Willa pod kasztanem. Światło o poranku - Krystyna Mirek - ebook + audiobook

Willa pod kasztanem. Światło o poranku ebook i audiobook

Krystyna Mirek

4,1
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść, która sprawi, że znowu się zakochasz.

Kalina wstaje o poranku, szykuje drożdżowe ciasto i zapala woskowe świece. Chce zadbać o wszystkich, których kocha. Ma pełne ręce roboty, bo życie nie rozpieszcza jej bliskich.

Magda będzie spotykać w pracy byłego ukochanego i jego nową narzeczoną, która jednocześnie jest jej szefową. Antek poszuka nowego zajęcia, Bianka wróci do dawnego życia w Warszawie. Michał i Bartek znajdą się nagle po dwóch stronach barykady, a Dorota postanowi zawalczyć o siebie w małżeństwie.

Czy odnajdą swoje miejsce wśród niewygodnych faktów i silnych emocji? Czy szczęście można znaleźć tam, dokąd nie wiodą oczywiste i dobrze znane ścieżki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 307

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 35 min

Lektor: Aleksandra Kowalewska

Oceny
4,1 (7 ocen)
2
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rudiam

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna opowieść,wciągająca. polecam:)
00
fiolka88

Dobrze spędzony czas

Kalina ma pełne ręce roboty, to w jej domu mieszkają i spotykają się poranieni życiowo młodzi ludzie. Wnuczęta i znajomi, którzy potrzebują ciepła, wysłuchania, nakarmienia i zastanowienia się co dalej. Magda pracuje ze swoim byłym chłopakiem, Antek nadal szuka pracy, Bianka pragnie dowiedzieć się dlaczego jej mama zniszczyła małżeństwo ojca, bracia Michał i Bartek przez nieporozumienie myślą,że są po dwóch stronach barykady. Jest jeszcze Dorota, która po rozmowie ze starszą kobietą chce czegoś więcej od swojego małżeństwa, nagle postanawia pokazać mężowi komu zawdzięcza sukces oraz to,że nie jest tylko dodatkiem do życia rodzinnego. Ileż tu się dzieje, co bohater to inna historia, inne problemy, różne spojrzenia na świat i życie, oraz inny system wartości. Kilka nieporozumień, które rozwiązują się po szczerej rozmowie. Dojrzała kobieta i matka, która po latach małżeństwa postanawia zadbać w końcu o siebie oraz o relacje między małżonkiem. Gonienie za sukcesem zawodowym powoduje zaśl...
00

Popularność




Rozdział 1

Każda nie­szczę­śliwa miłość jest inna. A jed­nak ludzie, któ­rzy doświad­czyli tego uczu­cia, dobrze się nawza­jem rozu­mieją. Opo­wie­ści są różne, ale ból ten sam.

Wszy­scy wokół mówią, że dobrze się stało, należy się cie­szyć, że teraz, a nie po ślu­bie, on nie był cie­bie wart, znaj­dzie się lep­szy. Czło­wiek w zasa­dzie się z tym zga­dza. Ale jego serce cierpi. Na nic się zdają roz­sądne, nawet słuszne argu­menty.

Każ­dego dnia wra­cają wspo­mnie­nia naj­lep­szych chwil. Tych, kiedy było dobrze. Czu­ło­ści, uśmie­chów, śmiało snu­tych pla­nów. Całe ciało rwie się do powrotu. Mimo wszystko. Nawet jeśli dosko­nale pamięta się wyrzą­dzoną krzywdę. Rozum podąża jedną drogą, a serce cią­gnie w prze­ciw­nym kie­runku.

Magda Łaniew­ska codzien­nie rano, albo wie­czo­rem tuż przed zaśnię­ciem, miała takie momenty, kiedy czuła, że jest gotowa wszystko zapo­mnieć, prze­ba­czyć, puścić w nie­pa­mięć i dać Kon­stan­temu, swo­jemu wia­ro­łom­nemu narze­czo­nemu, jesz­cze jedną szansę.

Ow­szem zosta­wił ją w wyjąt­kowo nie­de­li­katny spo­sób. W wigi­lijny wie­czór i pod cho­inką. Zawiódł, mimo że była gotowa dla niego tak wiele poświę­cić. Ale choć wciąż sobie o tym przy­po­mi­nała i czuła z tego powodu praw­dziwą wście­kłość, to jed­nak rów­nie czę­sto dopa­dała ją nie­moż­liwa do uga­sze­nia tęsk­nota.

Nikomu się nie przy­zna­wała do tych pra­gnień. Przede wszyst­kim obu bra­ciom, z któ­rymi wspól­nie miesz­kała po śmierci rodzi­ców. Michał i Bar­tek prze­ży­wali mocno wszyst­kie jej związki, a zwłasz­cza każde roz­sta­nie. Od początku nie ufali Kon­stan­temu i – jak się szybko oka­zało – mieli rację. To nie był po pro­stu nie­od­po­wie­dzialny męż­czy­zna, lecz drań w pełni zasłu­gu­jący na to surowe okre­śle­nie.

Wło­żyła ostatni talerz do zmy­warki i z ulgą włą­czyła urzą­dze­nie. Nie prze­pa­dała za kuchen­nymi zaję­ciami. Ni­gdy nie nauczyła się goto­wać. Mylił jej się roz­ma­ryn z tymian­kiem, a z ziół na skle­po­wej półce roz­po­zna­wała tylko bazy­lię. Nie udało jej się upiec nawet pro­stego ser­nika, a w kwe­stiach obia­do­wych dzie­łem jej życia był maka­ron w sosie pomi­do­ro­wym. Bar­dzo dobry, choć z puszki. Poza tym umiała nasta­wić wodę na her­batę.

Ale zawzięła się. Chciała się nauczyć. Dla Kon­stan­tego i jego miłu­ją­cej tra­dy­cję rodziny.

Spoj­rzała na stół w jadalni. Nie było już na nim śladu po wspa­nia­łej kola­cji wigi­lij­nej, którą przy­go­to­wała z pomocą ludzką, boską, inter­ne­tową i sąsiedzką. Zro­biła to dla uko­cha­nego męż­czy­zny, żeby mógł przy­pro­wa­dzić swo­ich rodzi­ców i być dumny. Kie­ro­wała nią miłość.

Wło­żyła naj­lep­szą sukienkę, tuszu­jącą nie­wiel­kie fałdki w talii, i cien­kie raj­stopy, w któ­rych było jej cały czas zimno, ale za to pięk­nie się pre­zen­to­wały. Ucze­sała nie­sforne włosy. Ale czy mogła w tym wszyst­kim kon­ku­ro­wać ze swoją per­fek­cyjną, zamożną, dosko­nałą sze­fową?

Nie mogła.

Prze­łknęła nie­chcianą łzę.

Wró­ciło wspo­mnie­nie zim­nego barsz­czu, w kółko pod­grze­wa­nej ryby, która osta­tecz­nie cał­kiem się roz­pa­dła, oraz tego okrop­nego momentu, kiedy dostała krót­kiego ese­mesa i oka­zało się, że Kon­stanty wybrał taki tchórz­liwy, słaby, nędzny spo­sób, by ją poin­for­mo­wać, że jed­nak nie przy­je­dzie.

Zosta­wić dziew­czynę bez słowa wyja­śnie­nia w wie­czór wigi­lijny, kiedy cze­kała na niego przy obfi­cie i sta­ran­nie zasta­wio­nym stole, to spo­sób na zerwa­nie pla­su­jący się wysoko na liście naj­gor­szych metod.

Magda miała świa­do­mość wszyst­kich okrop­nych cech tego męż­czy­zny, ale i tak, kiedy była sama w pokoju, zwi­jała się w kłę­bek na kana­pie, przy­my­kała oczy, a pod powie­kami natych­miast widziała tam­ten cie­pły uśmiech, który ją tak pocią­gał. Pełen rado­ści życia, ener­gii, miło­ści. Bar­dzo za nim tęsk­niła.

Czuła na ple­cach dotyk dłoni Kon­stan­tego. Kiedy dobrze zaci­snęła powieki, to wyobra­że­nie było tak realne, że robiło jej się cie­pło, jakby naprawdę ją przy­tu­lał. Ale zawsze nad­cho­dził moment, gdy trzeba było otwo­rzyć oczy. Sza­rość wokół biła wtedy ze zdwo­joną siłą.

Magda poło­żyła na sto­liczku obok łóżka pier­ścio­nek od Kon­stan­tego. Nie chciała go już nosić, ale zer­kała codzien­nie po obu­dze­niu. Był sym­bo­lem naj­pięk­niej­szego dnia w jej życiu, kiedy wyda­wało się, że wszystko wresz­cie się uło­żyło. Po wielu trud­nych latach nastał czas na szczę­ście. Każdy ele­ment ukła­danki dosko­nale do sie­bie paso­wał. Kon­stanty miał to, czego Magda naj­bar­dziej pra­gnęła. Pogodę ducha, opty­mizm, życiową ener­gię i żywił wobec niej praw­dziwe, szczere uczu­cie.

