Wicehrabia de Bragelonne. Trzej muszkieterowie. Część III - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Wicehrabia de Bragelonne. Trzej muszkieterowie. Część III ebook

Aleksander Dumas ojciec

4,0

Opis

Wicehrabia de Bragelonne – trzecia część trylogii Aleksandra Dumasa ojca opowiadająca o przygodach Atosa, Portosa, Aramisa i d’Artagnana (poprzednie części to „Trzej muszkieterowie” i „Dwadzieścia lat później”). Tytułowy bohater – Raul de Bragelonne – to syn hrabiego de La Fère (Atosa) oraz znanej z wcześniejszych części pani de Chevreuse (zwanej Marią Michon). Powieść jest wielowątkowa; główne wątki to restauracja monarchii w Anglii dokonana rękami d’Artagnana i Atosa, nieszczęśliwa miłość Raula de Bragelonne do Luisy de La Vallière, późniejszej metresy Ludwika XIV, upadek wszechwładnego ministra finansów Fouqueta oraz nieudany spisek biskupa Vannes (Aramisa) mający na celu osadzenie na tronie Francji królewskiego brata bliźniaka Filipa (Żelaznej Maski) więzionego w Bastylii. (Za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1863

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Aleksander Dumas (ojciec)

 

Wicehrabia de Bragelonne

 

TRZEJ MUSZKIETEROWIE CZ. III

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Autor nieznany, Wicehrabia de Bragelone, Ilustracja z powieści A. Dumasa „Vingt ans après” (1846),

J.-B. Fellens et L.-P. Dufour, Paris 1846, licencjapublic domain,

źródło: https://fr.wikisource.org/wiki/Fichier:Dumas_-_Vingt_ans_après,_1846,_figure_page_0082.png

Ce fichier a été identifié comme étant exempt de restrictions connues liées au droit d’auteur,

y compris tous les droits connexes et voisins.

 

Tekst wg edycji:

Aleksander Dumas (ojciec)

Wicehrabia de Bragelonne

Trzej Muszkieterowie

Wydawnictwo Biblioteka Rodzinna

Warszawa 1929

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-836-5

 

 

Tom I

 

ROZDZIAŁ I. LIST.

 

 W połowie miesiąca maja, roku 1660, o godzinie dziewiątej zrana, gdy słońce osuszyło już rosę na trawnikach, otaczających zamek Blois, mały orszak, złożony z trzech osób i dwóch paziów, wjeżdżał przez most do miasta.

 Nieliczni przechodnie nie zwracali nań uwagi, każdy tylko skłaniał lekko głowę na znak powitania i szeptał zcicha:

 — Acha!... to książę pan wraca z polowania.

 I nic więcej.

 Dopiero gdy konie weszły na drogę, prowadzącą po stromym pagórku od rzeki do zamku, kilku krępych sklepikarzy zbliżyło się do ostatniego z jeźdźców i przyglądało się różnego rodzaju ptakom, zawieszonym za dzioby u łęku siodła.

 Zaspokoiwszy ciekawość, wzruszali ramionami, objawiając w sposób szczery, prawdziwie wieśniaczy, lekceważenie dla tak nędznego rezultatu łowów i powracali do swych zajęć.

 Książę tymczasem jechał dalej z miną melancholijną, a zarazem tak majestatyczną, że byłby stanowczo wzbudził podziw wśród widzów, gdyby ich miał tylko.

 Lecz mieszczanie Blois nie mogli nigdy wybaczyć księciu, że wybrał sobie ich wesołe miasto, aby tu nudzić się dowoli, i za każdym razem, gdy tylko go ujrzeli, umykali, poziewając, lub wsuwali głowy w okna swych pomieszczeń, aby uniknąć wpływu usypiającego, jaki wywierała ta twarz długa, blada, te oczy zamglone i wogóle cała ta postać omdlała.

 Co prawda, widoczny ów brak uszanowania ze strony mieszkańców Blois, był karygodnym, bo ten, kogo mieszkańcy Blois zwali Księciem Panem, był po królu, a może nawet i przed królem, największym magnatem królestwa. Jeżeli bowiem Ludwik XIV-ty, podówczas panujący, miał szczęście być synem Ludwika XIII-go, to „Książę Pan” miał za to zaszczyt być synem Henryka IV-go.

 To też mieszkańcy Blois byli, a właściwie powinni byli być dumnymi z tego odznaczenia, jakie ich spotkało. Książę Gaston Orleański wybrał to miasto na swą siedzibę i otoczył się dworem na starodawnym zamku.

 Widocznie jednak było przeznaczeniem tego wielkiego księcia, że nigdzie i nigdy nie wzbudzał większego zainteresowania ani podziwu, występując publicznie. Zdaje się, że nawet przyzwyczajony był do tego.

 Niewesoło też upływało mu życie.

 Po małem polowaniu na brzegach rzeczki Beuvron, albo w lasach Chiverny, książę pan przebywał Loarę, siadał do śniadania w Chambord z apetytem, lub bez apetytu, i znów miasto Blois nie słyszało aż do przyszłego polowania o swym panu i władcy.

 Tak się przedstawiała nuda extra muros. Jeśli zaś czytelnik chce poznać, w jaki sposób nudzono się wewnątrz, to może osiągnąć o tem niejakie pojęcie, gdy zechce pofatygować się za orszakiem aż do samych przedsionków wspaniałego zamku.

 Książe pan dosiadł konia płowego, niezbyt wysokiej miary, przybranego w siodło z czerwonego aksamitu flandryjskiego ze strzemionami, mającemi kształt sabotów. Kaftan szkarłatny niknął pod płaszczem tejże samej barwy, co uprząż konia, i jedynie po tym kolorze czerwonym odróżnić można było księcia od dwóch jego towarzyszy, z których jeden ubrany był fjoletowo a drugi zielono. Towarzysz z prawej strony, ubrany fjoletowo, był koniuszym; z lewej, zielony, to wielki łowczy.

 Jeden z paziów trzymał dwa sokoły na dużem kółku, drugi miał w ręku róg myśliwski, na którym właśnie zatrąbił niedbale, gdy orszak zbliżył się na dwadzieścia kroków do zamku. Całe otoczenie zaniedbanego księcia robiło wszystko, co miało do roboty, niedbale.

 Na odgłos rogu myśliwskiego, ośmiu strażników, spacerujących niedbale w blasku słonecznym po kwadratowym dziedzińcu, pochwyciło prędko za halabardy i uszykowało się w przedsionku, a książę pan odbył uroczysty wjazd do zamku.

 Książę pan zsiadł z konia, nie mówiąc ani słowa, przeszedł do pokoi, gdzie służący czekał nań ze świeżem ubraniem, a ponieważ księżna pani nie przysłała jeszcze wezwania na śniadanie, wyciągnął się w fotelu i zasnął w najlepsze, jak gdyby to była jedenasta w nocy.

 Ośmiu strażników, wiedząc, że służba ich na cały dzień już się skończyła, porozkładało się w słońcu na kamiennych ławkach; masztalerze poznikali wraz z końmi w stajniach. Gdyby nie kilka ptaków, wesoło szczebioczących w krzaczkach lewkonij, możnaby sądzić, iż wszystko, co żyło, zasnęło w zamku za przykładem pańskim.

 Nagle wśród tej słodkiej ciszy rozległ się śmiech głośny, nerwowy i zbudził kilku halabardników, pogrążonych w spoczynku.

 Śmiech ten pochodził z okienka, umieszczonego na drugiem piętrze a oświetlonego w tej chwili promieniami słońca, które rzucało na ścianę długi cień od komina, łączący się z oknem i niknący aż przy samej ziemi.

 Dokoła okienka biegł balkonik wąziuchny, otoczony żelazną barjerą. Na balkoniku tym stało kilka wazoników z lewkonją, pierwiosnkiem i wczesną różą, co nie zdążyła jeszcze rozwinąć kwiatów, lecz już była pokryta mnóstwem pączków.

 W pokoju, oświetlonym promieniami słońca, wpadającemi przez okno, skromnie umeblowanym, przy stole, pokrytym serwetą, w kwiaty haftowaną, siedziały dwie dziewczęta.

 Obie wyglądały na pensjonarki, które dopiero co zdołały wymknąć się z klasztoru. Jedna z nich, oparłszy łokcie na stole, trzymała pióro w ręce i kreśliła litery na pięknym papierze holenderskim. Druga, ukląkłszy na krześle z przeciwnej strony stołu, przyglądała się z góry temu, co pisała, a właściwie, co zamierzała pisać, jej towarzyszka.

 Skoro jesteśmy już w pokoju, musimy przyjrzeć się bliżej dziewczętom. Pierwsza, ta, co klęczała na krześle, wesoła, śmiejąca się, była dziewczyna piękną, mogącą mieć lat dziewiętnaście do dwudziestu, smagła, brunetka, odznaczająca się cudownie pięknemi, żywemi oczyma, błyskającemi z pod brwi, śmiało zarysowanych, oraz zębami białemi jak perły, kryjącemi się pod wargami, jakby utoczonemi z koralu.

 W każdym jej ruchu zdradzało się usposobienie ruchliwe; mówiąc, śmiejąc się, nie siedziała, a właściwie nie klęczała spokojnie, lecz wiła się, wyginała, jakby przy grze w piłkę.

 Druga, zajęta pasaniem, spoglądała na swą burzliwą towarzyszkę oczyma niebieskiemi, czystemi, jasnemi jak niebo. Włosy jej koloru blond popielatego spadały w jedwabistych splotach na ramiona i na policzki, zabarwione jak wnętrze muszli perłowej. Ręka jej, spoczywająca na papierze, delikatna, lecz drobna, zdradzała wiek młody. Za każdym wybuchem śmiechu swej przyjaciółki wzruszała, niby nieco zagniewana, ramionami białemi, kształtnemi, którym jednak brakowało jeszcze owej siły, owego wykończenia, jakieby chętnie chciało ujrzeć oko znawcy.

 — Montalais, Montalais — odezwała się nareszcie głosem dźwięcznym, śpiewnym — śmiejesz się za głośno... i nie dosłyszysz dzwonka księżnej pani, gdy wezwie cię do siebie.

 Młoda dziewczyna, którą nazwano Montalais, nie wzięła sobie widocznie do serca owej admonicji, bo wybuchnęła jeszcze głośniejszym śmiechem i jeszcze żywiej się poruszała i wyginała. Uspokoiwszy się nareszcie, odrzekła:

 — Ludwiko... nie mówisz, moja droga, tego, co myślisz... a właściwie myślisz inaczej, niż mówisz. Wiesz dobrze, że dzwonek księżnej pani słychać doskonale nawet na moście w Blois, a więc tembardziej usłyszę go tu, w tym pokoju, gdy mnie księżna pani przywoła. Nie trudno to jednak zgadnąć, o co ci idzie... Gniewasz się, że ja śmiechem moim przeszkadzam ci w pisaniu... Boisz się, aby tu nie przybiegła pani de Saint-Remy, matka twoja... aby nas nie przyłapała na gorącym uczynku, aby nie ujrzała tego olbrzymiego arkusza papieru, na którym od kwadransa zdążyłaś zaledwie napisać: „Panie Raulu!”. I aby nie wystąpiła natychmiast z całym za pasem swych gromów i błyskawic. No?... powiedz sama... czy nie mam racji?...

 I Montalais rozpoczęła na nowo, a nawet bardziej jeszcze śmiać się i swawolić.

