Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Beau Eaton był kimś w Chestnut Springs. Mieszkańcy uważali go za bohatera. Należał do JTF2, kanadyjskiej, elitarnej jednostki specjalnej. Był jeńcem wojennym. Przetrwał piekło i wrócił do domu. Na szczęście dziś już nie odczuwał żadnych emocji. Pracował jak trzeba. Zachowywał się jak trzeba. I nienawidził każdej sekundy swojego życia.
Bailey Jansen nie była nikim ważnym w Chestnut Springs. Mieszkańcy traktowali ją raczej z pogardą. Pochodziła z rodziny o wątpliwej reputacji. Była barmanką. W miasteczku nikogo nie interesowało, że ciężko pracowała, a za barem nie zawsze czuła się bezpiecznie. Aż któregoś dnia Bailey odkryła, że jednak kogoś obchodziła. Tym kimś był Beau.
To miał być zakład. A może umowa z jasno określonym terminem obowiązywania. Beau zaofiarował Bailey swoje nazwisko, aby mogła się uwolnić od złej reputacji swojej rodziny. Miała nosić jego pierścionek zaręczynowy i udawać wielką miłość, aby bliscy Beau przestali się zamartwiać stanem jego psychiki. Zaręczyli się na niby. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie miłość....
Bailey, naiwna barmanka, ośmieliła się zakochać w księciu.
This engangement... Jeżeli walczysz, to znaczy, że wciąż żyjesz, prawda?
Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Elsie Silver
Bez nadziei.
Chestnut Springs #5
Przekład:
Tytuł oryginału: Hopeless (Chestnut Springs #5)
Tłumaczenie: Krzysztof Sawka
ISBN: 978-83-289-1721-7
Copyright © 2024. HOPELESS by Elsie Silver
Cover and internal design © 2024 by Sourcebooks
Cover images © lisima/Shutterstock, Mega Pixel/Shutterstock.
Published by arrangement of Brower Literary & Management Inc., USA and Book/Lab Literary Agency, Poland.
The moral rights of the author have been asserted.
Sourcebooks and the colophon are registered trademarks of Sourcebooks. Bloom Books is a trademark of Sourcebooks.
Polish edition copyright © 2025 by Helion S.A.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
editio.pl/user/opinie/bencs5_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Helion S.A.
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel. 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Każdej Czytelniczce z osobna (a jest Was mnóstwo),
która błagała mnie na różne sposoby o napisanie powieści z Beau w roli głównej.
Ta książka jest dla Was.
W tej książce zostały poruszone zagadnienia alkoholizmu, zespołu stresu pourazowego (PTSD) oraz oparzeń/przeszczepu skóry. Mam nadzieję, że potraktowałam te tematy z należytym szacunkiem.
Myślałem, że coś poczuję, wkurwiając brata i odchodząc w złości.
Myliłem się.
Nawet zachowywanie się jak wściekły kutas, podczas gdy powinienem pomagać przyjacielowi rodziny w przeprowadzce do nowego domu, wydaje się takie… nijakie.
Idę główną ulicą Chestnut Springs i zaciskam dłonie w pięści, czując, że paznokcie wbijają się w skórę.
Tego też nie czuję.
Czuję jedynie zmęczenie.
Jest ono jednak niewystarczające, żebym mógł zaznać snu.
Rozlega się głośny ryk przejeżdżającego nieopodal pociągu, a ja staję jak wryty. Przez lata maskowałem reakcję na głośne dźwięki, teraz jednak jest inaczej.
Można by oczekiwać, że wybiorę walkę albo ucieczkę, ale ja jedynie tężeję.
Zatrzymuję się.
Czekam, aż poczuję cokolwiek. Strach, niepokój, rozczarowanie.
Ale od jakiegoś czasu nie odczuwam żadnych emocji.
Obracam się na rogu ulic Rosewood i Elm, aby popatrzeć na pociąg mijający miasteczko. Telepie się na torach. W tę i z powrotem. Z punktu A do punktu B. Załadunek. Rozładunek. Stoi w nocy. Rano znowu rusza.
– Jestem pociągiem – mamroczę, przyglądając się turkoczącym kołom.
Całymi dniami pracuję na ranczu, bo powinienem to robić. Zachowuję pozory. I nienawidzę każdej sekundy takiego życia.
Mija mnie kobieta z dziecięcym wózkiem, obrzucając mnie zakłopotanym spojrzeniem. Jej mina zmienia się na zaskoczoną, gdy mnie rozpoznaje. Być może kojarzy mnie z czasów licealnych, ale to samo można powiedzieć o wszystkich mieszkańcach w zbliżonym przedziale wiekowym.
– Och, Beau! Wybacz, nie poznałam cię!
Pewnie dlatego, że nie obcinam włosów już od miesięcy.
Nie pamiętam jej imienia, więc przywdziewam na twarz sztuczny uśmiech.
– Nie szkodzi. Blokuję pasy, prawda? Proszę… – Wciskam dla niej przycisk przy przejściu dla pieszych.
Kobieta obdarza mnie uśmiechem wdzięczności i poprawia torebkę na ramieniu, próbując jednocześnie utrzymać wózek wypełniony mnóstwem niepotrzebnych rzeczy.
– Dzięki! Dobrze widzieć cię poza domem. Całe miasteczko martwiło się o ciebie przez kilka ostatnich tygodni.
Policzek mi drga od wymuszonego uśmiechu. Tak, należałem do JTF2, kanadyjskiej elitarnej jednostki specjalnej. Tak, świadomie nie dotarłem do punktu ekstrakcji po to, aby ratować jeńca wojennego. Tak, zostałem uznany za zaginionego na całe tygodnie i w momencie odnalezienia mnie byłem w kiepskim stanie.
Wciąż jestem w kiepskim stanie.
Ludzie uwielbiają o tym dyskutować.
Napędziłeś nam niezłego stracha.
Postaraj się następnym razem zdążyć na transport, co?
Założę się, że uwielbiasz znajdować się centrum uwagi.
Dopiero wtedy, gdy wydaje im się, że ich nie słyszę, komentarze przestają być jowialne, a stają się okrutne.
Wygląda, jak gdyby lada moment miał się załamać.
Nawet psycholog mu nie pomoże.
To, co on nazywa odwagą, ja nazywam głupotą.
Wiem, że nie życzą mi źle, ale męczy mnie to, jak okazują swoje zainteresowanie. Jak gdyby to, że utknąłem na terytorium wroga podczas misji, miało z nimi cokolwiek wspólnego. Jak gdybym celowo wystraszył tych ludzi albo postanowił ot tak nie odbierać telefonu. Cywile nie mają pieprzonego pojęcia, co przeżyłem ani jakie decyzje musiałem podejmować.
Dlatego ich ignoruję.
– Cudowne jest małomiasteczkowe wsparcie – odpowiadam, ponieważ nie mogę wyznać swoich prawdziwych myśli. Moja prawdziwa, nowa osobowość sprawiałaby, że ludzie czuliby się niekomfortowo w mojej obecności.
– Masz go aż w nadmiarze. – Kiwa mi uprzejmie głową, odwraca się i przechodzi przez pasy.
Obracam się, mrugając, gdyż nie chcę przechodzić na drugą stronę ulicy, ale nie bardzo też wiem, dokąd się udać. Stwierdzam, że pewnie w przeciwnym kierunku.
Wtedy zauważam Bocznicę, czyli najlepszy bar w Chestnut Springs.
Nie ma znaczenia, że niebo jest błękitne, a słońce grzeje w to piękne letnie popołudnie. Nie ma znaczenia, że wkurwiłem mojego brata, Rhetta. Nie ma znaczenia, że przyjaciel potrzebuje mojej pomocy w przeprowadzce kilka ulic stąd.
W tym momencie bar wydaje się idealną norą, w której mógłbym się zaszyć.
A drink też wydaje się całkiem niezłym pomysłem.
– Gary, jeśli nie zwolnisz, zabiorę ci kluczyki.
Starszy mężczyzna o rumianej twarzy prycha, słysząc ostrzeżenie Bailey, gdy siadam kilka stołków od niego. Obracam się tak, że jednym łokciem opieram się o bar, a twarz mam skierowaną ku wyjściu. Może to tylko kolejny małomiasteczkowy lokal, ale ma przyjemny nastrój. Westernowe elementy wypełniają przestrzeń, z wypolerowanego drewnianego sufitu zwisa w charakterze żyrandola koło od starodawnego wozu, a szklane słoje dodają rustykalnego kolorytu.
– Nie mam pojęcia, kiedy stałaś się taka pyskata – burczy Gary, odstawiając kufel. – Jeszcze nie tak dawno prawie do nikogo się nie odzywałaś. Teraz dyrygujesz wszystkimi niczym jakiś tyran.
Błyszczące, niemal czarne włosy falują między opalonymi barkami Bailey Jansen. Stoi odwrócona do nas plecami, gdy wyciąga czyste szklanki z małej zmywarki postawionej za barem.
– Widocznie poczułam się komfortowo. A tobie przydałby się ktoś nad głową, staruszku. Codziennie siedzisz tu i mnie dręczysz.
– Nic z tych rzeczy. Jestem dla ciebie niezwykle miły. Pewnie jako jedna z niewielu osób.
Bailey obraca się teraz z białą ścierką w ręku i wskazuje jedynego klienta w cichym barze.