Tylko że wszystko oka­zało się fik­cją.

Zmy­warka szu­miała cicho i Magda pró­bo­wała się uspo­koić, wsłu­chu­jąc się w ten mia­rowy odgłos. Za oknem koły­sały się pozba­wione liści gałę­zie drzew. Wszy­scy tęsk­nili już za zie­le­nią i cie­płem. Pró­bo­wała sobie wyobra­zić wio­senny dzień. Sie­bie budu­jącą życie na nowo, nawet jeśli nie szczę­śliwą, to cho­ciaż pogodną.

Mimo że Kon­stanty tak mocno ją zawiódł.

A może to ona po pro­stu nie oka­zała się dla niego dość dobra?

Zabo­lało. Docho­dziła do tej kon­klu­zji za każ­dym razem, gdy o tym myślała, czyli bar­dzo czę­sto. Ten wnio­sek nasu­wał jej się z regu­lar­no­ścią biją­cego serca i sto razy na dzień roz­gnia­tał na mia­zgę resztki jej dobrego zda­nia o sobie samej i wątłej pew­no­ści sie­bie.

Uznała, że nie spraw­dziła się jako kobieta.

Łza spły­nęła szybko po policzku i wsią­kła w sza­lik, któ­rym Magda szczel­nie się otu­lała przed wyj­ściem z domu. Wło­żyła jesz­cze kurtkę, zapięła sta­ran­nie i wyszła. Nie było sensu dłu­żej się ocią­gać, spóź­nie­nie mogło ozna­czać tylko kolejne kło­poty. Droga do pracy wiele ją kosz­to­wała. Musiała mocno się sku­pić, by prze­ci­snąć się przez uliczne korki i zatło­czone ronda. Ode­tchnęła z ulgą, kiedy zapar­ko­wała w garażu pod­ziem­nym kra­kow­skiej gale­rii han­dlo­wej, bo jazda samo­cho­dem ze wzro­kiem zamglo­nym łzami to nie jest bez­pieczne zaję­cie. Wyłą­czyła sil­nik i jesz­cze chwilę sie­działa w samo­cho­dzie. Drżała z emo­cji i chłodu.

Wciąż było zimno. Sty­czeń to jeden z trud­niej­szych mie­sięcy w roku. Świąt już nie ma w per­spek­ty­wie i pełne napię­cia ocze­ki­wa­nie dawno się zakoń­czyło. Emo­cje opa­dły, po makowcu oraz pier­nicz­kach nie zostały już nawet okru­chy, za to chłodne dni cią­gną się w nie­skoń­czo­ność wraz z rachun­kami do zapła­ce­nia, odśnie­ża­niem, a także codzien­nym skro­ba­niem szyb samo­chodu.

Może kiedy ktoś jest szczę­śliwy, łatwiej mu dostrzec w sza­rej rze­czy­wi­sto­ści ukryte piękno? Zapewne ono gdzieś tam jest, ale Magda nie miała poję­cia gdzie. Na krótką chwilę doświad­czyła tego uczu­cia cie­pła i jasno­ści, jakie w życie wnosi miłość, ale szybko ją z tej kra­iny wyko­pano jed­nym moc­nym ude­rze­niem i znów zna­la­zła się w stre­fie zim­nej i peł­nej sprzecz­nych pra­gnień.

A być może dzi­siaj sytu­acja się jesz­cze bar­dziej skom­pli­kuje.

Rozdział 2

Żaden pora­nek, nawet naj­bar­dziej szary, nie miał szans w star­ciu z bab­cią Kaliną. Kiedy tylko wstała o świ­cie, odsu­nęła jed­nym moc­nym szarp­nię­ciem zasłonę i zoba­czyła za oknem bury świat, z jakąś nędzną prze­świ­tu­jącą bło­tem powłoką śniegu, zim­nym wia­trem i nagimi, pozba­wio­nymi liści gałę­ziami, wypo­wie­działa tylko jedno słowo:

– Spa­daj!

Świat za oknem wpraw­dzie wcale się tym nie prze­jął, wciąż pano­wała w naj­lep­sze zimowa pogoda, ale do domu szare kolory, chłód i ponury nastrój nie miały wstępu. Kalina zaczęła od tego, że wymio­tła popiół z kominka i roz­pa­liła nowy ogień. Kalo­ry­fery mają swoje zalety i są bar­dzo prak­tyczne, ale kiedy czło­wiek wcze­śnie rano może wypić poranne kakao przy bla­sku praw­dzi­wego ognia, dzień zaczyna się dla niego zupeł­nie ina­czej. Takie cie­pło ogrzewa nie tylko ciało, lecz także duszę. Zaraz potem z tego samego powodu zapa­liła woskowe świece. Na para­pe­cie, stole i szafce.

Wró­ciła szybko do łazienki, umyła się i zaczęła kopać w prze­past­nej sza­fie. Wło­żyła czer­woną sukienkę z sze­ro­kim dołem, zupeł­nie nie­od­po­wied­nią do domo­wych czyn­no­ści, jakby powie­działa jej mama. Ale Kalina była w tym wieku, kiedy czło­wiek nie przej­muje się już zda­niem innych. Bar­dziej ceni sobie życie i jego drobne przy­jem­no­ści.

Weszła do kuchni i zaczęła się po niej szybko krzą­tać. Zapa­rzyła kakao i przy­go­to­wała kromki chleba na grzanki. Włą­czyła małe lampki, dające cie­płe świa­tło, i dolała kwia­tom wody. Rozej­rzała się wokół i po chwili przy­nio­sła jesz­cze świeży obrus na stół w kolo­rze soczy­stej poma­rań­czy. Wypa­trzyła go ostat­nio na targu, kosz­to­wał gro­sze, a był naprawdę piękny.

– Nie masz szans – wyszep­tała jesz­cze w stronę sza­ro­ści za oknem i z ulgą usia­dła. Mogła teraz spo­koj­nie i w dobrym nastroju wypić kakao i cze­kać na wnuki. Bianka była ran­nym ptasz­kiem, za to Antek lubił pospać. Cza­sem budzili się nawza­jem i długo roz­ma­wiali, sie­dząc na łóżku w piża­mach. Ni­gdy nie umiała prze­wi­dzieć, kiedy zejdą na śnia­da­nie. Zupeł­nie jej to jed­nak nie prze­szka­dzało.

Spo­kojna otwar­tość na to, co przy­nie­sie kolejny dzień, bez zbyt­niego pla­no­wa­nia, a przede wszyst­kim per­fek­cyj­nej napinki, była następ­nym darem, jaki przy­niósł jej wiek.

***

Bianka Milew­ska rze­czy­wi­ście lubiła wcze­śnie wsta­wać i zry­wała się z łóżka skoro świt nawet w week­endy. Tym bar­dziej teraz żal jej było każ­dej prze­le­ża­nej w łóżku minuty. Po wielu latach odna­la­zła brata i chciała z nim spę­dzać jak naj­wię­cej czasu. Antek wpraw­dzie kochał spać, jed­nak dla niej robił wyją­tek i chęt­nie spę­dzał z nią poranki, a nawet świty. Tym razem też, kiedy tylko cicho zapu­kała, od razu zawo­łał, żeby weszła. Sie­dział już w fotelu, widocz­nie te wcze­sne pobudki zaczęły mu wcho­dzić w nawyk, i wpa­try­wał się w tele­fon. Bianka usia­dła na jego łóżku. Pod­ło­żyła sobie poduszkę pod plecy i oparła się o ścianę. Na nogi nacią­gnęła koc. Mil­czała i cze­kała, aż brat skoń­czy. Ale trwało to dość długo.

– Co robisz? – Nie wytrzy­mała w końcu. Była dość nie­śmiała i zwy­kle nie zaczy­nała roz­mów, tylko w obec­no­ści brata czuła się cał­ko­wi­cie swo­bod­nie.

– Powi­nie­nem zadzwo­nić. – Antek wycią­gnął dłu­gie nogi na śro­dek pokoju. W kon­kur­sie na naj­bar­dziej owło­sione łydki mógłby star­to­wać bez żad­nych kom­plek­sów.

– Do mamy pew­nie – domy­śliła się od razu.

– Tak – przy­znał i zarzu­cił na plecy swe­ter. Spał w jakimś nie­mi­ło­sier­nie roz­cią­gnię­tym pod­ko­szulku, który z pew­no­ścią nie dawał ani grama cie­pła. – Już od kilku dni cho­dzę koło tele­fonu – powie­dział. – To jed­nak nie pomaga. Wręcz prze­ciw­nie, jest coraz gorzej, bo im dłu­żej cze­kam, tym bar­dziej nie wiem, co mam jej powie­dzieć.

– A ona cały czas mil­czy? – Bianka spoj­rzała na niego. W jej oczach malo­wała się pełna akcep­ta­cja, sym­pa­tia i goto­wość pomocy. Antek miękł przy niej, tra­cił zwy­kłe opory i gotów był o wszyst­kim jej opo­wie­dzieć.

