54,90 zł
48 osób interesuje się tą książką
Kiedy Winter spotkała Theo, nosiła jeszcze nazwisko Valentine, choć już wiedziała, że to małżeństwo jest zakończone. Odkrycie, że mężczyzna, którego kochała i za którego wyszła z miłości, okazał się zadufanym w sobie typem, zburzyło jej poukładany świat. Dzięki temu jednak Winter odzyskała coś bezcennego: kontrolę nad własnym życiem. I dlatego postanowiła odciąć się od przeszłości, wyjechać i rozpocząć pracę w małym, prowincjonalnym szpitalu w Chestnut Springs. Chciała prostego życia bez komplikacji.
Theo Silva, seksowny ujeżdżacz byków, cieszył się zasłużoną sławą kobieciarza. Zauważył śliczną blondynkę na stacji benzynowej. Wydawało mu się, że puściła do niego oko. Szybko się przekonał, że dziewczyna ma ostry temperament i nie przebiera w słowach, gdy coś jej się nie spodoba. A po tym, co przeszła w małżeństwie, raczej żaden facet nie miał u niej większych szans. Ale Theo był uparty. Coś go ciągnęło do tej pięknej kobiety, tym razem jednak chciał czegoś więcej niż jednorazowego seksu bez zobowiązań. Chciał zdobyć jej zaufanie i zawsze być obok niej.
Zdarzyło się. Spędzili razem cudowną noc... A potem Winter kazała mu zapomnieć o wszystkim. I zachować tajemnicę. Jeszcze nie wiedziała, że w cichym Chestnut Springs sekrety zawsze wychodzą na jaw.
Uważaj, z kim dzielisz swoje sekrety... i gorące noce
Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 457
Elsie Silver
Bez rozwagi.
Chestnut Springs #4
Przekład: Krzysztof Sawka
Tytuł oryginału: Reckless (Chestnut Springs #4)
Tłumaczenie: Krzysztof Sawka
ISBN: 978-83-289-1720-0
Copyright © 2024. RECKLESS by Elsie Silver
Published by arrangement of Brower Literary & Management Inc., USAandBook/Lab Literary Agency, Poland.
Sourcebooks and the colophon are registered trademarks of Sourcebooks. BloomBooks is a trademark of Sourcebooks.
Polish edition copyright © 2025 by Helion S.A.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in anyform or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lubfragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądźtowarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeńlosowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
editio.pl/user/opinie/bercs4_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Helion S.A.
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel. 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Wszystkim zmęczonym mamom.
Jestem z Wami.
– Nie pojmuję, czemu chcesz pracować w tym obskurnym szpitalu gdzieś na prowincji.
Kiedyś uważałam Roba za miłego faceta.
Teraz wiem lepiej.
– Cóż, Robercie – odzywam się przeciągle i wypowiadam jego pełne imię, aby go zirytować, gdy pakuję ostatni sweter do walizki. – Nie jestem pewna, czy to wiesz, ale na prowincji mieszkają ludzie, prawdziwi ludzie z krwi i kości, którzy również potrzebują opieki medycznej.
Sama nie wiem, czemu pakuję tak dużo rzeczy na jedną zmianę. Gdy przebywam w Chestnut Springs, jestem ubrana w lekarski kitel, a wolny czas przesypiam w hotelu ubrana w legginsy.
– Dzięki za wyjaśnienie, Winter – mówi Rob uszczypliwym tonem, od którego niejedna osoba by się wzdrygnęła. Ale nie ja. Jakaś mroczna cząstka mojej osobowości czuje olbrzymią dumę z faktu, że doskonale wiem, jak zagrać mojemu mężowi na nerwach. Usta mi nieznacznie drżą, gdy próbuję powstrzymać uśmiech satysfakcji.
– Ale czemu ten szpital? Czemu Chestnut Springs? Cały czas tam wyjeżdżasz i nawet nie raczysz mnie o tym informować. Jeśli się nad tym poważniej zastanowić – pociera podbródek teatralnym gestem, opierając się o framugę drzwi – to nigdy mnie nie zapytałaś, czy chcę, żeby moja żona tam pracowała. Nie rozwiniesz tam swojej kariery.
Za każdym razem, gdy tak narzeka jak dziecko, zastanawiam się, co mogło mnie kiedykolwiek w nim pociągać.
Nie jestem pewna, kiedy dołek zdobiący jego podbródek stał się dla mnie odpychający. Wiem jedynie, że tak na mnie działa. Sposób, w jaki delikatnie przeczesuje nażelowane włosy na bok, sprawiał, że w moich oczach wyglądał na gładkiego w obyciu i ułożonego mężczyznę.
Teraz ten ruch razi mnie swoją sztucznością.
Podobnie jak większość mojego życia, gdy z nim przebywałam.
Aktualnie jestem przekonana, że układa tak włosy, gdyż jest zbyt zadufany w sobie, aby otwarcie przyznać się przed sobą samym do łysienia.
A nic tak nie zabija dla mnie męskości jak narzekanie na kobietę wykazującą się niezależnością zawodową. Równie dobrze mógłby zatupać nogami i wybiec z płaczem niczym szowinistyczny bachor.
Sięgam do zamka błyskawicznego i nie bez wysiłku zamykam wypchaną po brzegi walizkę.
– To zabawne – stwierdzam, starając się panować nad głosem. – Wygląda to niemal tak… jak gdybyś był ostatnią osobą, z którą chciałabym rozmawiać o swoim życiu.
W końcu domykam walizkę z głośnym sapnięciem i założywszy ręce na biodra, spoglądam na jej twardą powłokę, a na mojej twarzy pojawia się uśmiech satysfakcji.
– Co to niby miało znaczyć, Winter?
Sposób, w jaki dodaje moje imię na końcu każdego zdania, ma sprawiać wrażenie, że mnie strofuje.
Dobre sobie. Wcale nie czuję się strofowana.
Jest zupełnie nieświadomy tego, przez co musi przechodzić młoda lekarka w trybach systemu opieki zdrowotnej. Gdybym ciągle ulegała mężczyznom tak słabym jak Rob, nie miałabym najmniejszych szans w swoim zawodzie.
A kariera jest jedyną rzeczą, jaka kiedykolwiek była moja, dlatego Rob może się serdecznie pierdolić.
Obracam dłoń i spoglądam na zaniedbane paznokcie, próbując wyglądać na znudzoną jego osobą. Zastanawiam się, czy znajdę jakąś dobrą manikiurzystkę w Chestnut Springs, gdy głośno odpowiadam:
– Nie zgrywaj głupka. Źle to współgra z narzekaniem.
Po raz kolejny zadaję sobie pytanie, czemu wciąż pozostaję mężatką. Wcześniej uważałam, że muszę po prostu to przetrzymać. Ale teraz? Teraz muszę jedynie wziąć się w garść i to zakończyć. Zerkam na walizkę wyładowaną rzeczami, jak gdybym wyruszała na wielotygodniową wyprawę, i myślę nad tym, czy moja podświadomość wie o czymś, czego jeszcze nie zarejestrowałam.
Może ta suka postawi w końcu na swoim i na dobre wyciągnie mnie z tego bagna.
Nie miałabym nic przeciwko temu.
– Nie tym, kurwa, tonem – mówi Rob.
