeszcze doskonałą pamięcią.

 — Wasza Ekscelencja to zauważył — odrzekł kapitan — do djabła, tem gorzej dla mnie.

 — Dlaczego!...

 — Bo jednym z najpierwszych przymiotów dworaka jest umieć zapominać.

 — Ale ty nie jesteś dworakiem, Guitaut, jesteś dzielnym żołnierzem, a także kapitanem, jakich zostało kilku jeszcze z czasów Henryka IV, ale jakich niestety w przyszłości już nie będzie.

 — O!... Wasza Ekscelencjo, czy kazałeś mi tu przyjść, ażeby postawić mi mój horoskop?

 — Nie — odparł Mazarini ze śmiechem — prosiłem, ażebyś tu przyszedł, bo chciałem się od ciebie dowiedzieć, czyś nie zauważył naszego porucznika gwardji.

 — Pana d‘Artagnana?

 — Tak.

 — Nie potrzebowałem go zauważać, Wasza Ekscelencjo, znam go oddawna.

 — Cóż to za człowiek? — Ależ to gaskończyk — odrzekł Guitaut, zdziwiony pytaniem.

 — Tak, to wiem, ale chciałem cię zapytać, czy to człowiek, któremu można zaufać?

 — Pan de Treville bardzo go szanuje, a pan de Treville, jak panu wiadomo, należy do wielkich przyjaciół królowej.

 — Chciałem się dowiedzieć, czy ten człowiek dał się już dobrze poznać.

 — Jeżeli Wasza Ekscelencja pyta, czy był dzielnym żołnierzem, to mógłbym odpowiedzieć twierdząco. Przy oblężeniu Roszelli, pod Suze, pod Perpignan, więcej on, jak słyszałem, dokazał, niż było jego obowiązkiem.

 — Ale widzisz, mój Guitaut, my, biedni ministrowie, potrzebujemy często ludzi nietylko walecznych. Potrzebujemy i ludzi zręcznych. Czy za czasów kardynała, pan d‘Artagnan nie był zamieszany w jaką intrygę, z której potem bardzo zręcznie się wywikłał?

 — Co do tego — rzekł Guitaut, widząc, że kardynał chce od niego wszystkie wiadomości wydobyć — zmuszony jestem powiedzieć Waszej Ekscelencji, że nie wiem nic więcej ponad to, co te same pogłoski mogły panu donieść. Nigdy ja się nie mieszałem do intryg, a, jeżeli kiedykolwiek doszło mnie jakie zwierzenie o intrygach cudzych, to ponieważ tajemnica do mnie należy, Wasza Ekscelencjo, uznaję za stosowniejsze zachować ją dla tych, którzy mi zawierzyli.

 Mazarini wstrząsnął głową.

 — O!... — rzekł — daję słowo, że są ministrowie szczęśliwi, wiedzący o wszystkiem, czego chcą.

 — Wasza Ekscelencjo — podchwycił Guitaut — to może dlatego, że nie ważą oni wszystkich ludzi na jednakowych szalach i mogą udawać się do ludzi wojny, gdy idzie o wojnę, a do ludzi intryg, gdy idzie o intrygi. Niech się Wasza Ekscelencja zwróci do jakiego intryganta z epoki, o której mowa, a otrzyma od niego, co zechce, naturalnie, płacąc za to dobrze.

 — E! do licha!... — podchwycił Mazarini, krzywiąc się tak, jak zwykle, gdy chodziło o pieniądze w takiem znaczeniu, — ha! to się zapłaci, jeżeli niema innego sposobu.

 — Czy Wasza Ekscelencja na serjo żąda, ażebym jej wskazał człowieka, który też wmieszany był we wszelkie intrygi?

 — Per Bacco!... — podchwycił Mazarini, bo już się niecierpliwił, — od godziny o to tylko cię proszę, żelazna głowo.

 — Jest jeden, za którego ręczę, jeżeli tylko zechce mówić.

 — To już do mnie należy.

 — O! Wasza Ekscelencjo, nie zawsze łatwo skłonić do mówienia takich ludzi, którzy mówić nie chcą.

 — Ba! przy cierpliwości i tego można dokazać. I cóż to za człowiek?

 — To hrabia de Rochefort.

 — Hrabia de Rochefort!...

 — Na nieszczęście, znikł on przed czterema, czy pięciu laty, i nie wiem, co się z nim stało.

 — To ja się dowiem, mój Guitaut — odrzekł Mazarini.

 — Więc dlaczegóż Wasza Eminencja skarżył się przed chwilą, że o niczem nie może wiedzieć?

 — I sądzisz — podchwycił Mazarini — że Rochefort...

 — On był duszą oddany kardynałowi; ale uprzedzam Waszą Ekscelencję, kosztować to będzie drogo; kardynał hojny był dla swoich ludzi.

 — Tak, tak, mój Guitaut — odrzekł Mazarini — był to wielki człowiek, ale miał tę wadę; dziękuję ci, skorzystam z twojej rady, i to nawet tego wieczora.

 A ponieważ w tej chwili rozmawiający przybyli już na dziedziniec pałacu królewskiego, kardynał pożegnał Guitaut skinieniem ręki i, spostrzegłszy oficera, który przechadzał się wzdłuż i wszerz, zbliżył się do niego.

 Był to d‘Artagnan, który czekał, zgodnie z rozkazem kardynała.

 — Chodź, panie d‘Artagnan — rzekł Mazarini najsłodszym głosem — mam dla ciebie polecenie.

 D‘Artagnan skłonił się, podążył za kardynałem i w chwilę później znalazł się znowu w gabinecie, z którego był wyszedł. Kardynał usiadł przed biurkiem, wziął arkusz papieru, na którym napisał kilka wierszy.

 D‘Artagnan stał niewzruszony i czekał bez niecierpliwości, zarówno jak bez zaciekawienia. Stał się on automatem urzędowym, działającym, albo raczej spełniającym rozkazy, jak za naciśnieniem sprężyny.

 Kardynał złożył list i przyłożył pieczęć.

 — Panie d‘Artagnan — wyrzekł — zaniesiesz tę depeszę do Bastylji i przyprowadzisz osobę, o której tu mowa: weźmiesz karetę, eskortę i pilnować będziesz więźnia tego bacznie.

 D‘Artagnan wziął list, rękę podniósł do kapelusza, odwrócił się na pięcie, jak dokładniej nie mógł uczynić sierżant, uczący żołnierzy, wyszedł i za chwilę słychać było, jak rozkazywał krótko, głosem jednostajnym:

 — Czterech ludzi do eskorty, karetę i mego konia.