– Oczy­wi­ście! – zawo­łał, po czym wstał i zaczął ner­wowo cho­dzić po cia­snym pokoju. – Moja mama to kul­tu­ralna kobieta, nie będzie się nikomu narzu­cać, tak zawsze mówi. Ale ocze­kuje, że sam się każdy domy­śli, co ma zro­bić, i mnie się to zwy­kle dobrze uda­wało. Teraz jed­nak tyle się wyda­rzyło. Nie da się tego prze­ka­zać w jed­nej krót­kiej roz­mo­wie.

– Rozu­miem cię. Nie chcesz się ze wszyst­kiego tłu­ma­czyć, ale w sumie zawsze byli­ście bli­sko. Była zorien­to­wana w two­ich spra­wach i teraz nie wiesz, co z tym zro­bić.

Antek się zatrzy­mał. To nie do końca była prawda, choć tak z zewnątrz mogło wyglą­dać. Rze­czy­wi­ście mama wycho­wy­wała go sama i spę­dzała z nim dużo czasu. Ale wbrew pozo­rom nie do końca go rozu­miała. Mimo wszystko żyli zgod­nie i zda­wał sobie sprawę, że jest dla niej bar­dzo ważny. Nie mógł tak po pro­stu zosta­wić jej bez słowa. Nie miał jed­nak poję­cia, jak jej to wszystko wytłu­ma­czyć. Poszu­ki­wa­nia prawdy o rodzi­nie pro­wa­dziły go do dość nie­wy­god­nych wnio­sków. Nie wszystko zda­wało się takie, jak mama mu zawsze opo­wia­dała. Tro­chę to zachwiało jego zaufa­niem i poczu­ciem, że wie, kim są naprawdę jego naj­bliżsi. Jesz­cze nie odkrył wszyst­kiego, wciąż bra­ko­wało mu wielu ele­men­tów ukła­danki. To też spra­wiało, że trud­niej było mu zadzwo­nić. Prze­ka­zać swoje myśli dosta­tecz­nie tak­tow­nie i odpo­wied­nio.

– Moja mama jest zupeł­nie inna – powie­działa Bianka, jakby czy­tała w jego myślach. – Nie ma takich skru­pu­łów. Wczo­raj, a wła­ści­wie dzi­siaj, bo było już po dru­giej w nocy, zadzwo­niła do mnie, bo nie wie­działa, gdzie jest wybie­lacz, a popla­miła kawą ulu­bioną bluzkę. Odzywa się zawsze, kiedy tego potrze­buje, o wszystko potrafi zapy­tać i nie ukrywa, jaki ma dla mnie plan na życie. Nie jest ide­alną matką, ale lubię ją, choć nie­raz jest mi bar­dzo ciężko.

Wes­tchnęła. To wyzna­nie przy­nio­sło jej ulgę. Po raz pierw­szy przy­znała się do swo­ich kło­po­tów z mamą.

Antek z tru­dem roz­ma­wiał o Patry­cji, matce przy­rod­niej sio­stry. Nie­na­wi­dził tej kobiety przez całe dzie­ciń­stwo. Roz­biła jego rodzinę i ode­brała mu ojca. Skrzyw­dziła mamę. Wiele się na ten temat nasłu­chał jako chło­piec. Patry­cja była pustą, choć kie­dyś bar­dzo atrak­cyjną, pla­sti­kową lalą pozba­wioną wszel­kich zaha­mo­wań. Ale Bianka patrzyła na nią zupeł­nie ina­czej, jak na matkę, żywiła wobec niej wiele cie­płych uczuć. Antek nie widział powodu, by mieć dla tej kobiety jakie­kol­wiek względy, jedy­nie ze względu na sio­strę sta­rał się ukry­wać swoje praw­dziwe emo­cje.

– Co ty?! Naprawdę zadzwo­niła w nocy z tak bła­hego powodu? – zapy­tał szybko. – U nas by to nie prze­szło. Mama po dwu­dzie­stej słu­chawki nie pod­nie­sie. Ni­gdy cię o nic wprost nie zapyta, bo jest zbyt tak­towna, żeby się wtrą­cać. Tylko że jak jej cze­goś sam nie powiesz, albo się nie domy­ślisz, obraża się na całe tygo­dnie i mil­czy.

– Cóż… – Bianka ziew­nęła, zakry­wa­jąc usta obiema dłońmi. Słabo spała tej nocy, nie tylko z powodu długo cią­gną­cej się roz­mowy, lecz także innych zmar­twień. – Powiem ci, że cisza nie jest taka zła. Moja mama gada cały czas. O co ma pre­ten­sje, dla­czego ja źle podej­muję decy­zje, co powin­nam zro­bić, ile ona dla mnie poświę­ciła. Słu­cham tego od tylu lat, a temat ani tro­chę nie zamie­rza się wyczer­pać.

– Współ­czuję. – W tych sło­wach było wię­cej tre­ści, niż Bianka mogła odczy­tać. Ant­kowi naprawdę było szcze­rze żal dziew­czyny. Miesz­kać całe życie z taką matką. Wie­dział, że pani Patry­cja mar­twi się głów­nie o stan swo­ich paznokci, nie pra­cuje, w domu też nie­spe­cjal­nie się udziela i ocze­kuje od córki wspar­cia na każ­dym kroku. Nie zno­sił tej kobiety. Goto­wało się w nim zawsze, gdy o niej myślał. Ale ze względu na sio­strę znów powstrzy­mał cisnące się na usta słowa.

Dla Bianki był gotów nawet na to.

– Ojciec to miał cie­kawe i jed­no­cze­śnie dziwne życie – wes­tchnęła dziew­czyna. – Naj­pierw ele­gancka żona i wzor­cowa rodzina. Był sza­no­wa­nym leka­rzem, bar­dzo dobrym spe­cja­li­stą w swoim fachu i nie­źle zara­biał. Wiesz, to taki czło­wiek, któ­remu każdy się kła­nia na ulicy. A zaraz potem spo­wo­do­wał skan­dal oby­cza­jowy, wyty­kano go pal­cami, zaczął żyć na kocią łapę z kobietą, która pocho­dziła z zupeł­nie innego świata. Ja nie wiem, o czym oni roz­ma­wiali, choć wycho­wa­łam się z nimi pod jed­nym dachem.

– Może wcale nie roz­ma­wiali – wyce­dził Antek przez zaci­śnięte zęby. Wciąż ciężko było mu o tym mówić bez emo­cji. – Nie­któ­rzy tak mają. Poro­zu­mie­wają się innymi orga­nami.

Bianka się zaru­mie­niła, zro­biło jej się przy­kro.

– Prze­pra­szam. – Antek rzu­cił wresz­cie tele­fo­nem, jed­nym susem poko­nał sze­ro­kość pokoju i objął sio­strę. Było mu strasz­nie głu­pio. Tak bar­dzo ją lubił, a doku­czył jej z powodu głu­piej matki, któ­rej prze­cież sama sobie nie wybrała. Nie była też odpo­wie­dzialna za jej czyny.

– Nie przej­muj się – powie­działa Bianka. – Przy­wy­kłam. Nikt nie prze­pada za moją mamą.

– Tylko ty – domy­ślił się.

– Ja ją po pro­stu naj­le­piej znam. I mam takie prze­czu­cie, że ona w głębi serca wcale taka nie jest, jak wy wszy­scy myśli­cie.

Zimna, wyra­cho­wana, pla­sti­kowa i pusta? – chciał zapy­tać Antek, ale ugryzł się w język, aż zabo­lało.

– Cze­kasz, że coś się zmieni? – zapy­tał, wzdy­cha­jąc ciężko. Jego zda­niem sprawa była bez­na­dziejna. Wie­dział to każdy.

Bianka kiw­nęła głową.

Nie ode­zwał się. Cza­sem nadzieja, nawet jeśli jest zupeł­nie bez­pod­stawna, pomaga jakoś pogo­dzić się z czymś bar­dzo cięż­kim w życiu. Prze­trwać kolejne dni, mie­siące, cza­sem lata. Wie­dział, że Bianka nie może zosta­wić mamy samej, ale w głębi serca uwa­żał, że to byłoby naj­lep­sze roz­wią­za­nie.

– Wiesz – ode­zwała się sio­stra. – Myślę, że ona za mną tęskni.

– Naprawdę? – Wło­żył wiele wysiłku, by odfil­tro­wać to pyta­nie ze wszyst­kich nut sar­ka­zmu.

– Tak – odparła z entu­zja­zmem Bianka. – Coraz czę­ściej dzwoni, pyta o mój powrót.

Pew­nie jej nie ma kto pra­nia wsta­wić albo bułek ze sklepu przy­nieść – pomy­ślał Antek ze zło­ścią. Wie­dział, jak to wygląda w prak­tyce. Bianka robiła w domu wszystko. Pra­co­wała, żeby zapła­cić rachunki, nosiła zakupy, przy­go­to­wy­wała posiłki, sprzą­tała. Gdyby jej mama była scho­ro­waną sta­ruszką, można by to zro­zu­mieć, ale pani Patry­cja miała około pięć­dzie­się­ciu lat i wciąż pozo­sta­wała w świet­nej for­mie. Nic dziw­nego, zwa­żyw­szy na to, że ni­gdy w życiu nie ska­lała się żad­nym eta­tem.