Mrużę oczy, spoglądając na skórki przy paznokciach, gdy próbuję zwalczyć gotującą się we mnie wściekłość. Gorącą, płynną lawę, bulgoczącą tuż pod spokojną powierzchnią, czekającą jedynie na erupcję.
Miałam mnóstwo czasu, żeby nauczyć się panować nad gniewem. Nie pozwolę, żeby to doktor Rob Valentine był powodem mojej erupcji.
Nie jest wart tej energii.
Spoglądam na niego z drugiego końca pokoju. Mojego pokoju, ponieważ gdy powiedziałam mu bardzo dobitnie, że nie będziemy spać w jednym łóżku, zachował się jak na prawdziwego dżentelmena przystało – zamiast zwolnić dla mnie sypialnię, kazał mi się przenieść do pokoju gościnnego.
Nawet mimo tego, że wina leży po jego stronie.
To przez niego posypało się nasze małżeństwo.
A najgorsze jest to, że kiedyś go kochałam. Był cały mój. Stanowił dla mnie bezpieczną przystań, gdy stałam się dorosła i wyrwałam się ze swoistej domowej zimnej wojny.
Straciłam przy nim wszelką czujność. Upadek okazał się bardzo bolesny.
Złamał moje serce o wiele dotkliwiej, niż dam to po sobie komukolwiek poznać.
Nie odpowiadam mu. Zamiast tego biorę rączkę walizki, mijam jego szczupłą postać i kieruję się ku frontowym drzwiom naszego ogromnego, liczącego sobie prawie tysiąc metrów kwadratowych, domu.
Słyszę za sobą jego kroki. Eleganckie buty stukają o marmur. Oczywiście nie proponuje pomocy.
Uśmiecham się gorzko i kręcę głową na myśl, że nie kiwnąłby nawet palcem, aby mi pomóc. Najtrudniejszy do zaakceptowania w nowej rzeczywistości rozpadającego się małżeństwa jest fakt, że w ogóle się tego nie spodziewałam. Upokarzające jest to, że pomimo inteligencji, talentu i strategicznego myślenia we wszystkim, co robię, dałam się zaślepić temu dupkowi.
Niezmiennie drażni mnie świadomość, że dałam się tak łatwo wystrychnąć na dudka.
Czuję promieniującą od niego wściekłość, gdy kipi ze złości obok mnie. A ja robię w spokoju swoje i na stopy w skarpetkach wciągam wysokie skórzane buty, na górę zaś wkładam brązowy wełniany płaszcz.
– Poważnie, Winter? Nawet nie zamierzasz zaszczycić mnie odpowiedzią?
Metodycznie zawiązuję pasek płaszcza, postanawiając nie zwracać na niego uwagi.
Problem w tym, że Rob zna mnie jak zły szeląg. Byliśmy ze sobą przez pięć lat, co oznacza, że on również wie, jak wytrącić mnie z równowagi.
Spogląda na moją głowę i pochyla się ze złośliwością wypisaną na twarzy.
– Bardziej podobałaś mi się w jaśniejszych włosach. – Macha palcem wskazującym ponad moją głową, oceniając ciemniejsze pasemka, których końcówki mają nieco cieplejszą barwę. Zawsze miał obsesję na punkcie włosów koloru srebrny blond i powtarzał, że uwielbia patrzeć na moją fryzurę. – Ten nowy kolor nie jest taki atrakcyjny. Wygląda, jakbyś miała brudne włosy.
Cóż, farbowanie odrostów, szampon tonujący i maska do włosów były zbyt czasochłonne dla wykończonej rezydentki, dlatego poprosiłam swoją fryzjerkę o balejaż.
Mrugam kilkakrotnie, jakbym nie mogła uwierzyć, że ma czelność zachowywać się tak, jak gdyby moja decyzja o kolorze własnych włosów stanowiła dla niego osobistą zniewagę.
Jednak jestem w stanie w to uwierzyć, ponieważ w ciągu ostatniego roku zrzucił w końcu swoją maskę i pokazał roszczeniowe, paskudne wnętrze.
– To zabawne. Mnie się bardziej podobałeś, zanim się dowiedziałam, że opiekowałeś się moją siostrą, a później ją przeleciałeś.
Rob prycha. Prycha.
– To nie tak. Ona miała obsesję na moim punkcie.
Marszczę nos, czując smród wypowiadanych przez niego kłamstw.
– Starszy lekarz ratuje życie małoletniej pacjentce. Korzysta ze swojego uroku osobistego i władzy, aby sprawić, żeby jadła mu z ręki. Staje się jej osobistym bohaterem. Tylko czeka na jej osiemnastkę, aby pieprzyć ją potajemnie, jak gdyby stanowiła jakiś brudny sekret. Gdy zaś poznaje jej starszą, bardziej odpowiednią dla niego siostrę, porzuca ją niczym niechciany balast i poślubia tę, która nie będzie kosztowała go prawa do wykonywania zawodu z powodu złamania kodeksu etyki lekarskiej. Och! – Unoszę palec wskazujący w powietrze. – Ale to nie wszystko. On przecież nie rezygnuje zupełnie z młodszej siostry. Nachodzi ją i dręczy, sabotując każdą nową relację, jaką dziewczyna nawiązuje, tylko dlatego, że może to robić. A może dzięki temu nie czuje się tak źle z powodu postępującej łysiny, którą próbuje ukryć.
Gniew we mnie wiruje, ale sama się nakręcam, mówiąc mu te rzeczy.
Rob krzyżuje ramiona na piersi i spogląda na mnie ciężko. Złocista fryzura, błękitne oczy i wygląd Kena.
– Wiesz, że jej nie kochałem.
Przeszywa mnie rozżarzona do białości furia. Świat się rozmywa, gdy koncentruję spojrzenie na kutafonie, za którego wyszłam. Staram się mówić spokojnie. Lata zakładania tej maski pozwoliły mi przetrwać najboleśniejsze momenty w życiu. Mam to opanowane do perfekcji.
Ale dzisiaj zmagam się sama ze sobą.
– Myślisz, że to w jakikolwiek sposób poprawia sytuację? Rozmawiamy o mojej młodszej siostrze. O tej, która niemal umarła. A ty nią manipulowałeś przez wiele lat. A mnie? Nie sądzę, żebyś mnie również kiedykolwiek kochał.
Moje słowa odbijają się echem w olbrzymim przedsionku, gdy na siebie spoglądamy.
– Kochałem.
Kochałem. Tak mi to obwieszcza?
Śmieję się gorzko.
– Kogo chcesz oszukać, Robert? Nie męczą cię te ciągłe kłamstwa? Próby trzymania się jednej wersji? Wszystko się wydało. Widzę, jaki jesteś. Przez ciebie uwierzyłam, że posiadałam coś, czego nigdy nie miałam. Bawiłeś się mną.
Nie poprawia mnie, jedynie patrzy spode łba. Nie powinno robić to na mnie wrażenia, ale boli.
– Za to, co mi zrobiłeś? Jesteś mi zupełnie obojętny. Za to, co zrobiłeś jej? Nienawidzę cię. Nie tknęłabym cię nawet stukilometrowym kijem, gdybym wiedziała, jakim naprawdę jesteś mężczyzną. Oszukaj mnie raz, a więcej się nie nabiorę. To moje nowe powiedzenie.
Z tymi słowy podnoszę walizkę, obracam się na pięcie i otwieram drzwi z taką siłą, że uderzają w ścianę. Jestem na siebie zła, że dałam się tak wyprowadzić z równowagi. Że czuję, jakbym traciła kontrolę. Unoszę jednak głowę wysoko, ściągam łopatki i wychodzę z domu z całym niewzruszonym spokojem, na jaki mnie jeszcze stać.
– Czy to znaczy, że odchodzisz?
Jak ktoś tak wykształcony może być taki głupi? Niemal wybucham śmiechem. Nie zatrzymując się, klepię go po ramieniu niczym psa.
– Użyj swojego genialnego wykształcenia medycznego i sam sobie odpowiedz.
– Ale ty nawet jej nie lubisz! – wydziera się jękliwym tonem, drapiącym mnie po uszach niczym paznokcie po tablicy. – Pobiegniesz do niej i będziesz błagać o wybaczenie po tych wszystkich latach, gdy byłaś dla niej taką suką? Powodzenia. Będę czekał, aż wrócisz do mnie z podkulonym ogonem.
Nie kwituję jego kąśliwych komentarzy nawet jednym spojrzeniem, wystawiam natomiast środkowy palec przez ramię i czuję satysfakcję z powodu świadomości, że się myli.
Z powodu tego, że nie jest tak bystry, jak sam o sobie myśli.
Ale ja też nie jestem bystra. W tej chwili czuję się bardzo mała i bardzo głupia.
Ponieważ kocham moją siostrę.
Po prostu okazuję to w popieprzony sposób.
Mam nadzieję, że nie umrę teraz, gdy w końcu odzyskałam kontrolę nad swoim życiem.
Chcę rozpocząć od nowa, a jednocześnie przeraża mnie ta perspektywa.
Szpital Ogólny w Chestnut Springs znajduje się zaledwie godzinę drogi od domu, w którym mieszkam, dlaczego więc odnoszę wrażenie, że jest to najdłuższa podróż w moim życiu?
Zaczęłam przyjeżdżać tu na dyżury kilka miesięcy temu i mogłabym jechać tu z zamkniętymi oczami, dziś jednak pada tak gęsty śnieg, że aż knykcie mi bieleją od zaciskania dłoni na kierownicy.
Poza tym jestem zirytowana z powodu tego, że dałam się wyprowadzić z równowagi.
Rob rozpoczął tę kłótnię, twierdząc, że nie potrafi pojąć, czemu chcę pracować w tym „obskurnym” szpitalu, a ja nie zamierzałam powiedzieć mu prawdy.
Po pierwsze, praca w szpitalu, gdzie nie jestem jego żoną ani córką mojej matki, to czysta ulga. Mogę praktykować swój zawód i czerpać z tego dumę bez wszechobecnych plotek i współczujących spojrzeń. Bez tego całego wiszącego nade mną syfu.
Ponieważ wszyscy o tym wiedzą, ale nikt o tym nie mówi, a takie podejście do życia źle wpływa na moją poczytalność. Wiem, jak inni mnie postrzegają. Jestem tego boleśnie świadoma. Mogą się nie odzywać, ale ja i tak słyszę to głośno i wyraźnie.
Lekarka, która trafiła na swoje stanowisko dzięki koneksjom rodzinnym i małżeństwu.
Kobieta, która jest skryta, zimna i nieszczęśliwa.
Żona, która jest tak żałosna, że ignoruje zdradę swojego męża.
Po drugie, nigdy tak bardzo nie czułam potrzeby, żeby być blisko mojej siostry. Gdy była ciężko chora, zakradałam się do szpitala i sprawdzałam jej stan, czytałam kartę pacjenta, aby wiedzieć, co jej dolega, mimo że wciąż studiowałam. A teraz? Patrzę na moją siostrzyczkę i widzę jedynie przegapione lata.
Dostrzegam kobietę, która latami cierpiała po to, aby jak najwięcej zaoszczędzić tego mnie.
Można uznać, że nawet pod tym względem jesteśmy spokrewnione.
Teraz jest szczęśliwa i zaręczona z mężczyzną ze stanowczo za długimi włosami, ale kochającym ją w sposób, którego ja nigdy nie doświadczę. Ale również cieszę się jej szczęściem – Bóg jeden wie, że zasługuje na odrobinę spokoju. Zrezygnowała z kariery prawniczej oraz bezpiecznej posady w agencji sportowej naszego ojca, aby prowadzić siłownię i zamieszkać na malowniczym ranczu.
Podziwiam ją.
Nie mam jednak pojęcia, jak naprawić naszą relację. Dlatego przyjęłam posadę w niepełnym wymiarze godzin w jej miasteczku, licząc na to, że spotkamy się gdzieś przypadkiem i odnowimy więzi w naturalny sposób.
W mojej głowie pojawia się bez przerwy pewien wątek. Chyba próbuję go wyczarować czy coś w tym stylu.
Zgodnie z moim wyobrażeniem Summer idzie chodnikiem, a ja dosłownie na nią wpadam, wychodząc z przeuroczej paryskiej kafejki przy głównej ulicy. Na jej twarzy maluje się niedowierzanie na mój widok. Posyłam jej ciepły, niewymuszony uśmiech. Następnie wskazuję kciukiem lokal za plecami i mówię: „Hej, czy… uch, masz ochotę na kawę?”, tak swobodnie i czarująco, że ona również się do mnie uśmiecha.
Oczywiście musiałabym pojawiać się w innych miejscach niż szpital i hotel, żeby to nastąpiło. Jednak przemieszczam się wyłącznie między tymi dwiema bezpiecznymi strefami, zbyt przerażona i zawstydzona, aby spojrzeć jej w oczy.
– Walić to – mamroczę, pociągam nosem i prostuję się, nie spuszczając drogi z oczu. – Siri, zadzwoń do Summer Hamilton.
Chwila ciężkiej ciszy, jaka teraz nastaje, jest naznaczona latami wyczekiwania.
– Dzwonię do Summer Hamilton – odpowiada elektroniczny głos. Formalność nazwy kontaktu to cios w serce. Większość sióstr ma zapisane numery rodzeństwa pod jakimiś uroczymi pseudonimami. Może wpisałabym ją jako Sum, gdybyśmy się przyjaźniły. Teraz mogłabym równie dobrze dodać jej drugie imię.
Rozlega się sygnał wydzwaniania. Jeden. Drugi.
W końcu Summer odbiera.
– Winter? – pyta bez tchu. Moje imię nie wybrzmiewa jednak w jej ustach jak oskarżenie. Jej głos jest… pełen nadziei?
– Cześć – mówię głupio. Ani wykształcenie, ani żaden podręcznik medycyny nie przygotowały mnie na tę rozmowę. Od czasu afery w szpitalu ćwiczyłam ją w głowie jakiś milion razy. Przygotowywałam się do niej podczas niezliczonych bezsennych nocy.
To nie wystarczyło.
– Cześć… Wszystko… wszystko w porządku?
Kiwam głową, czując szczypanie grzbietu nosa. Przez lata byłam okropna dla Summer, a ona w pierwszej kolejności pyta mnie, czy wszystko u mnie dobrze.
– Win?
Wciągam z sykiem powietrze. Win. Kurwa. To przezwisko. Bycie serdeczną przychodzi jej z taką łatwością. Zastanawiam się mimowolnie, jak może mieć mnie zapisaną w telefonie. Zawsze wyobrażałam sobie coś w stylu Zła Siostra Przyrodnia.
Jest tak cholernie miła. Niemal czuję mdłości na myśl o tym, że jest dla mnie tak dobra po tym wszystkim, przez co przeszłyśmy, po całym tym chłodzie, jakim ją obdarzyłam.
Nie zasługuję na Summer. Ale chcę na nią zasługiwać. A to wiąże się ze szczerością.
– Nie. Nie sądzę, żeby było w porządku – mówię, próbując ukryć drżenie głosu chrząknięciem.
– No dobra. – Wyobrażam sobie, jak kiwa teraz głową i zaciska usta, zastanawiając się, jak mi pomóc. Taka właśnie jest. Rozwiązuje problemy innych.
Mogę być lekarką, ale to Summer zawsze była uzdrowicielką.
– Gdzie jesteś? Mam przyjechać? Coś cię boli? – Summer przerywa. – Och! Potrzebujesz pomocy prawnej? Już się tym nie zajmuję, ale mogłabym…
– Możemy się spotkać? – rzucam. Teraz ona milczy oszołomiona. – Już jadę do Chestnut Springs. Mogłabym… Nie wiem. – W moim gardle zbiera się urywany oddech. – Postawić ci kawę? – kończę bez przekonania, zerkając na zegar cyfrowy, informujący mnie, że jest już po osiemnastej.
Przez telefon jej głos brzmi nieco niewyraźnie i miękko.
– Z największą przyjemnością! Ale może lepszym wyborem będzie wino?
W mojej piersi wykwita supeł napięcia, o którego istnieniu nie wiedziałam aż do teraz. A gdy już w końcu zwróciłam na niego uwagę, nie mogę otrząsnąć się z wrażenia, że towarzyszy mi od lat.
– Tak. – Moje palce pulsują na kierownicy. – Tak. Wino. Dobrze.
Brzmię jak jakaś cholerna troglodytka.
– Mamy dziś rodzinną kolację w głównym domu. Będzie dużo gości. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś również przyjechała.
Czuję dziwny ucisk w gardle. Taka uprzejmość jest dla mnie obca po tak długim życiu w sterylnej bańce z Robem i moją mamą. Taka oznaka przebaczenia… Nie mam pojęcia, jak na nią zareagować.
Dlatego po prostu przystaję na jej propozycję. Przynajmniej tyle mogę zrobić.
– Wyślesz mi adres?
W całym tym pośpiechu związanym z ucieczką z miasta ignorowałam zawartość baku tak długo, jak tylko mogłam. Bez wątpienia zbliżam się powoli do jego dna, co stanowi tylko kolejny powód mojego rosnącego stresu, im bardziej oddalam się od miejskich zabudowań.
Dlatego właśnie zatrzymuję się na stacji benzynowej w Chestnut Springs tuż przed wyruszeniem podejrzaną boczną drogą wyznaczoną przez telefon.
Gdy tak stoję, marznąc i żałując, że nie ubrałam się cieplej, pozwalam wszystkim obawom przesiąknąć przez tak ostrożnie wzniesione mury.
Obawom dotyczącym spotkania z Summer.
Obawom dotyczącym wspólnej kolacji w towarzystwie osób, które bez wątpienia uważają mnie za obrzydliwą sukę.
Obawom z powodu ośnieżonych dróg. Ostatnio widziałam zbyt wiele ofiar wypadków samochodowych na OIOM-ie.
Obawom dotyczącym mojej kariery oraz przyszłości – tego, gdzie wyląduję.
Co absurdalne – chociaż to mroczny absurd – wcale nie martwi mnie myśl o zostawieniu Roba na dobre. Nosiłam się z tym już od dawna. Myślałam o tym i analizowałam to z każdej perspektywy.
Uważałam rozwód za porażkę. Ale dzisiejsze opuszczenie Roba wcale nie smakowało niepowodzeniem.
Poczułam wręcz ulgę. Jak gdyby ktoś stał na mojej klatce piersiowej, a ja w końcu zebrałam się w sobie na tyle, żeby go strącić. Moje mięśnie są zmęczone od tego spychania, a w wyniku szarpaniny nabawiłam się kilku siniaków i zadrapań.
Odchodzenie boli, ale teraz przynajmniej mogę swobodnie oddychać mimo tego bólu.
Z mojej piersi dobywa się głębokie, ciężkie westchnienie i obserwuję, jak mój oddech wychodzi z ust w postaci małej chmurki, wyraźnie widocznej w zalewającym stanowiska tankowania świetle neonów. W ciągu sekund czubki moich palców przestają szczypać i drętwieją, gdy trzymam czerwoną plastikową rączkę. Podskakuję w miejscu i spoglądam do góry na dźwięk dzwonka przy otwieranych drzwiach stacji.
Wychodzący mężczyzna, popychający szklane drzwi, stanowi esencję zarozumiałości i męskości. Ciemne włosy, ciemniejsze oczy, rzęsy powodujące irytację u kryjącej się we mnie blondynki. Uśmiecha się do trzymanego w dłoni kuponu lotto, jak gdyby wierzył w wygraną.
Mogłabym mu powiedzieć, że nie wygra. Że to strata pieniędzy. Odnoszę jednak wrażenie, że to taki mężczyzna, który by się tym nie przejął.
Ma rozwiązane sznurówki i buty wsunięte na nogawki dżinsów. Jego klatkę piersiową zdobi kilka srebrnych łańcuchów, znikających pod kraciastą koszulą na guziki, jak na mój gust nieco za bardzo rozpiętą, na wierzch zaś ma beztrosko zarzucony dzianinowy kardigan.
Mężczyzna ten nie musi wkładać najmniejszego wysiłku w to, żeby wyglądać seksownie. Nie przeszkadza mu nawet pogoda. Założę się, że zasypia w łóżku „w opakowaniu”, a gdy wstaje, po prostu wskakuje w te znoszone skórzane buty.
Założę się, że ma szorstkie dłonie. Założę się, że pachnie skórą. A po latach spędzonych z mężczyzną, za którego wyszłam, nie potrafię oderwać oczu od surowego seksapilu chłopaka stojącego nieopodal.
Gapię się na niego długo i intensywnie, aż trzymany w moim ręku pistolet pompy strzela głośno i podskakuje mi w dłoni, sygnalizując w ten sposób pełny bak.
Dźwięk ten przyciąga jego uwagę i uderza mnie pełna moc jego atrakcyjności. Kwadratowa szczęka jest przyprószona idealnej długości zarostem, powyżej zaś znajdują się usta, których pozazdrościłaby mu niejedna kobieta. To, jak wygląda, jest wręcz absurdalne.
Opuszczam szybko głowę, guzdrając się przy odstawieniu pistoletu na miejsce. Oblizuję nerwowo usta.
Odnoszę wrażenie, że seksowny drwal mnie obserwuje, ale nie śmiem na niego spojrzeć. Serce bije mi jak szalone, a na policzki występują rumieńce, których nie czułam od bardzo, bardzo dawna.
Ponieważ byłam szczęśliwą mężatką, a teraz… już nią nie jestem.
Chyba.
A to pierwszy mężczyzna, na którego pozwoliłam sobie patrzeć w taki sposób. Mężczyzna, który nie zawraca sobie głowy wiązaniem sznurówek i który kupuje losy na loterii.
– Ugh – jęczę na siebie samą, podchodząc do drzwi od strony kierowcy i czując się nagle znacznie bardziej rozgrzana niż jeszcze kilka minut temu.
Gdy już jednak zamierzam usiąść za kierownicą, zerkam przez ramię na nieznajomego.
Tego, który stoi przy srebrnym aucie.
Tego, który wciąż spogląda na mnie ze znaczącym uśmieszkiem.
Tego, który przeczesuje dłonią idealnie zmierzwione włosy i puszcza mi oczko.
Wsiadam do samochodu i błyskawicznie wyjeżdżam na ciemną drogę, starając się jak najszybciej stąd uciec.
Ponieważ ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję w moim życiu, jest osoba odbierająca mi dech w piersi akurat wtedy, gdy udało mi się w końcu złapać oddech.
Ta blondynka gapiła się na mnie jak na jakiegoś kosmitę. Musiałem się zatrzymać i odwzajemnić spojrzenie, ponieważ nawet się z tym nie kryła.
Byłem gotów zażartować, że z powodu pożerania mnie wzrokiem czuję się uprzedmiotowiony. W tamtej chwili oblizała jednak wargi, zamrugała i odjechała. Szkoda, ponieważ podobało mi się to spojrzenie. Wcale nie czułem się uprzedmiotowiony. Gdyby spojrzała mi w oczy, wszystko mogłoby się zdarzyć. Mógłbym pokazać jej coś naprawdę wartego obejrzenia.
Nie zostałem ujeżdżaczem byków z powodu niechęci do publiczności. Widowisko, tłumy, sława – rozkoszuję się tym. To u mnie rodzinne. Gabriel Silva to niewątpliwie jeden z najsłynniejszych ujeżdżaczy Federacji WBR w dziejach.
Jest nie tylko moim idolem, lecz również ojcem.
Był? Nigdy nie wiem, jak o nim wspominać. Wciąż czuję jego obecność mimo tego, że zmarł już dawno temu.
Chichoczę do siebie, wsiadając do auta. Wiem, że będę od czasu do czasu myślał o olśniewającej blondynce z eleganckiego audi. Było coś osobliwie uroczego w tym naszym kontakcie, jak gdyby kobieta ta była nastolatką przyłapaną na gapieniu się na przystojnego chłopaka, która bardzo się z tego powodu zawstydziła. Byłoby mi jej trochę żal, ale bardziej jest mi żal samego siebie, gdyż uciekła, zanim zdążyłem poprosić ją o numer.
Wjeżdżam na ciemną drogę prowadzącą do rancza Wishing Well. Bywałem tu już tyle razy o różnych porach doby i roku, że mógłbym jechać na ślepo. Mieszka tam mój nauczyciel, Rhett Eaton, a dzięki temu, że moja mama i siostra mieszkają w sąsiedniej prowincji, po kilku urlopach jego rodzina stała się mi równie bliska jak moja własna.
Zazwyczaj jadę na Boże Narodzenie do mamy, ale w tym roku popłynęła z moją siostrą na rejs dla singli, aby poznać Pana Właściwego, jak go nazywają.
Jestem singlem, ale nie zamierzam uczestniczyć w tych bzdurach razem z nimi.
Zdecydowanie odpuszczam.
Na każdych zawodach kręci się po okolicy mnóstwo samotnych, napalonych fanek, z którymi mogę spędzać czas – już trochę nudne stały się te bezmyślne bzykanka – bez szukania pomocy u mamy.
Nie wspominając o tym, że wizja przebywania na krypie wzbudza we mnie przerażenie.
Każesz mi usiąść na wściekłym byku? Nie ma problemu.
Każesz mi wejść do wielkiej łodzi i przebywać gdzieś pośrodku oceanu? Dziękuję, postoję. Widziałem odcinek programu Oprah poświęcony ludziom zaginionym na morzu i uważam, że jestem zbyt młody i piękny, żeby umierać.
Po kilku minutach dostrzegam przed sobą tylne światła innego samochodu, który szybko doganiam. Naprawdę szybko.
– Szyyybciej – jęczę w cichej kabinie auta i opieram głowę o zagłówek.
Faktycznie pada, ale drogi pokryte są ubitym śniegiem, a nie oblodzone. W końcu doganiam samochód i uświadamiam sobie, jak wolno jedzie. Trzydzieści kilometrów na godzinę. Na drodze z ograniczeniem do pięćdziesięciu. A nawet nie znajdujemy się w pobliżu szkoły.
Dopiero z bliska zauważam, że to ta gorąca laska w audi. Powinienem był się domyślić. Wysokie obcasy i długi płaszcz wołały z daleka, że to nie jest dziewczyna z prowincji.
To samo można wywnioskować po sposobie prowadzenia samochodu na bocznej drodze.
Włącza lewy kierunkowskaz. Pojazd zwalnia i przyspiesza.
Teraz migocze prawy kierunkowskaz i auto nieznacznie zbacza z drogi.
Może się zgubiła? Albo jest pijana? Czasami po kilku głębszych odpływam myślami tak jak ona, gdy się na mnie zagapiła.
Podjeżdżam na tyle blisko, żeby zobaczyć przez tylną szybę blask jej komórki.
No pięknie. Pisze podczas jazdy. W ten sposób ta laska zabije siebie. Albo mnie.
Może gdybyśmy wylądowali w tej samej sali szpitalnej, to dałaby mi swój numer. Chyba byłoby warto.
Gdy gwałtownie hamuje, aż podskakuję i wciskam klakson.
– Poważnie?! – wrzeszczę, czując, jak przyspiesza mi puls. Nieważne, jak bardzo jest atrakcyjna. Koszmarny z niej kierowca.
Przyspiesza, ale znowu po chwili zwalnia. Zachowuję bezpieczną odległość, nie chcąc znajdować się zbyt blisko kogoś tak nieprzewidywalnego.
Wyobrażam sobie jednak, że to moja mama albo siostra zgubiły się na jakiejś bocznej drodze. Zakładam, że nieznajoma też się zgubiła i nie jedzie celowo jak idiotka. Szybkie spojrzenie na telefon wciśnięty w kaburę mówi mi, że na tym odcinku drogi nie ma zasięgu, więc dziewczyna nie może do nikogo pisać.
Błyskam światłami drogowymi, uznając, że może będę w stanie jej pomóc, jeśli zjedzie na pobocze i się zatrzyma.
Od razu czuję się jak seryjny morderca.
Żadna zdrowa na umyśle kobieta nie zatrzymałaby się pośrodku nieuczęszczanej drogi, aby porozmawiać z dziwnym nieznajomym oślepiającym ją światłami drogowymi.
Dlatego rozsiadam się wygodniej, włączam Chrisa Stapletona i rozglądam się po ośnieżonych polach. Biały, twardy śnieg skąpany w blasku księżyca sprawia, że nie jest już tak ciemno. Po jakimś czasie zbliżamy się do zjazdu na ranczo Wishing Well, co oznacza, że w końcu pożegnam moją okropną kusicielkę drogową.
Tyle że ona również sygnalizuje skręt i kieruje się w stronę rancza.
Zastanawiam się, co to może oznaczać. Dziewczyna z pewnością uzna, że ją śledzę. A skoro jedziemy do tego samego celu, to musi być znajomą kogoś znajomego.
Gdy wyłania się przed nami oświetlony dom, nieznajoma przyspiesza i podjeżdża tuż pod ganek. Hamuje gwałtownie, wysiada z samochodu, trzaska za sobą drzwiami i pędzi w moim kierunku, jeszcze zanim mam okazję wysiąść ze swojego auta.
Gdy już znajduję się na zewnątrz, słyszę:
– Pojebało cię?
No dobra. Jest szalona. I wcale nie wygląda na pijaną. Trzymane przez nią między palcami klucze są niczym pazury i z miejsca odczuwam sympatię do tej dziewczyny.
Nie traci czasu na wstęp. Ostro przechodzi do konkretów. Jest filigranowa i dzika. Czuję się jak Piotruś Pan besztany przez Dzwoneczek.
– Spokojnie, Dzwoneczku. – Uśmiecham się do niej i podnoszę ręce w geście kapitulacji, nie chcąc, żeby poczuła się zagrożona. – Pęknie ci żyłka pierdząca, jeśli będziesz dalej tak się spinać.
– Dzwoneczku? – Jeszcze bardziej podnosi głos.
Macham ręką w jej kierunku.
– Tak. Zachowujesz się jak mała, wściekła Dzwoneczek. Podoba mi się to. – Pozwalam sobie zerknąć na nią od stóp do głów, ale tylko przez chwilę, aby nie wyglądało to tak, że się gapię. Ale hej, jestem usprawiedliwiony po tym, jak ona na stacji benzynowej przyglądała się mnie.
– Mówił ci ktoś, że jesteś popaprany? – kontynuuje. – Przez dobrych dziesięć minut jedziesz za mną jak jakiś dupek, a teraz śledzisz mnie aż do tego miejsca? Po… po to… żeby mnie obciąć wzrokiem i porównać do elfki z bajki Disneya? To było niebezpieczne. Mogłeś kogoś zabić. – Macha wściekle ręką, a jej delikatną twarz wykrzywia grymas furii. To spojrzenie spopieliłoby w mgnieniu oka każdego innego faceta.
Ale nie mnie.
Nie powinienem jej prowokować. Wiem, że nie powinienem. Czuję się jednak jak zakochany dzieciak, który drwi z dziewczyny, aby zwrócić na siebie jej uwagę.
I podoba mi się, jak ona reaguje na moje zaczepki.
Mam ochotę na jeszcze więcej.
– Tak właściwie to ona chyba jest wróżką. I dla twojej wiadomości: jazda 30 kilometrów na godzinę poniżej dopuszczalnej prędkości też stanowi zagrożenie i może kogoś zabić. Przede wszystkim mnie. Z nudów – żartuję.
Niemal w komiczny sposób otwiera szeroko oczy, co stanowi wiadomy znak, że nie udało mi się poprawić jej nastroju.
– Jest ciemno i pełno wszędzie śniegu! Nie znam tutejszych dróg. Może dzika zwierzyna po nich biega! Jazda powoli jest bezpieczna, chyba że jakiś nieokrzesany wieśniak niemal wali mnie w dupę swoim autem wskazującym na małego fiuta i co chwila oślepia mnie światłami drogowymi.
Zamykam usta z cichym plaśnięciem.
Kurwa.
Naprawdę podoba mi się ta dziewczyna.
Powinienem przestać i odejść. Powinienem znaleźć w sobie pokłady dojrzałości i przestać flirtować z tą dziewczyną przez rozwścieczanie jej.
Zawsze jednak trochę brakowało mi rozwagi.
– Słyszałem, że mały fiut nadaje się idealnie do walenia w dupę, jestem więc do usług.
Nie mam małego fiuta, jestem jednak skłonny do odrobiny poświęcenia dla dobrego dowcipu. Tylko facet z naprawdę małym kutasem nie wykorzystałby takiej okazji.
Nie powinienem był tego mówić, ale wyraz niedowierzania na jej ślicznej twarzy był tego wart. Jest tak podminowana, że nie potrafię się powstrzymać. Jeśli ktoś się bawi ogniem, to chętnie doleję do niego oliwy.
Nieznajoma wystawia gwałtownie rękę na mój widok.
– Jestem mężatką, ty pieprzona świnio. A teraz zjeżdżaj. – Obraca dłoń, wskazując drogę, którą tu przyjechaliśmy.
Mężatka. Wzruszam tylko ramionami.
– Jeszcze jesteś mężatką.
Jestem uparty, a ta kobieta nie patrzyła na mnie jak mężatka. A na pewno nie jak szczęśliwa mężatka.
Nagle do naszych uszu dociera głos Rhetta z przestronnej werandy przylegającej do olbrzymiego domu.
– No właśnie. Nie martw się, Winter. Zdecydowanie uwolnimy cię od twojego męża i pochowamy go gdzieś na ranczu. Będzie jak w tej piosence Dixie Chicks. Rob jest nowym Earlem.
Winter.
Winter, siostra Summer? Niech to szlag, co za durna kombinacja imion dla sióstr. Moim zdaniem za samo to powinny nienawidzić swoich rodziców, a nie siebie wzajemnie.
Znów zerkam na kobietę stojącą jakieś sześć kroków przede mną. Opisywano mi ją jako zimną i zdystansowaną. Prawdziwą królową lodu.
Słyszałem o niej historie. Związane z nią afery. Wyobrażałem ją sobie jako jakiegoś geniusza zbrodni, a widzę jedynie zjawiskową dziewczynę, której przydałaby się moja pomoc w opanowaniu agresji.
Wcale nie przeszkadzałoby mi udzielenie takiej pomocy. Ani trochę. Taki ze mnie dobroczyńca.
Winter pociera skronie, jak gdyby rozbolała ją głowa. Zastanawiam się, czy nie zaproponować jej aspiryny z samochodu albo orgazmu. Słyszałem, że to drugie też pomaga.
– Masz szczęście, że moja siostra jest dzięki tobie szczęśliwa, Eaton – mówi, brzmiąc na zupełnie wykończoną.
Rhett śmieje się dobrodusznie i spogląda na nas rozmarzonym, upojonym wzrokiem, który pojawia się zawsze, gdy ktoś wspomina przy nim o Summer. Nie komentuje tego jednak, lecz mówi:
– Ale Theo to jeszcze dziecko. Nie zepsuj go, Winter.
Przewracam oczami.
– Nie jestem dzieckiem. Mam dwadzieścia sześć lat.
Rhett prycha.
– Nieprawda. Masz dwadzieścia dwa lata.
Dobry Boże. Czy on naprawdę uważa, że zna mój wiek lepiej ode mnie?
– Stary. Miałem dwadzieścia dwa lata, gdy się poznaliśmy. Postarzałem się od tego czasu. Robisz to samo, co moja mama ze swoimi zwierzakami. Dorastają do pewnego wieku i od tego momentu utrzymuje, że mają wciąż tyle samo lat, aż w końcu zdychają ze starości.
Rhett wybucha śmiechem.
– Może i tak. Jesteś jak ten sklep z kusymi spódniczkami. Forever 22.
Opieram ręce na biodrach i wzdycham z uśmiechem zakłopotania na twarzy.
– Tak. Zdecydowanie już się starzejesz. Ten sklep nazywa się Forever 21.
Rhett jedynie zbywa mnie machnięciem ręki.
– Co za różnica? Wiem tylko o kusych spódniczkach.
– Skończyliście się już przekomarzać? Muszę się napić, jeśli mam tu zostać na noc – wtrąca Winter, wyraźnie zirytowana przebiegiem rozmowy. Ale przynajmniej dzięki Rhettowi przestaliśmy się ze sobą sprzeczać.
Niestety. Podobała mi się ta słowna szermierka z nią. Potrafi stawiać na swoim w sposób, z jakim jeszcze się nie spotkałem w żadnej ze swoich relacji.
Jeżeli można je tak w ogóle nazwać.
– Ach, tak, Winter, poznaj mojego podopiecznego, Theo Silvę. Theo, poznaj doktor Winter Hamilton, moją przyszłą szwag…
– Winter Valentine – poprawia go sztywno.
– Jeszcze Valentine – odzywam się, puszczając jej oczko. Skoro już wiem, z kim mam do czynienia, już nie czuję się tak źle ze swoimi wygłupami. Słyszałem o jej mężu i wiem już, że mam go w głębokim poważaniu.
Wiem, że Winter stać na kogoś lepszego.
A ja jestem znacznie lepszy bez względu na to, czy ona ma tego świadomość.
Winter przewraca teatralnie oczami i idzie w moją stronę. Wyciągam do niej dłoń na przywitanie – ponieważ moja mama wychowała dżentelmena – ale ona jedynie mnie mija, posyłając mi ciężkie spojrzenie jasnoniebieskich niczym niezwykle gorący płomień oczu. Obracam głowę, aby utrzymać kontakt wzrokowy, gdy przechodzi obok mnie.
Nie ujmuje jednak mojej dłoni do uścisku. Dlatego unoszę rękę i przeczesuję nią włosy, puszczając jej oczko.
Takie samo oczko, jakie puściłem jej na stacji benzynowej.
To nasz mały sekret.
– Odwołaj swojego psa do budy, Eaton. – Idzie w stronę domu, nawet się do mnie nie zwracając, jak gdyby mnie tu nie było.
Do licha, uwielbiam wyzwania.
– Hau! – Odwracam się z głośnym szczeknięciem i obserwuję, jak jej drobna sylwetka znika w jasnym świetle tętniącego życiem domu.
Rhett się śmieje. Ze mnie. Nie ze mną.
– Jesteś durniem, Theo.
Kręcę głową.
– Stary, chyba zakochałem się w twojej szwagierce. Jest taka ostra.
Teraz Rhett kręci głową, jak gdyby wiedział o czymś, o czym ja nie mam pojęcia. Wchodzę za nim do domu, ponieważ chcę się tego dowiedzieć.
Chcę lepiej poznać Winter Valentine.
Przede wszystkim chcę się dowiedzieć, kiedy odbędzie się rozwód.
Rob : Pozdrów ode mnie Summer.
Wchodzę do wielkiego domu, jeszcze bardziej zestresowana, niż kiedy wyjeżdżałam z miasta dwie godziny temu. Perspektywa jazdy kiepską szutrówką jest niczym w porównaniu z przystojnym, irytującym mężczyzną pozostającym wciąż na zewnątrz.
Słowo daję, że ciągle czuję jego spojrzenie na moich… plecach. Pod jego wpływem aż prostuję się nieco bardziej.
Jakkolwiek żałośnie by to nie brzmiało, to miłe uczucie, gdy ktoś mnie tak pożera wzrokiem.
Od pewnego czasu przyzwyczajałam się do pogardliwych i współczujących spojrzeń. Gdy zaś Rob spogląda na mnie wzrokiem mówiącym, że ma wzwód, to wywołuje we mnie jedynie ciarki obrzydzenia.
W tym przypadku jest inaczej. Chcę , żeby Theo mnie adorował, ale jednocześnie mam ochotę kopnąć go w piszczel.
Podążam za odgłosami krzątania się w kuchni i docieram z korytarza do ciepło oświetlonego salonu. Zielone ściany i szerokie, ciemne deski podłogowe sprawiają, że jest tu bardzo przytulnie. Dookoła rozlegają się wesołe głosy i szczery śmiech.
Nie ma tu marmurów, kuchnia nie jest nieskazitelnie biała, a dźwięk rozmów nie odbija się echem po domu.
Jest dziwnie.
Zatrzymuję się w progu, przerażona wizją tego, co zamierzam zrobić. To tak, jak gdyby moja ucieczka przed Theo Silvą – seksownym ujeżdżaczem byków i maniakalnym kierowcą – oraz jego idealnym ciałem doprowadziła mnie tutaj, gdzie znajduję się między młotem a kowadłem.
Moje gardło kurczy się w synchronizacji z palcami, które regularnie zginam i prostuję. To będzie pierwszy krok do wyprostowania najważniejszych spraw.
– Wszystko w porządku, Winter? – Stanowcza dłoń ląduje na moim barku i spoglądam na zarośniętą twarz narzeczonego mojej siostry. Przyznaję, że jest przystojny, ale jednocześnie taki… niewygładzony. Przypomina wielkiego, męskiego, radosnego psa, któremu przydałby się dzień spędzony u fryzjera.
Przytakuję mu z wahaniem, po czym zaglądam za róg.
Wcale jednak nie czuję się w porządku. Jestem w totalnej rozsypce, ale nie zamierzam tego po sobie pokazywać. Czuję się bezpiecznie za murami opanowania. A rozlegające się za Rhettem kroki należą do mężczyzny, przy którym w najmniejszym stopniu nie czuję się opanowana.
– Będzie świetnie. – Rhett zaciska lekko dłoń na moim ramieniu. – Chcesz, żebym cię tam wepchnął jak podczas skoków spadochronowych?
Posyłam mu niewzruszone spojrzenie.
– Dziękuję, ale nie. Sama sobie poradzę.
Nie wiem, kogo próbuję przekonać. Siebie czy jego? Tak czy siak, wchodzę do kuchni z wysoko uniesioną głową i odzywam się, próbując nadać mojemu głosowi pewność:
– Cześć, mogę jakoś pomóc?
Ludzie odwracają głowy w moim kierunku, ale nikt nie wybałusza oczu na mój widok. Rozmowy nie urywają się w połowie zdania. Natomiast wszyscy mi machają. I się uśmiechają. A także słyszę przyjazny okrzyk „Hejo, Elsa!” ze strony Willi siedzącej wygodnie na krześle z lekko powiększonym brzuchem.
Summer podbiega do mnie cała zarumieniona. Jej uśmiech jest taki szczery.
I nic nie mówi. Po prostu wpada na mnie i zarzuca mi ramiona na szyję, chowając twarz w jej zagłębieniu. Jest tak otwarcie uczuciowa.
Nie jestem do tego przyzwyczajona. Nie spodziewałam się tego. Dlatego stoję trochę drętwo, po czym odwzajemniam uścisk. Gdy to robię, wyraźnie się rozluźnia, a z jej ust dobiega ciche westchnienie.
– Bardzo się cieszę, że przyjechałaś – szepcze.
A ja się cieszę, że nikt nie widzi teraz mojej twarzy, ponieważ bardzo się wykrzywiam. Robię wszystko, co w mojej mocy, aby się nie rozkleić w samym środku spotkania świątecznego zupełnie obcej rodziny.
Byłoby to nazbyt dramatyczne. A ja nie przepadam za dramatyzowaniem. Zawsze spuszczam głowę i robię, co do mnie należy.
A teraz moim zadaniem jest pogodzenie się z moją siostrą, więc oto jestem.
– Ja też – odpowiadam jedynie, gdy ona się odsuwa, jedną ręką wciąż mnie obejmując, a drugą wycierając swoje wielkie, sarnie, piwne oczy. Mają taki sam kształt jak moje, ale inny kolor.
Widoczne są u nas cechy naszego ojca, ale barwę oczu odziedziczyłam po matce.
– Cześć, Winter! – Starszy mężczyzna przemierza kuchnię, wycierając dłonie o spodnie, na widok czego krzywi się nieco moja wewnętrzna pedantka. – Jestem Harvey Eaton. Tata Rhetta. Miło mi cię poznać.
Wyciąga w moim kierunku wielgachną dłoń i chociaż bardzo się staram, nie potrafię dostrzec ani odrobiny krytyki w jego zachowaniu. Atmosfera w tym domu przypomina tę z serialu The Brady Bunch , ale wcale nie czuję się z tym zbyt pewnie.
– Uch, cześć – odpowiadam z wahaniem, gdy ściskam jego dłoń. – Bardzo dziękuję, że przygarnęliście przybłędę na kolację.
Mężczyzna prycha i zbywa moje stwierdzenie machnięciem ręki.
– Nie jesteś przybłędą i nie zostałaś „przygarnięta”. To kolacja rodzinna, a ty stanowisz część tej rodziny. A skoro tak, to czuję w starych kościach, że jesteś dokładnie tam, gdzie powinnaś się znaleźć.
Przysięgam, że opadła mi szczęka. Kim jest ten człowiek? Kowbojską wersją Neda Flandersa?
Uśmiecha się… miło i zwyczajnie. Nie tak, że mogłabym podać w wątpliwość szczerość jego intencji. Po czym odchodzi do przyrządzanej przez siebie potrawy, jak gdyby moja obecność była czymś najzwyklejszym w świecie, a nie jakimś dziwactwem czy wyjątkowym wydarzeniem.
Część rodziny? Może ten cały Harvey Eaton jest już trochę nawalony, ponieważ od bardzo dawna nie czułyśmy z Summer, żeby łączyły nas więzi rodzinne. A ja jeszcze nikogo tutaj nie poznałam, oprócz…
– Proszę. – Czyjś łokieć szturcha mnie w ramię i czuję jego zapach, jeszcze zanim posyłam mu spojrzenie. Pomarańcze, świeże i słodkie, połączone z czymś pikantnym. Goździkami? Imbirem? Pachnie niczym grzaniec.
Woń ta jest upajająca. Męska. Nie jest lekka i kwaśna oraz nie szczypie mnie w nos.
Moje oczy są szybsze od obracającej się głowy. Widzę jego dłonie, szorstkie i zrogowaciałe, dokładnie takie, jak sobie wyobrażałam. Wielkie i ciepłe.
W obu trzyma po lampce wina. W jednej czerwonego, w drugiej białego.
– Nadganiasz zaległości? – Przekrzywiam głowę, unosząc brew. – To by pasowało. Jeździsz, jakbyś już był na podwójnym gazie.
Unosi kącik swoich grzesznych ust, a ja pojmuję, że Theo Silva w pełni zdaje sobie sprawę ze swojego seksapilu. Pewnie ćwiczy miny przed lustrem.
– Widzisz, ile mamy ze sobą wspólnego? To samo pomyślałem o tobie, gdy jechałem za tobą przez dziesięć najnudniejszych minut w swoim życiu.
Celowo posyłam mu nieszczery, znudzony uśmiech, gdy unoszę dłoń i przyglądam się paznokciom. Gdybym poszła na manikiur, wybrałabym ciepły brąz. Nie obchodzi mnie, że są święta. Czerwony jest zbyt krzykliwy. Nie ma to jednak znaczenia, ponieważ i tak regulamin szpitala nie pozwala nam malować paznokci.
– Teraz już wiesz, jak kobiety czują się w twojej obecności.
– Czy to dlatego krzyczą: Och, Theo, to takie nudne! , gdy je penetruję?
Prycham i zerkam na niego, rumieniąc się nieco pod wpływem jego znaczącego spojrzenia.
To stresujące. On jest stresujący. Dlatego odbijam piłeczkę z nadzieją, że zranię go na tyle mocno, aby zostawił mnie w spokoju.
– Mówią tak tylko po to, żebyś już skończył i przestał w nich wierzgać.
– Tak myślisz? Może znajdziesz dla mnie chwilkę i pokażesz, co zrobić, żebym mniej wierzgał? Uwielbiam trenować.
Mrużę oczy i spoglądam na niego ciężko.
Oczywiście musiałam zainteresować jedynego mężczyznę na całej ziemi, którego nie da się obrazić. Jedynego mężczyznę na całej ziemi, który nie chce dać mi spokoju, gdy czuję gotowość, aby dołączyć do Wonder Woman na jej zamieszkanej przez same kobiety wyspie.
– Które? – Unosi przed moją twarzą obydwie lampki, wybijając mnie z moich marzeń.
– Słucham?
– Czerwone czy białe? Mówiłaś, że musisz się napić. Nie byłem pewien, jakie lubisz wino, dlatego nalałem obydwu. Wypiję to, którego nie wybierzesz.
Stoję osłupiała. Mam ochotę zauważyć kąśliwie, że wcale mnie nie dziwi, iż wypije cokolwiek, co będzie miał do dyspozycji.
To ten typ. Pewny siebie. Przystojny. Mający o sobie zbyt wysokie mniemanie. Nie trzeba być geniuszem, aby zauważyć, że ma obycie z kobietami. Emanuje doświadczeniem, czyli czymś, czego tak bardzo mi brakuje.
Bo ja wcześniej patrzyłam z uwielbieniem tylko na Roba – dopóki mi nie przeszło.
Zerkam na wino z namysłem. Czy można to uznać za zaproszenie na drinka?
Rob wybrałby określoną butelkę ze specyficznego regionu, schłodzoną do odpowiedniej temperatury. Następnie nalałby mi wina do lampki, szepcząc pretensjonalnie do mojego ucha, że gospodarze podzielili się najtańszym winem.
Wyciągam rękę i z wahaniem biorę lampkę białego wina. Czerwone zabarwiłoby moje zęby, a ja już czuję się wystarczająco skrępowana moją obecnością tutaj.
Już mam mu podziękować, jakkolwiek byłoby to dla mnie bolesne, ale przypadkowo muskamy się koniuszkami palców i przeskakuje między nami iskierka. Aż unoszę na niego spojrzenie. Cofam gwałtownie dłoń i przyciskam lampkę do piersi.
– Dobrze się czujesz? – Theo marszczy brwi.
Dobrze ? Niemal wybucham śmiechem. To tylko suche preriowe powietrze. Wszystko jest tu naładowane elektrycznie. To nie tak, że zostałam porażona. Ale on jest szczerze zmartwiony, a to… jest stresujące.
To słowo wciąż do mnie dzisiaj powraca. Słowo dnia. Moje życie jest teraz Ulicą Sezamkową , a ja jestem Oskarem Zrzędą.
Jestem pewna, że to Elmo podzielił się ze mną winem.
Odwracam się i odchodzę, uznając, że spróbuję zintegrować się z resztą towarzystwa. Nienawidzę tego robić, ale jeszcze bardziej nie podoba mi się wizja spoglądania w głębokie, ciemne oczy Theo Silvy i chłonięcia jego cytrusowo-imbirowej woni.
– Jakieś wieści o Beau? – pyta Summer siedząca obok mnie przy wielkim rodzinnym stole.
Harvey chrząka i prostuje się na krześle.