– To prawda. I uważam cię za swojego przyjaciela, dlatego codziennie ci powtarzam, że za dużo pijesz.
Jej spojrzenie przemyka na mnie. Otwiera szerzej swoje ciemne oczy, jak gdyby z powodu muzyki country i szumu mytych naczyń nie usłyszała, że przyszedłem.
– Jeśli przestanę, nie będziesz miała co robić. I być może stracisz przyjaciela. – Gary odzywa się do niej, jak gdyby nie zauważył mojej obecności, ale ona odpowiada, nie odrywając ode mnie wzroku.
– Jakoś to przeżyję, Gar. – Przerywa, oblizując rozchylone wargi. Pełne, lśniące wargi. – Beau Eaton. Co za miła niespodzianka.
Mężczyzna odwraca się do mnie, dopiero uświadamiając sobie moją obecność.
– Jasna cholera, to Beau Eaton we własnej osobie. Wielkie z ciebie chłopisko, co nie? – mamrocze Gary, a Bailey sięga wolną ręką, aby zabrać jego kluczyki.
Gary zamyka oczy i jęczy.
– Codziennie, kuźwa, to samo.
– Tak. Codziennie, kuźwa, to samo. – Bailey chowa kluczyki do tylnej kieszeni spodni i wraca do zmywarki, w której wciąż znajdują się szklanki. – Co dla ciebie, Beau? Czekasz na kogoś? Przygotować ci ulubioną kanapę?
Przełykam ślinę i zerkam na kanapę, gdzie wraz z braćmi i znajomymi przesiedzieliśmy wiele wieczorów. Odnoszę wrażenie, że siedział na niej inny Beau. Nowy Beau siedzi przy barze z nieśmiałą barmanką z sąsiedztwa, wyglądającą w levisach z efektem acid wash lepiej niż ktokolwiek inny.
A także ze smutnym lokalnym ochlapusem.
– Nie, dziś jestem sam. Daj mi to samo co Gary’emu.
– Buddyz Best dla naszego bohatera! – Gary uderza z otwartej dłoni w blat, a ja wzdrygam się na ten nieoczekiwany dźwięk. I na to określenie. Mógłbym załamać się pod ciężarem wszystkich osób stawiających mnie na jakimś wyimaginowanym piedestale. Wszyscy mnie ciągle obserwują.
Patrzę na jego zniszczoną dłoń spoczywającą na wypolerowanym blacie. Zamykam na chwilę oczy i sunę językiem wzdłuż zębów, aby powstrzymać się przed zgrzytaniem nimi. Gdy znów otwieram oczy, starając się zachowywać swobodnie, Bailey przygląda mi się intensywnie spod ściągniętych brwi, jak gdyby mnie rozgryzła. Obojętny uśmiech, jaki jej posyłam, nie robi na niej wrażenia. W zasadzie tuż przed tym, jak się odwraca, aby nalać mi kufel z pianą na dwa palce, kręci lekko głową, jak gdybym ją rozczarował.
Przemykam spojrzeniem po jej ciele i próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ją widziałem. Zawsze była słodką, nieśmiałą Bailey Jansen. Niestety urodziła się w najmniej szanowanej rodzinie w okolicy. Jej ojciec i bracia zabrnęli w najgorsze rejony – narkotyki, więzienie, kradzieże – a matka wyjechała dawno temu.
Co gorsza, nasze ziemie ze sobą sąsiadują. Mam ze swojego domu na ranczu widok na ich nieruchomość, znajdującą się po drugiej stronie rzeki, gdzie postawiłem ogrodzenie z drutu kolczastego, aby te palanty wiedziały, kiedy zawrócić.
Jednak Bailey zawsze postrzegałem inaczej.
Zawsze było mi jej szkoda i chciałem się nią opiekować. Te spojrzenia, te komentarze za plecami. Potrafię sobie wyobrazić, że życie w miasteczku, w którym praktycznie każdy mieszkaniec ma coś do powiedzenia o twojej rodzinie, musi być kurewsko brutalne. Dlatego zawsze jestem dla niej miły. Lubię ją – nie mam powodu, żeby było inaczej – chociaż niemal jej nie znam.
Pracuje w Bocznicy już od kilku lat; po prostu… nie pamiętam, jak długo. Nie jestem pewien, czy upłynęło dla mnie wystarczająco dużo czasu, abym zaczął zauważać, jak podwinęła się jej koszulka na ramiączkach, odsłaniając fragment płaskiego brzucha. Albo abym wyobrażał sobie, jak dobrze jej idealnie okrągłe piersi mieściłyby się w moich dłoniach.
– Jak długo już tu pracujesz, Bailey? – pytam, obserwując, jak jej barki nieznacznie tężeją.
Odchrząkuje.
– Nieco ponad cztery lata. Zaczęłam tuż po osiemnastce.
Dwadzieścia dwa lata.
Kurwa. Mam trzydzieści pięć lat, co oznacza, że byłem nastolatkiem, gdy… Nie kończę tej myśli i opuszczam wzrok, podczas gdy Bailey posyła w moją stronę podkładkę, a za nią wypełniony złocistym lagerem kufel, po którego ściance spływa biała piana.
– Dzięki – mamroczę, przeczesując włosy dłonią.
– Mhm – odpowiada jedynie.
Bailey jest jedyną osobą w miasteczku, która nie staje na głowie, aby mi się podlizywać, odkąd wróciłem. Nie gapi się na mnie jak na jakieś egzotyczne zwierzę w zoo.
Pracuje w milczeniu, a ja staram się nie obserwować jej zbyt natarczywie i zastanawiam się, dlaczego przerwała przyjacielskie przekomarzanki z Garym i zamilkła, gdy tylko zjawiłem się w barze.
– Zaginąłeś na dwa tygodnie, racja? – zaczyna znów Gary i widzę, jak Bailey przewraca oczami, wycierając kufel do połysku.
– Tak.
– Jak tam było?
Och, świetnie. Jest to jedyny temat, o którym wszyscy chcą ze mną rozmawiać.
– Gary! – Ręce Bailey opadają na boki, gdy spogląda na niego z wyraźnym niedowierzaniem.
– Co?
– Nie możesz ot tak pytać o takie rzeczy.
– Czemu nie?
Nie mogę się powstrzymać. Śmieję się i postanawiam oszczędzić jej poczucia, że musi mnie ochronić.
– Naprawdę ciepło. Pięknie się tam opaliłem.
Mężczyzna mruży oczy, jego ruchy są zbyt zamaszyste. Zastanawiam się, od jak dawna tu siedzi, bo dopiero minęła pora lunchu, a on już jest niemal nieprzytomny.
– Słyszałem, że nieźle cię przypaliło. Takiej opalenizny wolałbym uniknąć.
– Gaaryy. – Sądząc po tym, jak wymawia jego imię, zadawane przez niego pytania naprawdę ją przerażają.
Sunę dłonią wzdłuż blatu, przyciągając jej uwagę.
– Nie szkodzi. Wszyscy wiedzą o poparzeniach.
Bailey mruga lśniącymi oczyma.
– Wolę, jak ludzie są bezpośredni, niż jak całują mnie w tyłek albo chodzą przy mnie na paluszkach. Poważnie. Myślicie, że dlaczego ukrywam się tu w środku dnia?
– Ponieważ Bailey jest najlepszą barmanką w mieście!
Dziewczyna parska śmiechem i kąciki jej ust unoszą się nieco, gdy wraca do wycierania naczyń. Próbuję sobie przypomnieć, czy widziałem ją kiedykolwiek naprawdę uśmiechniętą. Nie jestem tego wcale taki pewien. Zawsze próbowała usilnie wtopić się w tło, a ja przychodziłem tu w godzinach szczytu. Nie wiem nawet, czy do tej pory miałem okazję posłuchać jej głosu, gdy nikogo nie przekrzykuje. Wychwytuję w nim melodyjną łagodność. Niemalże kojącą.
Mam serdecznie dość rozmów z ludźmi, ale dociera do mnie, że słuchanie, jak Bailey mówi, może nie być takie złe.
Pierwszy łyk piwa jest zimny i orzeźwiający. Gdy spływa mi po gardle, wzdycham, czując, jak ciężar spada z moich barków w obecności pijaczka i dziewczyny z rodziny wyrzutków.
Dostrzegam w nich bratnie dusze, sam teraz odstaję od społeczeństwa.
– Oparzenia trzeciego stopnia na stopach – oznajmiam, skoro bezpośredniość jest dziś motywem przewodnim. – Z przeszczepami skóry.
– Nie przejmuj się. Na pewno znajdziesz jakąś dziewczynę z dziwnym fetyszem stóp, której spodoba się to cholerstwo.
Bailey opiera dłonie na blacie i opuszcza głowę z głośnym jękiem.
– Chryste Panie, Gary. To twoje ostatnie piwo.
– O ile masz funkcjonującą kuśkę. – Wskazuje gestem moje ciało od stóp do głów. – Buźkę masz niczego sobie, co nie, Bails? Nic ci nie będzie, młody. Ktoś cię na pewno pokocha.
Gary, nawet mimo tego, że pijany, trafił w czuły punkt. Nigdy nie miałem obsesji na punkcie własnego wyglądu, bo nie musiałem. Wystarczyły dobre geny i wymuszona pracą konieczność utrzymywania ciała w doskonałej formie.