– Jest mię­dzy nami szcze­gólna więź – mówiła dalej Bianka.

Antek mil­czał. Dobrze, że pora­nek był senny i można było uda­wać, że to z tego powodu żaden komen­tarz się nie poja­wia. Co miał powie­dzieć? Dobrze to rozu­miał. Czło­wiek jest doro­sły, ale za rodzi­cami tęskni jak dziecko. Chciałby czuć, że jest dla nich kimś waż­nym. Szuka więc w zacho­wa­niu mamy czy taty wszyst­kich szcze­gó­łów, które mogłyby o tym świad­czyć, do nie­któ­rych przy­wią­zuje nad­mierną wagę. Cóż! Wszy­scy potrze­bu­jemy odro­biny złu­dzeń, żeby prze­trwać ciężką grę, jaką jest życie.

Antek nie zamie­rzał pozba­wiać sio­stry tego deli­kat­nego znie­czu­le­nia.

– Może jakieś śnia­da­nie zro­bimy? – zapy­tał, żeby zmie­nić temat. – Bab­cia codzien­nie coś przy­go­to­wuje, to dzi­siaj my mogli­by­śmy.

– Plan szla­chetny. – Bianka się uśmiech­nęła. – Ale założę się z tobą, o co chcesz, że nie zdą­żymy. Ona już jest w kuchni i nawet w kominku zdą­żyła napa­lić.

– Nie mów. O tej porze?

– Bab­cia jest szybka jak Hołow­czyc.

Miała rację. Kiedy zeszli na dół, w przy­tul­nej jasnej kuchni pach­niało cze­ko­ladą, cyna­mo­nem i świe­żym szczy­pior­kiem. To chyba nie było naj­lep­sze połą­cze­nie, ale Antek od razu poczuł, że to będzie dobry dzień. A dzi­siaj taka pew­ność była na wagę złota. Wybie­rał się na roz­mowę o pracę.

Rozdział 3

War­szawa to mia­sto o wielu obli­czach. Przy­gar­nia pod swoje skrzy­dła przy­by­szów z róż­nych stron, a oni wno­szą ze sobą nowe poglądy, spoj­rze­nia na świat, style życia i ubie­ra­nia. To mia­sto poli­ty­ków, cele­bry­tów, barw­nych postaci i skan­da­li­stów. Nie tak łatwo się wyróż­nić i nawet sławne osoby muszą się nie­źle posta­rać, cza­sem zapła­cić dro­giemu sty­li­ście, by się choć tro­chę dać zauwa­żyć.

Patry­cja Nowak osią­gała ten efekt bez naj­mniej­szego pro­blemu.

Szła wła­śnie chod­ni­kiem i nie było czło­wieka, który by się za nią nie obej­rzał.

Rzu­ciła nie­życz­liwe spoj­rze­nie gro­madce prze­cho­dzą­cych obok niej nasto­la­tek. Miała świa­do­mość, jak wygląda. Sty­li­zo­wała się w ten spo­sób od lat. Jej ubra­nie, maki­jaż i zacho­wa­nie wywo­ły­wały fale kry­tyki, ale nie zamie­rzała się tym przej­mo­wać. Krót­kie obci­słe, błysz­czące spód­nice, blu­zeczki jak z młod­szej sio­stry, wyso­kie lakie­ro­wane kozaki noszone cza­sem nawet w lecie, włosy far­bo­wane na pla­ty­nowy blond i mocny maki­jaż to były jej znaki roz­po­znaw­cze. O ile jesz­cze, kiedy była młod­sza, ten styl eks­po­no­wał jej wyjąt­kowo zgrabną figurę i piękną twarz, któ­rej nie była w sta­nie znisz­czyć nawet gruba war­stwa kosme­ty­ków, o tyle teraz, mocno po czter­dzie­stce, osią­gała w ten spo­sób jedy­nie dość żało­sny efekt.

Miała tego świa­do­mość, ale było jej wszystko jedno. Od lat. Posłała dziew­czy­nom wyzy­wa­jące spoj­rze­nie i wypięła do przodu kształtny biust. Cie­kawe, ile z nich będzie się mogło takim pochwa­lić w takim wieku i po ciąży?

No wła­śnie – wes­tchnęła, a w twar­dej sko­ru­pie, którą była trwale oto­czona, by chro­nić się przed świa­tem i wszel­kim jego złem, poja­wiło się maleń­kie okienko. Weszło przez nie natych­miast cier­pie­nie. Serce Patry­cji ści­snęło się bole­śnie z tęsk­noty za córką.

Weszła szybko do bloku i trza­snęła solid­nymi meta­lo­wymi drzwiami, osten­ta­cyj­nie igno­ru­jąc tym samym powie­szoną na tablicy ogło­szeń prośbę miesz­kań­ców par­teru o prawo do spo­koju. Wzru­szyła tylko ramio­nami. Sto­sunki z sąsia­dami miała tak złe, że nic nie mogło ich jesz­cze bar­dziej pogor­szyć. Nikt jej tutaj nie sza­no­wał ani nie lubił.

Tole­ro­wali ją jakoś, cza­sem nawet się odzy­wali uprzej­mie, bywało, że udzie­lali pomocy, ale wszystko to wyłącz­nie ze względu na Biankę. Ją wszy­scy tutaj lubili i wspie­rali na każ­dym kroku.

Patry­cja sta­nęła pod drzwiami miesz­ka­nia i wes­tchnęła po raz kolejny. Znów dotarła do źró­dła swo­jego zmar­twie­nia. Tęsk­niła za córką, a nie miała odwagi powie­dzieć tego wprost. Nie była tak głu­pia, jak wszy­scy tutaj sądzili. Wie­działa, że jako matka zawio­dła i nie ma prawa żądać, by dziecko natych­miast do niej wra­cało. A jed­nak każda kolejna wieść, że Bianka znów prze­dłuża pobyt w Kra­ko­wie, ści­skała jej gar­dło stra­chem, że już ni­gdy córki nie zoba­czy. Bab­cia Kalina zabie­rze ją na dobre.

Z gór­nego pię­tra zbie­gał wła­śnie sąsiad. Nie ukło­nił się nawet, pomny na zakaz żony, ale Patry­cja była gotowa przy­siąc, że gapił się na jej łydki. Powoli prze­krę­ciła klucz w zamku. Nie żało­wała sąsia­dowi tej gar­ści poran­nej roz­rywki. Jej i tak było wszystko jedno, nie dbała o opi­nię, romansu też nie szu­kała. Nato­miast było prawdą obiek­tywną, że jej łydki mogły dostar­czać przy­jem­nych doznań, co się miały mar­no­wać, niech sobie chło­pina cho­ciaż popa­trzy.

Ona sama nie liczyła już na nic.

No wła­śnie. To zda­nie powta­rzane jak zaklę­cie towa­rzy­szyło jej przez całe doro­słe życie. Swego czasu zawio­dła się na przy­jaźni, miło­ści, szcze­ro­ści i tak zwa­nych zasa­dach. Od tej pory żyła więc z upodo­ba­niem wbrew nim, draż­niąc wraż­liwe spo­łe­czeń­stwo. Kobiety jej nie zno­siły, a męż­czyźni fascy­no­wali się nią mimo wszystko. Jaw­nie lub w ukry­ciu. Widziała ich spoj­rze­nia. Nie mieli dla niej tajem­nic. Czy­tała z nich jak z książki kuchar­skiej dla nasto­lat­ków. Instruk­cja obsługi napi­sana była dużymi lite­rami, tłu­stym dru­kiem i w kilku pro­stych komen­dach. Wystar­czyło opa­no­wać parę ruchów i był spo­sób na każ­dego.

Tylko że to także jej już nie inte­re­so­wało. Swego czasu czer­pała ze swo­jej urody gar­ściami, ale teraz chciała już wyłącz­nie spo­koju. I tęsk­niła za córką, choć nie miała odwagi przy­znać się do tego.

Weszła do miesz­ka­nia i od progu ude­rzył ją panu­jący tam nie­ład. Odkąd Bianka wyje­chała do tej okrop­nej, a jed­no­cze­śnie ze wszech miar wspa­nia­łej, babci Kaliny, Patry­cji nie chciało się nawet poza­mia­tać. Nie ozna­cza to, że przy­kła­dała się spe­cjal­nie do tych spraw, kiedy córka z nią miesz­kała, ale teraz odpu­ściła na całego. Sprzą­tała wyłącz­nie łazienkę, bo lubiła w god­nych warun­kach dbać o urodę i spraw­dzała, czy jest jesz­cze choć jeden kubek, w któ­rym można by zapa­rzyć mocną, smo­li­stą kawę. Jej jedy­nego wier­nego przy­ja­ciela, zawsze goto­wego do wspar­cia.

