Wiosenne porządki - Anna Kucharska - ebook + książka

Wiosenne porządki ebook

Anna Kucharska

3,9

Opis

Aleksandra Kryszkiewicz wraz z rodzicami prowadzi agroturystykę w Polańczyku. Kocha Bieszczady i swoje zajęcie. Gdy tylko ma wolną chwilę, chodzi nad Zalew Soliński i tam w swoim tajemnym zaułku rozmyśla lub po prostu delektuje się ciszą. Ponadto pisze powieść, której zakończenie spędza jej sen z powiek. Z wiernym kotem Luckiem na kolanach i psem Szarikiem obok nogi lubi siadywać w ogrodowej altanie, gdzie pachną pnące się róże. Kiedy do pensjonatu przyjeżdżają siostra Oli wraz z mężem i dziećmi, a także przystojny Marco, przyjaciel szwagra, życie dziewczyny zaczyna nabierać rumieńców. Nabiera ich jeszcze więcej, gdy w rodzinnej miejscowości pojawia się Karol, nieco arogancki, ale atrakcyjny biznesmen z Krakowa. W życiu Aleksandry, tak jak co roku w pensjonacie, następują skrupulatne Wiosenne porządki. Kurz w postaci przykrych, traumatycznych wspomnień musi w końcu zostać starty. Czy Ola pozwoli, aby ktoś szczególny jej w tym pomógł? Czy namówi swoje serce, by zaufało i po raz kolejny zakochało się po bieszczadzku? „Wiosenne porządki” to ciepła, romantyczna opowieść o uczuciu, dla którego nie liczy się żadna odległość. Autorka zabierze was w fascynującą podróż po pięknych Bieszczadach i przekona, że warto czekać na miłość i dać sobie kolejną szansę. Pozwólcie się oczarować atmosferze tej historii! Bardzo polecam! - Ludka Skrzydlewska, autorka Anna Kucharska po raz kolejny zabiera nas w niezwykłą podróż po Bieszczadach. Przygotujcie się na mnóstwo wzruszeń oraz morze łez. I te opisy! - Patrycja Giesecke, autorka Magnetyczna gra dwójki mężczyzn, ubiegających się o względy skrytej Aleksandry, zapewni Wam wachlarz pełen emocji. W trakcie czytania nieraz się uśmiechniecie, a nieraz pojawi się ogromny smutek i będziecie potrzebować paczki chusteczek… albo dwóch. Kogo wybierze Oleńka? Czy dla miłości postanowi opuścić ukochane Bieszczady? Gwarantuję, że zakochacie się w „Wiosennych porządkach”! - Anett Lievre, autorka Dwa czarne kłosy Oleńki są niczym mężczyźni, którzy pojawiają się w jej życiu. Tylko że zranione serce dziewczyny nie wie, czy potrafi znowu pokochać. Jeśli jesteście ciekawi, dla kogo Aleksandra rozplecie warkocze i czy uda jej się napisać idealne zakończenie, to konieczne sięgnijcie po cudowną historię od Anny Kucharskiej. Malownicze krajobrazy rysowane słowem, wyciskacz łez zamknięty na zapisanych kartkach i miłość unosząca się w powietrzu. Polecam z całego serca. - Anna Fobia, autorka „Wiosenne porządki” to piękna historia o tym, co w życiu najważniejsze. Do tego z Bieszczadami w tle. Aż chce się tam pojechać, aby odszukać tajemne miejsce głównej bohaterki, Oli, albo ruszyć na wędrówkę jej śladami. Gorąco polecam. Świetna książka na każdą porę roku. - Rain Winter, Seria Bieszczadzka (tom 2)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (29 ocen)
13
6
5
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monika937

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam, warto.
00

Popularność




Copyright © by Anna Kucharska, 2020Wydawnictwo WasPos, 2021All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja:Kinga Szelest

Korekta:Aneta Krajewska

Projekt okładki: Marta Lisowska

Zdjęcie na okładce: © byBoiko Olha/Shutterstock.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-67024-54-9

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

CZĘŚĆ I – ZIELONY POLAŃCZYK

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 3

ROZDZIAŁ 4

ROZDZIAŁ 5

ROZDZIAŁ 6

ROZDZIAŁ 7

ROZDZIAŁ 8

ROZDZIAŁ 9

CZĘŚĆ II – DOM NA SKARPIE

ROZDZIAŁ 10

ROZDZIAŁ 11

ROZDZIAŁ 12

ROZDZIAŁ 13

ROZDZIAŁ 14

ROZDZIAŁ 15

ROZDZIAŁ 16

ROZDZIAŁ 17

CZĘŚĆ III – WIOSENNE PORZĄDKI

ROZDZIAŁ 18

ROZDZIAŁ 19

ROZDZIAŁ 20

ROZDZIAŁ 21

ROZDZIAŁ 22

ROZDZIAŁ 23

PODZIĘKOWANIA

Dla Justyny Chmieli Patrycji Giesecke– moich literackich sióstr

CZĘŚĆ I – ZIELONY POLAŃCZYK

ROZDZIAŁ 1

Twoje włosy jakpołoniny,spalone słońcem, pachnącewolnością.Twoje oczy jak górskiepotoki,co chłodzą me skronie w wędrówce bezkońca.Jeśli mam się obudzić, to tylko wBieszczadach,gdzie Księżyc mieszka w chaciez liścimalin.Gdziew strumykach się przegląda Wielka Niedźwiedzicai gdzie nie poznasz, kto Anioł, a ktoBies…

Cisza Jak Ta, „Ciepły sen o Bieszczadach”

Do okna na piętrze zaglądało późnokwietniowe słońce. Krzątająca się po pokoju brunetka co rusz zakładała za ucho długie włosy, które tego poranka zapomniała spleść w dwa wygodne kłosy. Drobinki kurzu wirowały w ciepłym świetle, kiedy poprawiała energicznie poduszki na dużym łóżku z jasnego drewna.

Dziś rozpoczynał się letni sezon w agroturystyce o wdzięcznej nazwie Dom na Skarpie, w której pracowała. Nie tylko tu pracowała, również mieszkała w jednym z pokoi na parterze. Mieścił się obok przestronnego, otwartego salonu, a także sypialni Heleny i Grzegorza – właścicieli pensjonatu oraz jej rodziców. Te wiosenne porządki, jak zwykli je nazywać państwo Kryszkiewicz, potrafiły być naprawdę wyczerpujące i zaczynały się już miesiąc wcześniej. Teraz jedynie „zapinała wszystko na ostatni guzik” przed przyjazdem wczasowiczów. Mimo to Aleksandra nie wyobrażała sobie innego życia. Cichego i skromnego, skrytego za zielonymi wzgórzami ukochanych Bieszczadów.

Podeszła do okna i powiodła nieco zmęczonym wzrokiem po widokach, jakie rozciągały się tuż za szybą przyozdobioną białą firanką.

Dzięki temu, że budynek mieścił się dosyć wysoko, około czterystu metrów nad poziomem morza, mogła z łatwością zobaczyć Bieszczadzkie Morze, połyskujące w dole w pierwszych wiosennych promieniach słońca. Dookoła ciągnęły się ciemnozielone lasy, gdzieniegdzie odznaczające się jaśniejszym odcieniem. Usłyszała wyraźne postukiwanie dzięcioła w korę drzewa, który zawzięcie szukał czegoś na śniadanie. To przywołało ją do porządku, dlatego oderwała wzrok od okna i zabrała się z powrotem do pracy.

Zaczęła ścierać kurze z mebli szmatką nasączoną środkiem do czyszczenia. Półki wiszące na ścianie, etażerka z motywem orlika krzykliwego, stolik RTV, na którym na wąskiej nóżce stał niewielki telewizor oraz dosyć sporą szafę, w której przyjaźnie zadźwięczały metalowe wieszaki, gdy mocno przymknęła jej drzwiczki. Po tym, jak suchą ściereczką delikatnie dotknęła ram obrazu przedstawiającego replikę Zalewu Solińskiego, opadła na krzesło, stojące blisko małego aneksu kuchennego. Znajdował się niedaleko okna, które chwilę wcześniej otworzyła, aby poczuć na rozgrzanej skórze rześkie, górskie powietrze.