 W pięć minut potem rozległ się turkot kół karety, żelaztwa i koni, tętniących po bruku podwórza.

 

ROZDZIAŁ III. DWAJ DAWNI NIEPRZYJACIELE

 

 Kiedy d‘Artagnan przybył do Bastylji, wybiło pół do dziewiątej.

 Kazał się oznajmić gubernatorowi, który, dowiedziawszy się, że przybywa — w imieniu i z rozkazu ministra — wyszedł na jego spotkanie aż na ganek.

 Gubernatorem Bastylji był wtedy pan du Tremblay, brat słynnego kapucyna Józefa, owego starszego ulubieńca Richelieu‘go, zwanego „szarą eminencją”.

 Kiedy marszałek Bassompiere znalazł się w Bastylji, gdzie pozostał okrągłe lat dwanaście, i gdy jego towarzysze w marzeniach o wolności mówili sobie: „Wtedy a wtedy stąd wyjdę”, — Bassompierre powtarzał im zawsze: „A ja, moi panowie, wyjdę stąd, kiedy pan du Tremblay wyjdzie”. To znaczyło, że ze śmiercią kardynała pan du Tremblay nie omieszka stracić miejsca swego w Bastylji, a Bassompierre odzyskać swego miejsca u dworu.

 Przepowiednia ta o mało co się nie sprawdziła, ale w inny sposób, niż myślał Bassompierre, bo chociaż kardynał umarł, wbrew wszelkim przewidywaniom, nic się nie zmieniło. Pan du Tremblay nie wyszedł z Bastylji, a pan Bassompierre też nie wyszedł wcale.

 Pan du Tremblay był tedy jeszcze gubernatorem Bastylji, kiedy d‘Artagnan stawił się z rozkazem ministra; przyjął go z największą grzecznością, a ponieważ zasiąść miał do stołu, zaprosił d‘Artagnana na kolację.

 — Z największą przyjemnością służyłbym panu — rzekł d‘Artagnan — ale jeżeli się nie mylę, na kopercie listu jest andotacja: bardzo pilne.

 — Prawda — odrzekł du Trembalay. — Hej! majorze!... niechaj przyprowadzą numer 256.

 W Bastylji człowiek nie miał już nazwiska, stawał się tylko numerem.

 D‘Artagnan wzdrygnął się mimowoli na brzęk kluczów; pozostał też na koniu, nie chcąc z niego zsiąść; patrzał na sztaby żelazne, na okna zakratowane, na mury ogromne, które widział dotąd tylko zdaleka, a których tak się bał ongiś przed laty dwudziestu.

 Rozległ się odgłos dzwonu.

 — Muszę pana opuścić — rzekł doń pan du Treniblay — wzywają mnie, abym podpisał wyjście więźnia. Do widzenia, panie d‘Artagnan.

 — Niech djabeł mnie porwie, jeżeli powtórzę ci takie życzenie! — mruknął d‘Artagnan, dodając do tego przekleństwa, jak najuprzejmiejszy uśmiech — pięć minut tylko byłem na podwórzu, a już o mało co się nie rozchorowałem... No, no, widzę, że jeszcze wolałbym umrzeć na barłogu, co mnie spotka prawdopodobnie, niźli pobierać dziesięć tysięcy liwrów rocznie, jako gubernator Bastylji.

 Zaledwie dokończył tego monologu, ukazał się więzień. D‘Artagnan, zobaczywszy go, okazał zdziwienie, które jednak powściągnął natychmiast.

 Więzień wsiadł do karety, jakgdyby nie poznał d‘Artagnana.

 — Panowie — odezwał się d‘Artagnan do czterech muszkieterów — polecono mi jak największą baczność rozciągnąć nad więźniem, a ponieważ kareta nie ma zamków u drzwiczek, wsiądę, ażeby być przy nim. Panie de Sollebrune, bądź łaskaw prowadzić konia mego za cugle.

 — Najchętniej, mój poruczniku! — odrzekł jeździec, do którego zwrócone były te słowa.

 D‘Artagnan zsiadł na ziemię, dał cugle konia swego muszkieterowi, wsiadł do karety, usadowił się przy więźniu i głosem, w którym niepodobna było rozróżnić najmniejszego wzruszenia, wyrzekł:

 — Do pałacu królewskiego, kłusem.

 Powóz zaraz się potoczył, a d‘Artagnan, korzystając z ciemności, panującej pod sklepieniem, kędy przejeżdżano, rzucił się więźniowi na szyję.

 — Rochefort!... — zawołał — wszak to ty!... to ty!.. Nie mylę się bynajmniej!...

 — D’Artagnan!... — zawołał znów Rochefort zdumiony.

 — O! biedny mój przyjacielu!... — mówił dalej d‘Artagnan — nie widziałem cię od lat czterech czy pięciu i myślałem, żeś już umarł.

 — Dalibóg — odrzekł Rochefort — niema wielkiej różnicy, jak sądzę, między umarłym a pochowanym, ja zaś jestem, jak pochowany.

 — I za jaką zbrodnię dostałeś się do Bastylji?

 — Chcesz, ażebym ci wprost powiedział.

 — Naturalnie.

 — Otóż nic a nic nie wiem.

 — Nie ufasz mi, Rocheforcie!

 — Nie, słowo szlacheckie, bo niepodobna, ażebym tu siedział za to, o co mnie obwiniają.

 — O cóż takiego?

 — O kradzież po nocy.

 — O kradzież po nocy?... ciebie... Rocheforcie!... kpisz sobie!

 — Rozumiem. Wymaga to objaśnienia, nieprawdaż?

 — Wyznaję.

 — Otóż tak się to stało. Pewnego wieczoru, po orgji u Reinard, w Tuilleries, wespół z księciem d‘Harcourt, Funtraillem, de Rieux oraz innymi, książę d‘Harcourt zaproponował, by iść na Nowy-Most i ściągać tam płaszcze z przechodniów; jak wiesz, książę Orleański w modę wprowadził tę zabawkę.

 — Doprawdy, Rocheforcie, w twoim wieku! czyś zwarjował?