Wię­cej nie potrze­bo­wała.

Tak to sobie tłu­ma­czyła przez ostat­nie lata. Wyda­wało jej się, że nie­źle to wszystko poukła­dała. Ochro­niła się przed cier­pie­niem, wyco­fu­jąc się z życia. Ale tęsk­nota za córką rosła, a wraz z nią wyrzuty sumie­nia.

Patry­cja nie była sen­ty­men­talna. Zda­rzało jej się soczy­ście zakląć. Powie­dzieć komuś prawdę w oczy w kilku szcze­rych do bólu sło­wach. Trzeba też uczci­wie powie­dzieć, że miała na sumie­niu nie­jedno ludz­kie nie­szczę­ście. Nie zawsze nie­chcący. Świa­do­mie stała się twarda i szła przez życie niczym taran.

Ale teraz objęła się ramio­nami, weszła do pokoju córki i łzy sta­nęły jej w oczach. Nie miała skłon­no­ści do uży­wa­nia gór­no­lot­nych słów ani wyzna­wa­nia uczuć, ale pomy­ślała, że Bianka jest świa­tłem jej życia. Jedy­nym jasnym punk­tem.

Jasnym dosłow­nie, bo piękne, po sło­wiań­sku psze­niczne, włosy córki od dziecka wzbu­dzały podziw.

Ta dziew­czyna mogłaby zro­bić karierę – wes­tchnęła matka i wło­żyła do szafy spo­rych roz­mia­rów cie­pły swe­ter, który jej córka nosiła na zaję­cia, zamiast jakiejś sukienki czy bluzki bar­dziej pod­kre­śla­ją­cej figurę.

Bianka róż­niła się od niej. Mar­no­wała natu­ralne dary. Nie można było prze­wi­dzieć, jakimi dro­gami będą cho­dzić jej myśli. Co posta­nowi. Wiele razy zaska­ki­wała matkę swo­imi decy­zjami. Jak tą ostat­nią, by święta spę­dzić w Kra­ko­wie. W praw­dzi­wym gnieź­dzie żmij. Ze swoim przy­rod­nim bra­tem, zapewne peł­nym zadaw­nio­nego żalu, bab­cią Kaliną, która ni­gdy nie wyba­czyła Patry­cji roz­bi­tego mał­żeń­stwa syna, i w pew­nej odle­gło­ści od cier­pią­cej, posą­go­wej, ide­al­nej, wspa­nia­łej porzu­co­nej żony ojca Bianki.

Jak można było w takim towa­rzy­stwie chcieć dobro­wol­nie spę­dzać święta? A jed­nak jej córka chciała. Co wię­cej, naj­wy­raź­niej nie mogła stam­tąd wyje­chać. Prze­kła­dała powrót już kil­ka­krot­nie.

Co będzie, jeśli oni mi ją zabiorą? – Serce Patry­cji skryte pod cienką błysz­czącą tka­niną mocno się ści­snęło. – Zauro­czą swo­imi pod­stęp­nymi cza­rami. Cia­stem, ogro­dem, jakąś znaną jej z opo­wie­ści spe­cjalną her­batą, domo­wym cie­płem i innymi okrop­nymi meto­dami, jakie bab­cia Kalina miała opa­no­wane do per­fek­cji?

Jakże można było z nią kon­ku­ro­wać?

Patry­cja pod­dała się już na wstę­pie, dawno temu. Chciała się odróż­nić, poka­zać, że miłość to coś wię­cej niż pich­ce­nie, puco­wa­nie i te wszyst­kie nie­by­wale nudne powta­rzalne czyn­no­ści domowe. Ona się do nich cał­ko­wi­cie zdy­stan­so­wała i wyda­wało jej się, że udo­wod­niła światu, że są zbędne. Udało jej się nawet bez tego jakimś cudem wycho­wać zdrowe dziecko.

Może tro­chę smutne? – przy­szło jej teraz do głowy.

Usia­dła na kana­pie córki i zawi­nęła się w jej koc. Pach­niał Bianką. Zamknęła oczy. Bolało. Ale nie umiała z tego powodu zdo­być się na kon­kretne sta­ra­nia. Zadzwo­nić. Posprzą­tać. Zro­bić jakieś zakupy. Może coś wyja­śnić? Czuła się z góry prze­grana i to odbie­rało jej chęć do dzia­ła­nia. Wręcz para­li­żo­wało.

Gdyby nie Bianka, pew­nie pod­da­łaby się tym myślom. Miała jed­nak swoje świa­tełko i to spra­wiło, że gdzieś w głębi jej serca zaczęła się rodzić zmiana.

Rozdział 4

Magda Łaniew­ska szła wła­śnie do banku. Do cen­tral­nego oddziału, o któ­rym marzyła jesz­cze jako stu­dentka Uni­wer­sy­tetu Eko­no­micz­nego. Rze­czy­wi­stość nieco ją zasko­czyła, po naiw­nych mło­dzień­czych złu­dze­niach wiele nie zostało, ale i tak lubiła swoją pracę, a przede wszyst­kim klien­tów.

Dzi­siaj był jej pierw­szy dzień po dłu­gim urlo­pie. Wzięła na żąda­nie wszyst­kie zale­głe dni z zeszłego roku. Sze­fowa dała na to zgodę bez mru­gnię­cia okiem i jed­nego choćby komen­ta­rza. Naj­wy­raź­niej było jej to na rękę. Wszy­scy w banku wie­dzieli, jaka jest praw­dziwa przy­czyna tej decy­zji. Histo­ria biu­ro­wej miło­ści Magdy i Kon­stan­tego była wszyst­kim znana. Wraz z jej nie­cie­ka­wym fina­łem.

Magda szła, by zająć miej­sce za swoim biur­kiem z obawą i prze­ję­ciem, jakby robiła to po raz pierw­szy. Usta­le­nia doty­czące urlopu odbyły się bowiem za pomocą kore­spon­den­cji mailo­wej, więc nie musiała patrzeć na pełną satys­fak­cji minę Luizy Jarzą­bek. A zapewne było co podzi­wiać.

Sze­fowa z pew­no­ścią nie zmar­no­wała szansy, by zro­bić efek­towne przed­sta­wie­nie.

Teraz bez wąt­pie­nia osten­ta­cyj­nie obnosi się po całym biu­rze, kory­ta­rzach i kasach ban­ko­wych ze swoim zwy­cię­stwem, żeby przy­pad­kiem gdzieś, w jakimś zapo­mnia­nym pomiesz­cze­niu służ­bo­wym, nie ucho­wał się ani jeden pra­cow­nik, który nie zostałby poin­for­mo­wany, że oto ona, Luiza Jarzą­bek, wła­śnie w te święta, pod cho­inką, w spo­sób w pełni zgodny z naj­bar­dziej roman­tycz­nymi wyobra­że­niami stwo­rzo­nymi przez naj­słod­sze kome­die roman­tyczne świata, zarę­czyła się z Kon­stan­tym, sze­fem działu kre­dy­tów, odbie­ra­jąc w spo­sób spek­ta­ku­larny ten przy­stojny, zamożny, łakomy kawa­ler­ski kąsek swo­jej rywalce. Mag­dzie Łaniew­skiej sze­re­go­wej kasjerce i pra­cow­nicy z nie­wiel­kim sta­żem, która tym samym powró­ciła, gdzie, zda­niem sze­fo­wej, od początku było jej miej­sce. Za szybę służ­bo­wego okienka, do zadłu­żo­nych klien­tów, bla­dych sta­rusz­ków wypła­ca­ją­cych ostat­nie sto zło­tych ze zbyt niskiej eme­ry­tury i non­sza­lanc­kich biz­nes­me­nów pra­gną­cych kolej­nych samo­cho­dów w try­bie leasin­go­wym.

Magda nieco zwol­niła kroku. Nie spie­szyła się do kon­fron­ta­cji. Odpo­częła na urlo­pie, pró­bo­wała się zdy­stan­so­wać, ale wszyst­kie uczu­cia wciąż były w niej żywe. I wbrew roz­sąd­kowi czuła się winna.

Antek Milew­ski, wnuk sąsiadki, który pomógł jej przejść przez ten trudny czas, wciąż powta­rzał, że nie wolno tak myśleć. Fakt, że tra­fiła na czło­wieka, który odrzu­cił jej szczere uczu­cie, nie zna­czy, że coś jest z nią nie w porządku. To Kon­stanty zacho­wał się nie­od­po­wie­dzial­nie i źle.

Kiwała głową, kiedy to mówił. Ale w głębi serca czuła ina­czej. Że prze­grała.

Cze­kał ją dzi­siaj trudny dzień. Wie­działa, czego się może spo­dzie­wać. Ledwo prze­kro­czy próg banku, wszy­scy odwrócą głowę w jej stronę. Będą cie­kawi. Jej miłość do Kon­stan­tego rodziła się na ich oczach. Wymie­niali się spoj­rze­niami w cza­sie pracy, wycho­dzili razem na prze­rwę. Wielu im kibi­co­wało, bo było coś nie­zwy­kłego w tym uczu­ciu. Dawało innym wiarę, że takie wspa­niałe histo­rie są moż­liwe. Pięk­nie razem wyglą­dali.