Kto by pomyślał, że pokryte bliznami stopy tak bardzo nadszarpną moją pewność siebie? Pieprzone stopy. Jak gdyby w ogóle miały znaczenie. Mogło być znacznie gorzej. Powinienem czuć wdzięczność. A mimo to…
Bailey przygląda się uważnie mojej twarzy. A ja przyglądam się jej. Tam, gdzie pada na nią światło, jej ciemne włosy nabierają mahoniowego blasku. Są miękkie i proste, opadają pasmami – te z przodu do podbródka, a dalej do barków i na plecy. Nie wydaje się, żeby Bailey często chodziła do fryzjera. Moje spojrzenie przyciągają jej rzęsy, tak gęste i czarne, że przypominają te u starodawnych lalek. Nie ma na sobie makijażu, dzięki czemu widoczne są nieliczne piegi na jej nosie.
Oblewa się lekkim rumieńcem, gdy łagodnie odpowiada:
– Tak.
Szybko mrugając, ucieka wzrokiem.
Jej oczy i to jedno słowo sprawiają, że moje serce bije szybciej.
Sprawiają, że zaczynam coś odczuwać w oceanie odrętwienia.
Grdyka mi się rusza, gdy próbuję pozbyć się suchości w gardle i odsunąć ten moment w czasie. Może mimo wszystko nie jestem jeszcze gotów, żeby cokolwiek poczuć.
Upijam kolejny łyk, zastanawiając się, czy będę w stanie zasnąć na dłużej niż kilka godzin po paru kuflach.
Wtedy biorę jeszcze jeden haust i trąc dłonią zarośnięty podbródek, zwracam się do Gary’ego:
– Miłość jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję. Natomiast to piwo trafia w punkt. Dzięki, Gary.
Odzywanie się do niego wydaje się wystarczająco bezpieczne. Bezpieczniejsze od odzywania się do Bailey Jansen, która obserwuje mnie nieco zbyt uważnie tymi swoimi sarnimi oczyma.
Minęły już dwa tygodnie, odkąd Beau Eaton wszedł do mojego baru w środku dnia. Dwa tygodnie, odkąd na jego widok niemal upuściłam trzymany w dłoni kufel. Trudno go z kimkolwiek pomylić z tymi jego szerokimi barkami, potężną, umięśnioną posturą i długimi nogami, dzięki którym przewyższa o głowę większość mężczyzn przekraczających próg tego baru. Jasnokasztanowe, nieco za długie włosy opadają mu na czoło i świetnie podkreślają srebrnoszare oczy. Nawet mimo tego, że jest obecnie nieco zaniedbany, Beau Eaton wciąż pozostaje zajebiście atrakcyjny. Niezwykle onieśmielający.
Ale Beau jest nie tylko seksowny, lecz również miły. I zabawny.
Prawdziwy potrójny pakiecik – a przynajmniej kiedyś taki był.
Nigdy nie traktował mnie jak trędowatej, w przeciwieństwie do większości mieszkańców. Znam go jedynie z baru, nie wyżywał się jednak na mnie z powodu reputacji mojej rodziny. Zawsze miał dla mnie ciepłe słowo, delikatny uśmiech i wysoki napiwek na koniec dnia.
Wciąż jednak pozostaje lokalnym księciem, a ja – lokalnym śmieciem.
On jest bohaterem, a ja barmanką.
On jest Eatonem, a ja Jansenówną.
A mimo to przychodzi tu codziennie od tamtego popołudnia, gdy wyglądał niczym uwięzione zwierzę, któremu udało się uciec z klatki.
Przychodzi tu codziennie, aby pić z pieprzonym Garym.
Zaczęło się całkiem miło. Jeśli mam być szczera, był czarujący. Jednak w ciągu tych dwóch tygodni czar stopniowo zastępowany był mrokiem, aż w końcu Beau stał się niebezpieczną chmurą gradową.
Nikt nie czuje się komfortowo w jego obecności. Można wyczuć jakieś napięcie, niczym w naelektryzowanym powietrzu tuż przed uderzeniem pioruna.
Ja też mam go dosyć. Przypomina mi ojca lub braci, a nie mam już cierpliwości do tego typu toksyczności.
Przychodzi po południu i przytula swoje kufle, w milczeniu gotując się w sobie. Słowo daję, że widzę, jak jego frustracja wręcz kipi na moich oczach. Zaciska dłonie na grubym szkle, biorąc kolejne łyki, aż bieleją mu knykcie.
Jestem niemal pewna, że któregoś dnia stłucze kufel. Wydaje się zbyt wielki, zbyt silny, zbyt gniewny, aby tak mocno ściskać coś tak delikatnego.
Gdy ludzie się do niego odzywają, sunie językiem po tylnej ściance zębów, jak gdyby próbował powstrzymać się od pogryzienia ich czy coś w tym stylu.
– A więc co porabiałeś w ciągu tych dwóch tygodni na pustyni?
Zaciskam zęby, słysząc pytanie Gary’ego. Wiem, że ma dobre intencje, nie potrafi jednak wyczuć atmosfery w lokalu. Nie potrafi wyczuć nastroju Beau. Nie zauważył pewnie, jak ten stężał jakieś pół godziny temu, po tym jak przetoczył się nad naszymi głowami grom, i nie rozluźnił się od tamtego czasu.
Tak, Beau wygląda, jak gdyby w każdej chwili mógł eksplodować, ale Gary tego nie dostrzega.
– Próbowałem przeżyć – rzuca Beau. Słyszę w jego głosie drżenie. Przypomina to nieco warczenie psa. Ostrzega w ten sposób, żeby się wycofać.
Gary jest jednak na to zbyt pijany.
– Podobno świadomie zrezygnowałeś z ewakuacji, aby zostać i uratować tego dziennikarza. Mówią, że to jakiś cholerny kompleks bohatera. – Słowa nachodzą na siebie, tworząc pijacki bełkot.
Beau spogląda jedynie na swój kufel wypełniony złocistym trunkiem. Już wcześniej o tym rozmawiali, ale alkohol powoduje amnezję. Wiem, ponieważ od wielu lat obserwuję pijanych ludzi. Jestem w tym ekspertką.
– Wyobraź sobie swoje życie, gdybyś tego nie zrobił.
Zamykam oczy, gdyż instynkt mi podpowiada, że istnieje pewna granica, a Gary właśnie ją przekroczył.
Albo ją nadepnął.
Beau bierze zamach umięśnioną ręką i strąca obydwa kufle na podłogę. Piwo rozpryskuje się między siedzącymi blisko nielicznymi klientami i jestem pewna, że gdyby nie sącząca się z głośników muzyka, w Bocznicy zaległaby głucha cisza, gdy wszyscy zaczęli obserwować rozwój sytuacji.
Beau wstaje tak szybko, że przewraca stołek z głośnym trzaskiem. Gary wygląda na przerażonego.
– Wyobraź sobie swoje życie, gdybyś nie chlał tu i nie kompromitował się każdego pieprzonego dnia, Gary. Przyszło ci to kiedyś do głowy?
Oddycha ciężko, a rozlany na bawełnianej koszulce płyn uwidacznia mięśnie piersiowe. Tylko ktoś wychowany w takiej rodzinie jak ja może w samym środku takiej sytuacji pożerać faceta wzrokiem.
Beau jednak nie jest moim ojcem i nie boję się, tak jak obawiałabym się w swoim domu rodzinnym.
– Beau – mówię wyraźnie, bez śladu wahania w głosie.
– Każdego pieprzonego dnia jesteś zupełnie sam, a twoja najlepsza przyjaciółka to młoda barmanka. Wydaje się to nieco zboczone…
– Beau Eatonie, stul dziób i wypad na zewnątrz.
Obraca gwałtownie głowę i spogląda mi prosto w oczy, jak gdyby dopiero zauważył moją obecność. Jak gdyby się nie spodziewał, że drobna Bailey Jansen na niego warknie.
Prostuje się, ale nie przeraża mnie jego wzrost.
Nie przestraszy mnie.
Nawet gdy zachowuje się tak jak teraz.
Wskazuję wyjście ewakuacyjne prowadzące na patio, a moja dłoń wcale przy tym nie dygocze. Nie jestem zestresowana, tylko wkurzona.
Beau obraca się sztywno i maszeruje w kierunku wyjścia obok stanowiska kelnera, prosto w ciemność. Gdybym nie wiedziała, ile wypił, nawet bym nie zauważyła, jak się nieznacznie zatacza ani jak napiera na drzwi nieco ciężej niż trzeba.
Wychodzę przez małą drewnianą bramkę, aby ruszyć za Beau, wcześniej jednak posyłam Gary’emu ciężkie spojrzenie.
– Przesadziłem? – pyta, unikając mojego wzroku.
Zaciskam usta.
– Tak, Gary. Przesadziłeś.
Przeczesuje dłonią rzednące włosy i opuszcza głowę, stukając palcami o kluczyki, które położył na blacie, gdy tylko tu usiadł.
– Zamówię taksówkę.
Przytakuję stanowczo, po czym wychodzę na ciemne patio. Letnia burza wygoniła stąd klientów i zostały jedynie naczynia wypełnione częściowo deszczówką.
Wciąż czuję zapach burzy. Oraz Beau. Sosna i cytryna zmieszane z czymś głębszym, bardziej zmysłowym. Może z tytoniem, jak w cygarze.
Beau opiera się o zewnętrzny ceglany murek dawnej stacji kolejowej, przerobionej na bar. Gdy się do niego zbliżam, chowa dłonie do kieszeni dżinsów, a głowę opuszcza tak nisko, że niemal dotyka podbródkiem klatki piersiowej, spojrzenie zaś wbija w buty.
Nie pasują do niego – są zbyt białe i lśniące, zbyt nieskazitelne.
– Nie możesz odwalać takich numerów w moim barze – mówię.
Prycha, wciąż unikając mojego spojrzenia.
– W twoim barze, co?
– Tak, Beau. W moim barze. W moim miejscu. W jedynym miejscu, w którym ludzie nie traktują mnie jak śmiecia. Wypruwam sobie tu żyły. Staram się, jak mogę, żeby była dobra atmosfera. Za tamtym kontuarem znajduje się moja bańka. Gary nie jest zboczony, tylko kurewsko samotny. I jest jedną z niewielu osób, które są dla mnie zawsze miłe. Dlatego jeśli uważasz, że możesz przychodzić do mojego baru i zachowywać się jak palant, w dodatku nietykalny, i straszyć klientów swoim zachowaniem, to się grubo zdziwisz.
Teraz patrzy na mnie nieco rozbieganymi, ale zmrużonymi oczami.
– Palant? Nietykalny?
– Tak. – Krzyżuję ramiona, jak gdyby mogło mnie to jakoś przed nim ochronić. Wygląda dziś nieco dziko, nieco groźnie; zupełnie inaczej niż bezproblemowy Beau przed jego ostatnią misją, do którego wszyscy się przyzwyczailiśmy.
Srebrzysty blask tańczy na jego twarzy, a jego opalona skóra i lśniące oczy niemal świecą, gdy mi się przygląda. Jedynym poruszającym się elementem jest jego klatka piersiowa, unosząca się i opadająca w takim samym rytmie jak moja.
Ja jednak nie uciekam wzrokiem. Mam po dziurki w nosie mężczyzn próbujących mnie zastraszyć. Poza tym wina leży po jego stronie, dlatego nie zamierzam mu ulegać.
Gdy nasza wojna na spojrzenia traci na intensywności i staje się niezręczna, w końcu odrywa ode mnie wzrok, zaciskając zęby.
– Skompromitowałem się? – pyta chrapliwie, a ja odczuwam jego głos jako drżenie na własnej skórze.
– Owszem. Dobra wiadomość jest jednak taka, że nosisz nazwisko Eaton, więc wszyscy ci wybaczą i rzucą się do całowania twoich stóp, gdy tylko tam wrócisz i się uśmiechniesz.
– Co do cholery? Naprawdę to przed chwilą powiedziałaś?
– Tak. – Przekrzywiam głowę. – Bo to prawda. Wystarczyło, że urodziłam się w swojej rodzinie, i wszyscy patrzą na mnie, jak gdyby tylko czekali, aż te wredne geny w końcu się pokażą. Jakbym z uprzejmej, pracowitej dziewczyny w mgnieniu oka miała zmienić się w kryminalistkę tylko dlatego, że jestem Jansenówną. – W czasie mojej przemowy coraz bardziej marszczy brwi. – Zatem tak. Uważam, że nic ci nie będzie, chociaż przed chwilą się skompromitowałeś.
– To nieprawda.
– Co dokładnie?
– Że ludzie tak o tobie myślą.
– Ha! – Z mojego gardła wyrywa się niechciany śmiech, ostry i niewesoły. – Jesteś naprawdę naiwny – mówię, kręcąc głową.
– Ja tak cię nie postrzegam.
Przełykam głośno ślinę, spoglądając gdzie indziej. To prawda, że Beau zawsze był dla mnie – dla wszystkich – miły. Może właśnie dlatego tak mnie irytuje jego nowe wydanie.
– Wiem. – Uśmiecham się do niego z wdzięcznością. – Jesteś jednym z tych dobrych, Beau. Dlatego nie możesz tego robić.
– Czego?
– Przesiadywać codziennie w moim barze i upijać się niemal do nieprzytomności.
Jęczy cicho, kręcąc głową opartą o ścianę, i wyciąga dłonie, aby podrapać się po twarzy.
– Pomaga mi to zasnąć w nocy.
– Co? – Słyszę w uszach własne dudniące serce. Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi.
Jest boleśnie szczera.
– Alkohol. Pomaga mi zasnąć. Wracam do domu i padam. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się wysypiałem.
Na te słowa czuję ucisk w żołądku.
– Prowadzisz w takim stanie? – Wskazuję go palcem, zauważając będące kluczykami wybrzuszenie w jego kieszeni.
Patrzy na mnie błagalnie, zdesperowany i osamotniony. Czuję się jak ostatnia kretynka, gdyż założyłam, że jakoś różni się od Gary’ego. Że na tyle nad sobą panuje, żeby zamówić taksówkę, a nie siadać za kółko w takim stanie.
Nabrałam się na zagubionego, porządnego faceta, podczas gdy on ewidentnie się pogrąża. Dzieje się to nawet teraz, na moich oczach. Nie chcę w tym uczestniczyć. Nie mogę dać się pociągnąć za nim na dno.
– Beau. – Robię krok do przodu, ku niemu. Tężeje, ale jestem zbyt wściekła, żeby zwracać na to uwagę. A przy nim zawsze czułam się swobodniej niż przy większości ludzi. Zawsze tak było, dlatego bez namysłu sięgam do jego kieszeni i wyciągam z niej kluczyki.
Cały sztywnieje. Jego mięśnie się naprężają, ale nie stara się mnie powstrzymać. Brzęk metalu między nami sprawia, że spoglądam mu w oczy, sprawdzając, czy nie posunęłam się za daleko.
Unoszę głowę i przez chwilę zostaję przez niego zniewolona.
Widzę jedynie skąpane w blasku księżyca oczy oraz ruch jego jabłka Adama, gdy przełyka ślinę.
– Zaparzę ci rumianek – odzywam się, przerywając pełną napięcia ciszę. – Pomaga na sen. Ale musisz mi obiecać, że już nie będziesz robił żadnych scen.
Przytakuje i opuszcza głowę.
– Obiecuję.
Napięcie znika, gdy prowadzi mnie z powrotem do baru. Zerkają na niego ciekawskie oczy, gdy staje, kiwając się nad rozbitymi naczyniami, jak gdyby chciał je sam posprzątać.
– Siadaj na dupie, Eaton – burczę, biorąc się do sprzątania. Ostatnią rzeczą, jakiej mi tu trzeba, jest zmywanie jego krwi.
Widać, że jest zawstydzony. I powinien być, ale nie będę go dobijać. Sam dla siebie jest największym katem. Zamiast tego parzę mu herbatę rumiankową, wycieram rozlane piwo, wysypuję dowody jego wybuchu do śmietnika i kontynuuję pracę jak gdyby nigdy nic.
Dolewam mu herbaty.
Wypija ją.
Nie rozmawiamy ze sobą, ale on mnie obserwuje, obracając kubek w szerokich dłoniach. Wyczuwam ucisk jego kluczyków w tylnej kieszeni moich dżinsów.
O dwudziestej drugiej wychodzi z kuchni Pete, nasz kucharz.
– Wszystko gra, Bails? Skończyłem na dzisiaj.
Rozglądam się po barze. Panuje duży ruch jak na poniedziałek, ale to nic, z czym bym sobie nie poradziła.
– Tak. Jeszcze tylko dwie godziny i też zamykam – odpowiadam, unosząc kciuk do góry.
Pete odwzajemnia gest z uśmiechem i wychodzi głównym wejściem. Dojeżdża do pracy z miasta, co znaczy, że nie darzy mnie nienawiścią z automatu. Dzięki temu praca z nim to czysta przyjemność.
Gdy sprawdzam, czy Beau ma jeszcze herbatę, zagaduje mnie:
– Zatem on wychodzi, a ty zostajesz sama na resztę wieczoru?
Wzruszam ramionami, biorąc kubek, aby dolać mu wody.
– Tak. Jestem teraz kierowniczką zmiany, zatem gdyby wieczór był bardziej pracowity, to byłaby tu ze mną jeszcze kelnerka, ale puściłam ją wcześniej do domu.
Opiera się przedramionami na blacie i styka opuszki palców obu dłoni ze sobą, jak gdyby szukał dla nich jakiegoś zajęcia.
– Ale zostajesz tu sama? Sama zamykasz lokal?
Para unosi się znad gorącej wody płynącej z dystrybutora.
– Zgadza się.
Przesuwam kubek z uzupełnioną zawartością, tak że dotyka w końcu jego palców, zastanawiając się, która to już dolewka, ponieważ herbata wydaje się bardzo rozcieńczona.
Kucam i zaczynam szperać w pudełku z herbatami na dolnej półce. Bocznica nie słynie z bogatego asortymentu herbat, ale udaje mi się znaleźć jeszcze jedną torebkę rumianku, więc wrzucam ją do kubka, notując w pamięci, żeby poinformować Jake’a, głównego kierownika, aby uzupełnił zapasy.
Zawijam sznureczek wokół uchwytu, a Beau nie odrywa dłoni od ścianek kubka, jak gdyby rozpaczliwie chciał wchłonąć jego ciepło.
– Kierownik o tym wie?
– Jake? Pewnie. On układa grafik. Właściciela nie znam, to jakiś inwestor, daje nam wolną rękę. Podejrzewam, że dopóki kasa się zgadza, to nic go to nie obchodzi.
Beau marszczy brwi.
– To nie jest bezpieczne. A co, jeśli coś się stanie?
Muskam palcami jego dłoń, po czym zerkam na niego i unoszę brew.
– Na przykład koleś wpadający w szał i rozlewający piwo po całym lokalu?
Spogląda na mnie ciężko, a ja staram się nie uśmiechnąć do niego znacząco.
Wzruszając nonszalancko ramionami, odpowiadam:
– Radzę sobie. – Jak zawsze. Odkąd pamiętam, musiałam sama się o siebie zatroszczyć. Już nie postrzegam tego jak niedoli, tylko jako rzeczywistość.
Beau w odpowiedzi posyła mi jedynie twarde spojrzenie i chrząka.
Ale nie wychodzi. Przez resztę wieczoru pije rumianek w moim barze. Przez dwie godziny siedzi tu i mnie pilnuje. Gdy zaś wyganiam klientów o północy i zamykam przybytek, trzyma się z tyłu, w milczeniu dbając o moje bezpieczeństwo.
– Wytrzeźwiałeś? – pytam, gdy odprowadza mnie przez ciemny parking do mojego samochodu.
– Przez ostatnie dwie godziny piłem pieprzoną herbatę rumiankową. Nigdy jeszcze nie byłem równie trzeźwy ani nawodniony.
Wciągam z sykiem powietrze i wyciągam z tylnej kieszeni spodni jego kluczyki, które przytrzymuję przed nim w wyciągniętej dłoni.
– Nie odwalaj więcej takich numerów, Beau.
Jego gardło się porusza, gdy sięga po kluczyki.
– Nie tak cię zapamiętałem, Bailey.
Teraz pozwalam sobie na uśmieszek, ponieważ oczywiście wszyscy się zmieniamy. Nie mogłam wiecznie pozostawać tą nieśmiałą, przerażoną dziewczynką.
Chciałam się zmienić.
– Ja też inaczej cię sobie zapamiętałam, Beau.
Przygląda się uważnie moim oczom, jak gdyby czegoś w nich szukał.
– W jakie dni pracujesz?
Prycham, spoglądając w dół w poszukiwaniu własnych kluczy w torebce.
– W jakie dni nie pracuję?
– No dobra, w które wieczory pracujesz sama?
– Od niedzieli do wtorku – odpowiadam, zapinając torebkę.
Beau kiwa głową i mówi jedynie zwięzłe „dobra”, po czym obraca się na pięcie i zmierza do swojego samochodu. Wygląda niczym żołnierz, którym w zasadzie jest. Trzyma wysoko uniesioną głowę i jest idealnie wyprostowany.
Jak jakiś rycerz w lśniącej zbroi.
Taki, który zajmuje miejsce przy barze tydzień w tydzień od niedzieli do wtorku i pije rumianek do północy, żebym nie musiała sama zamykać lokalu.
Cade: Zjawisz się na ślubie, prawda?
Beau: To ślub mojego braciszka. Oczywiście, że się zjawię.
Cade: Ostatnio trudno na Tobie polegać. Umawiasz się, a później nie przychodzisz. A jeśli już przychodzisz, to zachowujesz się jak nieszczęśliwy skończony dupek.
Beau: Staram się tylko naśladować Ciebie.
Cade: Ale ja już nie jestem nieszczęśliwy. Pozostaję jedynie dupkiem. Dlatego to właśnie ja zostałem wybrany w głosowaniu na to, kto ma do Ciebie napisać.
Beau: Wszyscy głosowali? Bardzo demokratycznie.
Cade: Willa twierdzi, że musisz przeprosić Winter. Będzie na weselu.
Beau: Willa nie rządzi moim życiem.
Cade: Najwyraźniej jesteś tu nowy. Willa rządzi życiem każdego.
Z głośników płynie nieznana mi piosenka, ale i tak tańczętwo-stepa. Mam na sobie zajebiście niewygodny garnitur, a eleganckie buty nieprzyjemnie drażnią przeszczepioną skórę. Winter Hamilton trzyma jedną rękę na moim barku i wysoko zadziera nos, spoglądając w jakiś punkt za mną. A może spogląda na czubek mojego ucha. Nie jestem pewien.
Taniec z Winter jest jeszcze bardziej niekomfortowy niż to, co dzieje się wewnątrz moich butów. A to już o czymś świadczy.
Przez całą piosenkę tańczymy niby dwie sztywne kłody i wzajemnie się ignorujemy. Widzę, że Summer tańczy z Rhettem. Wyglądają na tak zajebiście szczęśliwych, że aż ciężko się na to patrzy, ale nie wiem, gdzie indziej zawiesić wzrok. Wydaje mi się, że wszyscy mnie obserwują. Staram się nie ruszać rękoma, ponieważ nie chcę wylądować za nisko ani za wysoko na ciele Winter. To są strefy zakazane, a sądząc po spojrzeniu posyłanym mi przez Theo, ojca jej dziecka, każdy centymetr jej ciała może być taką strefą.
Teraz leci spokojniejsza piosenka i Winter mamrocze:
– Dzięki. To był taniec z czasów licealnych, o jakim zawsze marzyłam.
– Dobry Boże, Winter. – Zaciskam mocniej palce. – Jeszcze jeden.
– Dlaczego? – Przekrzywia głowę i spogląda na mnie niebieskimi oczyma. Znów się czuję jak na sesji terapeutycznej. Coś się we mnie zepsuło i wymaga naprawy. Idealny okaz do szturchania, popychania i analizowania przez lekarzy. Kombinacja moich poparzeń, mózgu i bezsenności stanowi mokry sen każdego psychiatry.
Nienawidzę tego uczucia. Tego spojrzenia. Jak gdyby wszyscy wiedzieli o mnie wszystko.
– Bo muszę cię przeprosić.
Wzrusza jedynie ramionami.
– Nie musisz.
– Nawrzeszczałem na ciebie na rodzinnej kolacji.
Przestałem chodzić do lekarzy, ale nie mogłem spać. Byłem obolały, wycieńczony i chciałem jedynie w końcu wypocząć. Winter od razu się zorientowała, gdy wyciągnąłem ją do przedpokoju na rozmowę. Od razu wiedziała, gdy poprosiłem, aby przepisała mi tabletki nasenne, gdyż te bez recepty nie działały. Jej znaczący uśmieszek, skrzyżowane ramiona i chłodna odmowa doprowadziły mnie do furii.
Wybuchnąłem. Nie zasłużyła na to. Wszyscy mnie słyszeli.
Winter wykrzywia usta w lekkim uśmiechu.
– Naprawdę? Nie pamiętam.
– Winter – cedzę, zirytowany, że musi mi to jeszcze utrudniać.
– Beau – odpowiada jedynie, gdy wciąż kołyszemy się na drewnianym parkiecie. Ponad jej ramieniem dostrzegam Bailey. Jej włosy lśnią niczym powierzchnia rzeki i odbijają każdy promień światła. Nie jest gościem, ale obsługuje bar, co w zupełności mi wystarcza.
– Nie powinienem był tego robić. – Spoglądam na Bailey, odzywając się do Winter. Koncentrowanie się na niej trochę mi pomaga. Stała się okiem cyklonu, jakim jest mój niespokojny umysł.
– Pewnie masz rację. Ale wiesz co, Beau?
W końcu zerkam na Winter.
– Co?
– Jesteśmy ludźmi i wszyscy popełniamy błędy. Zwłaszcza gdy zmagamy się ze swoim życiem.
– Ja się nie zmagam.
Prycha i teatralnie puszcza mi oczko.
– To świetnie. Ja też.
Zaciskam mocno zęby i znów patrzę na Bailey.
– No dobra. Może się zmagam.
Ale rozluźniam się, gdy patrzę na nią.
– Lepiej już sypiasz?
Zaciskam usta i przez chwilę rozważam możliwość okłamania jej. Ale Winter to tak konkretna babka – rzeczowa i panująca nad emocjami – że łatwiej jest być sobą przy niej niż przy reszcie mojej rodziny.
– Nie. Ale znalazłem sobie zajęcie i to trochę pomaga. – Nie wyjaśniam jej, że przez zajęcie mam na myśli planowanie całego tygodnia tak, aby móc wieczorami przesiadywać z Bailey i pić rumianek. Po prawdzie jednak dało mi to poczucie celu i jest mi z tym dobrze.
– Chodzisz na wizyty?
– Lekarskie?
Przytakuje.
– Nie.
– Po co nam specjalista, skoro sami możemy się zdiagnozować, prawda?
Uśmiecham się tylko krzywo bez słowa.
– Przez zimny chów w dzieciństwie nauczyłam się nikogo nie prosić o pomoc i polegać tylko na sobie – mówi. – Bum. Zdiagnozowana. Zaoszczędziłam setki dolarów. Twoja kolej.
Marszczę brwi, zastanawiając się nad tym, co powiedzieć.
– Zespół stresu pourazowego.
– No tak. – Marszczy nos, gdy piosenka powoli się kończy. – Po prostu. Już rozumiem, dlaczego nie chciałeś porozmawiać o tym z psychologiem.
– Nabijasz się ze mnie, Winter? Bo sam już nie wiem.
Klepie mnie po barku.
– Jesteś wielki i przystojny, Beau. Niektórzy mogą zakładać, że z tego powodu jesteś głupi. Myślę, że nie wyprowadzasz ich z błędu, ponieważ tak jest łatwiej.
– Łał. Dziękuję. Czuję się niezmiernie zaszczycony pani opinią, doktor Hamilton.
– Ja wiem jednak lepiej. Ty też. Obydwoje wiemy, że terapia jest dobra, ale i tak się na nią nie decydujemy. Dlatego radzimy sobie najlepiej, jak możemy.
– Co to w ogóle znaczy? – Marszczę brwi, a ona się odsuwa, gdyż piosenka dobiegła końca.
– Cholera wie. Moim lekarstwem w czasie tej imprezy jest pokaźna ilość szampana. Próbowałeś go? Naprawdę świetny. W każdym razie nie żywię do ciebie żadnej urazy. Było, minęło, jak to mówią. Gdybyś czegoś jednak potrzebował, masz mój numer.
Ściskamy sobie dłonie, po czym Winter odwraca się i zmierza do Theo, który obserwuje ją, jakby była jego deserem. Na to też trudno jest patrzeć, dlatego kieruję się do osoby, która z kolei stanowi balsam dla moich oczu.
Ciągnie mnie do Bailey poprzez tłum gości niczym do przeciwnego bieguna magnesu. A może stałem się po prostu kolejnym nieszczęśliwym klientem, który przesiaduje na stołku, czekając, aż zamknie bar. Przypominam w tym smutnego małego szczeniaczka.
Ona jednak odzywa się do mnie jak nikt inny. Rozmawiamy o głupotach. A czasami po prostu siedzimy w milczeniu.
A to milczenie wcale nie jest niezręczne.
Gdy opieram się o bar, niemal nie zwraca na mnie uwagi. Nie musi. Wie, że tu jestem.
– Nie mam tu rumianku, ale wyglądasz, jakbyś potrzebował czegoś orzeźwiającego. – Posyła w moją stronę szklankę z coca-colą, nie wiedząc nawet, że to ona jest moim orzeźwieniem.
– Dzięki – odpowiadam, siadając przy barze z zamiarem odwzorowania naszej nowej tradycji z Bocznicy. Powiedziałem rodzinie, że zjawię się na weselu, i oto jestem. Muszę jednak przyznać, że czuję się przytłoczony. Jest gorąco, głośno i tłoczno w tej przystosowanej do imprezy stodole, a mnie się to wcale nie podoba.
– Jak się masz, żołnierzu? – pyta Bailey, opierając się o pojemnik na lód. Krzyżuje ramiona i przygląda mi się nieco zbyt uważnie, jak gdyby wyczuwała, że coś jest nie w porządku.
Odwzajemniam spojrzenie, zastanawiając się mimowolnie, ile piegów zdobi jej nos. Moją głowę zaprząta myśl, czy pojawiają się jedynie latem, czy też widoczne są również zimą. Nigdy nie przyglądałem się jej tak uważnie. Tuż przy jej wardze znajduje się jeden pieg, który niemal na pewno jest widoczny o każdej porze roku.
Odrywam od niej wzrok i zerkam na parkiet, gdzie zebrała się cała moja rodzina. Dobrze jest widzieć ich szczęśliwych. Przeszli przeze mnie prawdziwe piekło. Mimo to biorę głęboki haust napoju gazowanego, zerkam znów na Bailey i mówię:
– Zmagam się ze swoim życiem.
Kiwa głową.
– Zaufaj swoim zmaganiom, Beau.
– Co to znaczy?
– Jeżeli walczymy, to znaczy, że wciąż jesteśmy w ruchu, prawda? Zmierzamy ku czemuś lepszemu. Przynajmniej tak sobie powtarzam.
Czuję ucisk w piersi. Nie chcę, żeby Bailey zmagała się ze swoim życiem.
Znalazłem się tu, gdzie teraz jestem, z własnego wyboru. Ona go nie miała, rodząc się w swojej rodzinie. Wydaje się to niezwykle niesprawiedliwe.
Mimo to wznoszę w jej kierunku szklankę.
– Wypiję za to. Za nasze zmagania.
Śmieje się radośnie i stuka się ze mną szklanką wyciągniętą zza kontuaru.
– Zdecydowanie jesteśmy teraz mniej samotni.
Jest to prosta rozmowa. Prawdopodobnie osoba postronna mogłaby jedynie współczuć obydwojgu popapranym rozmówcom.
A jednak świadomość, że mam coś wspólnego z Bailey, od razu sprawia, że czuję się lżej.
Żałuję, że to nie z nią tańczyłem.
Niektórym ludziom błękitne niebo czy ćwierkanie ptaków sprawiają olbrzymią przyjemność. Zapach świeżego górskiego powietrza i tak dalej. I może jestem niewdzięczny – istnieje taka możliwość – ale dla mnie prysł cały urok przyrody.
– Beau?
Głos starszego brata wdziera się w moje myśli, gdy siedzę na końskim grzbiecie, spoglądając ponad krawędzią doliny wypełnionej identycznymi krowami. Wyglądają tak samo; codziennie jedzą to samo; niemal bezmyślnie podążają jedna za drugą.
Cała ich egzystencja wydaje się bardzo prosta. Wręcz nudna.
A mimo to wyglądają na szczęśliwe.
Chciałbym być krową. Chciałbym odnaleźć radość w monotonii życia na ranczu. Zamiast tego jestem niespokojny i aż mnie skręca. Jestem uwięziony pod idealnie utrzymywaną maską, za którą się chowam z korzyścią dla całego otoczenia.
Chcą, żebym czuł się dobrze. A ja się nie czuję dobrze. A przynajmniej niezupełnie dobrze. Chcę jednak, żeby uważali, że wszystko jest u mnie w porządku. Ale ostatnio? Ostatnio kiepsko mi wychodzi udawanie.
– Beau! – W głosie Cade’a wybrzmiewa teraz prawdziwa wściekłość i słyszę w nim niebezpieczeństwo. Gdybym był Lukiem, jego synem, to teraz trząsłbym się ze strachu jak osika.
Ale nim nie jestem.
Dlatego obracam powoli głowę i spoglądam na brata.
– Ubrałeś się jak jakiś kowboj emo. Czemu jesteś cały na czarno w taki upał?
Kręci głową z niedowierzaniem.
– Nie słyszałeś, że do ciebie mówię?
Słyszałem swoje imię, ale nic poza tym.
– Przepraszam, zawiesiłem się, podziwiając widoki. Błękitne niebo, ćwierkające ptaki. – Wskazuję gestem horyzont. – Ładnie tu.
Mój brat mruga, nie wiedząc najwyraźniej, jak to skwitować. Ma tak ciemne rzęsy, że niemal przypomina jedną z krów w tym ślamazarnym mruganiu.
– Hej, czemu krowy mają takie długie rzęsy? – pytam, zmieniając brutalnie temat.
Marszczy brwi pod rondem swojego kapelusza.
– Co?
– Ich rzęsy. Są tak cholernie długie. Jaki jest ich cel?
Jaki jest cel czegokolwiek?
Myśl ta pojawia się znikąd w mojej głowie, ale zostaje natychmiast zastąpiona słowami mądrości Bailey z zeszłego tygodnia. Dzięki nim kąciki moich ust unoszą się nieznacznie do góry.
Zaufaj swoim zmaganiom.
I tak właśnie robię. Ufam, że istnieje bardzo ważny powód zainteresowania mojego mózgu krowimi rzęsami.
Cade chrząka. Widocznie strasznie mącę mu w głowie. I tak samo jak reszta rodziny stara się do mnie dostosować bez względu na to, jak absurdalnie się zachowuję. Chodzą wokół mnie na paluszkach, jak gdyby miało mi to jakoś pomóc.
W przeciwieństwie do Bailey, która wcale się ze mną nie cacka.
– Służą do ochrony oczu przed kurzem, deszczem, owadami. Takie tam.
– Hmm. – Chwytam dłonią róg siodła i spoglądam na całe durne wielkie stado. – Sam powinienem na to wpaść. Teraz wydaje się to oczywiste, gdy to wyjaśniłeś.
Posyła mi wymuszony uśmiech, a ja powstrzymuję się od śmiechu. Cade odgrywający troskliwego i wrażliwego budzi zajebiste zakłopotanie. Wolałbym usłyszeć z jego strony jakiś wredny żart czy groźbę, że skopie mi tyłek.
Wtedy poczułbym się znów normalnie.
– Jesteś gotowy?
Gotowy.
Spoglądam na pole. Słyszałem już wcześniej to pytanie, teraz jednak nabiera ono zupełnie innego wydźwięku.
Brakuje mi adrenaliny, dreszczyku emocji, konsekwencji, od których zależałoby moje być albo nie być.
– O cholera, zaczekaj. – Przesuwam się w siodle i sięgam do tylnej kieszeni, skąd wyciągam telefon, na który patrzę, jak gdybym sprawdzał przychodzące połączenie. Widzę jedynie tapetę z Lukiem uśmiechniętym od ucha do ucha po tym, jak rzucaliśmy arbuzy na drogę z jadącego auta. Wspomnienie pędu po bocznej drodze, widoku owoców niemal wybuchających na asfalcie oraz przepełnionego zachwytem śmiechu Luka zawsze wzbudza u mnie uśmiech.
Zwłaszcza że Cade nam tego zabronił.
– Jasper dzwoni. Daj mi chwilę.
– Dogonisz nas – mamrocze Cade, przewracając oczami, po czym kieruje swoją klacz ku dolinie.
– Cześć, stary!
Odpowiada mi cisza. Naturalnie. Ponieważ tylko udaję, że prowadzę cholerną rozmowę telefoniczną.
– Aha. – Pokazuję Cade’owi uniesiony kciuk, gdy odwraca się, aby na mnie spojrzeć. – No tak. O szlag. To poważna sprawa.
Cade zaczyna zjeżdżać ze wzniesienia. Już znika mi z pola widzenia, ale i tak kontynuuję tę szopkę.
– A Sloane nie może ci pomóc?
Przerwa.
– Och. Pojechała do miasta? No dobra, zobaczę, co da się zrobić. – Czekam jeszcze kilka sekund, po czym dodaję: – Dobra, do później. – Cicho kląskam, zmuszając konia do podejścia nad krawędź. Widzę, że Cade zjechał do podstawy wzniesienia, gdzie czekają pozostali pracownicy. Czuję nagle poczucie winy. Winy za to, że nie potrafię zacisnąć zębów i wziąć się do pracy.
Wiem, że muszę przestać wystawiać innych do wiatru. Wiem, że obiecałem Cade’owi pomoc na ranczu.
Ale nie mogę tego robić. Po prostu… nie mogę.
Jednak ta świadomość wcale nie poprawia mi nastroju, gdy wołam do Cade’a ze szczytu wzniesienia:
– Hej, Cade! – Zatrzymuje się i posyła mi ciężkie spojrzenie ze swojego siodła. Jak gdyby przeczuwał, co zamierzam powiedzieć. – Jasper do mnie dzwonił! Poprosił mnie o pomoc. Postaram się wrócić jak najszybciej i do was dołączyć.
Kwituje to jedynie kiwnięciem głowy. Wie, że nie wrócę.
Odwzajemniam gest i obracam konia ku ranczu. Próbuję nie czuć wstydu.
Gdy oddalam się poza zasięg słuchu, wyciągam telefon i tym razem naprawdę dzwonię do Jaspera. Odbiera po czwartym sygnale.
– Ostro pracujesz czy ostro ściemniasz?
Jasper zawsze znajdzie sposób, żeby mnie rozbawić i trochę się ze mnie ponabijać. Nie rzucił mi się na szyję po moim powrocie. W zasadzie to zazwyczaj ja przychodzę do niego, gdy jestem gotowy. Jest za pan brat z traumą. Wie, kiedy można naciskać, a kiedy należy odpuścić. A także wie, jak to jest, kiedy wszyscy ci się przyglądają niczym bakteriom na szalce Petriego w oczekiwaniu, aż coś się wydarzy.
Ostatnio rozumiem go chyba lepiej niż kiedykolwiek.
– Skąd wiedziałeś? – Stukot kopyt po suchej ziemi aż dzwoni mi w kościach, ale już czuję, jak moje ciało się rozluźnia w miarę oddalania się od ekipy.
– Obecnie jedyną rzetelną informacją o tobie, Beau, jest twój brak rzetelności.
– To było niemiłe.
Prycha.
– Ale prawdziwe. Jesteś dużym chłopcem. Dasz sobie z tym radę.
– To samo powiedziała zeszłej nocy.
Parska śmiechem, a ja potrafię dobrze wyobrazić sobie jego minę – rozbawioną, ale surową. Poznaliśmy się, będąc piętnastolatkami, i praktycznie byliśmy nierozłączni, odkąd zamieszkał z moją rodziną. Teraz już nie widujemy się tak często.
– Muszę prosić cię o przysługę.
– W porządku. – Nawet przez chwilę się nie waha.
– Jeśli Cade będzie pytał, musisz potwierdzić moją wersję, zgodnie z którą zadzwoniłeś do mnie z prośbą o pomoc i oderwałeś mnie od pracy.
– W czym miałeś mi pomóc?
– Nie mówiłem. Sam coś wymyśl.
– Dobra, powiem mu, że stęskniłem się za Sloane, a ty zaproponowałeś, że zatańczysz dla mnie jak baletnica, żeby poprawić mi humor.
– Zrobiłbym to, gdybyś mnie poprosił – stwierdzam z powagą.
Jasper śmieje się w odpowiedzi.
– Wiem.
– Powiedzmy, że padł ci akumulator i potrzebowałeś pomocy w odpaleniu auta.
– Nie dopuściłbym do rozładowania akumulatora.
Potraktował to bardzo dosłownie.
– Ale Cade nie musi o tym wiedzieć.
Mruczeniem wyraża aprobatę.
– Niemal znowu czuję się jak nastolatek. Znowu ściemniamy Cade’owi, że jesteśmy całkiem uczciwi.
Chichoczę.
– Jak za starych, dobrych czasów.
To jedno zdanie sprawia, że mój przyjaciel milczy odrobinę za długo.
– Wciąż są jeszcze przed nami dobre czasy, Beau.
– Oczywiście. Wiem to. – Wzdycham, pragnąc zakończyć tę rozmowę, zanim zejdzie na tematy, których jeszcze nie jestem gotów poruszać.
– Czy mamy jakiś powód, dla którego wykręcamy Cade’owi taki numer? Powiesz mi, gdzie zamierzasz się udać, skoro nie chcesz dla mnie zatańczyć ani pomóc mi odpalić auta?
– Dzięki, stary. Do później – rzucam szybko i się rozłączam.
I udaję się tam, gdzie spędzam najlepszą część każdego dnia.
Tam, gdzie odnalazłem zarówno spokój, jak i cel.
Na stołek na końcu baru Bailey.
Rhett: Dziękuję, że zjawiłeś się na ślubie.
Beau: Jasna sprawa. A gdzie indziej miałbym wtedy być?
Rhett: Świetne pytanie. Nikt już nie wie, gdzie się podziewasz. Znikasz i z nikim nie rozmawiasz.
Beau: Rozmawiam z ludźmi.
Rhett: Ze mną też możesz. Wiesz o tym, prawda?
Beau: Oczywiście, że wiem. Gratulacje, ślub był przepiękny. Bardzo się cieszę Waszym szczęściem.
Rhett: Dzięki. Kocham Cię, Beau-Beau. Wszystko u Ciebie dobrze? Ale tak naprawdę?
Beau: Tak, jest świetnie.
– Uprawiałeś kiedyś anal?
Gdy dociera do mnie przez głośną muzykę w Bocznicy wypełniony słodyczą głos Bailey, krztuszę się gorącą herbatą, która z rozbryzgiem wydostaje się z moich ust. Próba zasłonięcia ich dłonią sprawia jedynie, że opluwam siebie. Gorący płyn spływa mi po przedramieniu na spodnie. Jestem pewien, że oczy wyskoczyły mi z orbit wprost na blat oddzielający mnie od słodkiej, cichej Bailey Jansen.
Słodkiej, cichej Bailey Jansen, przy której spędzam dobre trzy albo cztery wieczory w tygodniu.
Słodkiej, cichej Bailey Jansen, która właśnie zapytała mnie o seks analny tak swobodnie, jak gdyby pytała mnie o to, czy pijam kawę ze śmietanką.
Rzuca ścierkę na blat.
– Wytrzyj to.
Tylko Bailey mogłaby mi kazać posprzątać po sobie zamiast sama się tym zająć. Tyle zrozumiałem na jej temat, przesiadując wieczorami w barze.
To właśnie w niej lubię.
Nie jest lizuską ani popychadłem, a także nie chodzi wokół mnie na paluszkach.
Nie jest również taka słodka ani cicha, jak mi się wcześniej wydawało.
W tak okrutnie nudnym i prozaicznym świecie Bailey Jansen okazuje się niezwykle interesująca.
Dlatego tu wracam. To coś więcej niż zwykła troska o jej bezpieczeństwo.
– Czemu pytasz mnie o anal? – mamroczę, wycierając blat i przedramię. – I to jeszcze na cały głos. Ludzie pomyślą o nas dziwne rzeczy. – Odwracam się i rozglądam, sprawdzając, czy ktoś jeszcze to usłyszał.
Nieznacznie wykrzywia wargi w uśmiechu, nalewając piwa do kufla, a jej oczy koloru ciemnej czekolady spoglądają na mnie zza gęstej zasłony rzęs.
– Ludzie i tak już myślą o mnie dziwne rzeczy, Beau.
Odwraca się i idzie wąską przestrzenią za barem do rudego mężczyzny siedzącego na drugim końcu stołu z telefonem w ręku, zapatrzonego w wyświetlacz.
– Proszę, Earl – mówi Bailey, kładąc podkładkę, a na niej stawia piwo.
Earl spogląda na nią, ale nie dziękuje. Strasznie mnie to drażni.
Gdy Bailey się odwraca, spogląda na mnie szeroko otwartymi oczami i z ustami wykrzywionymi z zażenowania. Zmierza prosto do mnie, nie odwracając wzroku, i kołysze przy tym biodrami.
W ciągu dwóch ostatnich tygodni obydwoje wpadliśmy w przyjemny rytm. Rozmawiamy ze sobą, a ja udaję, że nie widzę, jaka jest zajebiście piękna, ponieważ nie chcę zostać uznany za jakiegoś dziwnego czubka przesiadującego całymi wieczorami w barze.
Opiera się przedramionami o blat tuż przede mną, a na jej twarzy maluje się konspiracyjny uśmieszek. Staram się nie spoglądać na jej piersi napierające na cienki bawełniany materiał frywolnej, luźnej koszuli w stylu boho z odsłoniętymi ramionami. Jednak iskierki w jej oczach oraz lśniące wargi są równie rozpraszające.
– Earl przychodzi tu od czasu do czasu – odzywa się, błyskając białymi zębami, gdy zerka przez ramię. – A gdy tu siedzi, zawsze ogląda porno na swoim telefonie. I zawsze jest to anal. Po prostu nie jestem pewna, jak powszechne jest to zjawisko. Wiesz coś o tym?
– Co robi? – W mojej głowie wyje syrena alarmowa. Nie mam pojęcia, jak może żartować sobie z czegoś takiego.
– Dobrze słyszałeś. – Wydyma wargi, jakby próbowała powstrzymać się od śmiechu, a ja uważnie obserwuję jej minę.
– To nie jest zabawne, Bailey. Ogląda porno i przygląda się tobie. W miejscu publicznym.
Przewraca oczami.
– Bo w prywatnym zaciszu byłoby lepiej?
– Przygląda się tobie. – Napinam mięśnie pleców. – Myśli o tobie.
Wzrusza ramionami.
– Możliwe.
– Jak może ci to nie przeszkadzać?
– Zazwyczaj nie proszę nikogo o pozwolenie, aby o nim myśleć, gdy się masturbuję.
Ukrywam zaszokowanie pod ciężkim spojrzeniem.
Bailey wzdycha i odsuwa się nieznacznie.
– Słuchaj, wcale nie powiedziałam, że jest mi z tym dobrze. Ale to całkiem zabawne, a przynajmniej tak to próbuję traktować. Nie mogę sobie pozwolić, aby się za każdym razem wkurzać, gdy spotykam się z czymś kłopotliwym. – Stuka palcami o blat. – Witaj w świecie Jansenów. Nikogo nie obchodzi, czy czuję się zakłopotana, czy nie. A jeżeli nie będę uprzejma, to stanę się dokładnie taka, jak moi bracia.
Teraz jej uśmiech mówi coś w stylu: ale jesteś uroczo naiwny, i nienawidzę tego, że musi to przeżywać. Nienawidzę tego, że całe miasteczko jest takie dobre dla mojej rodziny i takie okropne dla dziewczyny, która wcale nie miała wpływu na to, że jej rodzina była, jaka była.
Widzę za jej plecami, jak Earl unosi wzrok i pożera wzrokiem jej tyłek.
I chyba właśnie dlatego wstaję. Przemierzam całą długość baru.
Prosto do Earla.
Jest tak zaaferowany oglądaniem, że nawet nie zauważa, gdy staję za nim. Nie patrzę na Bailey, ponieważ wiem, że błagałaby mnie bezgłośnie, żebym tego nie robił, a nie chcę widzieć jej miny.
Gówno mnie obchodzi, jakie nosi nazwisko.
Zaciskam dłoń na chudym barku Earla, zaglądając do jego telefonu. Rzeczywiście widzę na nim jakąś blondynkę na czworakach, posuwaną w tyłek przy jasnym oświetleniu, widoczną z różnych doskonałych ujęć.
Earl podskakuje i blokuje telefon.
– Kurwa! Jezu.
– Earl, nie Jezu, tylko Beau.
Oblizuje nerwowo wargi, spoglądając na mnie.
– Tak, wiem. Beau Eaton.
Bailey parska śmiechem i kątem oka dostrzegam, że odchodzi do dalszej części baru.
– Tak. Świetnie. Zatem nie będziesz więcej oglądał pornoli w miejscach publicznych, prawda?
– Ja nie… – Nie pozwalam mu dokończyć, gdyż zaciskam mocniej palce na jego barku. Mam nadzieję, że na tyle mocno, aby bolało.
Przyjemne uczucie.
– Oglądałeś. Widziałem. Twoja urocza barmanka też widziała. To się więcej nie powtórzy, rozumiesz? Przychodzisz tu na piwo? Nie ma problemu. Ale masz trzymać oczy z dala od niej – wskazuję Bailey, która udaje nieświadomą rozgrywającej się sceny – a ręce na widoku.
– Słuchaj, stary, ja…
Zniżam niebezpiecznie głos, aby go uciszyć.
– A gdy wrócisz do domu i popędzisz do sypialni, aby spuścić się do skarpety, nawet nie będziesz próbował wyobrażać sobie jej ciała ani wymawiać jej imienia. Kapujesz? – Puszczam go i opieram się o bar, spoglądając na niego wyczekująco.
– Chłopie, to dziewczyna od Jansenów. Nikt nie trzepie kapucyna do Jansenki.
Chcę go uderzyć. Aż mnie nosi, żeby stłuc mu pysk. Ale ta irytacja… jest emocją. A ja nie czułem nic od miesięcy, co oznacza, że to dobre uczucie.
– Zapłać i wyjdź, zanim zrobię coś, czego będę później żałował.
Trzęsącą się ręką walczy z portfelem, wyciąga dwudziestodolarówkę i patrzy na nią niemal ze smutkiem.
– Zapomnij o reszcie. To napiwek dla niej za to, że w ogóle musi cię tolerować.
Jego blade policzki czerwienieją i potykając się, opuszcza bar. Nie tracę go z oczu, gdy zmierza do drzwi ze spuszczoną głową i dłonią zaciśniętą kurczowo wokół telefonu.
Pieprzona świnia.
Wyszedł, a ja wciąż patrzę w ślad za nim. Obracam się dopiero wtedy, gdy wyczuwam za sobą obecność Bailey.
– Ach – odzywa się ze skrzyżowanymi ramionami, a biała bawełna nadaje jej opalonej skórze lekki połysk. – Efekt Eatona. – Uśmiecha się do mnie łobuzersko. – Gdybym miała twoje nazwisko, ludzie pytaliby: „jak wysoko?”, gdybym mówiła: „skaczcie”.
– Nieprawda.
Zabiera niedopity kufel z blatu i się odwraca. Zerka nieśmiało przez ramię i dodaje:
– Dzięki za interwencję. To dla mnie wiele znaczy.
Nie wiem, czemu takie proste zdanie jest dla mnie tak ważne. Jej szczerość, jej wdzięczność. Czuję się jak dziecko. Niemal chcę się zarumienić.
– Nie ma za co.
Śmieje się miękko i melodyjnie, kobieco i z rozbawieniem.
– W porządku, żołnierzu. Skoro tak uważasz.
Nie jestem żołnierzem, ale jej nie poprawiam. To poczucie celu – nawet jeśli trwało tylko kilka sekund – było o wiele za przyjemne.
Dlatego tylko spuszczam głowę i się uśmiecham.
– Już się nie zadręczaj. – Bailey nawet na mnie nie spogląda, gdy nachyla się nad butelką burbona, aby wlać jej zawartość do szklaneczki.
– Nie zadręczam się.
– Przecież widzę.
Nie mam zamiaru się z nią spierać. Co gorsza, ma rację. Zadręczam się. Zadręczam się tym, co powiedziała o efekcie Eatona. Nie chcę, żeby miała rację. Zawsze lubiłem Bailey, ale w ciągu tych kilku tygodni stała się mi bliska, a może nawet stała się przyjaciółką.
Nie narzuca się ani mi nie nadskakuje. Parzy herbatę i zostawia mnie w spokoju, a to znacznie więcej niż w przypadku pozostałych osób w moim życiu. Dokładnie mówiąc, mam na myśli moją rodzinę, która z otępiającą wręcz regularnością przesadza i próbuje się dowiedzieć, co robię, jak się miewam i co zamierzam robić.
Dlatego wkurwia mnie, że Bailey jest taką zajebistą osobą, a ludzie mimo to tak paskudnie ją traktują.
A jeszcze bardziej irytuje mnie fakt, że przesiaduję tu cztery wieczory w tygodniu, ponieważ zupełnie niestosownie zadurzyłem się w swojej barmance, jak jakiś dwudziestolatek.
– Myślisz, że Earl się teraz ze sobą zabawia? – Bailey uśmiecha się lekko, napełniając szklanki za pomocą pistoletu barmańskiego.
Wie, że mnie tym dręczy, i to skutecznie.
– Bailey.
Teraz obraca głowę w moją stronę i unosi jedną brew.
– Beau.
– Przestań.
– Chcę ci dać jedynie jakiś temat do rozmyślań, skoro zamierzasz siedzieć taki milczący i nachmurzony.
Prycham i ukrywam swój uśmiech za kubkiem.
Ta dziewczyna.
Trzymając kubek przy twarzy, słyszę na zewnątrz jakąś głośną grupkę osób. Szybkie zerknięcie na zegarek mówi mi, że jest już minuta po północy – czyli już od minuty nie można złożyć nowych zamówień. Zerkam przez ramię i przekonuję się, że pozostali już tylko klienci czekający na swoje ostatnie zamówione drinki.
Bailey niesie właśnie zamówienie, gdy wchodzi trzech mężczyzn, i bardziej wyczuwam, niż widzę, że staje jak wryta. Z jej twarzy znika wszelka swoboda i zaciska mocno zęby.