Witaj w domu - Lucia Berlin - ebook

Witaj w domu ebook

Lucia Berlin

3,7

Opis

Nieustannie szukała domu – Alaska, Idaho, Kentucky, Nowy Jork, Nowy Meksyk. Niepewność i zmiany nadawały rytm jej życiu. Jednak pośród zamieszania zawsze znajdowała czas, żeby obserwować i nasłuchiwać. Wszystko po to, by wieczorem obrazy i wiadomości z danego dnia ułożyć w opowiadanie lub przejmujące listy.

Witaj w domu to migawki z prywatnego życia jednej z najwybitniejszych amerykańskich pisarek. Dzięki nim możemy dostrzec źródło opowiadań, które przyniosły jej światową sławę, i wejść w świat Lucii Berlin – trzykrotnie wyjść za mąż, marznąć w nowojorskim mieszkaniu, zwiedzać z synkami wielkie muzea, dzielić się z poetą Edwardem Dornem rozterkami dotyczącymi własnej twórczości, zakochać się w Ringo Starze (mieć fryzurę na Beatlesa!), ponownie napełnić nadzieją zmęczone serce, w końcu zostać wyjątkowo popularną wykładowczynią Uniwersytetu Kolorado.

Witaj w domu to także fascynujący opis życia bohemy lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych na amerykańsko-meksykańskim pograniczu i zapis przyjaźni z artystami poznanymi na różnych etapach życia, które Lucia Berlin pielęgnowała w listach.

„W niefabularnej twórczości Berlin doskonale widać jej geniusz polegający na umiejętności wybierania osobistych oraz osobliwych scen z własnej pamięci i przekształcania ich w fikcję […]. Dzięki „Witaj w domu” zaczynamy rozumieć, że proza Berlin to jej wspomnienia przemienione w wyraziste, zaskakujące opowiadania.” Maggie Trapp, „The Washington Post”

„Pisarstwo Berlin jest tak przenikliwe, bezlitosne, nieposkromione; skóra po nim piecze jak przetarta alkoholem […]. To niezwykła opowieść o złożonej, kalejdoskopowej przeszłości.” Joanne O’Leary

„Przyglądanie się niefabularnym źródłom prozy Berlin daje niesamowitą przyjemność.” Ellie Robins, „Los Angeles Times”

„„Witaj w domu” pozwala dostrzec radosną stronę osobowości Berlin, która znajdowała wyraz w jej twórczości równie często jak samotność i rozpacz. Pisanie Berlin to miłość do świata, zatrzymanie nad szczegółami dotyku i zapachu.” Jordan Kisner, „The Atlantic”

„Ekscytujące przebłyski z życia niedawno odkrytej pisarki. […] „Witaj w domu” to doskonały początek drogi do zrozumienia Berlin i jej twórczości.” „Kirkus Reviews”

„Berlin jest również wizjonerką, która przewidziała – tak teraz popularny – splot autobiografii z fikcją. W tych niedokończonych wspomnieniach widać wyraźnie, jak ona sama łączyła swoje życie i twórczość […]. Jest tu tak sarkastyczna, tak spostrzegawcza; znajdziemy tu tak wiele niesamowitych szczegółów z wysiłkiem wyłowionych z jej bogatego życia.” Veronica Esposito, „Lit Hub”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 174

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (22 oceny)
7
6
6
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Welcome Home. A Memoir with Selected Photographs and Letters

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografie na okładce i wewnątrz tomu – o ile nie zaznaczono inaczej – pochodzą z archiwum Autorki; © 2018 by the Literary Estate of Lucia Berlin LP

Copyright © 2003, 2005 by Lucia Berlin

Copyright © 2016, 2018 by the Literary Estate of Lucia Berlin LP

Foreword copyright © 2018 by Jeff Berlin

Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, New York

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024

Copyright © for the Polish translation by Dobromiła Jankowska, 2024

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Justyna Żebrowska / d2d.pl, Edyta Chrzanowska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-828-2

Pamięci Freda Bucka i Helene Dorn

Przedmowa

Mieszkałam w tylu miejscach, że to wręcz absurdalne… a ponieważ tak często się przeprowadzałam, miejsce jest dla mnie bardzo, bardzo ważne. Nieustannie szukam… szukam domu.

Lucia Berlin, fragment wywiadu (2003)

Pierwszą pisarką, jaką kiedykolwiek widziałem przy pracy, była moja matka, Lucia Berlin. Moje najwcześniejsze wspomnienia to przejażdżki z bratem Markiem po lofcie w Greenwich Village na trójkołowych rowerkach, podczas gdy mama stukała w klawisze swojej maszyny marki Olympia. Myśleliśmy, że pisze listy – produkowała naprawdę dużo listów. Podczas długich spacerów po mieście niemal codziennie zatrzymywaliśmy się przy skrzynce pocztowej, do której pozwalała nam wrzucać koperty. Uwielbialiśmy patrzeć, jak znikają, i słyszeć, jak upadają. Zawsze gdy mama dostawała list, czytała go nam, a wszystkie wiadomości, które otrzymała danego dnia, układała w opowiadanie.

Dorastaliśmy, słuchając historii. Było ich wiele. Czasami opowiadała coś na dobranoc: o swoich przygodach z najlepszym przyjacielem Kentshereve’em, o tym, jak podczas kempingu zagroził im niedźwiedź, o chacie ze ścianami wytapetowanymi gazetami, o ciotce Tiny na dachu, o pumie wujka Johna – wszystkie słyszeliśmy niejeden raz. To były historie z jej życia, wiele z nich trafiło później do opowiadań, które napisała i opublikowała.

Gdy miałem jakieś sześć lat, grzebiąc w szafie, znalazłem futerał od maszyny do pisania. W środku była teczka, na której napisano Peaceable Kingdom. Była to opowieść o dwóch dziewczynkach sprzedających w El Paso kuferki na kosmetyki z pozytywką. Po raz pierwszy przeczytałem wtedy coś, co nie było książeczką dla dzieci. I wtedy zrozumiałem, że mama nie tylko pisze listy – pisała opowiadania. Wyjaśniła mi, że kilka lat wcześniej niektóre opublikowano w czasopismach. Pokazała mi je i pozwoliła przeczytać. Potem często męczyłem ją, by pokazała mi to, nad czym pracuje, ona zaś odpowiadała: „Jak skończę”.

Musiało minąć jeszcze siedem czy osiem lat, zanim ukończyła tekst na tyle, by pozwolić mi go przeczytać. Wtedy miała już dwóch młodszych synów (moich braci, Davida i Dana), rozwiodła się z trzecim mężem (naszym tatą, Buddym Berlinem), przeprowadziła się do Berkeley i z trudem utrzymywała się z pracy nauczycielki w małym prywatnym liceum. W tym chaosie (a może z jego powodu) pisała więcej niż kiedykolwiek. Niemal każdego wieczoru, po kolacji i naszym ulubionym programie telewizyjnym, siadywała przy stole kuchennym ze szklaneczką bourbona i pisała, często do późnej nocy. Zwykle ręcznie, długopisem w kołonotatnikach, choć od czasu do czasu budził nas odgłos maszyny, często przytłumiony ulubioną w danym czasie piosenką puszczaną na okrągło.

Pierwsze opowiadania, które wtedy dokończyła, zaczęła pisać jeszcze w Nowym Jorku i Albuquerque we wczesnych latach sześćdziesiątych. Później porzuciła je dla bardziej osobistych historii, zrodzonych z trudnych sytuacji i prywatnych tragedii, które wynikały z jej coraz większych problemów z alkoholem. Gdy straciła posadę nauczycielki, imała się różnych zajęć (sprzątaczki, telefonistki, rejestratorki w szpitalu), a te dawały jej mnóstwo materiału na nowe opowiadania – podobnie jak czas spędzany w barach i na oddziałach odwykowych. Mimo przeszkód pisała dalej i wkrótce znów zaczęła publikować.

Wiele lat później pozwoliła mi przeczytać swój ostatni tekst: rękopis Witaj w domu, wspomnienia z miejsc, które nazywała domami. Pierwotnie chciała, by powstały proste szkice o samych miejscach, bez bohaterów czy dialogów. To były historie o jej dzieciństwie, których słuchaliśmy jako dzieci, teraz jednak ułożone po kolei i nieudające fikcji. Niestety zabrakło czasu i ostatnia wersja rękopisu kończy się w roku 1965, a ostatnie zdanie pozostało urwane.

Lucia napisała w życiu setki, jeśli nie tysiące listów. Tu opublikowano niektóre jej ulubione z tego samego okresu co Witaj w domu. Większość to korespondencja z przyjaciółmi, Edem i Helene Dornami, w latach 1959–1965. To był czas dramatów, rozwoju i niepokojów, a listy dają fascynujący wgląd w umysł młodej matki i aspirującej pisarki odkrywającej siebie.

Oddajemy wam Witaj w domu,opowiadania, listy i zdjęcia z pierwszych dwudziestu dziewięciu lat życia tego wyjątkowego amerykańskiego głosu.

Jeff Berlin, maj 2018

Witaj w domu

Alaska, 1935 r.

Juneau, Alaska, 1935 r.

Ted i Mary Brownowie, Juneau, 1935 r.

Dom Brownów w Juneau

Lucia, ur. 12 listopada 1936 r.

1. Juneau, Alaska

Ponoć był to uroczy mały domek z wieloma oknami i pękatymi piecykami opalanymi drewnem, napięte moskitiery chroniły przed komarami. Był skierowany na zatokę, zachody słońca, gwiazdy i olśniewającą zorzę polarną. Matka kołysała mnie, spoglądając na wybrzeże, zawsze pełne łodzi rybackich i holowników, amerykańskich i rosyjskich rudowców. Moje łóżeczko stało w sypialni, gdzie zawsze było albo bardzo ciemno, albo bardzo jasno. Opowiadała mi o tym później, nie tłumacząc, że pory roku są albo długie, albo krótkie. Moim pierwszym słowem było „światło”.

Mary Brown i Lucia, Juneau, 1937 r.

Ted i Mary Brownowie, Mullan, Idaho, 1937 r.

2. Mullan, Idaho

Moje najwcześniejsze wspomnienie to gałęzie sosen ocierające się o szybę. Ten dom znajdował się w Coeur d’Alene w stanie Idaho, na terenie należącym do kopalni Sunshine Mine. Gałęzie ogromnych dębów rosły niemal równolegle do ziemi, a wiewiórki ścigały się po nich tam i z powrotem jak po autostradach.

Niedawno przeczytałam, że zapach kwiatów, szczególnie róż i bzu, był kiedyś bardziej intensywny, ale osłabł z powodu hybrydyzacji. Prawda to czy nie, zapachy, które zapamiętałam z Idaho, są dużo silniejsze niż jakiekolwiek aromaty kwiatowe obecnie. Kwitnące jabłonie i hiacynty wręcz hipnotyzowały. Leżałam na trawie pod bzem i wdychałam, dopóki nie zakręciło mi się w głowie. W tamtych czasach lubiłam także obracać się dookoła, aż oszołomiona nie mogłam ustać prosto. Może to były pierwsze znaki ostrzegawcze, a bzy stały się moim pierwszym uzależnieniem.

Dom Brownów w Mullan, 1937 r.

Lucia, Mullan

Wcześniej nigdy nie słyszałam o baziach na gałązkach wierzby, zdziwiłam się więc na widok futerka rosnącego na witce. Żeby go dosięgnąć, weszłam do lodowatego strumienia, aż całkiem przemokły mi buty i ubranie. Zakazano mi później wychodzić na dwór – przecież mogłam utonąć, mógł porwać mnie prąd.

Spałam na półkotapczanie. Wtedy były popularne – w ciągu dnia składało się je do środka. W tym dużym domu mieliśmy niewiele mebli i nie było żadnych dywanów. Podłogi skrzypiały. Dało się słyszeć echo wiatru między drzewami, szelest deszczu na szybach. Szlochy w łazience.

Wieczorami rodzice grywali czasami z sąsiadami w bezika. Śmiechy i dym schodami docierały na górę do mojego pokoju. Fińskie i szwedzkie okrzyki. Cudowne, kaskada żetonów pokerowych i grzechoczących jak marakasy kostek lodu. Ten wyjątkowy sposób, w jaki rozdawała matka. Szybki świst tasowania, a potem krótkie plask, plask, kiedy kładła karty.

Co rano obserwowałam dzieci wychodzące do szkoły, a później słyszałam, jak grają w piłkę, kamyki albo bączki. Ja w domu bawiłam się ze Skippym, moim „psem”, małą kawiarką przywiązaną na pasku od szlafroka. Matka czytała kryminały. Obie wyglądałyśmy przez okna i patrzyłyśmy na deszcz. Na początku to straszne, ale potem piękne, kiedy budzisz się w dniu pierwszego śniegu.

Ojciec wracał z pracy do domu zmęczony i potwornie brudny; jego oczy były okrągłe, tak jakby wiecznie zdumione: białe pierścienie ze szmaragdową zielenią pośrodku.

W sobotnie wieczory schodziliśmy ze wzgórza do miasta. Były tam sklep, poczta, więzienie, fryzjer, apteka i trzy bary. Kupowaliśmy „Saturday Evening Post” i wielką czekoladę Hershey’s. Pod naszymi kaloszami głośno chrupał śnieg. Po zmierzchu ruszaliśmy do domu, ale było jasno jak w dzień, gwiazdy Idaho rozjaśniały niebo. Blask gwiazd również był wtedy mocniejszy.

3. Marion, Kentucky

Śnieg i mróz, które szybko przechodziły w parną południową wiosnę – surmia, brzoskwinie i jabłonie. Wszędzie słychać było ptaki świergocące z niepohamowaną radością. Motyle. Musiałam zostawać w pensjonacie, na werandzie pomalowanej na lśniącą czerń i mytej przez lśniących czarnuchów.

– Nie pozwalaj jej tak o nich mówić – prosił matkę ojciec.

– Jestem z Teksasu. Mam mówić ciemni?

– Kolorowi, na miłość boską.

Wszystkie kolorowe służące, kucharki i wszyscy kelnerzy ze mną rozmawiali.

Lucia, Marion, Kentucky, 1939 r.

Pensjonat, Marion, 1939 r.

W pensjonacie oprócz mnie nie mieszkały żadne inne dzieci. Górnicy w Marion byli kawalerami, w większości Meksykanami, całe ich setki zakwaterowano w barakach. Ci w pensjonacie byli inżynierami, jak mój ojciec, probiercami, geologami, plus jeden wąsaty murarz, który na werandzie zaśmiewał się z moją matką. Wśród pozostałych lokatorów była jeszcze tylko jedna kobieta, pielęgniarka. Miała tak ogromne piersi, że musiała jeść, siedząc bokiem. Nieustannie się w nie wpatrywałam, dopóki ojciec nie przylał mi za gapienie się na czyjś biust. Potem od samego słowa „biust” zaczynałam chichotać, ale nie mogłam przestać go powtarzać i śpiewałam „biust, o biust, o biust”. Pielęgniarka jeździła do różnych szkół, lecząc gencjaną liszaje i grzybice.

Mieszkaliśmy w jednym dusznym pokoju z wiatrakiem na suficie i moskitierą, na małym balkonie mieściłam się tylko ja. Wszyscy lokatorzy korzystali z jednej zawilgotniałej i śmierdzącej łazienki w korytarzu. Czasami wchodziłam do naszego pokoju i matka płakała, ale mówiła: „Nie, wcale nie, słyszysz?”. Czytała kryminały, leżąc na łóżku w brzoskwiniowej halce.

Z pensjonatu wyjechałyśmy tylko trzy razy. Za pierwszym murarz zabrał nas na wycieczkę na wieś. Faliste zielone wzgórza, krowy, konie, a potem gospodarstwo ze świniami. Ogromnymi świniami (miały wredne ludzkie oczka) wielkimi jak samochody. Ojciec przewiózł nas przez rzekę Missisipi. Płakał, patrząc na jej ogrom: „To błogosławieństwo, że możemy mieszkać w Ameryce” – powiedział. Mama nazwała go sentymentalnym osłem. Pojechaliśmy do dużego miasta, gdzie jeździliśmy ruchomymi schodami. Dostałam kamyki, żeby bawić się na werandzie, ale nie wiedziałam jak. Próbowałam zmienić Skippy’emu imię na Gencjana, ale się nie przyjęło. Świetliki. Świetliki. Świetliki.

4. Deer Lodge, Montana

W Deer Lodge mieszkaliśmy w drewnianej chacie z jedną sypialnią przy motelu Lonesome Pine Motor Court. Wnętrze było przytulne, z motywami Zachodu. Wzorzyste żyrandole. Zasłony i narzuty z kowbojami i Indianami. Obrazy z ujeżdżaczami koni i indiańskimi wojownikami. Wódz Hiawatha w kanu. Spałam na rozkładanej kanapie obok ulubionego radia. Podczas programów religijnych odkrzykiwałam do małego głośnika: „Tak, Jezus jest moim zbawicielem!”. Programy The Shadow, Fibber McGee, Jack Benny, Let’s Pretend. Zaczynałam chichotać, słysząc piosenkę I Ain’t Got Nobody[1], ponieważ matka „ciałem” nazywała moją waginę i stanowczo zabraniała mi się nią bawić.

W Deer Lodge matka miała przyjaciółkę Georgię, której mąż Joe pracował w kopalni na tę samą zmianę co mój ojciec. Mieszkali obok, w każdą niedzielę przychodzili na kawę i ciasto kawowe, które piekła matka. Zwykle nie gotowała, więc z tego ciasta była naprawdę dumna. Na dworze zawsze padał śnieg, z kuchennego pieca uderzał potworny żar. W domu było parno, pachniało cynamonem i wanilią. Wszyscy mieli różowe lśniące twarze i się śmiali.

W tygodniu mężczyźni byli tak zmęczeni, że z trudem choćby zdejmowali buty. Jedli w milczeniu, a po kolacji po prostu padali na łóżko. W soboty wszyscy pili bourbona, grali w brydża i się śmiali. W niedziele ojciec i Joe na zmianę czytali przy śniadaniu rubrykę dowcipów, a potem kładli się na moim łóżku i czytali resztę gazety, podczas gdy kobiety myły i układały sobie włosy, najczęściej zawijały natapirowane grzywki na wałki albo szczypcami kręciły fale. Skubały brwi i robiły manikiur, a mężczyźni słuchali w radiu transmisji meczów. Leżałam między nimi na wersalce, kolorowałam, z radością słuchałam wiwatów tłumów, rozemocjonowanych komentatorów, oni zaś krzyczeli, uderzali się w ramię, pachnieli górniczą mieszanką zapachów: papierosów Camel, piwa i mydła. Górnicy zawsze pachną mydłem, bo przecież bardzo się brudzą.

Lucia, listopad 1940 r.

5. Helena, Montana

W tym miasteczku mieliśmy akustyczne mieszkanie. Rodzice spali na chowanym w regale łóżku, a ja na polówce. Co rano za tylnymi drzwiami z butelek z mlekiem wyłaziła śmietanka. Podczas burzy lodowej drzewa wydawały odgłos tłuczonego szkła. Nauczyłam się czytać. Z Heleny tak naprawdę pamiętam tylko biblioteczkę, zieloną okładkę Old Mother West Windi wymęczoną niebieską Understood Betsy. Wierzyłam, że Understood Betsy napisano specjalnie dla mnie, że gdzieś tam jest osoba, która chciała mi o sobie opowiedzieć.

Kilka tygodni przed pierwszym śniegiem ojciec co sobota zabierał mnie w góry. Nosiliśmy zapasy na zimę staremu poszukiwaczowi złota, który mieszkał tam samotnie od jakichś pięćdziesięciu lat. Mąka i kawa, tytoń, cukier, fasola, solona wieprzowina, płatki owsiane, świece. Ciężkie stosy gazet – „The Saturday Evening Post”, „Redbook”, „Field and Stream”.

To była długa wycieczka szlakiem, który oznaczyliśmy pierwszego dnia. Ojciec pozwolił mi nacinać korę, cierpki sok wciąż mam w pamięci. W gąszczu intensywnie zielonej polany, na jej skraju stała chata Johnsona. W ogóle niemalowana, z oknami przypominającymi oczy i drzwiami wyglądającymi jak głupawy krzywy uśmiech. Wysoka trawa i polne kwiaty pokrywały dach niczym świąteczna czapa. Leżałam na tym dachu pod błękitnym niebem, trącana i lizana przez psy i kozy. Mężczyźni siedzieli pode mną na beczkach, pili kawę, oglądali złote samorodki, które znalazł Johnson, przyglądali się najróżniejszym kamieniom, pomrukując nad nimi i coś wykrzykując. Ojciec godzinami słuchał opowieści starca. Teraz żałuję, że ich nie słuchałam, ale wtedy pragnęłam tylko leżeć na dachu w ciszy przerywanej jedynie nawoływaniami modrosójek albo zabawą kóz i psów.

Lucia, Blue i stary pan Johnson w jego chacie, 1941 r.

Kemping i łowienie pstrągów nad Heleną

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1]I Ain’t Got Nobody(ang.) – nie mam nikogo; I Ain’t Got No Body (ang.) – nie mam żadnego ciała.

Polecamy także:

Lucia Berlin

Instrukcja dla pań sprzątających

Przekład Dobromiła Jankowska

W pełnych niespodzianek opowiadaniach Lucii Berlin naprawdę się dzieje.

Nauczycielka w znoszonym swetrze zostaje zwolniona za to, że jest komunistką, stary człowiek umiera w domku na szczycie góry pośród swoich zwierząt, małą dziewczynkę wyrzucają ze szkoły za uderzenie zakonnicy, komuś wyrywa się wszystkie zęby naraz.

Wystarczy jedno zdanie, by dać się porwać Instrukcji dla pań sprzątających – zakochać w nieoczekiwanych zestawieniach słów, uwierzyć w zwroty fabuły. By mieć pewność, że Lucia Berlin jest jedną z najbardziej charakterystycznych amerykańskich pisarek.

WYDAWNICTWO CZARNEsp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I