Luizy Jarzą­bek, która peł­niła funk­cję sze­fo­wej w spo­sób despo­tyczny, nie lubiano powszech­nie, choć była kobietą atrak­cyjną, zadbaną i miała mnó­stwo obser­wu­ją­cych na Insta­gra­mie. Jej wize­ru­nek pozo­sta­wał bez zarzutu. A jed­nak czuło się w niej jakiś fałsz. Smart­fon Luizy spra­wiał wra­że­nie trwale przy­ro­śnię­tego do dłoni. Wła­ści­wie ni­gdzie się bez niego nie ruszała. Wciąż zamiesz­czała nowe zdję­cia i dzie­liła się wie­loma spra­wami. Nie mogła służ­bo­wymi, więc sku­piała się na pry­wat­nych. Magda nie zaglą­dała na jej pro­fil, ale była pewna, że teraz pełno tam fotek doku­men­tu­ją­cych nową pło­mienną miłość.

Jak to się stało, że Kon­stanty wybrał Luizę? Dla­czego to zro­bił? Na doda­tek tak bły­ska­wicz­nie. Zarę­czył się z nią godzinę po zerwa­niu z Magdą. To było nie­wia­ry­godne i nie­zwy­kle cyniczne. Nikt nie potra­fił zna­leźć wyja­śnie­nia tej sytu­acji.

Sze­fowa dała się poznać jako kobieta oschła, surowa, wciąż knu­jąca pod­stępne plany.

W każ­dej bajce byłaby bez szans. Prze­gra­łaby już w trze­cim akcie z miłą, skromną i pra­co­witą dziew­czyną.

W praw­dzi­wym życiu jed­nak bez trudu zwy­cię­żyła. I to spra­wiało, że nie tylko Magda ciężko wzdy­chała, prze­kra­cza­jąc tego dnia próg biura. Jej kole­żanki także czuły, jakby im ode­brano wiarę w spra­wie­dli­wość na tym świe­cie.

Antek mówił, że nowa narze­czona jest dla Kon­stan­tego naj­więk­szą karą za to, co zro­bił. Że jeśli się z nią ożeni, będzie pła­cił rachu­nek za ten błąd przez całe życie. Trudno się nie zgo­dzić z tym twier­dze­niem. Szef działu kre­dy­tów był weso­łym męż­czy­zną, obda­rzo­nym wro­dzo­nym wdzię­kiem. Luiza miała zawsze poważną minę, zwra­cała uwagę na pozory i opi­nię innych. Była też pedan­tyczna i punk­tu­alna do bólu. Ciężko sobie było wyobra­zić swo­bodne zacho­wa­nie w jej obec­no­ści. Kon­stanty jako syn zamoż­nych rodzi­ców miał zapew­nioną przy­szłość. Ale bar­dzo mocno pozo­sta­wał pod wpły­wem apo­dyk­tycz­nego ojca, w żad­nej spra­wie nie miał wła­snego zda­nia, nie można było pole­gać na jego sło­wie. Zapewne po ślu­bie z Luizą doj­dzie mu jesz­cze jeden straż­nik pró­bu­jący pil­no­wać każ­dego jego kroku i wpły­wać na decy­zje.

Młody Mir­ski nie był wyma­rzo­nym kan­dy­da­tem ani na part­nera, ani na męża. Wciąż nie umiał zdo­być się na samo­dziel­ność, choć jego PESEL poka­zy­wał wiek jak naj­bar­dziej ku temu odpo­wiedni.

A jed­nak, kiedy Magda weszła do służ­bo­wego pokoju na zaple­czu, by zdjąć kurtkę i popra­wić fir­mową apaszkę pod szyją, gar­dło jej się ści­snęło, a oczy zaszły łzami. Bo jed­no­cze­śnie Kon­stanty był dla niej wyma­rzo­nym męż­czy­zną. Wie­działa, że ma wady, ale prze­cież mógł się zmie­nić dla miło­ści. Od nowa zbu­do­wać swoje życie. Ona to zro­biła. On naj­wy­raź­niej nie chciał.

Magda wes­tchnęła i szybko opa­no­wała emo­cje. Musiała się uspo­koić i sku­pić na obo­wiąz­kach. Wolała nie robić wokół sie­bie nad­mier­nego szumu. Bała się, że miłość w pracy może nie tylko zła­mać jej serce, lecz także pozba­wić etatu. Weszła sze­fo­wej w drogę wyłącz­nie na grun­cie pry­wat­nym, ale z pew­no­ścią prze­łoży się to na sferę zawo­dową. Na począ­tek posta­no­wiła jak naj­mniej rzu­cać się w oczy.

Pech chciał, że tra­fiła na moment naj­więk­szego zatło­cze­nia. Spe­cjal­nie przy­szła w ostat­niej chwili, żeby tego unik­nąć, ale chyba wię­cej osób miało dzi­siaj kło­poty z punk­tu­al­no­ścią. W tym także zawsze uło­żony i dobrze zor­ga­ni­zo­wany Kon­stanty.

Wpa­dli na sie­bie w cia­sno­cie małego metrażu i spoj­rzeli sobie w oczy. Pra­cow­nicy obok nich zamarli na chwilę. Zapo­mnieli, że jest późno i każda dodat­kowa zmar­no­wana minuta może skut­ko­wać poważ­nymi kon­se­kwen­cjami. Patrzyli tylko na tych dwoje. W wielu oczach malo­wała się nadzieja, że bajka zwy­cięży. Szef działu kre­dy­tów się opa­mięta, pad­nie spon­ta­nicz­nie na kolana i poprosi Magdę o wyba­cze­nie na oczach wście­kłej Luizy, która czuj­nie stała w progu.

Nic takiego jed­nak się nie stało. Kon­stanty powie­dział uprzejme, ale chłodne „dzień dobry” i szybko prze­ci­snął się w stronę swo­jej służ­bo­wej szafki. Magda stała na­dal w tym samym miej­scu, bez ruchu. Po chwili zorien­to­wała się, że wstrzy­muje oddech. Zaczerp­nęła powie­trza i na mięk­kich nogach przy­go­to­wała się do pracy. Ręce jej się trzę­sły, a myśli galo­po­wały w przy­spie­szo­nym tem­pie.

Wiele razy wyobra­żała sobie moment tego pierw­szego spo­tka­nia. Snuła różne sce­na­riu­sze, lecz takiej cał­ko­wi­tej obo­jęt­no­ści się nie spo­dzie­wała. Zabo­lało.

Wokół niej zro­bił się gwał­towny ruch, po czym wszy­scy pozni­kali, kie­ru­jąc się szybko na miej­sca. Zaczy­nał się kolejny pra­co­wity dzień. Sty­czeń w banku to mie­siąc, w któ­rym klienci uświa­da­miają sobie przy­krą prawdę, że świą­teczne pożyczki trzeba spła­cać, nie będzie już żad­nych pre­zen­tów, konto jest puste, a do następ­nej wypłaty dłu­gie trzy­dzie­ści jeden dni. Atmos­fery nie pod­kręca już nastrój zbli­ża­ją­cych się świąt. Ludzie robią się ner­wowi i jesz­cze gorzej niż zwy­kle zno­szą sta­nie w kolej­kach czy ocze­ki­wa­nie na kon­sul­tanta.

Magda zaci­snęła usta i opa­no­wała chęć pła­czu. Takiej satys­fak­cji nie zamie­rzała dać ani swo­jej sze­fo­wej, ani nędz­nemu w swej zmien­no­ści Kon­stan­temu.

Jesteś silną, mądrą dziew­czyną – przy­po­mniała sobie słowa babci Kaliny, która, choć nie była z nią zwią­zana pokre­wień­stwem, po sąsiedzku zastę­po­wała jej rodzi­ców. – Masz swoją god­ność. – Ostat­nie słowo zda­wało się pocho­dzić z innej epoki, ale wciąż dobrze się spraw­dzało. God­ność teraz była dla Magdy wyjąt­kowo ważna.

Zacho­wam ją. – To posta­no­wie­nie dodała w myślach, po czym usia­dła na swoim zwy­kłym miej­scu, pod­nio­sła głowę znad kla­wia­tury i śmiało spoj­rzała w oczy miłej star­szej pani w zie­lo­nym płasz­czu, która przy­szła spraw­dzić stan konta. Spła­cała kre­dyt we fran­kach szwaj­car­skich i każ­dego mie­siąca miała inną wyso­kość raty w zależ­no­ści od kursu waluty. Nie były to duże róż­nice, ale dla niej te kwoty widocz­nie miały ogromne zna­cze­nie. Kobieta ucie­szyła się, że noto­wa­nia spa­dły i jej budżet będzie łatwiej­szy do dopię­cia. Magda uśmiech­nęła się do niej ser­decz­nie i w zamian dostała życze­nia dobrego dnia. Wypo­wie­dziane były one szcze­rze i dziew­czyna nagle poczuła, że chce, żeby się speł­niły.