 Blondynka nadąsała się na dobre. Schwyciła arkusz papieru, na którym istotnie wypisane były tylko pięknemi literami wyrazy „Panie Raulu!”, rozdarła go i wyrzuciła przez okno.

 — No! no!... patrzcie... — odezwała się Montalais — nasz baranek, nasz jezusek, nasza gołąbka, rozgniewała się naprawdę!... Nie bój się, Ludwiko, pani de Saint-Remy nie przyjdzie tutaj, a gdyby zresztą szła, uprzedziłabym cię o tem, wiesz bowiem, że mam słuch dobry. Zresztą przecież to nic złego pisać do starego przyjaciela, do znajomego od lat dwunastu, zwłaszcza, gdy list zaczyna się od słów „Drogi Raulu!...”

 — Mniejsza o to, i tak już pisać nie będę — odrzekła druga.

 — A!... patrzajże!... toś dopiero ukarała tę biedną Montalais — wykrzyknęła, śmiejąc się ciągle, wesoła brunetka. — Cóż znowu... to niema sensu!... prędzej... bierz drugi arkusz papieru i pisz dalej ten list nieszczęsny... Na!... masz!... teraz znowu księżna pani dzwoni... doskonałą sobie porę wybrała!... Ha!... tem gorzej dla niej... Księżna pani albo poczeka, albo też zmuszoną będzie wyrzec się na dziś widoku swej pierwszej panny honorowej.

 W istocie głośny dźwięk dzwonu rozlegał się po całym zamku. Oznaczało to, iż księżna jest już ubrana i oczekuje małżonka, który na znak ten przychodził do salonu, podawał jej ramię i prowadził do jadalni.

 Po dokonaniu tej formalności zasiadali do śniadania, po spożyciu którego rozchodzili się i nie spotykali się już, aż przy obiedzie, którego pora raz na zawsze naznaczoną była na drugą godzinę.

 Na odgłos dzwonu otwarły się drzwi oficyny, stojącej po prawej stronie podwórza, i ukazali się w nich paź i dwóch marszałków, za którymi szło ośmiu kuchcików, niosących na dużych tacach potrawy, przykryte srebrnemi pokrywami. Orszak ten przeszedł przez całe podwórze, a strażnicy wstawali i przed jedzeniem broń prezentowali.

 Panna Montalais i jej towarzyszka zajęły się znów zaczętym listem.

 — No, dalej, zabieraj się do roboty... wolała wesoło Montalais. Pisz jeszcze raz owe piękne „Panie Raulu”, co już raz błyszczało na nagłówku podartego listu.

 I, śmiejąc się, włożyła jej pióro w rękę.

 — A teraz?... — zapytała młodsza.

 — Teraz, Ludwiko, pisz, co myślisz — odrzekła Montalais.

 — Czyś pewną, że myślę o czemś?

 — Myślisz o kimś, a to na jedno wyjdzie... a nawet to podobno gorzej.

 — A wiec skoro umiesz czytać w mych myślach, powiedz mi, co ja myślę, Montalais?...

 — Przedewszystkiem nie myślisz wcale: „Panie Raulu!”, ale masz na myśli: „Kochany Raulu!”

 — O!...

 — Nie potrzebujesz się rumienić o taka drobnostkę... A zatem dalej: „kochany Raulu!... Prosisz mnie, abym pisała do Paryża, do ciebie, któremu służba nie pozwala ruszyć się z miejsca. Musisz się bardzo nudzić, jeśli rozrywki szukasz we wspomnieniach wieśniaczki...

 Ludwika podniosła się nagle.

 — Nie, Montalais — rzekła — nie!... ani jednego słowa nie myślę z tego, coś powiedziała... Chcesz wiedzieć, co naprawdę myślę?... patrz!

 I, ująwszy śmiało za pióro, wprawną ręką nakreśliła następujące słowa.

 „Czułabym się bardzo nieszczęśliwą, gdyby prośba pańska o jakąkolwiek pamiątkę chwil minionych znalazła mniejszy oddźwięk w mem sercu, niż go znalazła istotnie. Wszystko tutaj szepcze mi o pierwszych latach naszych, co tak szybko upłynęły, tak słodko minęły, zostawiając jednak ślad czarowny, którego nic zetrzeć nie zdoła”.

 Montalais śledziła szybkie poruszenia pióra i czytała z odwrotnej strony to, co pisała Ludwika. Naraz przerwała jej, klasnąwszy w dłonie.

 — O!... to rozumiem!... to się nazywa prawdziwa szczerość... to serce... to styl... Tak... tak!.. pokażmy tym paryżanom, że tu, w Blois, umiemy się wyrażać jak należy... niech nie myślą, że Blois to niby nic..

 — O!... wie on dobrze — odrzekła młodsza — że Blois było dla mnie rajem.

 — To... to... to!.... Właśnie to chciałam powiedzieć... Ah!... moja złota... jak ty to ładnie umiesz nazwać... wyrażasz się jak anioł.

 — Pozwól Montalais... niech skończę.

 I pisała dalej:

 — „Piszesz, panie Raulu, iż myślisz ciągle o mnie!.. Dziękuję za te pamięć, lecz nie dziwi ona mnie wcale... mnie, która wiem, ile razy serca nasze biły jedno obok drugiego...”

 — O!., o!.. — zauważyła Montalais — uważaj, moja kochana... czy to nie za śmiało...

 Ludwika już miała odpowiedzieć, gdy nagle do uszu ich doleciał odgłos kopyt końskich, rozlegających się pod sklepieniem przedsieni.

 — A to kto?... — zapytała Montalais, podbiegłszy do okna — śliczny kawaler, słowo daje!...

 — Raul!... — wykrzyknęła Ludwika, która także zaciekawiona przybyciem nieoczekiwanego gościa, spojrzała przez okno. Ujrzawszy jeźdźca zbladła, i drżąca, bezsilna, usiadła na krześle tuż obok niedokończonego listu.

 — To kochanek jak należy — zawołała Montalais — w najodpowiedniejszej chwili przybywa.

 — Odejdź... odejdź... od okna... proszę cię — błagała Ludwika głosem stłumionym.

 — Dlaczego?... przecież on mnie nie zna!... Pozwól, moja drogo, niech się dowiem, po co on tu przyjechał!...

 

ROZDZIAŁ II. POSŁANIEC.

 

 Panna de Motalais miała zupełna słuszność. Warto było popatrzeć na młodego kawalera.

 Mógł on liczyć lat dwadzieścia cztery do pięciu, smukły, dobrze zbudowany, ubrany zgrabnie w mundur wojskowy ówczesnej mody.

 Jedną ręką powstrzymał zgrabnie konia na środku podwórza, a druga zdjął kapelusz, przybrany długiemi piórami, odsłaniając w ten sposób twarz poważna i równocześnie prawie dziecięcą.

 Strażnicy, zbudzeni hałasem, zerwali się na nogi.

 Jeden z nich podszedł ku jeźdźcowi, a młodzieniec, przechylając się, rzekł głosem dźwięcznym, wyraźnie dolatującym do okna, gdzie ukryte były dziewczęta:

 — Posłaniec do Jego królewskiej wysokości!...

 — Przepraszam... jak godność pańska?...

 — Wicehrabia de Bragelonne, wysłany od Jego wysokości księcia Kondeusza.

 Żołnierz oddał ukłon głęboki, i, jak gdyby nazwisko zwycięzcy z pod Rocroy i Lens skrzydeł mu dodało, pomknął żywo przez trawnik, aby jak najprędzej dostać się na przedpokoje.

 Pan de Bragelonne nie zdążył jeszcze przywiązać konia swego do sztachet, okalających trawnik, gdy nadbiegł marszałek dworu, pan de Saint-Remy, zadyszany, podtrzymując jedną ręką tłusty brzuch, a drugą przecinając powietrze, tak, jak rybak przecina wiosłem fale wody.

 — Pan wiechrabia!... w Blois!... — zawołał — ależ to cud prawdziwy!... Dzień dobry, panie Raulu, dzień dobry!...

 — Moje uszanowanie, panie de Saint-Remy.

 — Jakże się ucieszy pani de la Vall... to jest, chciałem powiedziec pani de Saint-Remy, gdy pana ujrzy. Ale chodź pan. Jego królewska wysokość siedzi właśnie przy śniadaniu... Może należy go zaraz zawiadomić; czy sprawa bardzo ważna?...

 — Tak i nie, panie de Saint-Remy; w każdym razie opóźnienie sprawiłoby, jak sadze, przykrość Jego królewskiej wysokości.

 — W takim razie chodźmy prędko, bardzo prędko — zawołał poczciwiec i puścił się przodem.

 Raul szedł za nim z kapeluszem w reku, przestraszony nieco odgłosem, jaki wydawały jego ostrogi na posadzkach tych olbrzymich sal.

 Odgłos kroków przyśpieszonych, zapach wina i mięsa, dźwięk kryształów i talerzy uprzedził go, iż wkrótce znajdzie się u celu swej podróży.

 Paziowie, lokaje i oficerowie, zgromadzeni w pokoju, poprzedzającym jadalnie, przyjęli nowoprzybyłego z grzecznością, przysłowiową w tym kraju. Niektórzy znali Raula osobiście, wszyscy zaś wiedzieli, iż przybywa z Paryża. Zdawałoby się, że przybycie jego powstrzymało na chwile zwykły bieg służby.

 Jeden z paziów, który właśnie napełniał winem kielich Jego królewskiej wysokości, z dziecięcą ciekawością odwrócił się, nie przestając jednak wcale nalewać dalej wina, nie do kielicha wprawdzie, lecz na obrus.

 Księżna pani, nie będąc tak zajętą, jak jej dostojny małżonek, dostrzegła roztargnienie pazia.

 — Co tam?... — spytała.

 — Co tam?... — powtórzył książę — co się stało?...

 Pan de Saint-Remy, wsunąwszy głowę przez drzwi, uważał za stosowne skorzystać z tej chwili.

 — Ośmielam się niepokoić Waszą wysokość.

 — Dlaczego?... — zapytał książę Gaston, nakładając sobie na talerz kawałek łososia.

 — Przybył posłaniec z Paryża; ale może poczekać, aż Wasza wysokość skończy śniadanie.

 — Z Paryża — wykrzyknął książę, a widelec wypadł mu z ręki. — Posłaniec z Paryża, powiadasz, a od kogo przybywa?

 — Od księcia Kondeusza — pośpieszył z odpowiedzią Marszałek.

 — Od księcia?... — powtórzył Gaston, z zaniepokojeniem zbyt widocznem, aby ujść miało uwagi obecnych. Zdwoiło ono jeszcze ogólną ciekawość.

 Książe Gaston odsunął żywo talerz z przed siebie.

 — Czy ma zaczekać?... — zapytał pan de Saint-Remy.

 — Nie... nie!... niech wejdzie natychmiast. A kto to taki?

 — Szlachcic z tych okolic, pan wicehrabia de Bragelonne.

 — Tak?... doskonale... Wprowadź go zaraz, de Saint-Remy, wprowadź go natychmiast.

 Wyrzekłszy te słowa z powagą mu właściwą, książę przypatrywał się, jak cała służba, paziowie, oficerowie, koniuszy i wszyscy inni, odsunąwszy talerze, noże i kubki, wynosili się do drugiej izby szybko i bezładnie.

 Mała ta armja ustawiło się w dwa szeregi, w chwili, gdy Raul de Bragelonne, wszedł do jadalni, poprzedzony przez pana de Saint-Remy.

 Książę Gaston skorzystał z krótkiej chwili i przybrał minę dyplomaty. Nie odwracał się wcale, aż marszałek dworu przyprowadził posłańca przed jego oblicze.

 Raul zatrzymał się przy końcu stołu, tak, aby mógł się znaleźć pomiędzy księciem i księżną. Stąd złożył głęboki ukłon Ich wysokościom i czekał, aż książę raczy się odezwać.

 Książę zaś czekał, aż drzwi zostaną szczelnie zamknięte. Nie chciał się obrócić, aby się o tem przekonać, bo to ubliżałoby jego godności, ale słuchał zatrzaśnięcia klamki, oo obiecywało przynajmniej utrzymać pozór tajemnicy.

 Gdy drzwi się zamknęły, książę podniósł oczy na wicehrabiego i rzekł:

 — Zdaje się, że pan przybyłeś z Paryża?

 — Przed chwilą, Wasza wysokość.

 — Jakże się król miewa?

 — Jego królewska mość cieszy się najlepszem zdrowiem.

 — A moja bratowa?

 — Jej królewska mość królowa matka skarży się ciągle na ból w piersiach. W każdym razie od miesiąca znacznie się jej polepszyło.

 — Mówiono mi, że pan przebywasz od księcia Kondeusza. Zapewne się omylono?

 — Nie omylono się wcale. Książę polecił mi doręczyć Waszej wysokości ten oto list, na który mam oczekiwać odpowiedzi.

 Raula wzruszyło cokolwiek to przyjęcie zimne, prawie bojaźliwe. Głos jego pomimowoli spadł do diapazonu niespokojnej mowy księcia, tak, że obaj prawie szeptem mówili.

 Książę nie zwrócił uwagi na to, iż sam wywołał ten tajemniczy chód i zaczął się nie na żarty trwożyć.

 Spojrzał ponuro na list księcia Kondeusza, odpieczętował go w sposób, w jaki zwykle rozpieczętowuje się listy podejrzane i, aby nikt nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy w czasie czytania, odwrócił się.

 Księżna pani, strwożona równie jak i książę, ścigała wzrokiem każdy ruch dostojnego swego małżonka.

 Raul, stropiony podobnem przyjęciem, spoglądał, nie ruszając się z miejsca w okno, poza którem widać było ogród, przyozdobiony licznemi posągami.

 — Ależ!... — zawołał nagle książę, uśmiechając się rozkosz nie — ależ to przyjemna niespodzianka... Bardzo miły... bardzo miły jest ten list księcia Kondeusza. Służę ci, księżno.

 Stół był za szeroki, aby książę mógł sięgnąć aż do wyciągniętej ręki swej małżonki.

 Raul pośpieszył z pomocą i podał list księżnej tak zręcznie, iż zjednał sobie jako podziękowanie skinienie głową i łaskawy uśmiech.

 — Treść listu jest panu znaną zapewne — rzekł Gaston do Raula.

 — Istotnie. Książę pierwotnie chciał, ażebym ustnie załatwił me posłannictwo, dopiero później uznał za właściwe list ten napisać.

 — Śliczne pismo, ale nie mogę odczytać — odezwała się księżna.

 — Czy nie byłbyś łaskaw odczytać tego listu księżnej pani, panie wicehrabio de Bragelonne?

 — O tak, przeczytaj pan, proszę.

 Raul zabrał się do czytania, a książę jeszcze raz skupił całą swa uwagę.

 List zawierał następujące słowa:

„Wasza Wysokość!

 Król wyjeżdża zagranicę. Zapewne wiadomo Waszej wysokości, iż małżeństwo Jego królewskiej mości jest już postanowione. Król zrobił mi zaszczyt, mianując mnie marszałkiem-kwatermistrzem w czasie tej podróży; ponieważ zaś jestem przekonany, iż Jego królewska mość spędziłby z przyjemnością dzień jeden w Blois, udaję się więc do Waszej wysokości z prośba o pozwolenie wyznaczenia tej miejscowości, jako punktu wypoczynku w drodze. Gdyby propozycja moja narażać miała Waszą wysokość na jakiekolwiek trudy lub przykrości, natenczas proszę udzielić odpowiedzi oddawcy niniejszego listu, panu wicehrabiemu de Bragelonne, należącemu do mojego orszaku. Oznaczenie dalszego kierunku podróży zależy od woli Waszej wysokości i zamiast zwrócić się na Blois, wskazałbym Vendome lub Romorantin. Ośmielam się cieszyć nadzieją, iż Wasza wysokość przyjmie propozycję moją, jako wyraz bezgranicznego przywiązania, i usłużności”.

 — A! jakie to dla nas przyjemne — odezwała się księżna, która w ciągu odczytywania listu kilkakrotnie porozumiewała się wzrokiem z dostojnym swym małżonkiem. — Król tutaj!.. — zawołała głośniej nieco, niżby tego wymagało utrzymanie tajemnicy.

 — Wicehrabio,.. — zabrał głos książę Gaston — podziękujesz księciu Kondeuszowi i wyrazisz mu słowa wdzięczności za przyjemność, jaką mi sprawia.

 Raul skłonił się głową.

 — Którego dnia Jego królewska mość ma zamiar przybyć?... — mówił dalej książę.

 — Według wszelkiego prawdopodobieństwa, król stanie tu dziś wieczorem.

 — W jakiż więc sposób otrzymanoby moja odpowiedź, gdyby ta była odmowną?

 — Miałem polecenie powrócić jak najśpieszniej do Beaugency i doręczyć tam rozkaz kurjerowi, któryby zawiózł go lotem strzały do księcia.

 — Więc Jego królewska mość znajduje się w Orleanie?

 — Bliżej... Wasza wysokość!... Jego królewska mość powinienby przybyć w tej chwili do Meung.

 — Czy dwór mu towarzyszy?

 — Tak.

 — A!., a propos... Zapomniałem zapytać się o pana kardynała.

 — Jego Eminencja wygląda doskonale.

 — Siostrzenice pewno mu towarzyszą?...

 — Nie, Wasza wysokość, Jego Eminencja rozkazał pannom Mancini wyjechać do Brouage. Jadą lewym brzegiem Loary, gdy tymczasem dwór posuwa się prawym.

 — Co?... I panna Marja Mancini także dwór opuszcza?... — zapytał książę, pozbywając się powoli ospałości i powagi.

 — Panna Marja Mancini przedewszytkiem — odparł Raul dyskretnie.

 Przelotny uśmiech, zaledwie dostrzegalny ślad chętki do zawikłanych intryg, jakie książę Gaston dawniej z zamiłowaniem uprawiał, przemknął się po jego ustach.

 — Dziękuję; panie de Bragelonne!... — odrzekł książę — nie przyjąłbyś zapewne polecenia, jakiembym cię chętnie obdarzył, a mianowicie, abyś wyraził księciu Kondeuszowi, iż posłaniec jego bardzo mi się podoba... ale ja mu to powiem osobiście.

 Raul podziękował głębokim ukłonem za zaszczyt, jaki go spotkał.

 Książę dał znak księżnej, a ta ujęła za dzwonek, stojący obok na stole.

 W tej chwili pojawił się pan de Saint-Remy, a za nim wkrótce cały pokój zapełnił się mieszkańcami zamku.

 — Panowie!... — rzekł książę — Jego królewska mość uczynił mi ten zaszczyt, iż raczy spędzić dzień jeden w Blois. Mam nadzieję, iż król, mój bratanek, nie będzie żałował łaski, która mi wyświadcza.

 — Niech żyje król!.... — zawołał z frenetycznym entuzjazmem cały tłum z panem de Saint Remy na czele.

 Księżna pierwsza pomyślała o zajęciu się niezbędnemi przygotowaniami i wezwała pana de Saint-Remy.

 — Nie czas na gawędy, ale na robotę — odezwała się tonem zagniewanej gospodyni.

 — Spodziewam się, że szlachcic ten nie poskarży się na niewygodę — dodała, zwracając się do pana Saint-Remy.

 Poczciwiec pobiegł natychmiast za Raulem.

 — Księżna pani włożyła na nas obowiązek starania się, aby pan wicehrabia odpoczął u nas jak należy. Apartament dla pana jest przygotowany w zamku.

 — Dziękuję, panie Saint-Remy — odrzekł Bragelonne. — Pojmujesz zapewne jak mi śpieszno zobaczyć czemprędzej ojca mego.

 — To prawda... to prawda... panie Raulu... proszę mu złożyć przy tej sposobności wyrazy mego uszanowania.

 Raul pozbył się nareszcie starego szlachcica i, ująwszy konia za uzdę, wyszedł z zamku.

 Właśnie przechodził pod sklepieniem przedsionka, gdy naraz do uszu jego dobiegi z głębi ciemnej alei głosik dźwięczny.

 — Panie Raulu!...

 Raul odwrócił się zdumiony i ujrzał młodą brunetkę, która, palec przyłożywszy do ust, nakazywała mu milczenie, a równocześnie wyciągnęła drugą rękę na powitanie.

 Nie znał jej wcale.

 

ROZDZIAŁ III. ROZMOWA.

 

 Raul postąpił kilka kroków ku dziewczęciu, przywołującemu go w tak dziwny sposób.

 — Ależ, mój koń, panienko — oderwał się zaambarasowany.

 — Masz się pan czem kłopotać!... W pierwszem podwórzu jest stajnia; przywiąż tam pan swojego konia i chodź pan, tylko prędko...

 — Jestem posłuszny, panienko.

 W kilku chwilach załatwił to, czego od niego żądano, i powrócił do małych drzwi, gdzie spostrzegł w pół-cieniu swoją przewodniczko na pierwszym stopniu kręconych schodów.

 — Czy masz pan dość odwagi, aby pójść za mną, mości kawalerze błędny? — odezwało się dziewczę, widząc wahanie Raula.

 Zamiast odpowiedzi Raul puścił się po ciemnych schodach. Przebyli trzy piętra, ona pierwsza, on za nią, dotykając ręka co chwila jedwabnej sukienki, gdy po ciemku szukał poręczy.

 Za każdem głośniejszem stąpnięciem, lub krokiem, fałszywie postawionym, przewodniczka jego wołała cichutko:

 — Psst!...

 I podawała mu rękę drobną, aksamitną, wonną.

 — Możnaby dojść w ten sposób aż na sam szczyt wieży zamkowej, nie czując zmęcenia — szepnął Raul.

 — To niby znaczy, żeś pan strasznie zmęczony, strasznie ciekawy i strasznie niespokojny. Ale uspokój się pan... jesteśmy już an miejscu.

 Dziewczę otworzyło drzwi, wiodące wprost do pokoju, z którego wydobywający się snop światła dziennego oświetlił sień dosyć długą, na końcu której stał Raul, trzymając się ręką poręczy.

 Brunetka szła ciągle, on postępował za nią. Wkrótce weszli do pokoju.

 Zaledwie znalazł się tam, usłyszał okrzyk, odwrócił się i ujrzał o dwa kroki od siebie młodziutką, śliczną blondynkę z włosami jasno-płowemi, oczyma niebieskimi, ramionami białemi, która, złożywszy ręce i przymknąwszy powieki, zakończone długiemi ciemnemi rzęsami, wykrzyknęła tylko:

 — Raul!?...

 W okrzyku tym tyle kryło się miłości, przymknięte oczy tyle wyrażały szczęścia, że Raul, pociągnięty mimo woli tym urokiem, upadł na kolana na środku izby i szeptał imię Ludwiki.

 — No... — odezwała się Montalais — Ludwika nie ma, do mnie żalu, że pana tu sprowadziłam; proszę też pana, abyś się na mnie nie gniewał, żeś musiał iść za mną, by ją zobaczyć... tak... a teraz skoro pokój już zawarty, mówmy jak starzy przyjaciele. — Ludwiko, proszę cię przedstaw mnie panu de Bragelonne.

 — Panie wicehrabio — odezwała się Ludwika z wdziękiem poważnym i skromnym uśmieszkiem — mam zaszczyt przedstawić ci pannę Aurore de Montalais, młodziutką damę dworu Jej królewskiej wysokości księżnej pani, a moją przyjaciółkę, moją serdeczną przyjaciółkę.

 Raul skłonił się ceremonialnie.

 — A mnie, Ludwiko — odezwał się — nie przedstawisz pannie do Montalais?...

 — O!... ona wie, kto jesteś... ona wie wszystko!....

 To naiwne „wszystko” wywołało uśmiech na usta Montalais, a westchnienie, wyrażające szczęście, z piersi Raula; w owem słowie zrozumiał on: całą miłość.

 — Grzeczności zostały już wymienione, panie wicehrabio — odezwała się Montalais — więc oto fotel, siadaj pan i opowiadaj nowiny, z jakiemi tu przybyłeś.

 — O!... niema już w tem żadnej tajemnicy. Król, jad dąco Poitiers, zatrzyma się w Blois, gdyż chce odwiedzić Jego królewska wysokość stryja swego.

 — Król tutaj?... — zawołała Motalais, uderzając rekami. — Ujrzymy dwór!... Pojmujesz ty to, Ludwiko?... Dwór!... prawdziwy dwór paryski!... Mój Boże!... ale kiedy?... kiedy?...

 — Być może, dziś wieczorem, a najdalej jutro zrana.

 — I panny Mancini tu będą?

 — Nie, napewno nie!...

 — Ależ powiadają, że król nawet na chwile nie może się wyrzec towarzystwa panny Marji.

 — Będzie się musiał wyrzec... Pan kardynał tego chce... Wygnał swoją siostrzenice do Brouage.

 — On?.. hipokryta!..

 — Ba.. — szepnęła Ludwika, przykładając palec do różowych ust.

 — Psst... przecież tu mnie nikt słyszeć nie może... Mowie, że stary Mazarino. Mazarini jest hipokrytą... aż ginie z chęci ujrzenia swej siostrzenicy na tronie francuskim.

 — Ależ przeciwnie... Pan kardynał pragnie koniecznie, aby Jego królewska mość poślubił infantkę Marję-Teresę... To już dawny jego projekt.

 Montalais spojrzała w oczy Raulowi.

 — I pan wierzysz w te bajki?.. pan? paryżanin!.. no, to my tu, w Blois, jesteśmy dowcipniejsi.

 — Jeżeli król przejeżdża przez Poitiers, udając się do Hiszpanji, jeżeli warunki kontraktu ślubnego już zostały ułożone pomiędzy don Ludwikiem de Haro i Jego Eminencja, wiec chyba pani zgodzisz się, iż nie są to igraszki dziecinne.

 — Tak... ale król jest królem, przypuszczam...

 — Bez wątpienia, ale kardynał jest kardynałem.

 — To chyba król nie jest mężczyzną... albo może nie kocha Marji Mancini?..

 — Uwielbia ją!..

 — A wiec ją poślubi... będziemy mieli wojnę z Hiszpanją, pan Mazarini wyda parę miljonów, które sobie uciułał, nasza szlachta złoży dowody męstwa i powróci przyozdobiona wieńcami wawrzynu, a my w dodatku przyozdobimy niektórych mirtem... i tak się skończy cała sprawa... przynajmniej ja tak rozumiem politykę.

 — Ależ zrozumiej, Montalais — dowodziła Ludwika — że królowa matka życzy sobie związku z infantka... czyż król może być nieposłusznym matce, czyż może dawać taki zły przykład... Gdy rodzice zabraniają miłości, należy jej się wyrzec.

 Ludwika westchnęła; Raul spuścił oczy z miną wymuszoną. Montalais śmiała się w najlepsze.

 — Ja nie mam rodziców — zauważyła.

 — Zapewne masz pan wiadomości o zdrowiu hrabiego de La Fere, — rzekła Ludwika, jakby w dalszym ciągu owego westchnienia, kryjącego smutek wewnętrzny.

 — Nie, jeszcze go nie widniałem. Właśnie wybierałem się do domu, gdy panna de Montalais mnie zatrzymała. Mam jednak nadzieję, iż zastanę pana hrabiego w dobrem zdrowiu. Nie słychać przynajmniej nic złego, nieprawdaż.

 — Nic, panie Raulu, Bogu dzięki.

 Przez chwilę panowało milczenie, w którem te dwie dusze doskonale się porozumiewały; nie wzywając nawet wzroku do pomocy.

 — A!.. mój Boże!.. ktoś nadchodzi!.. — zawołała nagle Montalais.

 — Kto to może być?.. to pewno p. Malicorne... Jeśli to on, nie mamy się czem niepokoić.

 Ludwika i Raul pytali wzrokiem, co to za jeden ten pan Malicorne.

 Montadais zrozumiała to pytanie.

 — O!.. on nie jest zazdrosny.. ale za to bardzo dyskretny...

 — Boże!.. — zawołała Ludwika, która tymczasem podsłuchiwała przez drzwi nieco uchylone... — Poznaje chód mojej matki!...

 — Pani de Saint-Remy?.. gdzież je się skryję...

 — Tak tak... to nasza kochana mama... słyszę odgłos jej pantofli... dodała Montalais, tracąc także głowę. — Panie wicehrabio... żałuję, że okno jest wysokie na pięćdziesiąt stóp, i że wychodzi na podwórze, zabrukowane kamieniami.

 Raul bezmyślnie wyjrzał przez okno, jakby się chciał o tem przekonać. Ludwika chwyciła go za ramię.

 — Jakaż ja jestem szalona — zawołała nagle Montalais, — przecież jest szafa na suknie.. zupełnie, jakby na to stworzona...

 Czas już był najwyższy... Pani de Saint Remy szła prędzej, niż zwykłe. Weszła na górę właśnie w tej chwili, gdy Montalais zamykała drzwi szafy, i w obawie, aby się nie otworzyły oparła się o nie plecami.

 — A!... — zawołała pani de Saint-Remy — Jesteś tu, Ludwiko!...

 — Tak... jestem — odrzekła bledsza, niżby ja pochwycano na zbrodni.

 — Dobrze, dobrze!..

 — Może pani będzie łaskawa spocząć — wtrąciła Montalais, podsuwając fotel i, ustawiając go tak, że pani de Saint-Remy musiała usiąść tyłem do szafy.

 — Dziękuję, panno Auroro, dziękuję... Chodź prędzej, moja córko...

 — Dokąd mam pójść, pani?..

 — Do domu, trzeba przecież przygotować ubranie.

 — Co?.. — wtrąciła Montalais, udając zdziwienie i nie chcąc dopuścić do słowa Ludwiki, z obawy, aby ta nie powiedziała jakiego głupstwa.

 — Jakto?.. więc nic nie wiecie?.. — zapytała pani de Saint-Remy.

 — O czem?..

 — Nowina!.. wielka nowina!..

 — Jakże pani chcesz, abyśmy wiedziały o wielkich nowinach, siedząc w tym gołębniku.

 — Co?... nie widziałyście nikogo?...

 — Mówi pani zagadkami i każesz nam umierać na wolnym ogniu — zawołała Montalais, która, widząc jak Ludwika blednie zoraz bardziej, nie wiedziała któremu świętemu oddać się w opiekę.

 Nareszcie dostrzegła spojrzenie swej towarzyszki, spojrzenie tak wymowne, że nawet mur mógłby je zrozumieć. Ludwika wskazywała swej przyjaciółce nieszczęsny kapelusz Raula, leżący na stole wprost przed oczami pani de Saint-Remy.

 Montalais poskoczyła i zasłoniła go sobą, wzięła w rękę poza piecami, i, zręcznie manewrując, zdołała nareszcie ukryć go gdzieś w kacie.

 — Otóż — mówiła pani de Saint-Remy — przybył właśnie kurjer z zawiadomieniem, iż Jego królewska mość przyjeżdża do naszego zamku. Trzeba się ładnie pokazać, moje panny.

 — Nie może być!... — zawołała Montalais — prędzej... prędzej, Ludwiko... śpiesz za panią Saint-Remy... i ja także muszę dla siebie ubranie przygotować.

 Ludwika wstała.

 Pani de Saint-Remy ujęła ja za rękę i poprowadziła na schody.

 — Chodźmy...

 Będąc już na schodach, dodała cicho:

 — Dlaczego chodzisz do tej Montalais, kiedy ci tego zabroniłam?...

 — To moja przyjaciółka, pani... Zresztą dopiero co tam weszłam.

 — Nikogo przed tobą nie ukryto?...

 — Jakto, pani?...

 — Widziałam na stole kapelusz męski... pewnie tego hultaja... nicponia!.. Tego lenia Malicorna!.. fi!.. młoda panienka, dama honorowa, żeby się tak prowadziła... a!.. coś strasznego!..

 Głosy ich umilkły wreszcie na niższych schodach.

 Montalais słyszała wszystko, bo echo odbijało się głośno wśród okrągłych murów, niby w tubie.

 Wzruszyła ramionami i, widząc Raula, który opuściwszy swą kryjówkę, również wszystko słyszał:

 — Biedna Montalais — rzekła — ofiara przyjaźni!.. Biedny Malicome... ofiara miłości.

 I już miała roześmiać się głośno, lecz powstrzymała Ja od tego tragi-komiczna mina Raula, zagniewanego na siebie, i w jednym dniu mimowoli podchwycił tyle sekretów...

 — Panno Montalais... doprawdy nie wiem, jak odwdzięczyć się za tyle dobroci.

 — Przyjdzie czas, że się policzymy, a tymczasem umykaj pan co tchu, panie wicehrabio, bo pani Saint-Remy nie jest wcale pobłażliwa i mogłaby nam tu nasłać kogoś w odwiedziny, niezbyt wesołe dla nas wszystkich... Do widzenia!...

 I z temi słowami wypchnęła prawie Raula, który, przekradłszy się nieznacznie przez podwórze, dosiadł konia i popędził tak, jak gdyby miał na karku wszystkich ośmiu strażników księcia pana.

 

ROZDZIAŁ IV. OJCIEC I SYN.

 

 Raul jechał drogą, znana mu dobrze, pamiętną, prowadzącą z Blois do domu hrabiego de la Fere.

 Rok już przeszło minął, od kiedy Raul nie widział swego ojca. Przez ten czas pozostawał ciągła u boku księcia Kondeusza.

 Kilka listów ukoiło ból tej rozłąki, lecz nie uleczyło go wcale. To też Raul, pędząc na koniu, myślał o spotkaniu z najukochańszym przyjacielem i nie byłby zatrzymał się, choóby nawet zobaczył ramiona Ludwiki, wyciągnięte ku sobie.

 Ujrzawszy otwarte wrota ogrodu, puścił się wprost przez aleje, nie zważając, że koń jego tu i owdzie naruszał piękne stokrocie i niezapominajki, nie widząc nawet, jak to zżymał się starzec jakiś białowłosy, któremu zapewne po raz pierwszy zdarzyło się ujrzeć konia, pędzącego po tej pięknej alei wygracowanej i wysypanej żółtym piaskiem.

 Ujrzawszy twarz Raula, starzec wyprostował się i popędził ku domowi, wyrażając jakiemś niezrozumiałem mruczeniem szaloną radość.

 Raul zajechał do stajni, oddał konia chłopcu, a sam szybko podążył na ganek z radością i żywością, która ucieszyłaby serce rodzica, gdyby to był widział.

 Przebył przedpokój, sale jadalną i salon, nie spotkawszy nikogo. Nareszcie doszedł do drzwi gabinetu hrabiego i, zapukawszy, wszedł, nie czekając na słowo „proszę”, wyrzeczone głosem poważnym a pełnym słodyczy.

 Hrabia siedział przy stole pokrytym papierami i książkami. Był tak samo piękny, szlachetny, jak i dawniej, lecz czas nadal szlachetności jego cechę dystynkcji i powagi. Czoło białe, bez zmarszczek pod włosami więcej siwemi, niż czarnemi, oczy przenikliwe a niezwykle przyjemne, ocienione rzęsami długiemi, gęstemi, jak u młodzieńca, was delikatny, zlekka tylko siwiejący, otaczający wargi o kształtach jasnych, czystych, jak gdyby nigdy nie wykrzywił ich ból lub namiętność; postawa prosta, ręka bez zarzutu, choć nieco wychudła, oto jak znajdujemy tego, którego sławiło tyle znakomitych ust, nadając mu imię Athosa. Zajęty był poprawianiem zeszytu, zapisanego własny ręką.

 Raul pochwycił ojca w swe ramiona i ściskał go, jak mógł, całując tak szybko, tak prędko, tak gwałtownie, że hrabia nie miał ani siły, ani czasu zapanować nad swem wzruszeniem ojcowskiem.

 — Ty tutaj?... tutaj? Raulu?... — zawołał — czy to możebne?...

 — Tak... to ja... o!... jakżem szczęśliwy, że cię znów ujrzałem, panie hrabio!...

 — Nie odpowiadasz mi, wicehrabio?.. Czyś otrzymał urlop na wyjazd do Blois... a może w Paryżu stało się jakie nieszczęście?...

 — Nie... nie... Bogu dzięki... — odrzekł Raul, uspakajając się powoli — jak najlepsze nowiny... król żeni się, jak to miałem już zaszczyt napisać w ostatnim liście... i w tym celu wyjeżdża do Hiszpanji. Jego Królewska Mość przejeżdżać będzie przez Blois...

 — Chce zapewne odwiedzić księcia stryja?...

 — Tak jest, panie hrabio.... To też, bojąc się, aby wizyta nie spadła niespodzianie, czy też chcąc się przypodobać, książę Kondeusz wysłał mnie, bym uprzedził księcia pana o przybyciu Jego Królewskiej Mości.

 — Więc widziałeś już księcia pana?...

 — Miałem już ten zaszczyt.

 — Zapewne widziałeś i kogoś więcej jeszcze w Blois?

 — Tak jest, panie hrabio... Widziałem Jej wysokość księżnę panią.

 — Bardzo pięknie... ale nie o niej myślałem.

 Raul poczerwieniał mocno i nie odpowiedział wcale.

 — Nie słyszysz mnie, jak się zdaje, wicehrabio — dodał hrabia de la Fere, nie kładąc większego nacisku na słowa, lecz dodając wyrazom siły spojrzeniem nieco surowszem.

 — Owszem... słyszę, panie hrabio — odrzekł Raul — a jeżeli zawahałem się z odpowiedzią, to bynajmniej nie dlatego, abym chciał kłamać.

 — Wiem, że nie kłamiesz nigdy, i jestem zdziwiony, iż tyle czasu potrzebujesz na wypowiedzenie „tak” lub „nie”.

 — Nie chciałem odpowiedzieć ci, panie hrabio, odrazu, gdyż, jak sądzę, źle przyjąłbyś pierwsze moje wyrazy; nie spodoba, ci się bezwątpienia, iż widziałem...

 — Pannę de la Valliere, czy tak?..

 — O niej myślałeś, panie hrabio, wiem dobrze — rzekł Raul z niewysłowioną słodyczą.

 — I pytałem, czy ją widziałeś?...

 — Panie hrabio, nie wiedziałem, wchodząc do zamku, iż spotkam tam pannę de la Valliere. Po spełnieniu mojego posłannictwa już miałem wsiąść na koń i przyjechać tutaj, gdy przypadek zrządził, iż znalazłem się wobec niej. Złożyłem jej moje uszanowanie.

 — Cóż to za przypadek?...

 — Panna de Montalais, panie hrabio.

 — Panna de Montalais?... kto to taki?...

 — Młoda panienka, którą ujrzałem poraź pierwszy w życiu. Jest panną honorową na dworze księżnej pani.

 — Wicehrabio, nie chce przedłużać tej rozmowy, która i tak już trwa zadługo. Poleciłem ci, abyś unikał panny de la Valliere, i nie spotykał się z nią bez mojego upoważnienia. Przypominam dawniejsze moje polecenie. Pannie de la Valliere nie mam nic do zarzucenia, Bóg mi świadkiem. Zamiary jednak moje na przyszłość wymagają, abyś nie uczęszczał do jej domu. Jeszcze raz; proszę cię, drogi Raulu, zapamiętaj sobie dobrze moje polecenie.

 Jasne spojrzenie Raula zamgliło się na chwile tajemnym smutkiem.

 — A teraz, mój przyjacielu — ciągnął dalej hrabia swym zwykłym głosem, z uśmiechem na ustach — mówmy o czem innem. Czy powracasz natychmiast na swe stanowisko?...

 — Nie, panie, zostanę tutaj dzień cały; książę sam wydał mi to polecenie, tak zgodne z mojemi życzeniami.

 

ROZDZIAŁ V. HOTEL DE MEDICI.

 

Niezwykły ruch panował w Blois.

 Blois, ciche i spokojne jeszcze zrana, obecnie, dowiedziawszy się o przyjeździe Jego królewskiej mości, zawrzało.

 Cala służba zamkowa pod dozorem oficerów przybyła do miasta po prowizje, a prócz tego dziesięciu kurjerów konnych pojechało do Chambord po zwierzynę, do rybaków, zamieszkałych nad Beuvron, po ryby, do ogrodników w Chaverny po kwiaty i owoce.

 Wyciągano z magazynów meble, lustra, cała armja biedaków zamiatała podwórza lub myła stopnie kamienne przy bramach, a żony ich tymczasem zbierały na łąkach i w lasach sąsiednich kwiaty polne i gałęzie zielone. Całe miasto odświeżało się, używając do pomocy szczotek, mioteł i wody.

 W dolnej części miasta, przy ulicy dość ładnej, zwanej wówczas ulica Starą, a która istotnie starą być musiała, wznosił się poważny budynek z niezmiernie wysokim dachem. Na pierwszem piętrze od ulicy były trzy okna, na drugiem dwa a na trzecim jedno, okrągłe. Dom cały od podstawy do szczytu miał kształt trójkąta.

 Z boku tego trójkąta zbudowano świeżo obszerny dom czworoboczny, który frontem występował znacznie na ulicę.

 Obiegało podanie, iż w owym domu z frontem w kształcie trójkąta mieszkał za czasów Henryka III-go jakiś radca stanu, do którego przybyła Katarzyna Medici, jak jedni powiadają a wizytą, drudzy zaś — z zamiarem zamordowania go, czego też jakoby dokonała. Tak, czy owak, zawsze podejrzenie jakieś padało na obecność owej damy w tym domu.

 Po śmierci radcy, zamordowanego czy też zmarłego w sposób zwykły, mniejsza o to... dom został sprzedany, później opustoszał, wreszcie oddzielony został od innych domostw ulicą.

 Dopiero za czasów Ludwika XIII-go włoch pewien, zwany Cropoli, który uciekł z kuchni marszałka d’Ancre, osiedlił się w tym domu. Założył tu maleńki zajazd, w którym przyrządzał makaron tak znakomity, że z kilku mil dookoła przychodzono tu kupować ten przysmak włoski, lub raczyć się nim na miejscu.

 Sławę domu powiększyła jeszcze królowa Marja Medici, uwięziona, jak wiadomo, w Blois, która raz jeden zażądała owego makaronu.

 Z powodu tego podwójnego zaszczytu, jaki członkowie rodziny Medici wyrządzili trójkątnemu domowi, raz przez morderstwo, drugi raz wskutek makaronu, biednemu Cropoli przyszła myśl nadać zajazdowi swojemu jakiejś szumnej nazwy.

 Postanowił więc obstalować szyld z portretami Marji i Katarzyny Medici i napisem:

 

HOTEL DE MEDICI

 

 Nie zdążył tego dokonać, dopiero syn jego wziął się do dzieła, wymarzonego przez ojca.

 Przedewszystkiem należało wyszukać malarza, któryby znak nad bramą wymalował.

 Malarz znalazł się wkrótce.

 Był to stary włoch, nazwiskiem Pittrino.

 Jakże wielką była jego radość, gdy wezwany raz przez pana Cropol, dowiedział się o pianie zmarłego Cropoli, i że nań spada zaszczyt wymalowania znaku nad bramą. Z zapałem zabrał się do przetrząśnięcia swej starej skrzynki, w której znalazł pędzle, nadgryzione nieco przez szczury, ale jeszcze możliwe, farby prawie zeschnięte, oliwę w małej buteleczce i paletę. Z zapałem wziął się do pracy i, idąc w ślady Rafaela, wymalował dwie postacie podobniejsze do bogiń, niż do królowych. Dwie dostojne te osoby miały tyle wdzięku i syreniego powabu, że urzędnik miejski, przypuszczony do tajemnicy, oświadczył, iż są za piękne, aby figurować mogły na znaku nad bramą w oczach całego miejskiego pospólstwa.

 — Jego królewska wysokość książę pan — rzekł do Pittrina — pogniewałby się, ujrzawszy dostojna matkę swoja tak niedostatecznie ubrana, i wysłałby pana do ciemnicy.

 Nie było na to co powiedzieć... należało tylko podziękować urzędnikowi za ostrzeżenie. Tak też Cropol uczynił.

 Oblicze Pittrina zasępiło się okropnie. Przeczuwał on, co z tego wyniknie. Zaledwie urzędnik wyszedł z zajazdu, Cropol, skrzyżowawszy ręce odezwał się do Pittrina:

 — No?., i cóż zrobimy mistrzu?..

 — A cóż?.. trzeba będzie zamazać napis... mam doskonała czarna farbę, to się zrobi od ręki... a na miejscu „Medici” napisze się: „Pod syrenami”, albo „Pod nimfami”, stosownie do waszej woli.

 — Nie... nie... — odrzekł Cropol — toby się sprzeciwiało woli mojego ojca... Jemu wyraźnie zależało na tym podpisie.

 — No.. ale cóż zrobić z temi figurami?.. Zostawić je? — zawołał zrozpaczony Pittrino.

 — Ależ ja nie chcę, mój mistrzu, aby ciebie wpakowano do ciemnicy, a mnie do więzienia.

 — Wymażmy napis — błagał Pittrino.

 — Nie... — odrzekł stanowczo Cropol — A!... mam myśl znakomita... wszystko da się pogodzić... i twoja praca będzie jaśniała na widocznem miejscu i mój napis pozostanie.

 — W jaki sposób!..

 — Przecież „Medici” znaczy po włosku: lekarze?..

 — Tak... w liczbie mnogiej...

 — A więc postaramy się o nowa blachę... ty namalujesz sześciu lekarzy i podpiszemy pod tem.

 

HOTEL DE MEDICI.

 

 To będzie zgodnie z wola ojca a zarazem dowcipnie... uważasz... bo to niby gra słów.

 — Sześciu lekarzy?.. ależ to niemożebne!.. a układ, a kompozycja?...

 — To już twoja rzecz... tak jednak być musi... ja tak chcę.. tak trzeba...

 Odpowiedź ta była tak stanowcza, iż Pittrino musiał być posłusznym.

 I wymalował sześciu lekarzy, a pod nimi żądany podpis, urzędnik miejski ujrzawszy nowy znak, pochwalił kompozycję i dal zezwolenie swoje na umieszczenie go nad bramą domu.

 

ROZDZIAŁ VI. NIEZNAJOMY.

 

 Założony w sposób powyżej opisany i polecający się wspaniałym smakiem nad bramą, zajazd pana Cropol rozwijał się pomyślnie.

 Cropol chciwy był zysku, wieje też wiadomość o przybyciu da Blois Jego królewskiej mości Ludwika XIV-go wzbudziła w nim radość szaloną. On sam, żona jego, Pittrino i dwóch kuchcików, wszyscy zabrali się ostry do pracy.

 W zajeździe mieszkał w tej chwili jeden tylko podróżny. Mógł on mieć lat trzydzieści najwyżej, piękny, wysoki, poważny, a raczej melancholijny w każdym ruchu i w każdem spojrzeniu. Ubrany był w kaftan czarny, aksamitny, wyszywany czarnemi paciorkami. Kołnierz biały, gładki, jakiego używali najsurowsi purytanie, okalał szyję białą, zgrabną, pełną siły młodzieńczej. Maleńki, jasny wąsik ledwie zakrywał zgrabną wargę. Rozmawiając, patrzył zawsze prosto w twarz, bez przesady, co prawda, lecz i bez ceremonji, a nieraz jego oczy niebieskie wydawały się tak przenikające, iż niekażdy mógł wytrzymać siłę tego wzroku. W owych czasach, gdy ludzi, równych w obliczu Boga, dzielono na dwie kasty: szlachtę i chłopów, ten, o którym mówimy, na pierwszy rzut oka musiał być zaliczonym do kasty szlacheckiej i to najlepszej. Dość było spojrzeć na jego budowę i sposób trzymania się lub chodzenia. Szlachcic ten przybył sam jeden do zajazdu Cropola. Zajął bez najmniejszego wahania najwspanialszy apartament, jaki mu wskazał Cropol, w chęci jak największego zarobku.

 Apartament ów składał się z salonu o dwóch oknach na pierwszem piętrze, z pokoju tuż obok i drugiego, ztyłu domu pomieszczonego. Rozgościwszy się, przybysz zaledwie dotknął kolacii, jaką kazał zastawić Cropol, i w kilku słowach objaśnił, że wkrótce przybędzie tu podróżny, nazwiskiem Parry, którego należy wpuścić natychmiast.

 W dniu, w którym historia nasza się zaczyna, szlachcic ów zbudził się zrana i ubrawszy się śpiesznie, usiadł przy oknie, wyglądając nieustannie na ulice, zapewne w oczekiwaniu przybycia owego podróżnego, o którym wczoraj wspominał. Siedząc tak ciągle, widział mały orszak księcia pana, powracający z polowania, poczem pogrążył się w bezmyślnom oczekiwaniu.

 Nagle zadziwił go gwałtowny ruch, jaki ni stad ni zowąd powstał w mieście. Zamiatacze porządkowali ulice, posłańcy piesi i konni przebiegali w różne strony, słowem ruch i wrzawa niezwykła.

 Nieznajomy wstał od okna, chcąc zapytać o powód tego nagłego ruchu, gdy nagle drzwi się otworzyły; przypuszczał, że przyprowadzają podróżnego, na którego z takiem upragnieniem oczekiwał. Postąpił kilka kroków na spotkanie, lecz zamiast postaci, jaką miał nadzieje zobaczyć, ujrzał w otwartych drzwiach pana Cropol, a za nim małżonkę jego, która, korzystając z chwili, chciała choć w przelocie przyjrzeć się twarzy nieznajomego, którego dotychczas nie widziała. Cropol zbliżył się z uśmiechem na ustach i z czapka w reku.

 — Przyszedłem prosić pana... nie wiem jak... jak mam nazywać... pana hrabiego... czy pana margrabiego...

 — Proszę mówić bez tytułów a prędko — odrzekł nieznajomy tonem wyniosłym, niedozwalającym ani dysputy ani na niepotrzebne słowa.

 — Przyszedłem zapytać się... jak pan spędził noc dzisiejszą i czy pan nadal zatrzymuje to mieszkanie?

 — Tak.

 — Doskonale!.. ale czy pan zatrzyma całe mieszkanie?..

 — Nie rozumiem!.. Dlaczego miałbym dziś mieć mniejsze mieszkanie, niż wczoraj?..

 — Ponieważ... pan pozwoli sobie powiedzieć... że wczoraj, kiedy pan wybrał to mieszkanie, ja nie oznaczałem żadnej ceny... nie chcąc budzić podejrzenia, iż nie dowierzam... to jest właściwie... że przesądzam dochody pańskie... gdy tymczasem dziś... dowiedziawszy się, że przybywa do Blois król...

 Nieznajomy pokraśniał. Z niezbyt jasnych słów właściciela zajazdu pojmował to tylko, iż ten go uważa za ubogiego. Wydało mu się to obrażającem.

 — Co to wszystko znaczy? Pytam!

 — Pan chyba jest wyrozumiałym, aby pojąć, iż nasze miasteczko małe, szczupłe, zalane zostanie przez dwór królewski.

 Ludzie tłoczyć się będą w domach... no i co za tem idzie, ceny mieszkań znacznie się podwyższą.

 Nieznajomy poczerwieniał jeszcze bardziej.

 — Podaj pan swoje warunki... — rzekł. — Ile należy się za wczoraj?

 — Jednego luidora z jedzeniem i utrzymaniem konia.

 — Dobrze... a dziś?...

 — O... właśnie... w tem cała trudność. Dziś to jest dzień przybycia króla... Jeżeli dwór przyjedzie, chociażby nawet w nocy... to już za dzień dzisiejszy, muszę liczyć inaczej... to jest niby właśnie... trzy pokoje po dwa luidory to razem sześć luidorów. Dwa luidory to niewielka suma, ale sześć, to już są pieniądze!

 Nieznajomy z brawura wyciągnął z kieszeni haftowaną sakiewko. Herb wyszyty z jednej strony ukrył starannie. Sakiewka była niezbyt wypełniona, co nie uszło uwagi pana Cropol. Nieznajomy wypróżnił zawartość całej sakiewki. Zawierała ona trzy podwójne luidory, właśnie tyle żądał właściciel zajazdu. Ale to jeszcze nie wszystko. Cropolowi należało się wraz z opłatą za dzień ubiegły siedem luidorów. Patrzył wiec na nieznajomego wzrokiem, w którym wyraźnie można było wyczytać:

 — A reszta?..

 — Należy się jeszcze jeden luidor, nieprawdaż, panie gospodarzu?..

 — Tak, panie, lecz...

 Nieznajomy przetrząsnął kieszeń od spodni i wyjął z niej wszystko. Był tam maleńki notatnik, zloty kluczyk i nieco drobnej monety. Z całej tej monety złożył się zaledwie jeden luidor.

 — Dziękuje panu — rzekł Cropol. — Teraz idzie tylko o to, czy pan i na jutro jeszcze zatrzyma to pomieszkanie, bo jeżeli nie, w takim razie przyrzekłbym je ludziom Jego Królewskiej Mości, którzy tu lada chwila mogż nadjechać.

 — Słusznie — odrzekł nieznajomy po dosyć długiem milczeniu — ale ponieważ nie mam więcej pieniędzy, jak pan to mogłeś zauważyć, a z drugiej strony, ponieważ pragnę mieszkanie to zatrzymać i na dzień jutrzejszy, potrzeba więc koniecznie, ażebyś pan sprzedał lub zastawił ten oto djament.

 Cropol przyglądał się bacznie pierścieniowi, jaki nieznajomy, mówiąc powyższe słowa, zdjął z palca.

 — Wolałbym — dodał szybko nieznajomy — abyś pan pierścień ten sprzedał. Wart on jest trzysta pistolów. Żyd jaki — zapewne jest jaki żyd w Blois — da panu może dwieście, może sto pięćdziesiąt; bierz pan, co panu da, choćby dawał tyle, ile wynosiła cena pańskiego mieszkania.

 — O!., panie — odpowiedział Cropol, zawstydzony tą bezinteresownością i cierpliwem zachowaniem się, pomimo wszelkich przykrych podejrzeń, — o!.. panie mam nadzieję, że w Blois nikt nie zechce pańskiej szkody i krzywdy, choćby się panu tak miało zdawać... a ponieważ djament wart tyle, ile pan mówisz...

 Nieznajomy raz jeszcze rzucił na Cropola piorunujące spojrzenie.

 — Ja się na tem nie znam... panie... proszę mi wierzyć — tłomaczył się gospodarz.

 — Ale jubilerzy się znają... niech się pan ich zapyta — odparł nieznajomy. — A teraz zdaje mi się, mój panie, że rachunki nasze już zostały załatwione... nieprawdaż?...

 — Tak jest, proszę pana... czego nawet mi żal niewymownie... gdyż obawiam się, że pana obraziłem...

 — O nie!... bynajmniej — odrzekł nieznajomy tonem poważnym i niezwykle wyniosłym.

 Cropol skłonił się głęboko i odszedł zmieszany.

 

ROZDZIAŁ VII. PARRY.

 

 Wkrótce do pokoju nieznajomego znów zapukał Cropol. Zbliżył się do swego gościa i tajemniczo szepnął mu do ucha:

 — Diament został oszacowany.

 — Tak?.. a więc...

 — A wiec... proszę pana, jubiler Jego wysokości księcia pana daje zań dwieście osiemdziesiąt pistolów.

 — Masz je pan?..

 — Uważałem za stosowne zgodzić się na te cenę; chociaż postawiłem warunek, że, gdyby pan chciał djament swój odebrać, w razie otrzymania pieniędzy z majątków swoich...

 — To zbyteczne... powiedziałem, żebyś go pan sprzedał.

 — W takim razie stało się to, czego pan żąda... nie sprzedawszy ostatecznie, wziąłem ofiarowana sumę.

 — Niechaj pan sobie potrąci, co się panu należy.

 — Ha!.. jeśli pan koniecznie chce tego...

 Na smutnych ustach szlachcica zjawił się przelotny uśmiech.

 — A resztę połóż pan tam na kominku — i odwrócił głowę, jakby go to nic nie obchodziło.

 Cropol złożył na wskazanem miejscu dosyć duży worek, z którego wyjął kilka sztuk złota, należnych mu za mieszkanie.

 — A teraz — rzekł — pan nie wyrządzi mi chyba tej przykrości, odmawiając wieczerzy... Już i tak pan nie jadł obiadu. To obrażające dla hotelu de Medici. Proszę pana!.. o.. stół już nakryty i ośmielę się dodać, iż wcale dobrze wygląda.

 Nieznajomy poprosił o szklankę wina, ułamał kawałek chleba i nie ruszył się od okna.

 Wkrótce na ulicach rozległ się odgłos fanfar i trąbek. Wrzawa niewyraźna dochodziła do uszu nieznajomego z dolnych uliczek miasta.

 Za chwilę słychać było tętent kopyt końskich, zbliżających się ku miastu.

 — Król!.. król!.. wolał tłum, gromadząc się coraz liczniej na ulicach.

 — Król!.. — powtarzał Cropol, porzuciwszy swego gościa i pojęcia o delikatności, zadawalając jedynie swa ciekawość.

 Orszak zbliżał się powoli, oświetlony tysiącami pochodni i świateł z ulicy i okien. Za oddziałem muszkieterów i skupiona garstka szlachty postępowała lektyka pana kardynała Mazariniego. zaprzężona jak kareta w cztery czarne konie. Paziowie i służba kardynała szli ztylu. Następnie jechała kareta królowej matki z pannami honorowemi u drzwiczek, otoczona licznym pocztem szlachty na koniach.

 Za tem wszystkiem ukazał się król na pięknym koniu saksońskim o długiej grzywie.

 Młody monarcha kłaniał się głowa ku oknom, z których dolatywać gromkie okrzyki, przyczem twarz jego, oświetlona pochodniami paziów, wyglądała szlachetnie i sympatycznie. U boku króla, o dwa kroki z tyłu jechał książę Kondeusz; za nim pan Dangeau i ze dwudziestu dworzan z licznym pocztem służby zamykało pochód prawdziwie triumfalny. Cały orszak wyglądał zbrojnie, wojskowo. Zaledwie kilku dworzan ubranych było w suknie podróżne; zresztą wszędzie prawie widać było same mundury; wielu nawet miało wysokie kołnierze, lub kryzy, jak za czasów Henryka IV-go, lub Ludwika XIII-go. Gdy król przechodził przed hotelem de Medici, nieznajomy wychylił się nieco, aby go lepiej zobaczyć, lecz ukrył twarz w dłoniach, oparłszy się łokciami o okno. Czuł, jak mu serce biło, jak w piersiach budziło się bolesna uczucie. Odgłos trąbek odurzał go, okrzyki tłumów myśl mu mieszały.

 — On jest królem... on!... — szepnął tonem rozpaczy i męczarni, który pobiegł w przestworza i chyba oparł się aż o stopnie tronu Przedwiecznego.

 Gdy obudził się z ponurego marzenia, cały ten hałas, cała ta świetność, okazałość, zniknęły z przed jego oczów. Tylko tłum pospólstwa zalegał ulicę. Nagle młodzieniec zauważył, jak jakiś starzec, idący pieszo, lecz prowadzący za uzdę małego irlandzkiego konia starał się przecisnąć przez tłum, zgromadzony przed bramą hotelu de Medici.

 W tejże chwili nieznajomy odezwał się głośno z okna na pierwszem piętrze.

 — Gospodarzu!... zrób no cośkolwiek, aby się można było dostać do twego domu.

 Crapol odwrócił się i teraz dopiero dostrzegł starca. Tłum ustąpił miejsca przybyłemu.

 Okno na piętrze zamknęło się tymczasem.

 Nieznajomy oczekiwał starca na schodach, otworzył ramiona, uścisnął go z synowskiem przywiązaniem, wprowadził do pokoju i podsunął mu krzesło.

 Starzec nie chciał jednak usiąść i stał, w milczeniu patrząc na młodzieńca.

 — A więc... — mówił nieznajomy — nie ukrywaj nic przede mną... Cóż się stało?

 — Opowiadanie moje krótkie... ale, milordzie... na miłość boską... proszę tak nie drżeć...

 — To z niecierpliwości, Parry... a więc cóż powiedział generał?...

 — Napierw nie chciał mnie przyjąć.

 — Podejrzewał zapewne, że jesteś szpiegiem?

 — Tak, milordzie, lecz napisałem do niego list.

 — I cóż?...

 — Odebrał go... przeczytał, milordzie...

 — W liście tym wyraziłeś moje życzenia, opisałeś moje położenie?...

 — O tak... odrzekł Parry gorzko — odmalowałem wiernie myśli twoje, milordzie.

 — Cóż on na to?...

 — General zwrócił mi list mój przez adiutanta, z zawiadomieniom, że, jeśli znajdę się nazajutrz w obwodzie jego dowództwa, każe mnie zaaresztować...

 — Zaaresztować!... ciebie!... najwierniejszego mego sługę!...

 — Tak, milordzie.

 — Na liście podpisałeś się wyraźnie „Parry”?

 — Wszystkiemi literami, milordzie! zresztą adjutant znał mnie dobrze dawniej w Saint-James... — dorzucił starzec z westchnieniem... — znał mnie i w White-Hall!...

 Nieznajomy pochylił głowę pochmurny, zadumany.

 — I cóż więcej?... — zapytał po chwili.

 — Niestety, milordzie, przysłano czterech jeźdźców; ci dali mi konia, na którym przyjechałem. Jeźdźcy odprowadzili mnie w największym pędzie do portu Tenby, wrzucili mnie na statek, płynący do Bretanji i oto jestem...

 — O!... — westchnął nieznajomy, ściskając ręką drżącą konwulsyjnie gardło, aby powstrzymać dobywające się łkanie — Parry!... czy to już wszystko?... zupełnie wszystko?

 — Tak, milordzie, to wszystko!

 Po tej krótkiej odpowiedzi Parryego nastąpiła długa chwila milczenia.

 

ROZDZIAŁ VIII. CZEM BYŁ LUDWIK XIV W DWUDZIESTYM DRUGIM ROKU ŻYCIA.

 

 Znamy już z opowiadania wjazd Ludwika XIV do miasta Blois. Wjazd ten wypadł świetnie, wspaniale. To też młody monarcha wydawał się zupełnie zadowolony.

 Pod sklepieniem przedsieni król spotkał stryja swego, księcia Gastona Orleańskiego, którego postać, zawsze majestatyczna, dziś stosownie do okoliczności jeszcze bardziej była uroczysta. Księżna pani, przybrana w suknie, ceremonialna, oczekiwała swego bratanka na jednym z balkonów wewnętrznych. Wszystkie okna całego zamku, posępne i puste zazwyczaj, dziś pełne były świateł i głów ludzkich.

 Król, królowa oraz kardynał Mazarini, zostali wprowadzeni do pokojów. Kolejno przedstawiono Ich królewskim mościom i panu kardynałowi zebrana szlachtę i damy.

 Król zauważył, że ani on, ani matka jego, nie znali nikogo z osób przedstawionych im, gdy tymczasem kardynał wspomniał każdemu to o dobrach jego, to o przodkach, to znów o dzieciach. których nawet imiona wymieniał, tak dobra miał pamięć. Zachwycało to poczciwa szlachtę i wpajało w nią przekonanie, że ten jest jedynym i prawdziwym królem, kto zna swoich poddanych, tak samo jak słońce nie ma rywala, bo ono jedno tylko ogrzewa i oświeca.

 Podano kolację. Król, nie Śmiejąc dopytywać się o nią, oddawna już jej oczekiwał.. Tym razem nie minęły go honory, należne nie tyle jego stanowisku, ile apetytowi. Kardynał ledwie dotknął ustami buljonu, podanego w złotej filiżance; wszechmocny minister, zabrawszy królowi rządy i blask królewski nie mógł zabrać dobrego apetytu. Anna Austrjacka, cierpiąca już wówczas na raka, na którego w sześć czy osiem lat pózniej umarła, jadła prawie tyle, co i kardynał. Co do księcia pana, ten, wzburzony jeszcze niezwykłym wypadkiem, jaki go niespodzianie spotkał w tem ustroniu, nie jadł zupełnie. Jedna tylko księżna pani, jako pochodząca z Lotaryngji, dotrzymywała towarzystwa Jego Królewskiej Mości, za co też Ludwik XIV bardzo jej był wdzięcznym, inaczej musiałby jeść sam, lub też z jednym tylko panem de Saint-Remy, marszałkiem dworu, który wcale nie pogardzał jedzeniem. Po skończonej kolacji król, na znak pana kardynała, powstał od stołu, a na zaproszenie ciotki raczył uczynić przegląd zgromadzonych osób.

 Ludwik XIV-sty odbył już większą część przeglądu, gdy naraz do uszu jego dobiegł wyraz, wymówiony przez Jego Eminencję pana kardynała, który na boku rozmawiał z księciem Gastonem. Wyrazem tym było imię kobiety. Usłyszawszy ów wyraz, król nie słyszał a właściwie nie słuchał już niczego więcej lecz szybko załatwił się z resztą obecnych, przechodząc tylko i witając skinieniem głowy.

 Książę Gaston, doskonały i wprawny dworak, pytał Jego Eminencję o zdrowie jego siostrzenic. Rzeczywiście pięć czy sześć lat temu przybyły do kardynała z Włoch trzy jego siostrzenice. Były to panny; Hortensja, Olimpja i Marja Mancini.

 — Panny Mancini — odpowiedział kardynał — muszą jeszcze ukończyć edukację i nauki. Pobyt na dworze młodym, świetnym, zanadto odrywa ich umysł od obowiązków.

 — Spodziewam się jednak — mówił książę Gaston — że Wasza Eminencja nie ma zamiaru zamknąć ich w klasztorze, lub skazać na życie mieszczańskie?...

 — O... bynajmniej — odrzekł kardynał wymuszonym tonem — bynajmniej!... chciałbym z całej duszy wydać je za mąż, i to jak będę mógł najlepiej.

 — Sadzę, że im partyj dobrych nie zabraknie — odrzekł książę pan z dobrodusznością kupca, który życzy powodzenia swemu koledze.

 — I ja mam tę błoga nadzieję, tembardziej że Bóg je obdarzył hojnie wdziękami, rozumem i pięknością.

 W czasie tej rozmowy, król Ludwik w towarzystwie księżnej-ciotki, jak to już mówiliśmy, dopełniał przeglądu obecnych, nadsłuchując zresztą ciągle, co mówią pan Mazarini i książę Gaston.

 — Proszę cię, ciotko — rzeki wreszcie, śmiejąc się — mój nauczyciel geografji nigdy mnie nie objaśniał, że Blois tak szalenie daleko leży od Paryża.

 — Jakto. Najjaśniejszy panie?... — zapytała księżna.

 — Zdaje się, iż potrzeba kilku lat, aby moda mogła przebyć tę przestrzeń. Spojrzyj, proszę, na te panny.

 — Znam je dobrze...

 — Niektóre z nich wcale ładne...

 — O!... nie mów tego, Najjaśniejszy Panie, głośno, bo gotowe oszaleć z radości.

 — Zaraz, zaraz, moja ciotko — mówił król dalej, śmiejąc się — bo druga część zdania nie będzie dla nich tak pochlebna... Otóż, moja ciotko, wyglądają jak stare lub brzydkie, a to dzięki modzie, wyszłej przed dziesięciu laty z użycia.

 — A jednak Blois odległem jest od Paryża tylko o pięć dni drogi.

 — A... właśnie... moda więc tu spóźnia się o dwa lata na dzień.

 — Ale czy naprawdę tak sądzisz, Najjaśniejszy Panie, bo co do mnie nie zauważyłam tego...

 — Przypatrz się sama, moja ciotko — mówił Ludwik XIV, zbliżając się do Mazariniego, pod pozorem, że szuka najlepszego punktu, z którego mógłby się przypatrzeć — spojrzyj, jak obok tych starych fioków, tych pretensjonalnych koafiur, wygląda owa skromna biała sukienka. Prawdopodobnie jest to któraś z panien honorowych mojej matki. Chociaż jej nie znam, a jednak poznałem odrazu. Spojrzyj, jaka naturalna postawa, jaki niewymuszony wdzięk. To rozumiem... to jest przynajmniej kobieta, gdy cała tamta reszta to tylko wystrojone lalki.

 — Ależ, kochany mój siostrzeńcze, pozwól sobie powiedzieć — odrzekła księżna pani, śmiejąc się — że tym razem twoja umiejętność odgadywania znajduje się na mylnej drodze. Osoba, którą tak wychwalasz, nie jest wcale paryżanką, pochodzi ona z Blois.

 — O... moja ciotko!... — rzeki król z miną powątpiewającą.

 — Ludwiko!.. zbliż się — zawołała księżna pani.

 Młoda dziewczyna, którą poznaliśmy już pod tem imieniem, zbliżyła się strwożona, zarumieniona, i prawie ugięta pod spojrzeniem królewskiem.

 — Panna Ludwika Franciszka de la Baume-Leblanc, córka margrabiego de la Valliere — przedstawiła ceremonjalnie księżna pani.

 Młoda dziewczyna skłoniła się z takim wdziękiem, pomimo bojaźliwości, jaką natchnęła ją obecność króla, że ten, spoglądając na nią, stracił kilka słów z rozmowy, prowadzonej pomiędzy księciem Gastonem a panem kardynałem.

 — Wychowanica — ciągnęła dalej księżna pani — pana de Saint-Remy, marszałka mojego dworu, który prezydował przy spożyciu tej wybornej indyczki z truflami, tak wielce wychwalanej przez Waszą królewską mość.

 Żaden wdzięk, piękność, młodość nie mogłyby wytrzymać podobnej prezentacji.

 Król uśmiechnął się.

 Czy księżna pani rzuciła owe słowa, jako żart, czy też w naiwności ducha je wypowiedziała, dość, że było to pogrzebaniem wszystkiego, co król Ludwik znalazł miłem i poetycznem w młodem dziewczęciu.

 Panna de la Valliere była chwilowo dla księżnej pani, a tem samem i dla króla, niczem więcej, jak tylko wychowanicą człowieka objawiającego znakomity talent w spożywaniu indyczek z truflami.

 Na szczęście, Ludwika była tak zgięta w ukłonie, że nie słyszała słów księżnej pani i nie widziała uśmiechu króla. Król zaś, mając już dosyć prezentacji, zbliżył się do kardynała i księcia pana, aby usłyszeć zakończenie interesującej go rozmowy.

 — Maria tak samo jak i jej siostry, jedzie w tej chwili do Brouage. Kazałem im jechać drugą stroną Loary i, jeżeli dobrze obliczyłem wydane rozkazy, jutro zrana będą koło mostu Blois.

 Słowa te wypowiedziane były z tą miarą, pewnością siebie, wyrazistością, jakie czyniły z siniora Giulio Mazarini najpierwszego komedjanta na ziemi. Zdawało się, iż po wysłuchaniu powyższych słów, serce królewskie dotknął pocisk zatruty. Nie mógł już ustać na miejscu, kręcił się tu i owdzie, rzucając spojrzenia niepewne, gasnące po całem zgromadzeniu. Zapytywał po dwadzieścia razy wzrokiem królowe matkę, czyby nie czas było udać się na spoczynek. Królowa jednak zatopiona w rozmowie z księżną panią, a zarazem powstrzymana skinieniem pana kardynała, udawała, iż nie rozumie tych błagalnych spojrzeń swego syna. Zacząwszy od tej chwili, muzyka, kwiaty, światła, piękne kobiety, wszystko to stało się dla Ludwika XIV-go przykre, prawie wstrętne.

 Wysławszy raz jeszcze błagalne spojrzenie ku matce i kardynałowi i przekonawszy się, że to nic nie pomoże, zwrócił wzrok swój ku drzwiom, niby ku miejscu, gdzie była jego wolność. Wzrok monarchy padł przedewszystkiem na postać człowieka, opartego o ramę rzeźbionych drzwi.

 Człowiek ten był prawdziwym typem żołnierza i to żołnierza pięknego a doświadczonego. Budowa, zdradzająca siłę, twarz smagła, wyrazista, nos orli, wzrok surowy, a błyszczący, siwiejące długie włosy, czarny wąs, prawdziwa piękność męska. Kołnierz jego munduru, złotem haftowany, błyszczał jak lustro, przyjmował promienie świateł, licznie porozrzucanych po sali, odbijał je z powrotem. Oficer ten miał na głowie pilśniowy kapelusz, szary, z długiem czerwonem piórem. Dowód to, iż znajdował się tu na służbie a nie dla przyjemności.

 Stał właśnie, jak to już mówiliśmy, oparty o rzeźbioną ramę drzwi, gdy wzrok króla, smutny i znudzony, spotkał się przypadkowo z jego spojrzeniem. Nie po raz pierwszy, jak się zdaje, oficer ów spotykał się ze spojrzeniem królewskiem, i umiał czytać w niem aż do głębi, bo, rzuciwszy tylko okiem na twarz Ludwika XIV, zrozumiał wszystko, co się dzieje w głębi jego serca, zrozumiał to znudzenie, tę chęć pożegnania obecnych, którą jednak młody monarcha bał się głośno wypowiedzieć; zrozumiał, iż należy królowi oddać przysługę, choć jej nie żądał, oddać mu ją nawet pomimo jego woli. To też, nie wahając się długo, zawołał donośnym głosem:

 — Służba królewska!...

 Słowa te wywarły wrażenie grzmotu, zagłuszającego dźwięki muzyczne, śpiew, gwar uliczny. Kardynał i królowa matka patrzyli z zadziwieniem na Jego Królewską Mość.

 Ludwik XIV, blady, lecz zdecydowany i podtrzymywany śmiałością oficera, który tak łatwo odgadł jego myśli, powstał z fotelu, na którym w ciągu kilku ostatnich chwil siedział i postąpił ku drzwiom.

 — Odchodzisz, mój synu?... — odezwała się królowa, gdy tymczasem Mazarini zadowolnił się zapytaniem, wyrażonem w spojrzeniu, które mogłoby uchodzić za łagodne, gdyby nie było przenikliwe.

 — Tak jest — odrzekł król — czuję się nadzwyczaj znużonym, a chciałbym jeszcze dziś kilka listów napisać.

 Król skłonił się wszystkim głową, przeszedł salę i zbliżył się do drzwi. We drzwiach podwójny szereg, utworzony z dwudziestu muszkieterów, oczekiwał na Jego Królewską Mość. Na końcu szeregu stał oficer, z obnażoną szpadą w ręce. Król przeszedł pomiędzy muszkieterami, a cały tłum dworzan i szlachty, stojący poza szeregiem, wspinał się na palce, aby raz jeszcze ujrzeć oblicze monarchy.

 Książę Gaston na czele dworu odprowadził króla do jego apartamentów.

 Przybywszy do pokoi, przeznaczonych na pobyt monarchy, które łączyły się z zamkiem za pumocą szerokich schodów, książę Gaston odezwał się:

 — Racz, Najjaśniejszy panie, rozgościć się w tych pokojach, jakkolwiek nie są one odpowiednie dla tak dostojnego gościa.

 — Dziękuje ci, stryju — odrzekł młody monarcha — za serdeczną gościnność, jaką tu spotykam.

 Książę Gaston skłonił się bratankowi, który go na dobranoc uścisnął, i wyszedł.

 Z dwudziestu muszkieterów, towarzyszących królowi, dziesięciu powróciło z księciem-stryjem, odprowadzając go aż do sali przyjęć, która dotychczas jeszcze się nie opróżniła, pomimo iż monarcha dawno ja opuścił.

 Dzisięciu innym oficer kazał zająć stanowiska, zbadawszy w ciągu pięciu minut małą miejscowość, spojrzeniem spokojnem, zimnem, doświadczonem.

 Rozstawiwszy swych ludzi, obrał dla siebie główną kwaterę w przedpokoju, w którym znalazł wygodny fotel, a na stole butelkę wina, dzbanek wody i parę sucharków.

 Napełnił szklankę winem, wychylił ją do połowy, skrzywił usta w uśmiechu, pełnym znaczenia, ulokował się wygodnie w fotelu, z widocznym zamiarem spędzenia w ten sposób całej nocy.

 

ROZDZIAŁ IX. NIEZNAJOMY Z HOTELU DE MEDICI TRACI SWE INCOGNITO.

 

 Na poruczniku owym, śpiącym, czy też pragnącym zasnąć, pomimo całego jego spokoju, ciężyła wielka odpowiedzialność. Jako porucznik muszkieterów królewskich, miał on pod rozkazami swemi całą kompanję, przybyłą z Paryża, a liczącą stu dwudziestu ludni. Z wyjątkiem jednak dwudziestu, o których wspominaliśmy, wszyscy pozostawali na usługach królowej matki, a przedewszystkiem pana kardynała. Monsignor Giulio Mazarini oszczędzał na kosztach utrzymania swej gwardji w czasie podróży, dlatego więc korzystał z usług muszkieterów i to korzystał w całem tego słowa znaczeniu, bo wziął ich dla siebie aż pięćdziesięciu, gdy król zadawalniać się musiał dwudziestoma.

 Dwudziestu ludzi pełniło służbę u królowej matki, trzydziestu zaś wypoczywało, mając nazajutrz zastąpić w służbie swych towarzyszy.

 W stronie pokojów królewskich panowała ciemność, cisza i pustka. Gdy drzwi zamknęły się za Ludwikiem XIV, znikł wszelki nawet pozór królewskości. Cała służba też niknęła powoli.

 O tej porze, młodzieniec, którego widzieliśmy w hotelu de Medici, śpieszył do zamku, otuliwszy się czarnym płaszczem.

 Przybywszy tu, kręcił się dokoła pałacu, a widząc, że nikt nie strzeże głównej bramy, ani przedsieni, zwłaszcza, że żołnierze królewscy prędko pobratali się przy butelce wina z żołnierzami księcia pana, nieznajomy przecisnął się przez tłumy służby, przybył przed dwór i wszedł aż na schody, prowadzące do pokojów kardynała.

 Według wszelkiego prawdopodobieństwa, ruch licznej służby i paziów oraz mnóstwo świateł, błyszczących w oknach, sprowadziły go tutaj.

 Na pierwszym zaraz stopniu zatrzymał go głos muszkietera, stojącego na straży.

 — Hej!... dokądże to, przyjacielu?

 — Do króla — odrzekł nieznajomy dumnie i spokojnie.

 Muszkieter przywoła! jednego z oficerów Jego Eminencji, który tonem, używanym przez urzędników biurowych, względem ludzi, zgłaszających się z prośbami, raczył wyrzec słowa:

 — Drugie schody, naprzeciwko.

 I, nie zajmując się więcej nieznajomym, dalej prowadził przerwaną na chwilę pogadankę z kolegami. Nieznajomy, nie odpowiadając nic, skierował się ku wskazanym schodom. Po tej stronie nie było ani wrzawy, ani świateł. W ciemności dostrzec można było żołnierza na straży, przesuwającego się jak cień, powoli i spokojnie.

 Panowała tu taka cisza, iż można było słyszeć wyraźnie jego kroki, oraz odgłos ostróg, szczekających na posadzce, ułożonej z tafli kamiennych. Żołnierzem tym był jeden z owych dwudziestu muszkieterów, pełniących służbę przy królu.

 — Kto idzie?... — zawołał muszkieter.

 — Przyjaciel — odrzekł nieznajomy.

 — Czego żąda?...

 — Widzieć się z królem.

 — Król się już spać położył.

 — Nic nie szkodzi, muszę z nim mówić!...

 — A ja powiadam, że to niemożebne.

 Muszkieter poparł słowa swoje