Odetchnęła kilkukrotnie i napiła się wody z plastikowej butelki. Gdy odpoczęła, ruszyła do niewielkiej łazienki mieszczącej się naprzeciwko okna. Wyczyściła energicznie wszystkie sanitariaty oraz kafelki, których biel zalśniła czystością. Następnie zawiesiła na haczykach kremowe ręczniki, które przyniosła wcześniej z suszarni znajdującej się blisko piwnicy.

– Gotowe – powiedziała, gdy zamknęła drzwi ostatniego wysprzątanego pokoju.

Zdawało się, że wszystko tylko czeka na pierwszych gości tego bieszczadzkiego azylu. Ola lubiła ten moment, gdy w ich małym pensjonacie kończył się sezon zimowy, pachnący goździkami i jodłą, a zaczynał letni, przynoszący nowe możliwości i powiew świeżego powietrza.

Zeszła na dół, do kuchni, gdzie już siedziała mama, wciąż w rękawicach ogrodowych na dłoniach. Zdjęła jedną i z wdzięcznością wypiła duży łyk parującej kawy z kubka w czerwone grochy, który postawił przed nią tata. Jej jasne, a kiedyś kruczoczarne, włosy były wysoko upięte, a mimo to i tak odgarniała wolną dłonią niesforne kosmyki, wyplątujące się spod gumki. Helena zaczęła farbować włosy, kiedy tylko na jej głowie zamiast czerni pojawiło się srebro. Mówiła, że nie chce wyglądać jak choinka przyprószona śniegiem, a jasna farba maskowała dobrze siwe pasma, pozwalając na rzadsze malowanie odrostów. Jednak Aleksandra uważała, że jest jej pięknie w każdym kolorze włosów – nawet w siwiźnie.

Mama zorientowała się, że próbuje odgarnąć włosy dłonią wciąż uzbrojoną w gumową rękawicę. Zaśmiała się pod nosem i spojrzała rozbawiona na tatę, który również się uśmiechnął, uradowany tą sceną.

Gdy kobieta ściągnęła rękawicę, zauważyła córkę stojącą w drzwiach.

– Chodź, córciu. Napij się z nami kawy. – Poklepała przyjaźnie puste krzesło obok siebie.

– Chętnie – odparła Ola, zajmując miejsce przy stole. – Skończyłaś już w ogrodzie?

– Przycięłam trochę róże i wypieliłam kilka grządek. Będę musiała jeszcze przesadzić jedną rabatę, tę z tulipanami, bo nie podoba mi się w tamtym miejscu.

Pielęgnowanie ogrodu było pasją i obowiązkiem Heleny. Nikomu nie pozwalała się zbliżyć do swoich ukochanych grządek, nawet Oli, która niejednokrotnie chciała jej pomóc. Tylko tacie można było kosić trawę na rozległym pasie zieleni. Aleksandra mogła jedynie podlewać kolorowe kwiaty, o które tak dbała jej matka. Dziewczyna szczególnie ukochała sobie okaz pnącej róży, której czerwień pięknie oplatała drewnianą pergolę, pełniącą funkcję wejścia do niewielkiej altanki. Tam, skryte pod baldachimem pachnących kwiatów, stały drewniane stoliki i krzesła. Ola uwielbiała tam siadywać z książką i kubkiem owocowej herbaty. Na jej kolana zaraz wskakiwał Lucek – czarny dachowiec – łasząc się do niej i prosząc o pieszczoty. Zazwyczaj ku niezadowoleniu i wyraźnej dezaprobacie Szarika – dużego owczarka niemieckiego – który widząc to, czym prędzej wiercił się obok swojej pani, domagając się równie królewskiego traktowania. Obok konstrukcji znajdował się kamienny grill, z którego chętnie korzystali zarówno goście, jak i gospodarze. Nieco dalej swoimi kolorami zachęcał najmłodszych nieduży plac zabaw.

– Ja już skończyłam – powiedziała Ola i również wypiła łyk kawy, którą postawił przed nią ojciec. – A ty, tato?

Zadaniem taty, oprócz koszenia trawy, było rąbanie drewna i palenie nim w kominku, a także dbanie o wygląd zewnętrzny domu. Wszelkie usterki – skrzypiące zawiasy w drzwiach wejściowych, brakujące dachówki w sklepieniu czy niepracująca studnia – to wszystko było zadaniem Grzegorza.

– Hm, pomyślmy – zadumał się i podobnie jak uprzednio Helena zaczął odgarniać półdługie włosy z wysokiego czoła. W przeciwieństwie do kobiety jemu nie przeszkadzały siwawe pasma, których z każdym rokiem przybywało na jego głowie. – Napaliłem w kominku…

– Po co? Przecież mamy już wiosnę – przerwała mu Aleksandra.

– Och, córciu. To prawda, ale nie jest aż tak ciepło.

– Racja. Gościom mogłoby być zimno – zgodziła się z nim brunetka. – I nam też, zwłaszcza w nocy.

– Właśnie. – Ojciec skinął głową. – Co jeszcze? Wykosiłem trawę i wyczyściłem meble w altance. Został mi grill do wyczyszczenia. Muszę też sprawdzić, czy wszystko jest sprawne na placu zabaw. Więc trochę pracy przede mną.

– Mogę ci pomóc z tym grillem – zaproponowała.

– Dzięki, córuś, ale dam sobie radę. Pomożesz później mamie przy obiedzie, bo rodziny opłaciły posiłki.

Gotowanie – kolejny matczyny obowiązek – nie było ulubioną czynnością Aleksandry.

Nie odziedziczyła talentu po matce. Potrafiła sknocić nawet jajecznicę. Mimo to zawsze pomagała mamie, zwłaszcza wtedy, gdy goście wykupywali posiłki. Kobieta, wiedząc o nikłym darze córki do przygotowywania jedzenia, dawała jej najprostsze zadania jak siekanie świeżych ziół bądź obieranie warzyw. Sama zajmowała się resztą. Tą czarną magią, której umysł dwudziestotrzylatki nie ogarniał.

– Nie martw się, jak zwykle dam ci fory – powiedziała Helena, jakby odczytując myśli swojej córki, i lekko zmierzwiła jej włosy.

Robiła tak, odkąd Ola sięgała pamięcią. Mimo że nie była dziewczynką, lubiła ten gest i odczytywała w nim całą miłość, jaką matka ją darzyła.

– Czyli co? Mam fajrant?

– Fajrant, córuś! – Zabrzmiała wesoła odpowiedź taty.

W jego jasnozielonych oczach dostrzegła dwie radosne iskierki, gdy na nią spojrzał.

Jej rodzice nie byli już młodzi, oboje przekroczyli sześćdziesiątkę, lecz mimo to był w nich widoczny jakiś wigor. Ola podejrzewała, że ten niezwykły składnik brał się w nich z górskiego powietrza, zadowolenia z życia i miłości, jaką darzyli siebie nawzajem oraz własne dzieci i wnuki. Ich życie nie było idealne i Aleksandra, pomimo młodego wieku, zdawała sobie sprawę, że niczyje nie jest. Ale choć każdy z nich doświadczył bólu i cierpienia, potrafili czerpać z życia garściami. Być może właśnie dzięki temu ich mała rodzinna agroturystyka zawsze cieszyła się zainteresowaniem gości, niezależnie od pory roku. Działo się tak również dzięki niesamowitemu widokowi z okien na piętrze w pokojach gościnnych. Jeśli dodać do tego ciszę, spokój i niepowtarzalny, bieszczadzki klimat, przepis na sukces mieli gotowy.

Aleksandra wyszła z domu i zamknęła za sobą furtkę oddzielającą posesję od niedużego parkingu znajdującego się tuż za żelaznym ogrodzeniem. Ostatnio, wychodząc na spacer zupełnie o tym nie pomyślała, lecz tym razem nie zapomniała zapleść z długich włosów dwóch warkoczy, które odznaczały się czernią na białej bluzce, wykończonej koronkowym haftem. Przemierzając kilka mniejszych pagórków, ukrytych za domami sąsiadów, napawała się wiosennym słońcem, przyjemnie głaszczącym jej policzki. Przed nią radośnie biegał Szarik, równie mocno zachwycony pogodą i poczuciem wolności, co jego właścicielka.

Miała zamiar wybrać się nad jezioro, lecz nie mogła powstrzymać się przed chęcią odbycia przechadzki po bieszczadzkich wzniesieniach, zwłaszcza w tak ciepły dzień. Powiodła dłonią po wysokiej trawie, bujnie rosnącej obok wydeptanej przez ludzkie stopy ścieżki. Wśród soczystej zieleni pięły się polne kwiaty, zachęcając swoją urodą do zerwania i zrobienia z nich bukietu. Jednak nie uczyniła tego, wiedząc, że kwiaty mogłyby zwiędnąć, zanim po powrocie znad wody, wstawiłaby je do flakonu.

W pewnym momencie zauważyła drewniany dom, stojący tuż za małym pagórkiem, na który właśnie weszła. W jej sercu zagościł na krótką chwilę smutek. W tamtym domu mieszka jej była przyjaciółka, wraz z rodzicami i młodszą siostrą. Przystanęła i przymknęła powieki, chcąc odgonić od siebie obrazy sprzed lat, lecz mimo usilnych starań nie potrafiła tego zrobić. Pamiętała wszystko bardzo dokładnie i to wciąż bolało. Chociaż wmawiała sobie, że tak nie jest, i nie myślała już dawno o Anastazji, wiedziała, że oszukiwała samą siebie. Niektóre zdrady bolą długo. Zwłaszcza te, które zadają nam ludzie, którym ufamy.

Otworzyła powieki i jasnobrązowymi tęczówkami wpatrzyła się w białe baranki, płynące po niebie. Zawołała psa beztrosko biegającego po zarośniętym wzgórzu. Kiedy Szarik do niej podbiegł, odwróciła się na pięcie i, nie spoglądając w kierunku znajomego domu, ruszyła ścieżką prowadzącą w dół. Zaciskała dłonie, zdenerwowana wspomnieniami, gdy jej tenisówki dotykały czarnego asfaltu, położonego kilka lat wcześniej jako wynik przedwyborczych obietnic. Robiła to bezwiednie. Całe jej ciało chciało zapomnieć o złych wspomnieniach, jakie zaatakowały jej umysł, gdy tylko spojrzała w stronę domu przyjaciółki. Zganiła samą siebie za to, że w ogóle wybrała tamtą drogę, wiedząc dobrze o tym, że prowadzi do tego konkretnego domostwa. Nie zrobiła tego jednak specjalnie, po prostu zapatrzyła się, ciesząc ładną pogodą i przechadzką.

W końcu zaczęła się uspokajać, wdychając powietrze i wypuszczając je z płuc. Ukłoniła się pani Gieni – sąsiadce, mieszkającej na tym terenie – a następnie znalazła się blisko sklepu. Stąd miała już niewiele drogi przed sobą i z jej serca zniknęły złość i smutek wywołane nieprzyjemną retrospekcją. Zastąpiła je radość na myśl o widoku na Zalew Soliński, który kochała równie mocno co zielono-brązowe pagórki okalające miasteczko.

Pogłaskała psa za uszami i przypięła mu do obroży smycz. Nie chciała, by się zgubił lub by potrącił go samochód, gdy będą przechodzić przez przejście dla pieszych. Być może Polańczyk był spokojną miejscowością, ale mimo wszystko był kurortem chętnie odwiedzanym przez wczasowiczów łaknących piękna bieszczadzkiej przyrody. Zwłaszcza w wiosenno-letnim sezonie, takim jak teraz, pojawiające się na drodze samochody osobowe i autokary potrafiły stwarzać pewne utrudnienia. Szarik przyjaźnie trącił wilgotnym nosem jej dłoń, gdy razem zaczęli iść w stronę zarośniętego zaułka, za którym kryła się plaża.

ROZDZIAŁ 2

Wsłuchany w twą cichąpiosenkę,wyszedłem na brzeg pierwszyraz.Wiedziałem już, rzeko, że kocham cię, rzeko.Że odtąd pójdę ztobą.O, dobra rzeko, o, mądra wodo.Wiedziałaś, gdzie stopy znużoneprowadzić,gdy sił już byłobrak.

Wolna Grupa Bukowina, „Dobra rzeko”

Zanurzyła dłoń w spokojnej wodzie, po czym cofnęła ją gwałtownie, poczuwszy przeszywające jej skórę zimno. Odeszła na pewną odległość i stanęła obok niewielkiego krzewu, który dumnie zielenił się wśród wiosennej flory. Szarik szalał niedaleko, pragnąc powtórzyć gest swojej pani, tyle że całą masą swojego futrzanego ciała.

– Jest zimna, piesku, nie wolno – powiedziała do zwierzęcia.

To, słysząc jej słowa, nadstawiło uszu i przechyliło łeb w jedną stronę. Zastygło w takiej pozycji, wpatrując się z błyskiem ciekawości w oku w Aleksandrę. Następnie podbiegło do niej, zostawiwszy za sobą brzeg plaży, na którym jeszcze przed chwilą znajdowały się jego łapy.

– Mądry piesek. – Pogłaskała go za uszami i wtuliła twarz w jego ciepły bok.

Oderwała się od przyjaciela i ruszyła z powrotem w kierunku wody, tym razem wstępując na niewielki pomost, zarośnięty trawą od strony plaży. Owczarek pobiegł w ślad za nią. Wiekowe drewno zaskrzypiało pod nimi i wydało głuchy odgłos, gdy przechodzili wspólnie niepewną kładką. Ola jednak nie przejmowała się tym. Znała dobrze ten zaułek i wiedziała, że ich przechadzka po pomoście nie skończy się niechcianą kąpielą. Konstrukcja bowiem była podparta na mocnych, grubych palach z drewna.

Usiadła na skraju kładki, niemal dotykając tenisówkami powierzchni wody. Wpatrzyła się w widok przed sobą, który za każdym razem zapierał jej dech w piersi. Rozległa, zielononiebieska toń żyła swoim cichym życiem, jedynie czasem poruszana niewidocznymi dla oczu dziewczyny prądami. Jej odmęty były bogate w ryby, które zachęcały wędkarzy do połowów w tym rejonie. W oddali majaczyły wysokie pagórki, bujnie zarośnięte drzewami. Z tej perspektywy wyglądały, jakby miały zaraz wyskoczyć z podłoża i wpaść do rozległej wody, którą okalały.

To był jej zakątek. Uwielbiała tu przychodzić. Wiedziała, że na pewno został odkryty przez innych mieszkańców lub turystów. Raczej było niemożliwe, żeby jakiś skrawek plaży nad Soliną pozostał dziewiczym lądem. Tym bardziej że był tutaj pomost. Aleksandra Kryszkiewicz za każdym razem, gdy tu przychodziła, czuła, że to miejsce należy tylko do niej. Było jej przystanią w chwilach radości i smutku lub też osobistą pustelnią, gdzie rozmyślała o życiu.

Pamiętała dobrze, jak trafiła tu po raz pierwszy. To było siedem lat temu. Jej świat się właśnie zawalił, a ona szła przed siebie, stawiając niepewnie kroki po nierównym terenie. Łzy przysłaniały jej widoczność. Co rusz ścierała je rękawem bluzy dresowej. Jednak to na nic się zdało, gdyż zaraz pojawiały się kolejne. Nie wiedziała więc, jak tu trafiła. Kiedy już znalazła ten urokliwy zakątek, nagle przestała płakać. To miejsce wyciszyło ją i sprawiło, że choć na moment uspokoiła swoje serce. Każdą myśl – złą i dobrą – kierowała w stronę nieogarnionej wody oraz odwiecznych drzew – jej strażników. A one przyjmowały jej ból, szok i nadzieje z pełną wdzięcznością, nie pytając o nic. Miała nieodparte wrażenie, że to jezioro i zielone wzniesienia w jakiś sposób ją rozumieją. Poczuła pewną metafizyczną więź z tą przyrodą, jakiej nie czuła, nawet przechadzając się po ukochanych górach.

Od tamtej pory przychodziła tu regularnie. Nie tylko w chwilach, gdy przeżywała trudne do zrozumienia emocje, także na co dzień, gdy znajdowała na to czas. Ta woda ją rozumiała. Czuła to poprzez niewidzialne wibracje, jakie wprawiały w ruch ciemną toń pod jej stopami zawieszonymi tuż nad powierzchnią. Kochała cały Zalew Soliński, jednak miała wrażenie, że wyłącznie tutaj istniała jakaś niezrozumiała magia, której nie była w stanie ogarnąć rozumem. Widoki rozciągające się z tego miejsca, cisza, która koiła nerwy, i zapach wody zmieszany z wonią, jaką wydawały rosnące tu rośliny, zawsze inny, zależnie od pory roku, a także dnia – to wszystko sprawiało, że za każdym razem, gdy tu była, wiedziała, że odnalazła swój raj na Ziemi.

Było jej trudno trafić tu ponownie. Trochę pobłądziła, ale w końcu jej się to udało.

Od tamtego czasu znała na pamięć ścieżkę wiodącą do tego cichego zaułka. Nieraz zabierała ze sobą książkę i termos z czymś ciepłym do picia albo butelkę zimnej wody, gdy temperatury były wyższe. Przychodziła tu o każdej porze dnia, a kilka razy zasiedziała się do późnych wieczornych godzin. Nie było to dobrym pomysłem, bo ciemność, jaka wówczas panowała, była zbyt duża – nawet latarka w telefonie nie potrafiła jej rozproszyć – a Aleksandra nie miała ochoty wracać po nocach do domu. Zwłaszcza że miała stąd niezły kawałek do przebycia.

Spojrzała na wyświetlacz komórki i wiedziała, że niedługo musi wracać, aby pomóc mamie przy obiedzie. Westchnęła, bo niechętnie rozstawała się ze swoim azylem, o którego istnieniu nie wiedział nikt, nawet rodzice. Choć bardzo prawdopodobne, że odkryli go przed nią, w końcu mieszkali tu całe życie. Ola nigdy nie powiedziała im, w którym konkretnie miejscu przesiaduje nad jeziorem. O tym wiedział jedynie Szarik, którego często zabierała ze sobą.

– Musimy wracać – rzuciła do psa.

Ten siedział obok niej i wpatrywał się w horyzont, jakby nagle dostrzegł w nim coś niezwykle interesującego. Poklepała go po grzbiecie, a potem wstała z pomostu.

Mama czekała na nią w kuchni i kroiła mięso na wielkiej drewnianej desce położonej na blacie.

– O! Jesteś już, w samą porę! – wykrzyknęła, gdy obróciła się na dźwięk kroków swojej córki wchodzącej do pomieszczenia.

– Zaraz ci pomogę, mamuś, tylko pójdę się przebrać i umyć ręce – powiedziała i skierowała się do swojego pokoju.

Kilka minut później, przebrana w wygodny, domowy dres, siedziała obok Heleny, pochylona nad kubłem na śmieci, do którego wpadały skórki obieranych przez nią ziemniaków. Mama wkładała właśnie mięso do piekarnika. Dziś przyrządzała kotlety wołowe, duszone w sosie z czerwonego wina. Aleksandra wolała nie wnikać w to, jak to się dzieje, że za każdym razem dłonie mamy przygotowują tak pyszne posiłki. Kilkukrotnie to zrobiła i bardzo tego żałowała – wszystko to, co Helena próbowała jej wytłumaczyć, wpadało jednym uchem, a wypadało drugim, o efektach tej marnej edukacji nie chciała nawet wspominać. Jej mózg najwidoczniej nie był skory do opanowania kulinarnej sztuki. Tę umiejętność odziedziczyła po matce Jowita – starsza siostra Oli, która wraz z dziećmi i mężem, Włochem, prowadziła w malowniczej Toskanii restaurację polsko-włoską o wdzięcznej nazwie „Sole Toscano”, co oznaczało po prostu „Słońce Toskanii”. Dziewczyna poznała swojego męża podczas pewnego lata, gdy wspólnie z koleżanką wybrała się na wakacje do Toskanii. Koleżanka do Polski wróciła, a Jowita już nie. Para zakochała się w sobie niemalże od pierwszego wejrzenia i odkąd tylko się zobaczyli, nie odstępowali się praktycznie na krok, co pozostało im do dziś mimo stażu związku. Jeśli nieraz sceptycznie podchodziła do wszelkich okołoromantycznych bzdur – nauczona własnym niezbyt przyjemnym doświadczeniem – przed oczami stawała jej ta para i chcąc nie chcąc przyznawała w duchu, że miłość od pierwszego wejrzenia jednak istnieje – Jowita i Giovanni byli tego żywym przykładem. Ola chętnie odwiedzała rodzinę w tym barwnym regionie Włoch, choć zawsze powracała z utęsknieniem do Polańczyka, gdzie biło jej serce.

– Kiedy przyjedzie Jowitka? – spytała mamy, gdy przypomniała sobie o siostrze i o tym, że w tym roku to ona, wraz z rodziną, postanowiła odwiedzić Kryszkiewiczów.

– Ostatnio, gdy rozmawiałyśmy, mówiła, że za trzy dni.

– Tak szybko? – zdziwiła się szczerze Ola, która pamiętała, że siostra wspominała coś o odwiedzinach w maju, a przecież był dopiero dwudziesty kwietnia.

– Tak. Też się zdziwiłam. Powiedziała, że tylko wtedy mogą oddać restaurację pod opiekę przyjaciół. Później nie znajdą nikogo, kto zajmie się ich interesem. – Mama obróciła się plecami do rozgrzanego piekarnika i skierowała się w stronę stołu, gdzie usiadła na jednym z krzeseł. – Mówiła też coś o jakimś Marcu, to przyjaciel Giovanniego. Tak że będziemy mieć tu trochę tłum. Zwłaszcza że w maju przyjeżdżają kolejni goście.

– To dobrze, nie będziemy się nudzić.

Lubiła, gdy rodzinna agroturystyka była obładowana gośćmi. Wtedy, pomimo że miała więcej obowiązków, czuła, że żyje. Ludzie byli dla niej ciekawi. Z pasją studiowała różne charaktery przewijające się przez jej rodzinny dom. Później siadała w swoim pokoju przy rzeźbionym, drewnianym biurku i pisała na laptopie powieść.

– Dobrze – powiedziała, niby do siebie, a niby do córki, Helena – obiad prawie gotowy. Tata pojechał po drożdżówki na podwieczorek, a na kolację zrobimy kanapki – wyliczała.

Często tak robiła, chcąc zwizualizować sobie, ile czeka ją pracy.

Aleksandra wrzuciła obrane ziemniaki do garnka i zalała je wodą. Wsypała soli i przykryła pokrywką. Następnie wytarła ręce w kuchenny ręcznik i odwróciła się do Heleny.

– Co mam jeszcze zrobić, mamuś?

– Tyle, córciu. Dzięki.

Podeszła do matki i pocałowała ją w policzek. Mama uśmiechnęła się i pogładziła ją po dłoni. Rodzina Kryszkiewiczów często okazywała sobie czułość. Wiedzieli, że szkoda czasu na kłótnie, a także oschłość. Te oczywiście zdarzały się jak w każdej rodzinie. Jednak szanowali czas, jaki dostali, a ponad wszystko potrafili być wdzięczni.

Ola weszła do swojego pokoju i usiadła na obrotowym krześle przed biurkiem. Uwielbiała ten mebel – był ręcznie rzeźbiony. Obie masywne nogi przedstawiały faunę i florę Bieszczadów. Na lewej widniał samotny wilk wyjący ku niebu. Nad jego pyskiem unosiła się niewielka para. Jego postać była spowita powykrzywianą buczyną, a w tle majaczyły połoniny. Ponad wilkiem szybował orlik krzykliwy zastygnięty w pozie sugerującej żerowanie. Na prawej widoczna była powabna para ssaków – sarna i jeleń. Byli wyrzeźbieni na tle jodeł oraz kilku krzewów, w tym kłokoczki i bzu. Nad ich łbami leciały pliszka siwa i gąsiorek – ramię w ramię, a właściwie skrzydło w skrzydło jak para ptasich przyjaciół. Blat biurka był gładki, lecz nad jego kantami piętrzył się wyższy kawałek drewna wyglądający jak łańcuch gór. Na środku pasmo górskie przerywało się tak, by umożliwić dziewczynie pracę przed komputerem.

Włączyła laptop i od razu otworzyła w Wordzie dokument, nad którym pracowała. Dosyć niedawno zaczęła pisać i odkryła, że ta czynność pomaga jej pogodzić się z przeszłością. Podobnie jak widok ukochanego Zalewu Solińskiego, zwłaszcza w jej tajemnym zakątku, oraz wspinaczka po okolicznych pagórkach. Była już na końcu opowieści i… utknęła. Nie wiedziała, jak zamknąć pewien wątek. Na próżno szukała inspiracji. Ile razy siadała przed komputerem, brakowało jej pomysłu. Zdawało się, że nie zapnie na ostatni guzik tej pracy, choć tak bardzo jej na tym zależało. Mimo blokady twórczej codziennie starała się napisać choć parę słów. I chociaż później niezadowolona kasowała wszystko to, co napisała, nie poddawała się. Dziś też nie było inaczej. Kto wie? Może wreszcie jej się uda.

Drobne palce tańczyły po klawiaturze, wydając przyjemny dla ucha odgłos. Pisała niestrudzenie. Tak jakby za wszelką cenę chciała pokonać tę tamę, która w niej powstała.

Przecież musi być jakiś sposób, żeby to zakończyć… – myślała gorączkowo.

Jednak gdy napisała kilkanaście wyrazów, wiedziała już, że to nie to. Nie tego chciała. Skasowała akapit i oderwała palce od klawiatury. Następnie splotła dłonie i, wykrzywiając je, „wyłamała stawy” oraz przekręciła głowę. Wyglądała jak bokser szykujący się do walki.

Zaczęła jeszcze raz. Tym razem czuła, że to może być to. Pisała zawzięcie, jakby chciała wybić opuszkami palców dziury w miejscach czarno-białych klawiszy. Czuła to. Tak, tym razem na pewno się uda… Zamknęła dość długi fragment i gdy ponownie go przeczytała, westchnęła. Z rezygnacją opadła na oparcie krzesła. Potem zaznaczyła myszką dany kawałek tekstu i kliknęła polecenie „usuń”.

Aleksandra czekała na inspirację. Coś, co sprawi, że jakaś wtyczka w niej „załączy” i dziewczyna będzie w stanie dokończyć tę książkę tak, jak pragnie. Dopóki to nie nastąpi, ciągle będzie niezadowolona z tego, co już napisała.

Do pokoju przez niedomknięte drzwi wszedł Lucek. Brunetka nie zauważyła jego przybycia, dopóki ten nie wgramolił się jej na kolana. Pogłaskała kota po lśniącym futerku i pomyślała, że to przesądza sprawę. Zamknęła program na komputerze, a następnie sam laptop. Z kotem na rękach podeszła do wysokiej półki, skąd wyciągnęła książkę. Był to romans wojenny – dość opasłe tomisko w twardej oprawie. Razem z kotem i książką położyła się na łóżku i czytała, co kilka stron głaszcząc pupila. Czytała, póki za oknem nie zrobiło się ciemno, a Lucek smacznie drzemał na miękkiej pościeli. Zamknęła książkę i odłożyła ją na stolik nocny. Poszła się umyć i przebrać w piżamę. Gdy wróciła, przytuliła się do kociego futerka, które cicho zamruczało. Zerknęła jeszcze przez duże okno sięgające niemal od podłogi do sufitu. Do wnętrza zaglądał okrągły księżyc, rzucając jej przyjazne srebrzyste spojrzenie. Nigdy nie zasłaniała okna, nawet jeśli poranne słońce miało ją obudzić zbyt wcześnie. Uwielbiała patrzeć w nocne bieszczadzkie niebo upstrzone gwiazdami. Widok ten kołysał ją do snu.

ROZDZIAŁ 3

Kiedy wysoko mierzysz, nie zapomnij, kimjesteś.I proszę, nie odwracaj się i nie dorastaj zbytszybko.Zobacz piasek w mojej dłoni, od pierwszego doostatniego.Każde ziarno staje się wspomnieniemprzeszłości.Och, życie wklepsydrze.

Mindy Gledhill, „Hourglass”

Postawny mężczyzna przenosił kilka walizek przez próg Domu na Skarpie. Za nim wchodziła brunetka, trzymająca za dłonie dwoje dzieci – dziewczynkę i chłopca. Mała wyglądała jak kopia swojej matki. Czarne włoski okalające jej buzię były splecione w dwa warkocze, bardzo podobne do tych, które na co dzień nosiła Aleksandra. W jasnobrązowych oczkach tliło się zaciekawienie, ale też niepewność typowa dla dzieci w wieku dziewczynki. Rozglądała się bystro po holu, jakby szukała czegoś, co sprawi, że poczuje się jak u siebie w domu. Nic dziwnego. Miała tylko pięć lat i nie musiała pamiętać swojej ostatniej wizyty u dziadków. Jej starszy brat, skóra zdjęta z ojca, uśmiechał się szeroko, gdy wypatrzył Helenę i Grzegorza. Miał ten sam uśmiech co Giovanni – szczery i zaraźliwy.

Ola stała w pewnym oddaleniu. Czuła słodko-gorzkie szczęście, gdy spoglądała na tę rodzinną kawalkadę. Nie mogła uwierzyć, że jej siostrzeńcy tak urośli od ostatniego lata, i to też sprawiło, że serce na krótki moment się jej ścisnęło, a w oczach pojawiły się łzy. Jednak szybko starła je wierzchem dłoni. Nie chciała witać swojej ukochanej rodziny płaczem, a radością.

– Mamma! – krzyknął Giovanni z rozbrajającym szczęściem malującym się na twarzy. Porzucił walizki i zaraz zaczął całować w policzki teściową. Ta odwzajemniła jego powitanie, szczęśliwa widokiem córki i jej rodziny. – Pappa! – Teraz mężczyzna podszedł do Grzegorza i przywitał się z nim w ten sam sposób. – Ola! – Zanim zdążył do niej podejść, Aleksandra sama wyszła mu naprzeciw.

Dała się wycmokać w iście włoskim stylu. Uwielbiała swojego szwagra i taka wylewność z jego strony jej nie przeszkadzała.

– Jak dobrze, że już jesteście! – zawołała starsza Kryszkiewicz i podeszła do Jowity, Rosy i Huberta.

Zamknęła ich wszystkich po kolei w uścisku i nawet dziewczynka, nieco oszołomiona, ale szczęśliwa widokiem dziadków, dała się jej przytulić.

Ojciec nie mógł się powstrzymać i porwał w ramiona dwójkę swoich wnuków. W odpowiedzi dzieci zapiszczały z radości.

– Nonno! – ucieszył się Hubert i objął dziadka mocniej za szyję.

Rosa została całkowicie przekupiona tym gestem i ucałowała dziadka w policzek.

– Tato! Oni są ciężcy! – ostrzegała Jowita.

Zdawało się, że Grzegorz nie słyszy jej komentarza. Z dziećmi na rękach stał pośrodku korytarza i nie zamierzał się nigdzie ruszać. Za chwilę podeszła do niego żona i wyciągnęła ręce do dziewczynki, a ta ufnie wskoczyła w ramiona babci.

Tę rodzinną sielankę przerwało nadejście nieznanego nikomu mężczyzny. Wszyscy wpatrywali się teraz w sylwetkę młodego gościa stojącego w progu domu.

Wyraźnie był skrępowany i nie wiedział, jak ma się zachować. Jego ciemne półdługie włosy opadały delikatnie na barczyste, dobrze zarysowane ramiona. Niemal czarnymi oczami błądził po osobach zgromadzonych na niewielkiej przestrzeni. Uśmiechnął się serdecznie i zawołał:

– Buongiorno!

– Mamma, pappa! To moja kolega, Marco! – przedstawił swojego znajomego Giovanni, nieco łamaną polszczyzną.

– Nice to meet you – powiedział Marco i podszedł do rodziców Jowity i Oli, włoskim zwyczajem całując ich w oba policzki. Następnie skierował się w stronę Aleksandry i ta zamarła, wiedząc, że nie ominie jej to samo powitanie.

Kiedy usta Marca znalazły się na jej rozgrzanym policzku, poczuła słodki zapach jego perfum, od którego lekko zakręciło się jej w głowie. Na twarz wystąpił bezwiedny rumieniec. Miała nadzieję, że nie jest zbyt widoczny i że nikt go nie zauważył.

– Bella – wyszeptał jej do ucha, kiedy wargi opuszczały drugi, równie gorący policzek.

Gdy to usłyszała, oblał ją kolejny rumieniec. Och, jaką miała nadzieję, że nikt nie usłyszał słów Marca!