Niech to będzie dobry dzień – pod­krę­ciła w myślach siłę życzeń, dokła­da­jąc wła­sną prośbę. Uśmiech­nęła się do kolej­nego klienta jesz­cze pro­mien­niej, a sze­fowa, która wciąż czuj­nie ją obser­wo­wała, pokrę­ciła głową z nie­do­wie­rza­niem. Chyba uznała, że Magda zwa­rio­wała. A ona spo­koj­nie i spraw­nie obsłu­gi­wała następne osoby. Przez jej ręce prze­pły­wała wpła­cana i wypła­cana gotówka. Brała do ręki bank­noty jak zwy­kłe kar­te­luszki papieru. W ciągu dłu­gich mie­sięcy pracy w banku prze­stała się zasta­na­wiać nad ich war­to­ścią. Liczyła się tylko suma, która musiała się zgo­dzić. Rachu­nek mate­ma­tyczny. Ni­gdy sobie nie wyobra­żała, ile jest w kasie i co za to można by kupić.

Pod­nio­sła wzrok znad liczo­nego sta­ran­nie pliku bank­no­tów i nie­spo­dzia­nie spo­tkała się ze spoj­rze­niem Kon­stan­tego. Wciąż sie­dzieli naprze­ciwko sie­bie, a on daw­nym zwy­cza­jem nie zamy­kał drzwi swo­jego gabi­netu. Kie­dyś nawet spe­cjal­nie prze­sta­wił biurko, by móc zer­kać w jej stronę pod­czas pracy. Stało na­dal w tym samym miej­scu.

Spo­kojny nastrój Magdy prysł momen­tal­nie. Serce zaczęło jej bić moc­niej i wszyst­kie cyfry gwał­tow­nie poprze­sta­wiały się jej w gło­wie, choć ni­gdy wcze­śniej nie miała kło­po­tów z licze­niem. Czuła się, jakby cof­nięto czas. Widziała tam­tego męż­czy­znę sprzed kilku tygo­dni, który cie­płym spoj­rze­niem obie­cy­wał jej dobrą przy­szłość. Odwró­ciła się szybko i wysta­wiła tabliczkę z napi­sem „prze­rwa tech­niczna”, choć wszystko dzia­łało bez zarzutu. Kolejka przy­jęła jej gest z wyraź­nym nie­za­do­wo­le­niem. Ale prze­pro­siła i wyszła do łazienki.

Nie spo­dzie­wała się, że pierw­szy dzień w pracy będzie taki ciężki, choć wie­działa, że stoi przed nią trudne zada­nie.

Do jakiego jed­nak stop­nia może być ciężko, dotarło do niej dopiero teraz. Umyła dło­nie w chłod­nej wodzie, żeby nieco oprzy­tom­nieć. Wytarła je i wzięła głę­boki wdech. Czas skoń­czyć z tymi emo­cjami. Poka­zano jej jasno, że wszystko, na co liczyła, było złu­dze­niem. Mogła zaak­cep­to­wać warunki, zno­sić na każ­dym kroku obec­ność zako­cha­nej i obno­szą­cej się ze swoim uczu­ciem pary albo odejść z pracy.

Pew­nie tak byłoby łatwiej. Zło­żyć wypo­wie­dze­nie, uciec na jakieś cho­ro­bowe. Ale nie chciała tego robić. Nie tylko dla­tego, że byłoby to wyjąt­kowo tchórz­liwe roz­wią­za­nie. Nie miała ochoty zaczy­nać od zera. Lubiła to miej­sce, nawet jeśli wią­zało się z koniecz­no­ścią patrze­nia na Kon­stan­tego.

Sku­piła się mocno i wyrów­nała oddech. Wie­działa, że jeśli nad sobą nie zapa­nuje, już zawsze będzie nie­wol­ni­kiem chwiej­nych nastro­jów. Będzie błą­dzić od jed­nego impulsu do dru­giego. Sta­nie się czło­wie­kiem, który nie ogar­nia wła­snych reak­cji.

W tym trud­nym momen­cie sta­nęła jej przed oczami twarz Antka Milew­skiego. Nie wie­działa, co o nim sądzić. Po zawo­dzie, jaki prze­żyła, zro­biła się prze­sad­nie ostrożna. Jed­nego była pewna. Antek stał się jej przy­ja­cie­lem. Praw­dzi­wym i bar­dzo życz­li­wym. Jego obec­ność doda­wała jej sił.

Pochy­liła się nad umy­walką i zła­pała mocno obiema rękami za zimny blat. Uspo­ko­iła do tego stop­nia, by zyskać jasność myśle­nia i spo­kój dzia­ła­nia. Wie­działa, że to nie jest trwały stan. Cią­gle będzie musiała się pil­no­wać, wkła­dać wysi­łek w utrzy­ma­nie spo­koju. Ale miała dość rozumu, by wie­dzieć, że to konieczne.

Bab­cia Kalina byłaby ze mnie dumna – pomy­ślała, wycho­dząc z łazienki. Wyglą­dała teraz ina­czej. Na jej twarz wró­ciło tro­chę kolo­rów i nie było już tak wyraź­nie widać oznak smutku. Szybko wró­ciła na miej­sce. Uśmiech­nęła się do następ­nej osoby i spraw­nie zaczęła obsłu­gi­wać.

Kon­stanty nie miał racji, skre­śla­jąc ją jed­nym ruchem. Drze­mała w niej o wiele więk­sza siła, niż się spo­dzie­wał. Magda sama też nie była jej dotąd świa­doma. Teraz już jed­nak wie­działa, że może nad sobą zapa­no­wać i jesz­cze kie­dyś znaj­dzie, a potem ochroni praw­dziwe szczę­ście. Obda­rzy kogoś miło­ścią.

Ale Kon­stanty już nie dosta­nie szansy, by się prze­ko­nać, jak faj­nie jest być z Magdą. Nie wcho­dzi się dwa razy do tej samej rzeki. Zwłasz­cza jeśli oka­zała się brudna i mętna.

***

Bab­cia Kalina sie­działa na kana­pie tuż obok swo­jej mło­dziut­kiej pięk­nej wnuczki. Była dumna z buj­nych, natu­ral­nie jasnych wło­sów dziew­czyny, jej miłej twa­rzy i zgrab­nej figury. Nie widziała od lat jej matki. Nie miała więc świa­do­mo­ści, jak bar­dzo córka jest do niej podobna. Kalina ni­gdy nie zapro­siła do sie­bie nowej part­nerki syna. Nie zamie­niła z nią ani słowa. Podob­nie jak wnuk całą winą za roz­pad szczę­śli­wej rodziny obar­czała obda­rzoną wiel­kim biu­stem i małym sumie­niem Patry­cję Nowak.

Nie wyba­czyła jej tego, co zro­biła Arka­diu­szowi. Jed­nym ruchem znisz­czyła mu życie tak bar­dzo, że ni­gdy już wła­ści­wie się nie pod­niósł. To było dla niej oczy­wi­ste, że drzwi tego domu pozo­staną dla tej kobiety na zawsze zamknięte. Ale oczy­wi­ście ten zakaz nie doty­czył dzieci.

Kalina naj­bar­dziej cie­szyła się, że Bianka, choć zapewne zewnętrz­nie podobna do mamy, z cha­rak­teru była zupeł­nie inna. Pra­co­wita, uprzejma, miła.

Jak takiej pustej lalce udało się wycho­wać tak wspa­niałą dziew­czynę, to miało dla wszyst­kich pozo­stać tajem­nicą. Kalina była prze­ko­nana, że z pew­no­ścią dobre geny jej rodziny prze­wa­żyły w tej kwe­stii.

Teraz obie sie­działy na kana­pie niczym komi­sja w waż­nej insty­tu­cji, a przed nimi Antek roz­kła­dał koszule i kra­waty. Wybrał się wczo­raj na zakupy i teraz pró­bo­wał róż­nych połą­czeń przed waż­nym spo­tka­niem.

– To bez­na­dziejne! – wołała Kalina. – W tym wyglą­dasz jak wła­sny wujek albo jakiś pod­rzędny kel­ner w nędz­nej restau­ra­cji. Tu znów za ostry kolor.

Antek prze­bie­rał się, szybko tra­cąc cier­pli­wość, a one jed­nym cel­nym komen­ta­rzem skre­ślały każdą jego pro­po­zy­cję. Bianka tylko patrzyła, deli­kat­nie krę­ciła głową i wresz­cie się uśmiech­nęła.

– Kla­syka – wes­tchnął Antek. – Gra­na­towa mary­narka, błę­kitna koszula i nieco moc­niej­szy kra­wat. Podobno dzięki temu zesta­wie­niu Kwa­śniew­ski lata temu wygrał wybory. Może mnie też przy­nie­sie szczę­ście? Choć nie prze­pa­dam za taką biu­rową nudą.

– Po co zmie­niać, jeśli coś jest dosko­nałe? – powie­działa Bianka. – Jesteś bar­dzo przy­stojny, przyjmą cię.