 — Nie, byłem tylko pijany, a ponieważ zabawa wydawała mi się licha, zaproponowałem kawalerowi de Rieux, ażeby zamiast aktorem, zostać widzem, i, ażeby przyglądać się scenie, jak z pierwszych lóż, wsiąść na konia spiżowego. Co się powiedziało, to się zaraz zrobiło! Dzięki ostrogom, za chwilę już siedzieliśmy na grzbiecie nieruchomego rumaka; miejsce było rozkoszne, widzieliśmy stamtąd wszystko jak najlepiej. Już cztery, czy pięć płaszczy porwanych zostało z niezrównaną zręcznością, a nikt z tych, którym je zabrano, nie śmiał pisnąć ani słowa, gdy wtem jakiś głupiec zaczął drzeć się na całe gardło i sprowadził nam na kark patrol łuczników. Książę d‘Harcourt, Fontrailles i inni uciekli; de Rieux chce to samo uczynić. Wstrzymuję go, mówiąc, że nas nie odkryją tam, gdzie jesteśmy; on mnie nie słucha, chce zejść po murze; kawał muru się obrywa, on spada, łamie nogę i — zamiast milczeć — krzyczy, jak wisielec. Wtedy i ja już chciałem zeskoczyć, ale było zapóźno; skaczę w same ręce łuczników, którzy mnie prowadzą do więzienia Châtelet, gdzie zasypiam na oba uszy, przekonany najzupełniej, że nazajutrz stamtąd się wydostanę. Dzień następny mija i po nim jeszcze jeden, wreszcie cały tydzień; piszę do kardynała: tego samego dnia przychodzą po mnie i prowadzą mnie do Bastylji; pięć lat już tutaj siedzę. Czy sądzisz, że to za świętokradztwo, jakie popełniłem, siadając na koniu z tyłu Henryka IV?

 — Nie, mój drogi Rocheforcie, to musi być za co innego; ale dowiesz się prawdopodobnie teraz.

 — A! tak, bo zapomniałem cię zapytać, dokąd mnie wieziesz?...

 — Do kardynała.

 — Czegóż on ode mnie chce?...

 — Nic nie wiem, bo nie wiedziałem nawet, że po ciebie jadę.

 — Niepodobna!... ty, będąc ulubieńcem?...

 — Ja, ulubieńcem!... — wykrzyknął d‘Artagnan — A! mój biedny hrabio, jestem ja teraz jeszcze biedniejszym gaskończykiem, niż wtedy, gdy cię zobaczyłem w Meung, pamiętasz, lat temu dwadzieścia dwa, niestety!...

 I ciężkie westchnienie dokończyło zdania.

 — Przecie przybyłeś po mnie, jako dowódca?

 — Bo przypadkowo znalazłem się w przedpokoju i dlatego kardynał zwrócił się do mnie tak, jakby wziął każdego innego; ale ja zawsze jestem tylko porucznikiem muszkieterów, a jeżeli, dobrze liczę, to jestem już nim od lat dwudziestu jeden.

 — No, ale przynajmniej nie przytrafiło ci się żadne nieszczęście, a to już wiele.

 — A jakież nieszczęście miało mi się przytrafić?... Jak powiada jakiś wiersz łaciński, którego zapomniałem, a nawet nigdy go dobrze nie umiałem, piorun nie uderza w doliny, a ja mój drogi jestem doliną i to jedną z najniższych.

 — Więc Mazarini zawsze jest jeszcze Mazarinim.

 — O! teraz bardziej, niż kiedykolwiek; powiadają, że się ożenił z królową.

 — Ożenił!

 — A jeżeli nie jest jej mężem, to z pewnością jej kochankiem.

 — Oparła się Buckinghamowi, a uległa Mazarniemu!

 — O! kobiety!... — podchwycił filozoficznie d‘Artagnan.

 — Kobiety, to co innego, ale królowe!

 — E! mój Boże!... pod tym względem królowe są podwójnie kobietami.

 — A pan de Beaufort czy jeszcze siedzi w więzieniu?

 — Ciągle; dlaczego pytasz?

 — O! bo on mi był życzliwy, więc mógłby mnie wyciągnąć z biedy.

 — Prawdopodobnie ty bliższy jesteś wolności i prędzej go z biedy wyciągniesz.

 — Więc będzie wojna?

 — Tak, będzie zapewne.

 — Z Hiszpanją.

 — Nie, ale z Paryżem.

 — Co mówisz?

 — Czy słyszysz tę strzelaninę?

 — Tak, więc cóż?

 — Tak to się mieszczuchy wprawiają, zanim wezmą się do rzeczy na dobre.

 — Czy sądzisz, że można co zrobić z mieszczan?

 — Takby się zdawało, gdyby mieli wodza, któryby ich gromadki zebrał do kupy.

 — Ah! jakie to nieszczęście, że nie jestem wolny.

 — E! mój Boże!... nie rozpaczaj. Jeżeli Mazarini cię szuka, to dlatego, że cię potrzebuje, a skoro cię potrzebuje, to ci winszuję szczerze. Mnie od tylu lat nikt nie potrzebuje, to też widzisz czem jestem.

 — O! zaczekaj! zaczekaj! radzę ci!

 — Wiesz co, Rocheforcie, zrobimy układ...

 — Jaki?

 — Jesteśmy przecie dobrymi przyjaciółmi.

 — Bagatela! noszę jeszcze ślady naszej przyjaźni: trzy uderzenia szpadą!

 — Otóż jeżeli znów odzyskasz łaskę, nie zapomnij o mnie.

 — Słowo Rocheforta, ale pod warunkiem wzajemności.

 — Zgoda, naturalnie, oto moja ręka.

 — Przy pierwszej też sposobności, gdy będziesz mógł o mnie mówić...

 — To będę mówił... a ty?...

 — Ja także.

 — Ale, a twoi przyjaciele?... czy o nich także trzeba mówić?...

 — Co za przyjaciele?...

 — Athos, Porthos i Aramis; czyżeś o nich zapomniał?

 — Prawie!

 — Cóż się z nimi stało?

 — Nic a nic nie wiem.

 — Doprawdy!

 — A tak, mój Boże! rozstaliśmy się, jak ci wiadomo; żyją, tyle tylko mogę o nich powiedzieć. Ale w którym kącie ziemi są, niech mnie djabeł porwie, czy wiem choć odrobinę. Nie, na honor! Jednego tylko mam przyjaciela, Ciebie, Rocheforcie!

 — A ten znakomity... jak nazywałeś tego chłopca, którego zrobiłem sierżantem w pułku piemonckim? — Planchet.

 — Tak, tak. Cóż się stało ze znakomitym Planchetem?

 — Zaślubił cukiernię przy ulicy Lombardyjskiej; chłopiec zawsze bardzo lubił słodycze. Teraz jest mieszczaninem paryskim i prawdopodobnie czynny bierze udział w rozruchach. Zobaczysz, że ten hultaj zostanie jeszcze jakim dygnitarzem miejskim, zanim ja się dochrapię kapitanostwa.

 — E! mój drogi d‘Artagnanie, trochę otuchy; kiedy się jest najniżej u kół, koła się obracają i człowiek znowu na wozie. Może od dzisiejszego wieczora los twój zaraz się zmieni.

 — Adieu! — wyrzekł d‘Artagnan, zatrzymując karetę.

 — Co robisz?... — zapytał Rochefort.

 — Już przybyliśmy na miejsce, a nie chciałbym, ażeby mnie widziano wysiadającego z karety od ciebie, my się niby nie znamy.

 — Masz rację. Adieu!...

 — Do widzenia; pamiętaj o obietnicy.

 I d‘Artagnan wsiadł na konia i pojechał przed eskortą. W pięć minut później znajdowano się już na dziedzińcu pałacu królewskiego. D‘Artagnan poprowadził więźnia głównemi schodami przez przedsionek i korytarz.

 Gdy stanęli przed drzwiami gabinetu Mazariniego, porucznik miał go już oznajmić, gdy Rochefort trącił go w ramię.

 — D‘Artagnanie!... — rzekł Rochefort — winienem przyznać ci się do tego, co myślałem przez całą drogę, widząc wszędzie gromady mieszczańskie, przyglądające się oczami rozpłomienionemi tobie i czterem ludziom.

 — Cóż takiego?... — zapytał d‘Artagnan.

 — Że dość byłoby mi krzyknąć na pomoc, a rozszarpanoby w kawałki i ciebie i twoję eskortę, a ja wtedy byłbym wolny.

 — Dlaczegóżeś tego nie uczynił?... — rzekł d‘Artagnan.

 — Cóż znowu! — podchwycił Rochefort — a przyjaźń zaprzysiężona? Ale gdyby to kto inny mnie prowadził, wierz... w takim razie...

 I d‘Artagnan stracił głowę.

 — Czyżby, Rochefort stał się lepszy ode mnie? — rzekł i kazał się oznajmić ministrowi.

 — Wprowadzić pana Rocheforta — odezwał się niecierpliwy głos Mazariniego, skoro usłyszał wymienione dwa nazwiska — i poprosić pana d‘Artagnana, ażeby zaczekał, może jeszcze będzie mi potrzebny.

 Słowa te ucieszyły d‘Artagnana. Jak już powiedział, oddawna nikt go nie potrzebował, a to zajęcie się nim Mazariniego wydawało mu się dobrą wróżbą. Co się tyczy Rocheforta, postanowił on jeszcze bardziej mieć się na baczności.

 Wszedł do gabinetu i zastał Mazariniego, siedzącego przy stole w zwykłem ubraniu, to jest po kardynalsku, a strój ten prawie niczem się nie różnił od takiego, jaki naówczas nosili opaci, z wyjątkiem, iż należały doń pończochy i płaszcz fioletowy.

 Drzwi się zamknęły, Rochefort spojrzał zukosa na Mazariniego i pochwycił spojrzenie kardynała, które się skrzyżowało z jego wzrokiem.

 Minister zawsze wyglądał tak samo, starannie uczesany, starannie utrefiony, wyperfumowany obficie, a dzięki tej zalotności nie wyglądał na tyle lat, ile miał.

 Inaczej było z Rochefortem. Przez te pięć lat, które spędził w Bastylji, mocno się postarzał godny przyjaciel pana de Richelieu; czarne włosy mu posiwiały, a kolor śniady twarzy ustąpił miejsca bladości, znamionującej jakby wyczerpanie sił.

 Mazarini, spostrzegłszy go, wstrząsnął niedostrzegalnie głową, jakgdyby chciał powiedzieć:

 — O! ten człowiek wydaje mi się już do niczego! Po chwili milczenia, która w rzeczywistości było dosyć długa, a Rochefortowi wydała się całym wiekiem, Mazarini wyciągnął z pliki papierów jakiś otwarty list i, pokazując go szlachcicowi, rzekł:

 — Znalazłem ten list, w którym dopominasz się pan wolności, panie Rochefort. Więc pan jesteś w więzieniu?

 Rochefort drgnął.

 — Ależ?... — ozwał się — myślałem, że Wasza Eminencja lepiej o tem wie od wszystkich.

 — Ja? wcale a wcale, w Bastylji mnóstwo jest jeszcze więźniów z czasów Richelieu‘go, a ja nawet nie znam ich nazwisk.

 — O!... ale ze mną co innego, panie kardynale, nazwisko moje było panu znane, ponieważ z rozkazu Waszej Eminencji przewieziono mnie z Châtelet do Bastylji.

 — Tak pan sądzisz?

 — Jestem tego pewny.

 — A tak, zdaje mi się, że sobie przypominam. Czyś pan w swoim czasie nie odmówił odbycia dla królowej podróży do Brukselli?

 — O! o!... — podchwycił Rochefort — więc to byłaby prawdziwa przyczyna. Szukam jej od lat pięciu. A to ze mnie głupiec, że nie mogłem jej znaleźć.

 — Ależ ja nie powiadam, ażeby to była przyczyna pańskiego aresztowania; musimy się dobrze zrozumieć, ja tylko zadałem panu pytanie, czyś nie odmówił pojechania do Brukselli w służbie królowej, kiedy zgodziłeś się tam pojechać ongi dla nieboszczyka kardynała?

 — Właśnie dlatego że byłem w służbie kardynała, nie mogłem tam pojechać dla służenia królowej. Znajdowałem się w Brukselli w okropnych okolicznościach. Było to za czasów spisku Chalais‘a. Udałem się tam, ażeby przejąć korespondencję jego z arcyksięciem, i już wówczas, gdy mnie poznano, o mało co nie zostałem porąbany w kawałki. Jakżeż mogłem tam powrócić? Zgubiłbym królową — zamiast jej usłużyć.

 — Otóż pojmujesz, jak najlepsze zamiary mogą być źle tłumaczone, mój drogi panie Rocheforcie. W odmowie twojej królowa widziała tylko czystą i zwykłą odmowę; dałeś się dobrze we znaki Jej Królewskiej Mości za czasów nieboszczyka kardynała.

 Rochefort uśmiechnął się pogardliwie.

 — Dlatego właśnie, że służyłem wiernie panu kardynałowi de Richelieu przeciw królowej, gdy umarł, zapewne Wasza wielebność pojmuje, że służyłbym panu równie wiernie przeciw wszystkim.

 — Ja, panie Rochefort — odparł Mazarini — ja nie jestem taki, jak Richelieu, ja nie dążę do wszechwładzy, jestem prostym ministrem, który sług nie potrzebuje, bo sam jest sługą królowej. Otóż Jej Królewska Mość jest bardzo podejrzliwa i musiała się dowiedzieć o pańskiej odmowie; wzięła to za wypowiedzenie wojny, a wiedząc, że z pana człowiek wyższy, a zatem niebezpieczny, mój drogi panie Rochefort, kazała mi zapewne, ażebym ją zabezpieczył przed tobą. W taki to sposób znalazłeś się pan w Bastylji.

 — A zatem, panie kardynale — odezwał się Rochefort — jeżeli przez omyłkę znajduję się w Bastylji...

 — Tak, tak — podchwycił Mazarini — zapewne wszystko da się jeszcze zrobić; pan jesteś zdolny rozumieć pewne sprawy, a zrozumiawszy je, poprowadzić dobrze.

 — Takie było zawsze zdanie pana kardynała de Richelieu, a uwielbienie moje dla tego wielkiego człowieka tembardziej się zwiększa, kiedy widzę, że i pańskie jest takie zdanie.

 — Przystępuję więc do rzeczy; potrzebuję dobrych przyjaciół, wiernych sług, a kiedy powiadam, że potrzebuję, to znaczy, że ich potrzebuje królowa. Ja, pojmuje pan, czynię wszystko tylko z rozkazu królowej, a nie tak, jak pan kardynał de Richelieu, który rządził się zawsze swemi kaprysami. Ja też nigdy nie będę takim wielkim człowiekiem, jak on; ale natomiast jestem sobie poczciwcem, panie de Rochefort, i spodziewam się, że tego panu dowiodę.

 Rochefort znał ten głos słodziutki, w jakim od czasu do czasu odzywało się jakby syczenie żmii.

 — Gotów jestem uwierzyć Waszej wielebności — rzekł, chociaż na sobie mało miałem dowodów tej dobrotliwości, o jakiej Wasza Eminencja mówi. Nie zapominaj, panie kardynale — dodał, widząc ruch, którym minister usiłował go powściągnąć — nie zapominaj, że od lat pięciu siedzę w Bastylji i że nic tak nie paczy poglądów, jak patrzenie na świat przez kraty więzienne.

 — O! panie Rochefort! jużem panu powiedział, że ja niczem nie przyczyniłem się do trzymania cię w więzieniu. Królowa, gniew kobiecy, który zresztą tak prędko przemija, jak przychodzi, i potem nawet się o nim nie myśli...

 — Sądzę, że ona o nim już nie myśli, bo te lat pięć spędziła w pałacu królewskim pośród zabaw i dworzan, ale ja, co je przesiedziałem w Bastylji...

 — E! mój Boże!... drogi panie Rochefort, czy sądzisz, że pobyt w pałacu królewskim jest tak rozkoszny? O... co to, to nie. I my mieliśmy bardzo wiele zmartwień. Ale nie mówmy już o tem. Ja, jak zawsze, gram w otwarte karty. No, powiedz, panie Rochefort, czy należysz do naszych?

 — Pojmuje, Wasza wielebność, że z ochotą chciałbym należeć, ale ja nie wiem teraz o niczem. W Bastylji mówi się o polityce tylko z żołnierzami i strażnikami, a Wasza wielebność nie ma nawet pojęcia, jak ci ludzie mało są rozgarnięci i świadomi w rzeczach polityki. Ja należę do Bassompierra... Czy zawsze jest jeszcze w liczbie siedemnastu magnatów?

 — Umarł, mój panie, i to wielka strata. Był to człowiek, przywiązany dla królowej, a ludzie przywiązani tak są rzadcy!

 — Naturalnie!... — odrzekł Rochefort. — Kiedy się jaki znajdzie, zaraz go pan posyła do Bastylji.

 — Ale bo to jeszcze pytanie, po czem przywiązanie można poznać?

 — Po czynach — odpowiedział Rochefort.

 — A tak, po czynach — podchwycił minister, zamyślając się — ale gdzież to znaleźć ludzi czynu?

 Rochefort wstrząsnął głową.

 — Nie brak ich, panie kardynale — wyrzekł — tylko pan ich źle szukasz.

 — Źle szukam? Co chcesz przez to powiedzieć, panie Rochefort? I owszem, naucz mnie. Musiałeś sam wiele się nauczyć, żyjąc tak blisko nieboszczyka kardynała: o! to był wielki człowiek!

 — Czy Wasza wielebność rozgniewa się, jeżeli się odezwę z nauką moralną?

 — Ja, bynajmniej. Wiesz pan dobrze, że mnie wszystko można powiedzieć. Ja chcę, ażeby mnie kochano, a nie idzie mi o to, ażeby mnie się bano.

 — Otóż! panie kardynale, w mojej celi jest wypisane na ścianie końcem klucza przysłowie.

 — A cóż to za przysłowie?... — zapytał Mazarini.

 — Ot, takie, panie kardynale: jaki pan,...

 — Wiem, wiem: taki lokaj.

 — Nie: taki sługa. Tę pewną zmianę zaprowadzili dla własnej satysfakcji owi ludzie wierni i przywiązani, o których tylko co panu mówiłem.

 — Więc cóż znaczy to przysłowie?

 — Ono znaczy, że pan de Richelieu potrafił znaleźć wierne sługi i to całemi tuzinami.

 — On! cel wszystkich sztyletów! On, który całe życie spędził na odbijaniu zadawanych mu ciosów.

 — Ale je przecież odbijał, a ciosy były potężne. Lecz dlatego mu się udawało, że jeżeli miał wielu nieprzyjaciół, miał i wielu przyjaciół.

 — Ja też tylko tego pragnę.

 — Znałem ludzi, — mówił dalej Rochefort, sądząc, że nadeszła chwila, by dotrzymać słowa d‘Artagnanowi, — którzy — dzięki swej zręczności — sto razy wyprowadzili w pole przezorność i przenikliwość kardynała; dzielnością swą pobili gwardję jego i szpiegów, — ludzi, którzy bez pieniędzy, bez poparcia, bez kredytu zachowali koronę głowie ukoronowanej i zniewalali kardynała do tego, ażeby sam przepraszał.

 — Ale ci ludzie, o których pan mówisz — rzekł Mazarini, uśmiechając się w głębi duszy z tego, do czego Rochefort prowadził — ci ludzie nie byli oddani kardynałowi, ponieważ walczyli przeciw niemu.

 — Nie; choć byliby lepiej wynagrodzeni, ale mieli nieszczęście być oddanymi tej królowej, dla której przed chwilą żądał pan sług.

 — Ale skąd pan możesz wiedzieć o takich rzeczach?

 — Znam te rzeczy, ponieważ ci ludzie byli moimi nieprzyjaciółmi w owych czasach i walczyli przeciw mnie, ponieważ wyrządzałem im zło, jakie tylko mogłem, a oni mi się wypłacali nawzajem; ponieważ jeden z nich, z którym miałem sprawę bardziej osobistą, pchnął mnie szpadą raz jeszcze przed siedmiu laty i to po raz trzeci... na zakończenie starego rachunku.

 — O!... — wyrzekł Mazarini z zachwycającą dobrodusznością — gdybym ja znał takich ludzi.

 — O! panie kardynale, jednego z nich masz przy swych drzwiach od lat sześciu i od lat sześciu uważasz go za całkiem nieprzydatnego.

 — Któż to taki?

 — Pan d‘Artagnan.

 — Ten gaskończyk?... — zawołał Mazarini z doskonale udanem zdziwieniem.

 — Gaskończyk ten ocalił królową, a pana kardynała zmusił do przyznania się, że w sprawach zręczności, sprytu i dyplomacji był tylko żakiem.

 — Doprawdy?

 — Jak miałem zaszczyt powiedzieć Waszej ekscelencji.

 — Opowiedz mi o tem trochę, drogi panie Rochefort.

 — To bardzo trudno, panie kardynale — odrzekł szlachcic z uśmiechem.

 — To on sam mi opowie.

 — Wątpię, Wasza ekscelencjo.

 — A to dlaczego?

 — Bo tajemnica nie do niego należy; bo, jak panu powiedziałem, jest to tajemnica wielkiej królowej.

 — I on sam tego dzieła dokonał?

 — Nie, panie kardynale, miał trzech przyjaciół, trzech zuchów, którzy mu pomagali; takich zuchów, jakich pan szukał przed chwilą.

 — I ci czterej ludzie, powiadasz pan, byli z sobą w łączności?

 — Tak, jakby to był z czterech jeden tylko człowiek, tak, jakby czworo tych serc biło w jednej tylko piersi. Czego też oni nie dokazali we czterech!

 — Mój drogi, panie Rochefort, doprawdy, nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak zaostrzasz moją ciekawość. Czy nie mógłbyś mi opowiedzieć tej historji?

 — Nie, ale mogę panu opowiedzieć bajkę, prawdziwą bajkę czarodziejską.

 — O! powiedz, panie Rochefort; ja bardzo lubię bajki.

 — A zatem proszę posłuchać. Była sobie pewna królowa... ale potężna królowa, królowa jednego z największych państw na świecie; — królowej jeden z ministrów życzył źle, ponieważ dawniej życzył jej aż zanadto dobrze. Nie domyślaj się, panie kardynale, nie zgadniesz nic: wszystko to działo się bardzo dawno, zanim jeszcze pan przybyłeś do tego królestwa, gdzie panowała ta królowa. Otóż zawitał na dwór królewski ambasador tak dzielny, tak bogaty i tak elegancki, że wszystkie kobiety szalały za nim na zabój, a nawet sama królowa, zapewne w dowód wdzięczności za jego stosunek do interesów tego państwa, była na tyle nieroztropna, że dała mu pewną ozdobę, tak wyróżniającą się, iż nie można jej było niczem zastąpić. Ponieważ klejnot ten pochodził od króla, minister namówił go, ażeby zażądał od małżonki wystąpienia na najbliższym balu dworskim w tym klejnocie. Zbyteczne byłoby mówić Waszej ekscelencji, iż minister ów dowiedział się najpierw z dobrego źródła, że klejnot podążył razem z ambasadorem, ambasador zaś był bardzo daleko, za morzami.

 Wielkiej królowej groziła zguba, była ona zgubiona, lada dzień mogła znaleźć się w położeniu ostatniej ze swych podwładnych, bo spadłaby ze szczytu swej wielkości.

 — Doprawdy?... — odezwał się Mazarini.

 — Otóż czterech ludzi postanowiło ją ocalić. Ludzie ci nie byli książętami, ani żadnymi możnowładcami, ani nawet bogatymi, byli to czterej żołnierze o wielkich sercach, dzielnych ramionach i świetnych szpadach. Pojechali. Minister wiedział o ich wyjeździe i po drodze rozstawił ludzi, ażeby im przeszkodzili dostać się do celu. Trzej znaleźli się w stanie opłakanym, niezdolni już do walki, lecz jeden z nich dotarł do portu, zabił lub poranił tych, którzy chcieli go przytrzymać, przebył morze i odniósł klejnot wielkiej królowej, która mogła go była przypiąć oznaczonego dnia do sukni, co o mało nie spowodowało upadku ministra. Cóż Wasza dostojność powie o tym fakcie?

 — To wspaniałe!... — rzekł Mazarini zadumany.

 — A ja mógłbym jeszcze przytoczyć dziesięć podobnych.

 Mazarini nie mówił już nic, tylko myślał. Tak upłynęło pięć czy sześć minut.

 — Czy Wasza ekscelencja ma mnie jeszcze o coś zapytać?... — odezwał się Rochefort.

 — I owszem. Więc powiadasz pan, że d‘Artagnan był jednym z tych czterech ludzi?...

 — I to tym, który przeprowadził całą sprawę.

 — A któż byli inni?

 — Wasza ekscelencja pozwoli, że panu d‘Artagnanowi pozostawię ich wymienienie. Byli to przyjaciele jego, a nie moi, on tylko miałby pewien wpływ na nich, a ja nie znam ich nawet pod ich prawdziwemi nazwiskami.

 — Nie ufasz mi, panie Rochefort! A ja chcę być z panem szczery aż do końca; ja potrzebuję pana, jego i wszystkich.

 — Zacznijmy ode mnie, Wasza ekscelencjo, ponieważ posłałeś po mnie i jestem oto przed tobą, potem przejdziemy do innych. Nie dziwi przecie pana moja ciekawość; kiedy się pięć lat siedziało w więzieniu, chciałoby się bardzo wiedzieć, gdzie człowiek będzie się obracał.

 — Pan, mój drogi panie Rochefort, otrzymasz stanowisko zaufane, udasz się pan do Vincennes, gdzie pan de Beaufort jest więźniem, i będziesz mi go pilnował bacznie. No, czy masz co przeciw temu?

 — A mam! Bo pan mi proponuje rzecz niemożebną — rzekł Rochefort, wstrząsając głową, z zawiedzioną miną.

 — Jakto, rzecz niemożebną? A dlaczegóż to niemożebne?

 — Bo pan de Beaufort należy do moich przyjaciół, a raczej ja jestem jego przyjacielem. Czyś zapomniał, Wasza ekscelencjo, że to on zaręczył za mnie przed królową?

 — Pan de Beaufort od tego czasu stał się wrogiem rządu.

 — Tak, Wasza ekscelencjo, to możebne, ale ponieważ ja nie jestem ani królem, ani królową, ani ministrem, nie jest on wrogiem moim i nie mogę przyjąć tego, co mi pan ofiarowuje.

 — I to pan nazywasz poświęceniem? Doprawdy, winszuję panu. Poświęcenie niezbyt daleko pana posuwa, panie Rochefort.

 — A zresztą, Wasza ekscelencjo — podchwycił Rochefort — pojmuje pan, że wyjść z Bastylji po to, ażeby się dostać do Vincennes, to tylko tyle, co zmienić więzienie.

 — Powiedz pan odrazu, że należysz do partji pana de Beaufort, to będzie szczerzej z pana strony.

 — Wasza ekscelencjo, od tak dawna siedzę w więzieniu, że nie należę do żadnego stronnictwa i pragnę tylko świeżego powietrza. Przeznacz mnie pan do czego innego, daj mi jakie mozolne zlecenie, byleby tylko na otwartem powietrzu.

 — Mój drogi panie de Rochefort — odrzekł Mazarini z miną wyniosłą — gorliwość zanadto cię unosi; masz się jeszcze za młodego człowieka, bo serce twoje zawsze jeszcze jest młode, ale sił ci już brakuje. Wierzaj mi, że teraz potrzebujesz spoczynku, o! i to jeszcze jakiego!...

 — Nic więcej nie postanowiłeś co do mnie, Wasza Eminencjo.

 — I owszem postanowiłem.

 Wszedł Bennouin.

 — Przywołać woźnego, — rzekł — —a ty zostań przy mnie — dodał po cichu.

 Woźny wszedł, Mazarini napisał kilka słów, oddał je temu człowiekowi, potem kiwnął głową.

 — Adieu, panie Rochefort — rzekł.

 Rochefort skłonił się z szacunkiem.

 — Widzę, Wasza ekscelencjo, że mnie odprowadzają do Bastylji.

 — Jesteś pan domyślny.

 — Powracam, panie kardynale, ale powtarzam panu, iż źle robisz, że ze mnie nie korzystasz...

 — Z pana?... Przecież jesteś przyjacielem moich nieprzyjaciół.

 — Ha!... dlaczego mnie pan nie zrobił wrogiem swoich wrogów?

 — Czy pan sądzisz, że na świecie nie mam nikogo, prócz ciebie, panie Rochefort. Wierzaj mi pan, znajdę ja takich, którzy tyle będą warci, co i ty.

 — Życzę tego Waszej ekscelencji.

 — To dobrze. Ale napróżnobyś się pan trudził pisywaniem do mnie listów, panie Rochefort. Listy pańskie nie miałyby żadnego celu.

 — Wyciągnąłem kasztany z pieca — wyszeptał Rochefort, odchodząc — a jeżeli d‘Artagnan nie będzie zadowolony ze mnie, gdy mu zaraz opowiem pochwałę, jaką datem o nim, byłby zanadto wybredny. Ale dokądże mnie prowadzą, u djabła.

 W istocie prowadzono Rocheforta małemi schodami zamiast przez przedpokój, gdzie czekał d‘Artagnan.

 Na podwórzu zastał karetę i czterech ludzi z eskorty, lecz napróżno wypatrywał swego przyjaciela.

 — Ho! ho! — rzekł do siebie Rochefort — to zmienia okrutnie postać rzeczy. Ale jeżeli na ulicach jest jeszcze sporo ludzi, ha! to pokażemy Mazariniemu, żeśmy, chwała Bogu, zdatni jeszcze do czego innego, niż do pilnowania więźnia.

 I wskoczył do karety tak lekko, jak gdyby miał dopiero lat dwadzieścia pięć.

 

ROZDZIAŁ IV. ANNA AUSTRJACKA W 47-ym ROKU ŻYCIA

 

 Mazarini, pozostawszy sam z Bernouinem, przez chwilę siedział zadumany; wiedział już wiele, ale nie wiedział jeszcze wszystkiego. Mazarini oszukiwał w grze, jak zapewnia Brieune. Postanowił też rozpocząć grę z d‘Artagnanem dopiero wtedy, gdy pozna dobrze wszystkie karty swojego przeciwnika.

 — Czy Wasza Eminencja nic mi nie rozkaże? — zapytał Bernouin.

 — I owszem — odpowiedział Mazarini — poświeć mi... pójdę do królowej.

 Bernouin wziął świecznik i poszedł pierwszy.

 Między pokojami i gabinetem Mazariniego znajdowało się potajemne przejście do pokojów królowej; tym korytarzem udawał się teraz właśnie kardynał do Anny Austrjackiej.

 Bernouin, przybywszy do sypialni, dokąd wychodziło to przejście, napotkał panią Beauvais.

 Pani Beauvais i Bernouin byli powiernikami tych nader doletnich miłostek; pani Beauvais podjęła się oznajmić kardynała Annie Austrjackiej, która się znajdowała w modlitewni z młodym królem Ludwikiem XIV.

 Anna Austrjacka siedziała w wielkim fotelu, łokciem oparłszy się na stole, z głową, wspartą na ręku, i patrzała na dziecko królewskie, które, leżąc na dywanie, przeglądało dużą księgę z obrazkami bitew.

 Anna Austrjacka była królową, która najlepiej umiała się nudzić ze swoją dostojną godnością, nieraz też siedziała całemi godzinami w pokoju swym lub oratorjum, ani czytając, ani się modląc. Książka, którą się dziecko bawiło, przedstawiała zwycięstwa Aleksandra Wielkiego.

 Pani Beauvais ukazała się we drzwiach modlitewni i oznajmiła kardynała Mazariniego. Dziecko podniosło się od książki — z brwią zmarszczoną — i spojrzało na matkę.

 — Dlaczego — rzekło — wchodzi on tak, nie prosząc wprzód o posłuchanie?

 Anna zarumieniła się zlekka.

 — Niezbędne jest, — odparła — ażeby w takich, jak teraz, czasach mógł pierwszy minister zdawać sprawę królowej każdej chwili z tego, co się dzieje, bez wywoływania ciekawości i domysłów całego dworu.

 — Ale, zdaje mi się, że pan Richelieu tak nie wchodził? — odpowiedziało niezadowolone dziecko.

 — Skądże możesz pamiętać, co robił pan de Richelieu?..mnie możesz o tem wiedzieć, byłeś wówczas za mały.

 — Ja też nie pamiętam, ale pytałem i tak mi powiedziano.

 — A któż ci powiedział? — podchwyciła Anna Austrjacka ze źle tajonym gniewem.

 — Wiem, że nigdy nie powinienem wymieniać osób, które odpowiadają na pytania, przeze mnie im zadawane — odrzekło dziecko — bo nicby mi już nie powiedziano nigdy.

 W tejże chwili wszedł Mazarini. Wtedy król podniósł się zupełnie, wziął książkę, zamknął ją i położył na stole, przy którym stanął, zmuszając tem Mazariniego, ażeby także stał.

 Mazarini sprytnem okiem przyglądał się tej scenie, chcąc poznać tę, która ją poprzedziła.

 Skłonił się z szacunkiem przed królową; oddal głęboki ukłon królowi, który mu odpowiedział kiwnięciem głowy dosyć dumnem, ale, gdy spojrzenie matki napomniało go, ażeby nie okazywał nienawiści, którą Ludwik XIV od dzieciństwa żywił dla kardynała, przyjął z uśmiechem na ustach komplement ministra.

 Anna Austrjacka starała się z twarzy kardynała odgadnąć przyczynę tych niespodziewanych odwiedzin, gdyż kardynał przychodził zwykle, gdy u niej nie było nikogo.

 Minister uczynił głową niedostrzegalny znak, a wtedy królowa, zwróciwszy się do pani Beauvais, wyrzekła:

— Czas już, by król poszedł spać, przywołaj pani Laporta.

 Już królowa dwa czy trzy razy powiedziała młodemu królowi Ludwikowi, ażeby się oddalił, ale dziecko wciąż prosiło, ażeby mogło jeszcze zostać; tym razem jednak nie odezwało się wcale; zbladło tylko i przygryzło wargi.

 Po chwili wszedł Laporte. Dziecko zbliżyło się wprost do niego, nie ucałowawszy matki.

 — Dlaczego, Ludwiku — rzekła Anna — nie pocałujesz mnie?

 — Myślałem, że pani się na mnie gniewa, bo pani mnie prawie wypędza.

 — Nie wypędzam cię, ale miałeś niedawno ospę wietrzną, nie jesteś jeszcze zdrów i boję się, ażeby cię nie męczył brak snu.

 — Jednak się pani nie obawiałaś o to, kiedy kazałaś mi dziś udać się do pałacu i wydać te szkaradne edykty, na które tak szemrze lud.

 — Najjaśniejszy Panie, — wyrzekł Laporte, ażeby zmienić przedmiot rozmowy — komu Wasza Królewska Mość każe trzymać świeczniki?

 — Komu chcesz, Laporcie, — odpowiedziało dziecko — byleby — słowa te wyrzekł głośno — byleby nie panu Manciniemu.

 Pan Mancini był siostrzeńcem kardynała. Mazarini umieścił go przy królu do towarzystwa, a Ludwik XIV przelał nań część nienawiści, jaką żywił dla swego ministra. I król wyszedł, nie ucałowawszy matki, ani nie ukłoniwszy się kardynałowi.

 — A! — rzekł Mazarini — przyjemnie mi widzieć, że Jego Królewską Mość wychowują we wstręcie do wszelkiego udawania.

 — A to dlaczego? — zapytała królowa głosem prawie lękliwym.

 — Ależ zdaje mi się, że wyjście króla nie potrzebuje tłómaczenia. Zresztą Jego Królewska Mość nie zadaje sobie trudu, aby taić przede mną, jak mało czuje dla mnie życzliwości, co przecie nie przeszkadza, ażebym ja był całkiem oddany na jego usługi, jak i na usługi Waszej Królewskiej Mości.

 — Przepraszam cię za niego, kardynale — rzekła królowa — to dziecko jeszcze... i nie może on wiedzieć, ile ma panu do zawdzięczenia.

 Kardynał uśmiechnął się.

 — Ale — mówiła dalej królowa — przyszedłeś pan zapewne w jakiejś ważnej sprawie. Cóż takiego?...

 Mazarini usiadł, a raczej rozłożył się na szerokim fotelu i rzekł tonem smętnym:

 — Ha!... Zapewne wkrótce będziemy musieli się rozstać, chyba, że przywiązanie do mnie posuniesz, pani, aż do towarzyszenia mi do Włoch.

 — A to dlaczego? — zapytała królowa.

 — Ponieważ, jak mówi Tisbé w operze: „By zburzyć wasze szczęście, świat cały spiskuje”.

 — Żartujesz pan — rzekła królowa, usiłując odzyskać choć nieco dawną godność.

 — Niestety nie, pani — odrzekł Mazarini — nie żartuję bynajmniej; prędzej gotówem płakać, a doprawdy byłoby dość powodów, bo, zapamiętaj pani dobrze: „By zburzyć wasze szczęście, świat cały spiskuje”. A ponieważ pani stanowisz cząstkę świata, otóż powiadam, że pani także mnie opuszczasz?

 — Kardynale!

 — A tak!... mój Boże!... czyż nie widziałem, jak pani niedawno uśmiechałaś się bardzo łaskawie do księcia Orleańskiego, a raczej na to, co on wtedy mówił.

 — A cóż on do mnie mówił?

 — Mówił pani, że Mazarini jest tutaj kamieniem obrazy i że, jeżeli on się wyniesie, wszystko pójdzie dobrze.

 — A cóż miałam uczynić?

 — O! pani, zdaje mi się, że jesteś królową.

 — Ładna królewskość! na łasce pierwszego lepszego pisarka z pałacu lub pierwszego lepszego szlachetki.

 — Jednakże pani jesteś dość silna, ażeby móc od siebie oddalić ludzi, którzy ci się nie podobają.

 — To jest takich, jacy się panu nie podobają — odpowiedziała królowa.

 — Mnie?

 — A tak. Któż oddalił panią de Chevreuse, która przez lat dwanaście prześladowana była pod innemi rządami?

 — To intrygantka! chciała ona prowadzić przeciw mnie spiski, rozpoczęte przeciw Richelieu‘mu!

 — Kto oddalił panią de Hautefort, tę wzorową przyjaciółkę, która odrzuciła łaski królewskie, ażeby zachować moje.

 — To skromnisia, która powtarzała ci co wieczór przy rozbieraniu, że duszy zaprzepaszczeniem jest kochać księdza tak, jakby ten, kto jest kardynałem, był tem samem księdzem!

 — Kto aresztował pana de Beaufort?

 — Przecież on mówił tylko o zamordowaniu mnie!

 — Widzisz, kardynale — podchwyciła królowa — że twoi nieprzyjaciele są moimi.

 — Tego