– Miło pana poznać! Ola, zaprowadź pana do jego pokoju – rzekła mama.

Aleksandra wiedziała, że to należy do jej obowiązków. Jednak myśl o tym, że ma być znowu sam na sam z mężczyzną, wywołała nieznaczny dreszcz na jej plecach.

Nie znała jego pochodzenia, ale to, co wywnioskowała, wcale jej się nie spodobało.

– Dobrze, proszę za mną – zwróciła się do gościa po angielsku.

Marco wnosił swoją walizkę na piętro, idąc po schodach tuż za Aleksandrą. To sprawiło, że poczuła się niekomfortowo. Miała dziwne wrażenie, że nieznajomy przygląda się jej pośladkom. Przyspieszyła kroku i już znalazła się na piętrze, czekając na gościa.

Kiedy do niej podszedł, wlepił wzrok w jej ciągle rumianą twarz. Jego spojrzenie było intensywne i miała wrażenie, że się pod nim topi jak kostka lodu wrzucona do ciepłego napoju. Przez chwilę stali tak w ciszy, aż w końcu Aleksandra ruszyła z miejsca.

Przekręciła jeden z kluczy w drzwiach pokoju i gestem zaprosiła gościa do środka.

– To pana pokój.

– Grazie, bella. – Znów użył tego określenia i uśmiechnął się do niej promiennie, a ten uśmiech mógłby złamać niejedno serce.

Jednak nie Aleksandry, bo ta dawno postanowiła, że nigdy więcej się nie zakocha. Owszem, Marco był przystojny, nie ma co się okłamywać. Ale ona nie ufała już mężczyznom, bała się ich i unikała jak ognia. Z ulgą odkryła, że ci nie są jej potrzebni do szczęścia.

– Prego – odparła i zostawiła klucz na stoliku nocnym. – Jeśli czegoś będzie pan potrzebował, proszę mówić. Posiłki są o dziewiątej, czternastej i osiemnastej. Bardzo proszę o punktualność – dodała, wiedząc, że Marco wykupił pakiet żywnościowy.

– Grazie – powtórzył i zaczął rozpakowywać swoją walizkę.

To dało Oli przyzwolenie na opuszczenie pokoju mężczyzny. Uczyniła to z ulgą.

Mięso na kamiennym grillu skwierczało smakowicie, gdy Grzegorz obracał je co rusz długim szpikulcem. Było ciepłe popołudnie i mimo lekkiego wiaterku pogoda wręcz zachęcała do spędzania czasu na zewnątrz. Rosa i Hubert bawili się na placu zabaw. Ola właśnie huśtała dziewczynkę i z rozrzewnieniem wspominała beztroskie chwile własnego dzieciństwa, które niechybnie przeminęły. Zrobiło się jej ciężko na sercu. Uwielbiała swoich siostrzeńców, ale nie mogła z nimi dłużej przebywać. Odsunęła się od huśtawki z niepewną, zatroskaną miną, więc nie zauważyła, kiedy uderzyła plecami o coś twardego. Obróciła się i zobaczyła, że stoi za nią Marco, który instynktownie złapał ją za ramiona i uśmiechnął się zabójczo.

– Uważaj – odezwał się po angielsku.

– Przepraszam – powiedziała i pomału, ale stanowczo odeszła od mężczyzny.

Podeszła do altanki, w której siedzieli goście, rodzice oraz Jowita z Giovannim. Zasiadła obok matki, która zaraz wyczuła jej wisielczy humor.

– Co się stało, skarbie?

Ola jedynie wzruszyła ramionami i jej wzrok bezwiednie powędrował ku placu zabaw. Mama zrozumiała to i nie mówiąc nic, uścisnęła dłoń córki. Uśmiechnęły się do siebie i trwały tak przez chwilę, dopóki podchmielony winem Giovanni zaintonował jakąś włoską piosenkę.

Zaraz podszedł do niego Marco i wspólnie śpiewali na głos, uradowani miłą gościną, dobrym jedzeniem, mocnym, słodkim winem i towarzystwem. Goście siedzący obok lekko się uśmiechali, nieco skrępowani takim widowiskiem. Kobieta w średnim wieku w słomkowym kapeluszu, przysłaniającym połowę jej twarzy, odwróciła się w stronę męża. Ten z kolei już przełamał pewien rodzaj zażenowania i, popijając wino ze szklanki, zaczął wybijać dłońmi rytm piosenki, uderzając w drewniany stolik. Kobieta kapelusz pokręciła jedynie głową, lecz Oli udało się dostrzec, że uśmiechnęła się nieznacznie, poddając się. Wiedziała, że w tym momencie tamta podjęła decyzję o wspólnej zabawie w polsko-włoskim gronie. Tak samo jak młode małżeństwo obok nich, które kołysało ciałami do rytmu piosenki. Szarik szalał obok Rosy i Huberta, szczęśliwy i zadowolony. Machał ogonem i przeskakiwał od jednego dziecka do drugiego, jakby nie mógł się nacieszyć ich obecnością. Lucek gdzieś wygrzewał się na słońcu, zapewne w swoim ulubionym miejscu – na parapecie okna pokoju Oli. Było tak błogo i sielsko, że Aleksandra niemal zapomniała o bólu, jaki nosi przez wiele lat w sercu, oraz o skrępowaniu, jakie wywołuje w niej przyjaciel szwagra, odkąd tylko pojawił się w ich domu.

Kiedy Marco niespodziewanie przysiadł się do niej, zmieniając dotychczasowe miejsce, które zajmował obok Giovanniego, serce kobiety zaczęło nieznacznie przyspieszać. Gdy chwycił jej dłoń i obrócił swoją twarz w jej kierunku, śpiewając dla niej włoską piosenkę, zawstydzona zamarła w niemym bezruchu. Próbowała wyrwać swoją dłoń mężczyźnie, a potem wstać od stolika, ale nie mogła jej wysunąć spod jego palców.

Następne, co zapamiętała, to usta Marca całujące znów jej policzek. Teraz szkarłatny. Była pewna, że tym razem wszyscy są w stanie dostrzec rumieniec na jej twarzy. Aleksandra nie lubiła takich sytuacji, tym bardziej że naruszały jej sferę intymną. Już miała wstać od stołu, bo w końcu udało jej się wyrwać z uścisku Włocha, gdy podeszła do niej Rosa i ufnie wdrapała się na kolana, wtulając w nią, jak w żywą poduszkę.

Oplotła drobne ciałko dziewczynki ramionami i pocałowała czarną główkę. Siedziały tak wtulone w siebie, dopóki Rosa usnęła w ciocinych ramionach, ukołysana jej ciepłem. Chwilę później Jowita wzięła dziewczynkę na ręce i zaniosła do domu, gdzie niewątpliwie będzie mogła kontynuować swoją drzemkę.

Ola została sama. Choć otoczona ludźmi i ich wesołymi rozmowami, a także ciepłym, wiosennym powietrzem, poczuła się wyobcowana i zimna. Jak odludna wyspa, oddzielona od innych uczuciami, których nie są w stanie pojąć.

***

Zniechęcona kolejną nieudaną próbą napisania zakończenia książki, dwudziestotrzylatka zamaszyście podeszła do lustra wiszącego obok szafy. Rozplotła niechlujne już kłosy. Wzięła szczotkę i rozczesywała długie pasma z coraz większym zaangażowaniem. Odłożyła przedmiot na ramę lustra i zwinnymi palcami plotła warkocze, które jak czarne baty spoczęły na jej zgrabnych ramionach.

Obok niej zamiauczał Lucek. Wzięła kota na ręce i wyszła z pokoju, skręcając do kuchni. Miała zamiar wziąć butelkę niegazowanej wody i wyjść z domu. Minęła rodziców żywo dyskutujących ze starszą córką i zięciem. Na szczęście obok nie zastała drugiego Włocha, co przyjęła z pewną ulgą.

– Dołącz do nas! – krzyknęła Jowita i podeszła do siostry, od której zabrała zwierzaka. Posadziła go sobie na kolanach, gdy z powrotem zajęła miejsce przy stole.

– Właściwie to miałam wybrać się na spacer… ale chwilka mnie nie zbawi – odparła, wystawiając zadziornie język.

Jowita nie pozostała jej dłużna i uczyniła to samo.

– Dzieci… Nigdy się nie zmieniają – westchnęła Helena, co zgromadzeni przyjęli śmiechem.

– Dobrze, że jesteście – rzekła Aleksandra i objęła Jowitę.

Ta w odpowiedzi położyła głowę na jej ramieniu.

– Ola, jak żyjesz? – spytał Giovanni z silnym włoskim akcentem.

Była pełna podziwu, że nauczył się języka polskiego. Co prawda popełniał błędy, wtrącał włoskie czy angielskie słówka, gdy nie był któregoś pewny, ale jednak mówił po polsku. Darzyła ich również szacunkiem za to, że ich dzieci były dwujęzyczne. Choć z drugiej strony prowadzili polsko-włoską knajpkę, a sami posługiwali się oboma językami. Wydawało się więc naturalne, że i dzieci przejmą ich mowę.

– Dobrze – odparła, wzruszając nieznacznie ramieniem, na którym spoczywała głowa Jowity.

Co miała odpowiedzieć? „Dobrze” było po części prawdą. Kochała Bieszczady i rodzinny dom, który co chwila zapełniali goście z różnych stron kraju i świata. Lubiła ich ukradkiem obserwować. Poza tym czuła się kochana i akceptowana przez rodziców, którzy byli najlepszymi ludźmi na świecie. Tu było jej miejsce i za nic by tego nie zmieniła.

Jednak czasem wracały do niej wspomnienia i wypełniały jej serce smutkiem. Oblepiał ją wtedy palcami, nieskory do opuszczenia swojego nowego azylu. I tylko ona tak naprawdę wiedziała, co wówczas czuła. Nawet rodzice, choć przecież znali całą jej historię, nie mogli uśmierzyć tego bólu, który wówczas osiadał na niej niczym kurz na meblach.

– Sono contenta – powiedział Giovanni i uśmiechnął się do niej szczerze.

Odwzajemniła uśmiech i w tej samej chwili do kuchni wszedł Marco. Popatrzył na nią jakoś dziwnie. Od spojrzenia jego ciemnych oczu wlepionych w jej twarz zrobiło jej się gorąco.

Jowita, dostrzegłszy mężczyznę, podniosła głowę z ramienia siostry, na co Ola opuściła rękę, która wcześniej ją obejmowała.

– Benvenuto, Marco! – wykrzyknęła siostra.

Olę przeszył dreszcz na myśl o tym, że znowu będzie miała z nim do czynienia. Cóż, przez najbliższy tydzień będzie musiała mieć z nim kontakt, więc dobrze by było, gdyby zaczęła się do tego przyzwyczajać. I przede wszystkim nie reagować na niego w tak dziecinny sposób, jeśli chciała spokojnie przeżyć czas jego odwiedzin.

Marco podszedł do stołu i – a jakże – zajął wolne miejsce obok Oli. Próbowała się nieco odsunąć, ale blokowało ją ciało siostry, przylegające ciasno do jej boku z drugiej strony. Była w pułapce i wcale jej się to nie podobało. Przysięgła sobie, że jeśli jeszcze raz ten facet naruszy jej sferę intymną, wstanie i odejdzie.

– Pięknie tu jest! – zawołał Marco po angielsku.

– To prawda – potwierdził ojciec.

– Mógłbym nawet tu zostać na zawsze. Gdybym tylko miał powód… Na przykład miłość.

Gdy to powiedział, Aleksandra poczuła na sobie jego wzrok intensywnie lustrujący jej twarz. Poruszyła nerwowo zgrabnym, niewielkim nosem i ściągnęła w dzióbek duże usta, próbując udawać, że niczego nie zauważyła.

– Ach! Pan na pewno nie może się opędzić od adoratorek! – wykrzyknęła Helena łamaną angielszczyzną, trochę zbyt żywiołowo.

Słysząc te słowa, Grzegorz popatrzył na nią ze zdumieniem w oku i pewnym rozbawieniem, typowym dla kochających się małżeństw z długoletnim stażem.

– Z grzeczności nie zaprzeczę. – Marco mrugnął do starszej Kryszkiewicz. – Jednak tu o miłość się rozchodzi, nie o zauroczenie – dodał i po raz kolejny utkwił wzrok w twarzy Oli.

Aleksandra wstała z krzesła i, przeprosiwszy towarzystwo, skierowała się ku wyjściu. Nie obchodziło jej to, że musiała się przepychać, kiedy dźwignęła się ze swojego siedzenia. Jej ciało nieznacznie otarło się wówczas o bok Włocha i poczuła dziwny dreszcz, ale zignorowała to uczucie. Teraz istniało tylko jedno miejsce na świecie, w którym chciała się znaleźć. Było ono z dala od Marca, Jowity, a nawet rodziców.

ROZDZIAŁ 4

Naprawdę zachowujesz zimną krewI wyglądasz taktajemniczo.Twój każdy dzień jest pełensłońca,Ale w każdym życiu musi spaść choć trochędeszczu.

Queen, „Rain must fall”

Szmer wody w Solinie koił jej nerwy. Gdy przybyła do swojego zakątka, była naprawdę roztrzęsiona. Emocje przez długi czas nie pozwalały jej zlokalizować źródła tego niepokoju, lecz wraz z szumem łagodnego strumienia rzeki jej ciało rozluźniało się, a nerwy ustępowały przyjemnej kontemplacji przyrody.

Nieznacznie burząc powierzchnię wody noskami swoich trampek, skupiła się na tym, by odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego jeden Włoch potrafił ją doprowadzić do takich emocji? Była zła o to, że wciąż naruszał jej przestrzeń osobistą, nie zważając na jej wyraźną niechęć. Ale mimo tej niechęci rumieniła się za każdym razem, gdy muskał ustami jej policzek lub mówił do niej „bella”. Nie mogła dopuścić do kolejnej tragedii. Już nigdy – obiecywała sobie tyle razy – nie zakocha się i nie zaufa żadnemu mężczyźnie. Choćby był piękny jak z obrazka.

Do tych uczuć dołączał naraz smutek, którego powód znała aż za dobrze. Akurat nad tym nie musiała się zastanawiać.

Nagle przeszył ją chłód spowodowany zimniejszym podmuchem wiatru. Spojrzała ku niebu i zobaczyła czarne chmury. Kłębiły się coraz większe obłoki. Zanim spostrzegła, co się dzieje, zaczął kropić deszcz, osiadając nieproszony na jej skórze. Był zimny, bardziej jesienny niż wiosenny, i Aleksandra pożałowała, że nie przygotowała się lepiej do swojej wycieczki. Miała na sobie tylko T-shirt, ulubioną flanelową koszulę, sprane dżinsy i trampki.

Nie ucieknie przed deszczem, nie ma szans. Gdy o tym pomyślała, z jej oczu popłynęły dwie łzy. Jeszcze tego jej teraz brakowało – przemoczenia do suchej nitki i złapania grypy. Ruchem dłoni szybko powstrzymała łzy. Nie będzie płakać przez durny deszcz. Z cukru nie jest, nie roztopi się.

Wstała z ulubionego pomostu i czym prędzej ruszyła przed siebie, omijając liczne drzewa, w których liście bębniły coraz większe i grubsze krople.

Nie jest dobrze – pomyślała.

Z tą wiedzą, która absolutnie niczego nie zmieniała w jej sytuacji, biegła w stronę miasta. Planowała skryć się tam przynajmniej pod wiatą przystanku autobusowego.

Aleksandra stała pod daszkiem i palcami nerwowo wybijała rytm o szklaną ścianę. Z kilku kropel deszczu powstała nagle wielka ulewa. Wyglądało na to, że nigdy nie przestanie padać, a przynajmniej nie tak szybko, jakby tego pragnęła. Żaden autobus nie przyjeżdżał, a najbliższy, który kursował w okolice jej domu, miał się pojawić dopiero za pół godziny. Nie wzięła ze sobą pieniędzy na bilet, ale choć była uczciwa, tym razem nie zamierzała przejmować się podróżą na gapę. Zaczęła już marznąć i w wyobraźni widziała siebie skuloną pod kocem, trzęsącą się od gorączki.

– Niezła ulewa, co?

Przez huk, jaki robiły krople deszczu, obijając się o wiatę, nie dostrzegła mężczyzny, który właśnie koło niej przystanął. Był tak samo mokry od deszczu jak ona. Mimo niesprzyjającej aury zachował na swojej przystojnej twarzy uśmiech, który teraz jej posłał.

– Tak, nieźle się porobiło – odparła.

Speszona obecnością obcego faceta z powrotem wbiła wzrok w jedną ze ścian. Kątem oka zauważyła jeszcze, że jest dosyć wysoki. Nie chciała zerkać, a jednak coś kazało jej co chwila odstąpić od tego postanowienia.

Podszedł do rozkładu jazdy i gwizdnął przeciągle, a następnie pokręcił głową.

– Niedobrze. Najbliższy autobus mam za jakieś pół godziny. Wygląda na to, że jestem na panią skazany.

Popatrzyła na jego wciąż uśmiechniętą twarz. Zauważyła na niej jakiś zadziorny grymas, który dodawał mu chłopięcego uroku. Niemal słomiane, krótkie włosy, pasowały idealnie do koloru jego oczu, który mogła bardzo wyraźnie dostrzec.

Spuściła wzrok, kiedy zorientowała się, co robi. Miała się nie gapić, Chryste…

– Jestem Karol – powiedział nieznajomy i nie bacząc na to, że nie zwraca na niego uwagi, podał jej dłoń.

– Olka. – Mimo wszystko uścisnęła jego wyciągniętą rękę.

Na szczęście miał mocny uścisk. Nie cierpiała, gdy ludzie podawali jej zemdlałą dłoń. Zawsze wtedy zastanawiała się, czy jej dość silny uścisk nie zmiażdży małych kostek ich palców, ukrytych pod skórą.

– No więc. Co tutaj robisz, dziewczyno? W środku ulewy spłoszona niczym sarenka? – zapytał, a w jego głosie było słychać pewność siebie oraz jakąś podskórnie i niezbyt dobrze ukrytą złośliwość, której Aleksandra nie trawiła.

Nie odpowiedziała. Nie chciała gadać z okazem buraka cukrowego. Ona płochliwą sarenką? Dobre sobie!

– Ja przyjechałem na wakacje, ale postanowiłem wybrać się pociągiem. Cholera, sentymentalnej przejażdżki jak za dzieciaka mi się zachciało! A pomyśleć, że mogłem wziąć auto… – kontynuował, nie przejąwszy się brakiem odpowiedzi.

Kobieta dopiero teraz zauważyła walizkę stojącą na baczność obok nóg mężczyzny. Jego zachowanie było wkurzające. Żałowała, że nie wzięła ze sobą książki, za którą mogłaby się schować przed natrętem. Wyciągnęła więc komórkę i udawała, że coś czyta.

– Jesteś stąd? Tu zawsze tak leje? – Nie dawał za wygraną i wiedziała, że to taki typ, którego żadna siła na świecie nie zmusi, żeby zamilkł, jeśli on tego nie chce.

– Tak i nie – odparła krótko, wciąż wpatrując się w komórkę.

– Ładnie tu – powiedział i skupił spojrzenie niesamowicie błękitnych oczu, których kolor już wcześniej przykuł jej uwagę, na sylwetce dziewczyny.

Zarumieniła się pomimo zimna spowodowanego deszczem i popatrzyła na nieznajomego, kierując swój wzrok z trzymanego w dłoni przedmiotu na twarz mężczyzny.

Wciąż uśmiechał się zadziornie, wręcz łobuzersko. Jakby w ogóle nie przejmował się konwenansami i zasadami dobrego wychowania.

– To prawda. Przyroda w Polańczyku zapiera dech w piersi – odpowiedziała mu i zaraz utkwiła wzrok z powrotem w urządzeniu, naiwnie wierząc, że tym razem da jej spokój.

– Nie tylko przyroda – podkreślił wyraźnie dwa pierwsze słowa.

Nie dała po sobie poznać, że zrobiły na niej wrażenie i sprawiły, że głupie serce wyprawiało fikołki, podskakując jak szalone. Schowała twarz za wyświetlaczem komórki, modląc się w duchu, aby czas zaczął biec szybciej, a ich autobus w końcu przyjechał.

– Zawsze jesteś taka małomówna?

Westchnęła zbyt teatralnie, choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Odłożyła telefon na kolana i postanowiła zagrać z Karolem w otwarte karty. Tak jak on robił to z nią.

– Tak – odparła i wlepiła w niego wzrok – szczególnie w stosunku do facetów, którzy nie rozumieją, że nie chcę z nimi rozmawiać.

Blondyn się zaśmiał. Wyciągnął palec wskazujący i pomachał nim przed nosem Aleksandry, jakby w zabawny sposób jej groził.

– Coraz bardziej mi się tu podoba – powiedział.

Ola ponownie westchnęła i przewróciła oczami, chowając się znowu za komórką.

Nie spostrzegła, że deszcz pomału ustępował, a czas rzeczywiście przyspieszył. Była zajęta dziwną reakcją swojego ciała na nieznajomego. Co rusz jej twarz płonęła rumieńcem, w ustach jej zaschło, a serce wciąż niebezpiecznie przyspieszało. Czuła się jak podczas biegu przez pustynię, ale jakimś niezrozumiałym sposobem ten bieg zaczął się jej podobać.

– Coś przyjechało. – Karol wstał z ławki.

To samo uczyniła Aleksandra i, nie zahaczywszy o okienko przy kierowcy, aby kupić bilet, zajęła jedno z wielu wolnych miejsc w pojeździe. Była zziębnięta i kichnęła, prawie podskakując na miejscu. Nie zauważyła więc, kiedy mężczyzna przysiadł obok, stawiając walizkę blisko swojej nogi.

Nie mogła w to uwierzyć! Czy on jaja sobie robi? Prawie cały autobus jest pusty, a zajął miejsce akurat obok niej? Popatrzyła na niego, nie wierząc własnym oczom. Przewróciła nimi wymownie i uniosła brwi. Facet uśmiechnął się do niej zawadiacko. Wtedy z rezygnacją odwróciła twarz do okna, postanawiając go ignorować.

– Proszę – powiedział niespodziewanie, na co musiała się odwrócić.

Spojrzała na jego wyciągniętą dłoń i dostrzegła, że podawał jej bilet.

– Co to?

– Bilet, nie widać? Dla ciebie. – Zaśmiał się i przybliżył bardziej w jej stronę podarunek, niemal dotykając jej uda.

Postanowiła zignorować dreszcz, jaki z niewiadomych przyczyn przeszył ją na myśl o tym, że jego dłoń mogła jej dotknąć.

– Skąd wiesz, że nie mam na przykład biletu miesięcznego? – wypaliła.

Nie chciała łaski od nieznajomego.

– A masz?

Niechętnie pokręciła głową i spuściła wzrok na swoje kolana.

– Proszę – powtórzył, wciąż wyciągając ku niej dłoń trzymającą mały kartonik.

Po chwili wahania wzięła go od mężczyzny i po raz pierwszy, odkąd się poznali, posłała mu ciepły, pełen wdzięczności uśmiech. No proszę. Kto by się spodziewał, że burak cukrowy okaże się dżentelmenem?

– Dziękuję.

– Nie ma za co.

Popatrzyła na bilet, chcąc wstać i podejść do kasownika, jednak zauważyła, że bilet był już skasowany. Karol zrobił to za nią. To było dosyć rozczulające. Mimo to nie chciała z nim więcej rozmawiać. Sprawiał, że zapominała języka w gębie, a jej serce wyprawiało podejrzane akrobacje. Jedyne, czego chciała, to dojechać do domu.

Dziwne, ale do końca trasy mężczyzna nie odezwał się ani słowem. Za to przyglądał się jej zbyt intensywnie, jakby jej ciało było mapą, którą studiował, aby dotrzeć do celu podróży. Nie musiała na niego patrzeć, żeby to wiedzieć. Czuła na sobie jego wzrok i nie wiedziała, czy bardziej jej się to podoba, bo schlebia jej urodzie, czy jednak jest tym faktem zawstydzona i po trosze wkurzona.

Autobus dojechał na miejsce i Aleksandra z ulgą stwierdziła, że całkiem przestało padać. Być może uda jej się uniknąć przeziębienia. Dopiero teraz spostrzegła, że Karol nie wysiadł na wcześniejszych przystankach. To sprawiło, że ogarnęło ją bardzo złe przeczucie.