– Gdy­byś ty była pre­ze­sem, pew­nie tak by się stało. – Antek ucie­szył się z kom­ple­mentu. – Ale tam będą sami faceci i, mam nadzieję, nikt nie będzie prze­sad­nie patrzył na mój wygląd.

Kalina modliła się w duchu, żeby tym razem się udało. To nie była pierw­sza roz­mowa Antka. Z żad­nej z poprzed­nich jesz­cze nie dostał odpo­wie­dzi. Od momentu, kiedy stra­cił swoją pracę w War­sza­wie, nie mógł zna­leźć sobie miej­sca. Ale kobieta bło­go­sła­wiła los, który spro­wa­dził chło­paka pod jej dach, a przede wszyst­kim pomógł pod­jąć decy­zję o pozo­sta­niu na stałe w Kra­ko­wie.

Stara willa pod kasz­ta­nem potrze­bo­wała rodziny. Śmie­chu mło­dych ludzi, ich peł­nych ener­gii rąk i nowego życia.

A bab­cia Kalina bar­dzo pra­gnęła kogoś bli­skiego obok.

– Idź – powie­działa Bianka. – Ubierz się szybko, bo czas goni. Kopnę cię w progu na szczę­ście. O nic się nie martw. Dobrze to zro­bię. Naprawdę się przy­łożę.

– Nie wiem, czy to konieczne. – Antek się wystra­szył. – Nie idę prze­cież zda­wać matury.

– Ja się nie znam na prze­są­dach – odparła Bianka. – Ale uwa­żam, że trzeba zadbać o wszystko.

Solidny kop­niak kola­nem Antek czuł przez całą drogę do swo­jego nowego biura. Bianka speł­niła obiet­nicę, naj­le­piej jak umiała. Śmiał się w duchu na samą myśl. Przy­da­wały się teraz takie miłe zda­rze­nia, nawet jeśli lekko bole­sne, na któ­rych mógł się sku­pić.

Wciąż nie zadzwo­nił do mamy. Nawet jej nie powie­dział, że szuka tutaj pracy i ma zamiar zostać na dłu­żej. Nie wie­dział, dla­czego czuje taki opór przed tą roz­mową. Mama nie mogła mu prze­cież prze­szko­dzić. Nie sądził nawet, by chciała to zro­bić, ponie­waż ni­gdy prze­sad­nie nie wtrą­cała się do jego doro­słych decy­zji. A jed­nak od wielu dni nie mógł się zdo­być na tak pro­stą czyn­ność, jak wybra­nie numeru w tele­fo­nie.

Odkła­dał, choć zawsze był czło­wie­kiem czynu i nie zno­sił zwle­ka­nia.

Za to cią­gle myślał o Mag­dzie. O tym, że bar­dzo chciałby, żeby była z niego dumna. Oraz o tym, że w znacz­nym stop­niu wła­śnie dla niej chciał zostać w Kra­ko­wie.

Doje­chał tram­wa­jem pod budy­nek biu­rowca. Prze­szklony wie­żo­wiec wyglą­dał solid­nie i dość repre­zen­ta­cyj­nie. Młoda roz­wi­ja­jąca się firma naj­wy­raź­niej już zdą­żyła zła­pać nieco wia­tru w żagle, skoro stać ją było na czynsz w takim miej­scu.

Antek nie pozwo­lił, by opa­no­wała go trema. Dys­kret­nie poma­so­wał dół ple­ców, gdzie kop­nęła go Bianka. Już tego nie czuł, ale liczył, że teraz przy­nie­sie mu szczę­ście.

Rozdział 5

Mocne posta­no­wie­nie trzy­ma­nia emo­cji na wodzy pomo­gło Mag­dzie prze­trwać dzień do końca. Nie­stety wciąż musiała uwa­żać na przy­pad­kowe spo­tka­nia na kory­ta­rzu, spoj­rze­nia Kon­stan­tego, które łatwo było zło­wić w nie­spo­dzie­wa­nym momen­cie, para­du­jącą spe­cjal­nie przed jej okien­kiem sze­fową, a także kole­żanki, dla któ­rych temat jej zawie­dzio­nej miło­ści długo miał nale­żeć do ulu­bio­nych.

Wra­cała jed­nak do domu z pod­nie­sioną głową. Nie dała się nikomu spro­wo­ko­wać. I nie mogła się już docze­kać, kiedy wej­dzie do kuchni, po czym spoj­rzy w oczy Micha­łowi, naj­star­szemu z braci, i opo­wie o wszyst­kim. Cza­sem żar­to­wali z Bart­kiem, że Michaś zacho­wuje się jak nado­pie­kuń­cza matka. Zaj­mo­wał się nimi od dnia, gdy rodzice zgi­nęli w wypadku. Czę­sto prze­sa­dzał, mar­twił się na zapas i pró­bo­wał poukła­dać im życie. Ale choć narze­kali z tego powodu, czuli się oboje bez­piecz­nie pod tymi cie­płymi skrzy­dłami.

Magda marzyła jed­nak o tym, by obaj bra­cia zajęli się moc­niej swo­imi potrze­bami. Prze­stali w kółko mar­twić się tylko o sio­strę. Zaczęli nowe, szczę­śliwe i przede wszyst­kim wła­sne życie. Liczyła, że świą­teczna magia, która po raz pierw­szy zago­ściła w ich uśpio­nym dotąd domu, sprawi cud. Może to było naiwne marze­nie? Zasta­wić stół, zapa­lić świa­tła, spoj­rzeć komuś z miło­ścią w oczy. Poka­zać, że praw­dziwe uczu­cie jest moż­liwe i warto go szu­kać.

To ostat­nie tro­chę jej nie wyszło, ale w domu rze­czy­wi­ście wiele się od tego czasu zmie­niło. Michał i Bar­tek prze­stali trwać w zawie­sze­niu.

Roz­ma­rzyła się.

W wyobraźni już widziała obu w szczę­śli­wych związ­kach z faj­nymi dziew­czy­nami.

Weszła do domu i poło­żyła na stole obwa­rzanka z seza­mem. Wszy­scy troje lubili wła­śnie takie, ale kiedy wra­cała po pracy, w ulu­bio­nym punk­cie przy wyj­ściu z gale­rii został już tylko jeden. Za to ide­alny. Pięk­nie wypie­czony z błysz­czącą brą­zową, chru­piącą skórką. Uwiel­biała kroić takie na pół, a potem zja­dać z masłem, pomi­do­rem i zie­loną cebulką. Na samą myśl ślinka napły­nęła jej do ust. Magda była bar­dzo głodna. Nie wyszła dzi­siaj na prze­rwę w pracy. Po urlo­pie nazbie­rało jej się sporo pil­nych spraw, a napię­cie emo­cjo­nalne spra­wiło, że zapo­mniała o ssa­niu w żołądku.

Teraz jed­nak w cie­ple domo­wej kuchni orga­nizm od razu przy­po­mniał sobie o swo­ich pra­wach i pil­nie doma­gał się posiłku. Obwa­rza­nek pach­niał, jakby gdzieś w pobliżu otwarto drzwi pie­karni.

Magda opa­no­wała pokusę i zosta­wiła sma­ko­łyk dla chło­pa­ków. Wie­działa, że oni też go uwiel­biają. Po podziale na trzy osoby nikt by się nie najadł, a we dwóch chłopcy będą mieć drobną, ale przy­jemną nie­spo­dziankę. Wycią­gnęła kawa­łek pod­sta­rza­łej kromki chleba i zro­biła sobie kanapkę. Prze­łknęła, po czym popiła świeżo zapa­rzoną her­batą. Schru­pała jesz­cze jabłko i poczuła się lepiej.

Dom jed­nak pil­nie wyma­gał uzu­peł­nie­nia zapasu pro­duk­tów spo­żyw­czych i czuła, że dzi­siaj ten obo­wią­zek spad­nie na nią. Michał miał dodat­kowe godziny w pracy, a Bar­tek zapo­wie­dział rano z tajem­ni­czą miną, że wróci późno. Chyba się zako­chał. Magda miała nadzieję, że miła dziew­czyna z cukierni, która jej bratu zawsze pod­su­wała naj­lep­sze kąski, sta­nie się wkrótce jego tak zwaną drugą połówką poma­rań­czy. Miała na niego wyraź­nie dobry wpływ.

Wło­żyła z powro­tem kurtkę i wycią­gnęła z szafki torbę na zakupy. Posta­no­wiła poje­chać do sklepu auto­bu­sem. Na uli­cach było bar­dzo śli­sko. W ciągu dnia padało i teraz wie­czorny mróz zro­bił na dro­gach praw­dziwą śli­zgawkę. Nie chciała ryzy­ko­wać jazdy samo­cho­dem. Strach przed wypad­kiem był czymś, co miało jej towa­rzy­szyć do końca życia. Od tam­tego tra­gicz­nego dnia, kiedy w taką samą pogodę zgi­nęli jej rodzice.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki