Więzień Nieba - Carlos Ruiz Zafón - ebook + książka

Więzień Nieba ebook

Carlos Ruiz Zafon

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1957. Interesy rodzinnej księgarni Sempere i Synowie idą tak marnie jak nigdy dotąd. Daniel Sempere, bohater Cienia wiatru, wiedzie stateczny żywot jako mąż pięknej Bei i ojciec małego Juliana. Następny w kolejce do porzucenia stanu kawalerskiego jest przyjaciel Daniela, Fermín Romero de Torres, osobnik tyleż barwny, co zagadkowy: jego dawne losy wciąż pozostają owiane mgłą tajemnicy. Ni stąd, ni zowąd przeszłość Fermina puka do drzwi księgarni pod postacią pewnego odrażającego starucha. Daniel od dawna podejrzewał, że skoro przyjaciel nie chce mu opowiedzieć swej historii, to musi mieć ważny powód. Ale gdy Fermín wreszcie zdecyduje się wyjawić mroczne fakty, Daniel dowie się "rzeczy, o których Barcelona wolałaby zapomnieć". 

 

Jednak niepogrzebane upiory przeszłości nie dadzą się tak łatwo wymazać z pamięci. Daniel coraz lepiej rozumie, że będzie musiał się z nimi zmierzyć. I choć zakończenie powieści wydaje się ze wszech miar pomyślne, to Ruiz Zafón mówi nam wprost, że "prawdziwa Historia jeszcze się nie skończyła. Dopiero się zaczęła". 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 324

Oceny
4,6 (680 ocen)
483
157
37
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Brocz60

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję bardzo za tak wspaniałą książkę kolejną Zafona, nie mogę się oderwać od czytania. Nikt tak pięknie nie pisze. Szacunek dla Poety.
00
Talesian

Nie oderwiesz się od lektury

Narracja fatalna. Tylko na *
00
Efsik

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
LidkaGorecka

Nie oderwiesz się od lektury

Zafon nie zawodzi. Historia pochłonęła mnie całkowicie. Na szczęście przede mną jeszcze dalsza część.
00
asylum777

Nie oderwiesz się od lektury

Genialny autor
00

Popularność




Tytuł oryginału: El prisionero del cielo

Projekt okładki: Compañía

Redakcja: Redaktornia.com

Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Irma Iwaszko

Fotografie wykorzystane na okładce:

F. Català-Roca. Via Laietana. Barcelona, c. 1949 © Photographic Archive F. Català-Roca – Arxiu Fotogràfic de l’Arxiu Històric del Col·legi d’Arquitectes

de Catalunya; © H. Armstrong Roberts/ClassicStock/Corbis

Fotografie na stronach śródtytułowych:

Część pierwsza – F. Català-Roca. La Rambla. Barcelona, c. 1952 © Photographic Archive F. Català-Roca – Arxiu Fotogràfic de l’Arxiu Històric del Col·legi

d’Arquitectes de Catalunya. Część druga – © J. Laurent/BNE. Część trzecia – F. Català-Roca. Colon’ Monument. Barcelona, 1949 © Photographic Archive F. Català-Roca – Arxiu Fotogràfic de l’Arxiu Històric del Col·legi d’Arquitectes de Catalunya. Część czwarta – F. Català-Roca. Via Laietana. Barcelona, c. 1949 © Photographic Archive F. Català-Roca – Arxiu Fotogràfic de l’Arxiu Històric del Col·legi d’Arquitectes de Catalunya. Część piąta – © Otto Lloyd/MNAC.

Fotografia na kolofonie:

F. Català-Roca. Sagrada Familia’ stair. Barcelona, c. 1950 © Photographic Archive F. Català-Roca – Arxiu Fotogràfic de l’Arxiu Històric del Col·legi d’Arquitectes de Catalunya.

© Shadow Factory S.L., 2011

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2012, 2013

© for the Polish translation by Katarzyna Okrasko and Carlos Marrodán Casas

ISBN 978-83-287-0026-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2015

Wydanie I

CMENTARZ ZAPOMNIANYCH KSIĄŻEK

Książka ta należy do cyklu powieści, które spotykają się w literackim świecie Cmentarza Zapomnianych Książek i łączą poprzez osoby i wątki, stanowiące fabularne mosty pomiędzy poszczególnymi historiami. Jednak każda z książek przedstawia opowieść zamkniętą w sobie i niezależną.

Serię o Cmentarzu Zapomnianych Książek można czytać w dowolnej kolejności, można też czytać każdą część osobno. Pozwala to Czytelnikowi dostać się do labiryntu historii różnymi drzwiami i znaleźć drogi, które złączywszy się, poprowadzą go do serca opowieści.

A może mimo wszystko o sukcesie Cienia wiatru zadecydował gotycki sztafaż? Warto mu się poddać. Ponurej historii domu rodziny Aldaya przy ulicy Tibidabo nie powstydziłby się sam Edgar Allan Poe.

Łukasz Grzymisławski, „Gazeta Wyborcza”, luty 2005

Są powieści, które smakują jak dobry koktajl. Utalentowany barman tak dobiera składniki, że nie wierzymy, że dało się z nich wydobyć tyle niezwykłych smaków. Tej klasy literackim barmanem jest Carlos Ruiz Zafón. W Cieniu wiatru jest wiele składników. (…) Wszystko to brawurowo wymieszane tworzy całość, której czytanie to rozkosz.

Leszek Bugajski, „Playboy”, luty 2005

Lektura Cienia wiatru to przyjemność tak wielka, że spowodowała poważne spięcia w moim własnym domu – kolejne strony tej grubej powieści zmuszony byłem połykać po nocach, gdy moja żona odkładała książkę i szła spać. Dlatego szybko przestało mnie dziwić, że 500-stronicowa cegła wylądowała na szczytach list bestsellerów i utrzymuje się na nich od tygodni. Ta lektura wciąga, a na dodatek obcowanie z nią to czysta estetyczna przyjemność.

Jarosław Lipszyc, „Życie Warszawy”, marzec 2005

Zafón pisze absolutnie klasycznie: Pałac Północy mógłby powstać równie dobrze sto lat wcześniej – nie byłoby w nim wówczas jedynie nielicznych uwag o rozliczeniu z kolonializmem. Ale ten literacki konserwatyzm nie boli, a wręcz przeciwnie – może właśnie ze względu na tradycyjną formę baśni o gorzkim dojrzewaniu do dorosłości lektura Pałacu Północy sprawia sporo satysfakcji.

Piotr Kofta, „Dziennik. Gazeta Prawna”, kwiecień 2011

Cień wiatru był fenomenem literackim na niespotykaną skalę. Od 2001 roku, kiedy pojawił się na rynku księgarskim w Hiszpanii, został przetłumaczony na 45 języków i sprzedany w ponad 10 milionach egzemplarzy. Stał się najbardziej znaną – po Don Kichocie – powieścią hiszpańską na świecie.

Elżbieta Sawicka, „Twoja Księgarnia”, styczeń 2008

Mówi się wręcz o zafonomanii. Widać ciągle czujemy tęsknotę do klasycznych powieści, zwłaszcza takich, które na kilka godzin zmonopolizują naszą uwagę i przypomną te chwile z dzieciństwa, kiedy z zapamiętaniem śledziliśmy perypetie ukochanych bohaterów. Losy Daniela Sempere poznajemy z taką właśnie naiwną wiarą, najprzyjemniejsze zaś jest, że tej naiwności nie musimy się wstydzić.

Bartosz Staszczyszyn, „Tygodnik Powszechny”, kwiecień 2005

Zafonowi udało się napisać wciągającą, bardzo nastrojową i niewiarygodnie plastyczną powieść, w której elementy grozy, tajemnicy i sensacji łączą się z rzetelną historią, szlachetnym uczuciem, nostalgią i zadumą.

Grzegorz Sowula, „Notes Wydawniczy”, luty 2005

W Grze Anioła jest wszystko, co najlepsze we współczesnej literaturze: zagadka, zbrodnia, miłość, czarny humor i dowody potwierdzające czar i siłę książek. Tę książkę zechcesz zabrać ze sobą do autobusu, mimo że ma 600 stron. I to jej najlepsza recenzja.

„Glamour”, styczeń 2009

Tajemnicze zakątki Barcelony, domy w ruinie, zapomniani ludzie, minione wydarzenia, które być może są tylko wytworem wyobraźni – cały Zafón. Czyta się świetnie.

Bogdan Wojdyła, „Angora”, styczeń 2010

Carlos Ruiz Zafón, autor Cienia wiatru, światowego megabestselleru, w Grze Anioła, znów przenosi czytelników do Cmentarza Zapomnianych Książek. Akcja jego nowej powieści rozgrywa się w mrocznej i niespokojnej Barcelonie początku XX wieku. Labirynt tajemnic, namiętna miłość, przyjaźń i czar książek splatają się w jeden misterny wątek. Sukces gwarantowany.

Elżbieta Sawicka, „Puls Biznesu”, październik 2008

Cień wiatru czyta się dla samej rozkoszy czytania i dla cudownych obrazków zabytkowej, mrocznej Barcelony, która pojawia się też na ilustrujących powieść zdjęciach. Nawet jeśli ta uroczo staroświecka, przypominająca gotycki romans historia nie zadowoli amatorów nowatorskiej prozy, to jej autorowi – filmowemu scenarzyście – nie można odmówić wyobraźni i warsztatu.

Marta Sawicka, „Wprost”, luty 2005

Zazdroszczę ludziom, których czeka jeszcze przyjemność czytania Cienia wiatru.

Andrzej Rostocki, „Rzeczpospolita”, maj 2006

Cień wiatru zachwyca. Mistrzowska i wnikliwa konstrukcja treści. Niezwykła świadomość języka (…) A zarazem wyznanie miłości do literatury, przeznaczone dla czytelników równie mocno zafascynowanych beletrystyką jak jego młody bohater.

„Entertainment Weekly”

Jeśli komuś wydawało się, że prawdziwa powieść gotycka umarła w XIX wieku, książka ta zmieni jego pogląd. Jest to historia pełna tajemniczych pułapek, gdzie nawet drugoplanowa fabuła ma swoje wątki. W rękach Ruiza Zafona każda scena wydaje się wyciągnięta z wczesnych filmów Orsona Wellesa. Trzeba być prawdziwym romantykiem, aby zdołać docenić całą wartość tej książki, gdyż jest to imponująca lektura.

Stephen King

Po raz kolejny znalazłem książkę, która udowadnia, jak cudownie jest zanurzyć się w bogatą i długą lekturę (…) Powieść ta zawiera w sobie wszystko: pokusę, ryzyko, zemstę i tajemnicę, którą autor konstruuje w mistrzowski sposób. Ruiz Zafón prześciga nawet niesamowitego Charlesa Dickensa.

„The Philadelphia Enquirer”

Czysta magia, nie ma innych słów, aby opisać tę powieść. Historia i pisarstwo, fabuła i temperament, postacie i charakter, wszystko we właściwych proporcjach. Trudno oprzeć się tym pięciuset urzekającym stronom pełnym napięcia. Twórczość pisarska Ruiza Zafona jest wyjątkowa jak uwodzicielski i zmysłowy aromat perfum, który unosi się przez długi czas.

„Hamburger Abendblatt”

Każdy szczegół Cienia wiatru jest niesamowicie wyrafinowany. Styl zachwyca, a fabuła rozwija się z subtelnym wdziękiem… Powieść Zafona jest klimatyczna, uwodzicielska. To lektura godna polecenia.

„The Observer”

Wszyscy, którzy gustują w powieściach grozy, niestroniących od erotyki, poruszających, tragicznych i pełnych napięcia powinni udać się czym prędzej do najbliższej księgarni i zaopatrzyć się w egzemplarz Cienia wiatru. Naprawdę!

„The Washington Post”

Cień wiatru ma w sobie to wszystko, czego potrzeba do wspaniałej historii: miłość, zdradę, śmierć, nienawiść i przyjaźń. Nic dziwnego, że zdobył tytuł książki roku.

„Berlin Literature Critique”

Ogłaszam z wielką przyjemnością, iż Gra Anioła jest znakomitą powieścią o przepięknym stylu, napisaną jeszcze lepiej niż poprzednia książka. Jest bardziej spójna, stanowcza i ekscytująca niż wspaniały Cień wiatru. Czytając Grę Anioła, (…) zostałem więźniem nadzwyczaj przyjemnej niepewności towarzyszącej mi podczas całej lektury. Ogłaszam Zafona, Dickensa z Barcelony, najbardziej uzdolnionym współczesnym pisarzem.

„Corriere Della Sera”

Ruiz Zafón jak nikt inny kusi nas znakomitym rytmem swojej prozy, pełnej magicznych i fantastycznych motywów.

„The Guardian”

Czytelnik zaznajomiony z Cieniem wiatru na nowo zetknie się z Cmentarzem Zapomnianych Książek, rodem z twórczości Umberto Eco, gdzie tomy z labiryntowej biblioteki poszukują swych czytelników. Niesamowita i ekscytująca przygoda.

„Spectator”

Kto został usidlony przez Cień wiatru, nie będzie mógł się oprzeć Grze Anioła. Druga powieść Ruiza Zafona, której akcja również dzieje się w Barcelonie, mimo iż tym razem w latach dwudziestych, przenosi nas w tajemniczy, wspaniały świat Cmentarza Zapomnianych Książek, w którym młody pisarz David Martín podejmuje się niewykonalnej umowy: by ocalić życie i zyskać majątek, ma napisać książkę, która wpłynie na wiele istnień ludzkich. Powieść wprost zachwycająca i godna nieprzespanej nocy, aby ją przeczytać.

„The Bookseller”

Zawsze wiedziałem, że pewnego dnia powrócę na te ulice, by opowiedzieć historię człowieka, który stracił duszę i imię pośród cieni owej Barcelony zanurzonej w mętnym śnie czasu popiołów i milczenia. To są strony napisane ogniem pod osłoną miasta przeklętych, słowa wyryte w pamięci tego, który powrócił spośród zmarłych z przyrzeczeniem wbitym w serce i z ceną przekleństwa. Kurtyna idzie w górę, publiczność milknie i zanim cień rozpostarty nad ich losem spełznie z teatralnej machinerii, białe zjawy obsadzone jako statyści wychodzą na scenę ze śmiechem komedii na ustach i z tą świętą naiwnością kogoś, kto wierzy, że akt trzeci jest zarazem aktem ostatnim, zaczynają nam snuć opowieść wigilijną, nieświadome, że wraz z ostatnią stroną atramentowy oddech opowieści wciągnie je powoli i nieubłaganie ku sercu ciemności.

JULIÁN CARAX, Więzień Nieba

(Éditions de la Lumière, Paryż 1992)

Część pierwsza

1

Barcelona, grudzień 1957

Owego roku wszystkie dni poprzedzające święta Bożego Narodzenia jakby się zmówiły, że będą świtać ołowianą szarością i w szronie. Miasto tonęło w niebieskawym półmroku, a ludzie okutani w palta szli spiesznie, ze wzrokiem wbitym w chodnik, zostawiając w powietrzu marznące obłoczki oddechu. Niewielu w owych dniach zatrzymywało się przed witryną Sempere i Synowie, a jeszcze mniej zdobywało się na odwagę, by przekroczyć próg księgarni i zapytać o tę utraconą książkę, która czekała na nich przez całe życie i której sprzedaż, dajmy spokój poezji, pozwoliłaby nieco podreperować kiepską kondycję finansową księgarni.

– Czuję, że nadszedł ten dzień. Dziś odmieni się nasz los – oświadczyłem niesiony skrzydłami pierwszej porannej kawy, tego niczym nieskrępowanego optymizmu w stanie płynnym.

Ojciec, który od ósmej rano toczył boje z księgą buchalteryjną, ołówkiem i gumką wyczyniając istne sztuczki żonglerskie, uniósł wzrok znad kontuaru i przyjrzał się przemarszowi niedoszłych klientów odchodzących w dół ulicy.

– Oby niebiosa cię wysłuchały, Danielu, bo jak tak dalej pójdzie i przegramy okres świąteczny, w styczniu nie będziemy mieli nawet na rachunek za światło. Musimy coś wymyślić.

– Wczoraj Ferminowi coś wpadło do głowy – odważyłem się podsunąć. – Twierdzi, że to niezawodny plan, żeby uchronić księgarnię przed bankructwem.

– Niech Bóg ma nas w swojej opiece!

Powtórzyłem słowo w słowo:

– „Może gdybym w charakterze dekoracji stanął w witrynie w samych gaciach, to jakaś białogłowa, spragniona literatury i łasa na mocne wrażenia, weszłaby ponieść koszty, bo jak mówią znawcy, przyszłość literatury zależy od kobiet, a Bóg mi świadkiem, że jeszcze nie narodziła się niewiasta zdolna oprzeć się niebanalnemu urokowi tego góralsko szorstkiego ciała” – obwieściłem.

Usłyszałem za plecami dźwięk spadającego na podłogę ołówka i odwróciłem się.

– Fermín dixit – dodałem szybko.

Sądziłem, że ojciec uśmiechnie się z konceptu Fermina, ale stwierdziwszy, że nie ma zamiaru przerywać milczenia, spojrzałem nań kątem oka. Sempere senior zdawał się z jednej strony uważać, że absurdalny pomysł Fermina wcale, ale to wcale, nie jest zabawny, z drugiej strony jednak, sądząc z wyrazu twarzy znamionującego spory wysiłek myślowy, mogło wyglądać na to, iż mimo wszystko rozważa, czy Ferminowej propozycji nie potraktować całkiem serio.

– No, kto by pomyślał, ale być może Fermín utrafił w sedno – szepnął.

Przyjrzałem mu się z niedowierzaniem. Czyżby trapiąca nas od kilku tygodni handlowa posucha w końcu odebrała mojemu ojcu władze umysłowe?

– Nie mów mi, że pozwolisz mu łazić po księgarni w samych ineksprymablach.

– Nie, nie, nie o to chodzi. Witryna, chodzi o witrynę wystawową. Gdy wspomniałeś o pomyśle Fermina, to mnie oświeciło… Może jeszcze uda nam się uratować święta Bożego Narodzenia.

Anim się obejrzał, jak zniknął na zapleczu. Po chwili zjawił się w swym oficjalnym zimowym umundurowaniu: w palcie, szaliku i kapeluszu, w których nieodmiennie widziałem go od dziecka. Bea podejrzewała, iż mój ojciec od 1942 roku nie nabył ani jednej sztuki odzieży, i wszystko wskazywało na to, że moja żona ma rację. Ojciec, wkładając rękawiczki, uśmiechał się niepewnie, a w jego oczach dostrzegłem ów dziecięcy niemal błysk, który wywołać zdolne były jedynie wielkie wyzwania.

– Zostawiam cię na czas jakiś – oznajmił. – Idę coś załatwić.

– A mogę wiedzieć, dokąd idziesz?

Ojciec puścił do mnie oko.

– To niespodzianka. Przyjdzie czas, to zobaczysz.

Odprowadziłem go do drzwi, a później patrzyłem, jak odchodzi w stronę Puerta del Ángel żwawym krokiem, szybko przeistaczając się w jeszcze jednego przechodnia przedzierającego się wraz z szarym tłumem przez kolejną bezkresną zimę z popiołu i z cienia.

2

Korzystając z samotności, włączyłem radio, by nacieszyć się muzyką w trakcie porządkowania poszczególnych kolekcji na półkach według własnego widzimisię. Ojciec uważał, że gdy w księgarni są klienci, do dobrego tonu należy wyłączenie radia. Z kolei jeśli włączałem radio w obecności Fermina, ten natychmiast podchwytywał jakąkolwiek melodię, by wtórować jej na własną, swojską, nutę – lub, co gorsza, puszczał się w pląsy, które ochrzcił mianem „zmysłowych karaibskich rytmów” – czym po kilku zaledwie minutach doprowadzał mnie do stanu załamania nerwowego. Mając na względzie owe praktyczne przeszkody, doszedłem do wniosku, iż powinienem ograniczyć radiowe uczty duchowe do tych rzadkich chwil, kiedy poza mną i dziesiątkami tysięcy książek w księgarni nie ma nikogo.

Radio Barcelona odtwarzało właśnie amatorskie nagranie zarejestrowane przez jakiegoś miłośnika i kolekcjonera podczas niezwykłego koncertu Louisa Armstronga i jego orkiestry trzy lata temu z okazji Bożego Narodzenia w barcelońskim hotelu Windsor Palace przy alei Diagonal. Podczas przerw na reklamy spiker z nadgorliwą emfazą powtarzał określenie „muzyka jazowa” (właśnie tak: „jazowa”, nie „dżezowa”), ostrzegając zarazem, że niektóre ze zbyt śmiałych synkop mogą szokować nienawykłe ucho rodzimego słuchacza wychowanego na habanerach, bolerach i paso doble, ewentualnie na nieśmiało przebijającym się w hiszpańskich rozgłośniach bigbicie.

Fermín zwykł mawiać, że gdyby don Isaac Albéniz był Murzynem, jazz, podobnie jak wielki kompozytor i herbatniki w puszce, narodziłby się w Camprodón, po czym dodawał, że ta muzyka i szpiczaste staniki tak wspaniale demonstrowane przez jego ukochaną Kim Novak, którą razem podziwialiśmy na przedpołudniowych seansach w kinie Femina, należały do największych wynalazków XX wieku, jak dotąd przynajmniej. Nie miałem zamiaru z nim polemizować. Pozwoliłem tym kilku przedpołudniowym godzinom upłynąć pośród magicznych tonów muzyki Armstronga i zapachu książek, ciesząc się spokojem i zadowoleniem, jakie czerpiemy ze świadomie wykonywanych prostych czynności.

Fermín wziął dziś kilka godzin wolnego, bo musiał pozałatwiać trochę spraw, bez których ślub z Bernardą, zaplanowany na początek lutego, nie mógłby się odbyć. Gdy dwa tygodnie temu wspomniał o tym po raz pierwszy, wszyscy orzekliśmy, że niepotrzebnie się tak spieszy i żeby raczej pamiętał o tym, że co nagle, to po diable. Ojciec próbował go przekonać, by przesunął datę ceremonii o kilka miesięcy, argumentując, że gody weselne najlepiej wyprawiać latem, przy dobrej pogodzie, ale Fermín obstawał przy zachowaniu pierwotnej daty, tłumacząc, że on osobiście, jako przedstawiciel gatunku wyhodowanego w surowym, suchym klimacie gór Estremadury, z chwilą nadejścia kanikuły, jego zdaniem nie tyle śródziemnomorskiej, co właściwie tropikalnej, zaczyna pocić się obficie, a uważa, że byłoby grubym nietaktem stanąć przed ołtarzem jak nie przymierzając hutnik przy spuście surówki.

A mnie zaczęła trapić myśl, że dzieje się coś bardzo podejrzanego, skoro Fermín Romero de Torres, żywy symbol obywatelskiego protestu przeciwko Świętej Matce Kościołowi, bankom i obyczajności tej dewocyjnej Hiszpanii z towarzyszących nam od kilkunastu lat kronik filmowych, tak przebiera nóżkami, by jak najszybciej stanąć przed ołtarzem. W swym przedmałżeńskim ferworze zapędził się tak dalece, iż nawiązał przyjaźń z nowym proboszczem kościoła Santa Ana, don Jacobem, księdzem pochodzącym z Burgos, o nieprzesadnej pryncypialności i ogładzie boksera w stanie spoczynku, którego Fermín z miejsca zaraził swoją nieokiełznaną pasją do gry w domino: toczyli z sobą epickie boje w barze Almirall w każdą niedzielę po mszy. Ksiądz zaśmiewał się dobrodusznie, kiedy mój przyjaciel pytał go, między jednym a drugim kieliszkiem ziołówki Aromas del Montserrat, czy może raz na zawsze rozstrzygnąć nurtującą go zagadkę, a mianowicie czy zakonnice mają uda, a jeśli tak, to czy tak jędrne, że aż chce się zatopić w nich zęby, jak on sam podejrzewał od czasów mutacji.

– W końcu się pan doigra i ekskomunikują pana – ostrzegał go mój ojciec. – Na zakonnice się nie patrzy, a tym bardziej się ich nie dotyka.

– Ale przecież z wielebnego większy łobuz ode mnie – protestował Fermín. – Gdyby nie sutanna…

Wspominałem tę dyskusję, podśpiewując sobie w takt trąbki mistrza Louisa, kiedy usłyszałem tak miły dla ucha dźwięk dzwoneczka wiszącego nad drzwiami księgarni i uniosłem wzrok, spodziewając się ujrzeć ojca wracającego ze swej tajnej misji albo Fermina pełnego zapału i gotowego rozpocząć popołudniową zmianę.

– Dzień dobry – doszedł mnie niski, szorstki głos.

3

W świetle otwartych drzwi mężczyzna stojący w progu przypominał drzewo ogołocone przez wiatry z gałęzi. Przybysz ubrany był w ciemny garnitur o niemodnym już fasonie. Posępna postać wspierała się na lasce. Ruszył w głąb księgarni, wyraźnie kulejąc. Światło lampki stojącej na ladzie wydobyło z szarości twarz głęboko przeoraną przez czas. Gość przyglądał mi się bacznie przez chwilę, taksując mnie niespiesznie. W jego spojrzeniu było coś ze wzroku drapieżnego ptaka, cierpliwego i wyrachowanego łowcy.

– Pan Sempere?

– Ja jestem Daniel. Pan Sempere to mój ojciec. W tej chwili akurat go nie ma. Czym mogę panu służyć?

Nieznajomy puścił mimo uszu moje pytanie i zaczął kuśtykać po księgarni, wszystkiemu przyglądając się badawczo, a właściwie zachłannie, nieskrępowany wcale moją obecnością. Odnosiłem wrażenie, że nie tylko kuśtyka, ale pewnie ma też wiele innych obrażeń, jakby niejednokrotnie ocierał się o śmierć.

– Wojenne pamiątki – powiedział gość, jakby czytał w moich myślach.

Śledziłem wzrokiem jego drobiazgową inspekcję księgarni, choć przewidywałem, gdzie się w końcu zatrzyma. I rzeczywiście: przybysz stanął przed hebanową witryną, naszą rodzinną relikwią zdobiącą księgarnię od pierwszego dnia jej istnienia, czyli od 1888 roku. Mój prapradziadek Sempere, wówczas młodzieniec, który właśnie wrócił z Karaibów, gdzie jak tylu innych katalońskich indianos bez powodzenia szukał fortuny, zaciągnął kredyt, by kupić dawny sklep rękawiczniczy i przekształcić go w księgarnię. W owej witrynie węgielnej, dumie naszej firmy, przechowywaliśmy najcenniejsze egzemplarze.

Przybysz podszedł do niej tak blisko, że od jego oddechu zaparowała szyba witryny. Wyciągnął z kieszeni okulary i zaczął się przyglądać stojącym w środku książkom. Skulił się przed meblem tak, iż wyglądał niczym łasica szykująca się do pożarcia jajek przed chwilą złożonych w kurniku.

– Ładny mebelek – mruknął. – Swoje musiał kosztować.

– To stara rodzinna pamiątka. Ma przede wszystkim wartość sentymentalną – odparłem, zirytowany bezceremonialnym szacowaniem i wartościowaniem, jakiego dopuszczał się ów szczególny klient, który zdawał się wyceniać nawet wdychane przez nas powietrze.

Po dłuższej chwili schował okulary i odezwał się, cedząc każde słowo.

– O ile wiem, pracuje z panami pewien nader utalentowany dżentelmen.

Zwlekałem z odpowiedzią, więc jegomość odwrócił się i posłał mi spojrzenie z gatunku tych, które nawet jeśli nie spopielają, to przynajmniej postarzają o ładnych kilka lat.

– Jak pan widzi, dziś akurat jestem sam. Jeśli łaskawy pan poda mi tytuł poszukiwanej przez pana pozycji, z największą przyjemnością postaram się ją znaleźć.

Na usta przybysza wypełzł uśmiech, o ile ów mało przyjazny grymas można było w ogóle nazwać uśmiechem.

– Widzę, że eksponują tu panowie egzemplarz Hrabiego Monte Christo.

Nie on jeden zwrócił uwagę na ten szczególny wolumin. Zaaplikowałem mu oficjalną mowę, jaką mieliśmy przygotowaną na tego rodzaju okazje.

– Gratuluję dobrego oka. Mamy tu do czynienia z niezwykłą edycją, numerowaną, z ilustracjami Arthura Rackhama. Ten egzemplarz pochodzi z osobistej biblioteki wielkiego madryckiego bibliofila. Jest to egzemplarz unikatowy i skatalogowany.

Gość bardziej udawał, że słucha, niż słuchał, skupiając uwagę na strukturze tylnych ścianek z hebanu osłaniających regały i nie kryjąc znudzenia moimi słowami.

– Dla mnie wszystkie książki są takie same, ale podoba mi się jej niebieska okładka – odezwał się pogardliwym tonem. – Biorę ją.

W innych okolicznościach pewnie podskoczyłbym z radości, że mogę opchnąć naszą prawdopodobnie najdroższą książkę, ale na samą myśl, że tak piękne wydanie trafia w ręce tego typa, zrobiło mi się niedobrze. Instynktownie czułem, że jeśli powieść opuści księgarnię w jego kieszeni, nikt nigdy nie przeczyta nawet pierwszego akapitu.

– To bardzo drogie wydanie. Jeśli szanowny pan sobie życzy, mogę pokazać inne edycje tego samego dzieła w doskonałym stanie i po bardziej przystępnej cenie.

Ludzie małoduszni zawsze usiłują pomniejszyć innych, a przybysz, który, jak czułem, mógłby z powodzeniem zmieścić swoją duszę na główce od szpilki, obrzucił mnie najbardziej pogardliwym ze swych spojrzeń.

– …i które również mają niebieskie okładki – dodałem szybko.

Nie zareagował na moją bezczelną uwagę.

– Nie, dziękuję. Chcę mieć ten egzemplarz. Cena nie gra roli.

Przytaknąłem niechętnie i podszedłem do witryny. Wyjąłem klucz i otworzyłem oszklone drzwiczki. Czułem, jak oczy klienta świdrują mi plecy.

– Wszystko, co dobre, jest zawsze pod kluczem – burknął pod nosem.

Wziąłem książkę i westchnąłem.

– Czy jest pan kolekcjonerem?

– Poniekąd. Choć nie książki są moją specjalnością.

Odwróciłem się i wyciągnąłem ku niemu książkę.

– A można wiedzieć, co pan kolekcjonuje?

Nieznajomy zignorował moje pytanie i wyciągnął dłoń po książkę. Musiałem powstrzymać się przed odruchowym schowaniem tomu z powrotem do witryny i zamknięciem jej na klucz. Ojciec nigdy by mi nie wybaczył, gdybym w tak trudnych czasach jak obecne wypuścił z rąk taką okazję.

– Kosztuje trzydzieści pięć peset – oznajmiłem, nim wyciągnąłem doń książkę z nadzieją, iż podana cena zmusi go do zmiany decyzji.

Kiwnął potakująco głową i wyjął banknot stupesetowy z kieszeni garnituru, który nie był wart nawet pięciu peset. Błysnęła mi myśl, czy banknot nie jest aby fałszywy.

– Obawiam się, szanowny panie, że nie będę miał reszty z banknotu o tak dużym nominale.

Najchętniej poprosiłbym go, by zaczekał chwilę, podczas gdy ja w te pędy ruszyłbym do najbliższego banku, by rozmienić banknot i przy okazji upewnić się, czy nie jest podrobiony, ale nie chciałem zostawiać go samego w księgarni.

– Niech pan da sobie spokój. To czysty banknot. A wie pan, jak może się pan upewnić?

Uniósł banknot pod światło.

– Niech pan popatrzy na znak wodny. I na te linie. Teksturę…

– Czy szanowny pan jest specjalistą od falsyfikatów?

– Młody człowieku, na tym świecie wszystko jest fałszywe. Wszystko oprócz pieniędzy.

Wepchnął mi banknot w dłoń i zacisnął ją w pięść, poklepując knykcie.

– Proszę sobie zatrzymać resztę do mojej następnej wizyty – powiedział.

– To bardzo poważna kwota, szanowny panie. Sześćdziesiąt pięć peset.

– Drobiazg.

– Gotów jestem podpisać panu kwit.

– Ufam panu.

Nieznajomy zaczął przyglądać się książce z nieskrywaną obojętnością.

– To ma być prezent. Chciałbym, aby panowie dostarczyli ów prezent wskazanej osobie.

Zawahałem się przez chwilę.

– W zasadzie nie zajmujemy się dostarczaniem zakupionego u nas towaru, niemniej w tym przypadku z ogromną przyjemnością podejmiemy się doręczenia książki wskazanej osobie, bez żadnych dodatkowych kosztów oczywiście. Czy mogę wiedzieć, czy przesyłka będzie na teren Barcelony, czy też…

– Nie, nie, to będzie tutaj – odparł.

W jego zimnym spojrzeniu zdawały się kryć długie lata tłumionej wściekłości i głębokiej urazy.

– Czy szanowny pan życzy sobie dołączyć szczególną dedykację lub też skreślić parę słów, zanim zapakuję książkę?

Klient z niejakim trudem otworzył książkę na stronie tytułowej. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że miast lewej ręki ma protezę z barwionej porcelany. Wyjął pióro wieczne i skreślił parę słów. Oddał mi książkę i obrócił się na pięcie. Przyglądałem się, jak kuśtyka ku drzwiom.

– Czy byłby pan łaskaw podać mi nazwisko adresata, jak również i sam adres, pod który winniśmy dostarczyć egzemplarz książki? – zapytałem.

– Wszystko jest w środku – odparł, nie odwracając się ku mnie.

Otworzyłem książkę i natrafiłem na stronę, na której gość skreślił własnoręcznie następujący tekst:

Dla Fermina Romero de Torres, który powrócił spośród umarłych i jest w posiadaniu klucza do przyszłości.

13

W tym momencie usłyszałem dzwoneczek znad drzwi i kiedy spojrzałem w tamtą stronę, nieznajomy już wyszedł.

Podbiegłem szybko do wyjścia i wyjrzałem na ulicę. Mój klient oddalał się, kuśtykając. Powoli wmieszał się między postaci przedzierające się przez welon niebieskiej mgły omiatającej ulicę Santa Ana. Chciałem go zawołać, ale ugryzłem się w język. Najprościej byłoby pozwolić mu odejść, ale instynkt i mój odwieczny brak rozwagi oraz nieumiejętność zachowania jakiejkolwiek ostrożności okazały się silniejsze ode mnie.

4

Zawiesiłem napis „Zamknięte” i przekręciłem klucz w drzwiach, zdecydowany podążać w tłumie za nieznajomym krok w krok. Wiedziałem, że jeśli mój ojciec wróci – na domiar złego akurat wtedy, kiedy odważył się zostawić mnie w księgarni samego w czas całkowitej posuchy handlowej – i zobaczy, że opuściłem swoje stanowisko pracy, na pewno spotka mnie ostra reprymenda, ale uznałem, że po drodze wymyślę jakąś wymówkę. Wolałem stawić czoło łagodnej naturze mego rodzica niż przełknąć niepokój, który we mnie zasiał ów ponury gość, i gubić się w domysłach, jaki też jest charakter jego związków z Ferminem.

Zawodowy księgarz nie ma zbyt wielu okazji, by opanować finezyjną sztukę śledzenia podejrzanej osoby bez narażania się na dekonspirację. Jeśli pominąć możliwości stwarzane przez klientów uporczywie zalegających z zapłatą, większość tych okazji księgarz może znaleźć jedynie w stojących u niego na półkach seriach i kolekcjach opowiadań detektywistycznych lub tanich powieści kryminalnych. Habit nie czyni mnicha, ale zbrodnia lub podejrzenie jej popełnienia czynią detektywa, a zwłaszcza detektywa amatora.

Podczas gdy szedłem za nieznajomym w stronę Rambli, przypominałem sobie w pośpiechu podstawowe zasady, zaczynając od tego, że należy utrzymywać pięćdziesięciometrowy co najmniej dystans, starać się cały czas kamuflować za kimś bardziej korpulentnym i mieć opanowaną topografię, na wypadek gdyby trzeba było skryć się w jakiejś bramie albo w sklepie, bo śledzony delikwent może się nagle zatrzymać i nieoczekiwanie spojrzeć za siebie. Dotarłszy do Rambli, mój dziwny klient ruszył głównym traktem w kierunku portu. Cała aleja była już przystrojona w świąteczne dekoracje i sporo sklepików obwiesiło okna wystawowe światełkami, gwiazdkami i aniołkami zwiastującymi lepsze jutro, które, skoro tak głosiło radio, było pewne jak amen w pacierzu.

W tamtych latach w atmosferze świąt Bożego Narodzenia było jeszcze dużo magii i tajemnicy. Anemiczne zimowe światło, pełen tęsknoty wzrok ludzi żyjących pośród cieni i półsłówek przydawały owym dekoracjom aury najprawdziwszej prawdy, w którą wierzyć mogły jeszcze dzieci. I osoby, które nauczyły się zapominać.

Nic więc dziwnego, że narastało we mnie wrażenie, iż w tej świątecznej scenerii trudno o osobę tak zupełnie nie z tej bajki, tak cudacznie nieprzystającą do panującej wokół atmosfery jak tajemniczy obiekt mojej inwigilacji. Wolno kuśtykał i często się zatrzymywał przy kioskach z ptakami lub kwiaciarniach, podziwiając papużki i róże, tak jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Kilkakrotnie podszedł do rozsianych po Ramblach kiosków z prasą, gdzie przez jakiś czas przeglądał okładki gazet i pism i zabawiał się, wprawiając w ruch kręciołki z pocztówkami. Rzec by można, iż trafiwszy tu po raz pierwszy, zachowywał się jak dziecko, a może jak turysta spacerujący po nieznanych sobie Ramblach, aczkolwiek dzieci i turyści mają zazwyczaj na twarzach chwilowy wyraz niewinności osoby, która nie bardzo wie, gdzie jest – a na śledzonego przeze mnie typa łaska niewinności nie spłynęłaby chyba nawet z rąk Dzieciątka Jezus z fasady Kościoła Matki Boskiej Betlejemskiej, obok którego właśnie przeszedł.

I w tym momencie zatrzymał się przed stoiskiem z ptakami naprzeciwko wylotu ulicy Puertaferrisa, wyraźnie zaintrygowany kakadu o bladoróżowym upierzeniu, która przechyliwszy główkę, przyglądała mu się przez pręty klatki. Nieznajomy podszedł do niej, stanął w tej samej pozie co w mojej księgarni przed witryną i zaczął coś szeptać. Ptak, okaz wielkości kapłona, z głową jak hełm, pokryty fantastycznymi piórami, przeżył cuchnący siarką oddech przechodnia i z niebywałym zainteresowaniem zasłuchał się cały w recytowane przez mężczyznę słowa. Kakadu dawała wyraz swojej ekscytacji, kiwając rytmicznie głową i w końcu strosząc różowawe pióra swego czubka.

Po kilku minutach nieznajomy, z wyrazem satysfakcji z tej ptasiej pogawędki, ruszył dalej w drogę. Gdy po niespełna trzydziestu sekundach tym razem ja przechodziłem koło stoiska z ptakami, spostrzegłem, że wszczęło się tam małe zamieszanie i że sprzedawca nerwowo stara się jak najszybciej przykryć płótnem klatkę z kakadu, ptak bowiem zaczął z nienaganną dykcją powtarzać rymowankę: Franco, ty fiucie, jaja masz na drucie. Nie miałem cienia wątpliwości, od kogo się jej nauczył. W każdym razie mogłem stwierdzić, że mój nieznajomy klient niepozbawiony jest specyficznego poczucia humoru, a jego przekonania są wysoce ryzykowne. I jedno, i drugie w owych czasach było równie rzadkie jak spódnice powyżej kolan.

Przez chwilę przestraszyłem się, że zaaferowany incydentem straciłem go z oczu, ale dość szybko rozpoznałem jego koślawą postać przed wystawą sklepu z biżuterią Bagués. Dyskretnie doszedłem do budek pisarzy przy wejściu do Pałacu Wicekrólowej, skąd mogłem lepiej widzieć mojego klienta. Oczy świeciły mu jak rubiny, a pełen przepychu spektakl złota i kamieni szlachetnych za kuloodporną szybą zdawał się budzić w nim pożądanie, którego nie wywołałby u niego nawet cały zespół tancerek rewiowych z La Criolli w latach jej największej świetności.

– List miłosny, podanko, uniżone pismo do dowolnie wybranej ekscelencji, serdeczny list: niniejszym-donoszę-że-u-mnie-wszystko-w-porządku do krewnych z rodzinnych stron, młody człowieku?

Skryba urzędujący w budce służącej mu zarazem za schronienie przed zimnem wychylił się przez okienko niczym spowiednik z konfesjonału, skory natychmiast spełnić każde moje życzenie. Tabliczka nad okienkiem głosiła:

Oswaldo Darío de Mortenssen

Literat i Myśliciel

W ofercie pełny asortyment listów miłosnych, podań, testamentów, wierszy, adresów hołdowniczych, życzeń, próśb, nekrologów, peanów, prac magisterskich, listów błagalnych, odwołań i pism wszelakich w każdym stylu i metrum. Dziesięć centymów za zdanie (rymy płatne osobno). Zniżki dla wdów, inwalidów i młodzieży szkolnej.

– Czego panu potrzeba, młody człowieku? List miłosny z rodzaju tych, które powodują, iż pannom do wzięcia haleczki mokną od miłosnych humorów? Wygląda pan na sympatycznego, więc i cena będzie sympatyczna.

Wyciągnąłem ku niemu rękę, pokazując ślubną obrączkę. Skryba Oswaldo wzruszył obojętnie ramionami.

– Żyjemy w nowoczesnych czasach – stwierdził. – Gdybym zaczął panu opowiadać, ile tu przychodzi mężów i żon…

Spojrzałem znowu na tabliczkę, która brzmiała jakoś swojsko, ale nie wiedziałem dlaczego.

– Pańskie nazwisko nie jest mi obce…

– Nie powiem, bywało lepiej. Może z tamtych czasów.

– To pańskie prawdziwe nazwisko?

– Nom de plume. Artysta potrzebuje imienia na miarę swego dzieła. W mojej metryce stoi Jenaro Rebollo, kto powierzy napisanie listu miłosnego komuś z takim nazwiskiem… To co, korzystamy z dzisiejszej oferty? Raz-dwa skrobiemy liścik pełen namiętności i pożądania?

– Innym razem.

Pisarz pokiwał głową ze smutkiem. Podążył za moim wzrokiem i zaintrygowany zmarszczył brwi.

– Śledzimy kulawego, co? – rzucił.

– Zna go pan? – spytałem.

– Od tygodnia widzę, jak codziennie przechodzi tędy, staje przed sklepem złotniczym i gapi się jak sroka w gnat, jakby wystawiano tam nie złoto i kosztowności, ale tyłeczek Belli Dority – wyjaśnił.

– Rozmawiał pan z nim kiedyś?

– Jeden z kolegów przepisał mu parę dni temu list. Wie pan, biedak nie ma palców…

– A który z kolegów? – zapytałem.

Skryba popatrzył na mnie z wahaniem, jakby się obawiał, że jeśli mi odpowie, może stracić potencjalnego klienta.

– Luisito. Ten z naprzeciwka, tuż przy Casa Beethoven, ten, co wygląda jak seminarzysta.

Chciałem dać mu kilka monet napiwku, ale odmówił.

– Ja na życie zarabiam piórem, nie dziobem. Bo tych ostatnich mamy aż nadto na naszym podwórku. Gdyby któregoś dnia odczuł pan potrzebę natury filologicznej, wie pan, gdzie mnie szukać.

Wręczył mi wizytówkę, na której widniał ten sam tekst co na tabliczce.

– Od poniedziałku do soboty, od ósmej do ósmej – uściślił. – Oswaldo, żołnierz słowa, do pańskich usług i pańskich epistolarnych potrzeb.

Schowałem wizytówkę i podziękowałem mu za pomoc.

– Gołąbek panu odfruwa – ostrzegł.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że nieznajomy znowu ruszył w drogę. Szybko poszedłem jego śladem w stronę morza aż do głównego wejścia na targ Boquería, gdzie się zatrzymał, by popatrzeć na niezwykłe widowisko, jakie rozgrywało się pośród kramów, i na tragarzy rozładowujących wszelkiego rodzaju wiktuały i delicje. Widziałem, jak kuśtyka w stronę kontuaru baru Pinocho, by tam wspiąć się na jeden ze stołków, nie bez trudności, ale z ogromnym entuzjazmem. Przez mniej więcej pół godziny próbował delektować się specjałami, które serwował mu Juanito, beniaminek właścicieli baru, ale odniosłem wrażenie, że stan zdrowia kuternogi nie pozwala mu na zbytnie ekscesy gastronomiczne, bo jadł raczej oczyma, jakby dzięki zamawianiu kolejnych tapas i dań, których nie mógł nawet spróbować, przypominał sobie lepsze czasy. Nie smakiem rozkoszuje się podniebienie, ale wspomnieniem. W końcu, zmęczony swoją kulinarną impotencją i zastępczą przyjemnością podglądania, jak inni degustują i się oblizują, nieznajomy uiścił rachunek i ruszył w swoją drogę ku wylotowi ulicy Hospital, gdzie, zrządzeniem niepowtarzalnej geometrii Barcelony, współistniały obok siebie jeden z najsłynniejszych teatrów operowych starej Europy i jedna z najbardziej zrujnowanych i podupadłych dzielnic rozpusty na półkuli północnej.

5

O tej godzinie załogi wielu statków handlowych i okrętów wojennych stojących w porcie atakowały całą promenadę Rambli, by zaspokoić swoje wszelkiej maści apetyty. Czując siłę popytu, podaż ustawiła się na rogu – damy do wynajęcia, których aparycja wskazywała jednoznacznie, że najlepsze lata mają już dawno za sobą, oferowały za to nader przystępne ceny, od których można było wytargować znaczny upust. Z lekkim niesmakiem spojrzałem na ściśnięte w talii spódnice, na żylaki i sine bladości, od których aż oczy bolały, na zwiędłe twarze. Wygląd tych dam, dobitnie świadczący o tym, że to już ich ostatnie występy przed odejściem w stan spoczynku, budził wszelkie możliwe uczucia poza pożądliwością. Wiele miesięcy na morzu spędzić musiał marynarz, pomyślałem, żeby dać się złapać na taki lep. Ale, ku mojemu zaskoczeniu, kuternoga zatrzymał się przy parze owych dam, z którymi życie już gorzej obejść się nie mogło, by swawolnie z nimi pogawędzić, jakby były pięknościami z najwykwintniejszego kabaretu.

– Witaj serdeńko, niech no cię tylko wezmę w obroty, a dwadzieścia lat w mig ci ubędzie – usłyszałem jedną z dam, którą spokojnie można byłoby wziąć za babcię skryby Oswalda.

Raczej zmiażdżysz go na śmierć, pomyślałem. Mój klient zapobiegliwie zrobił unik i podziękował za zaproszenie.

– Innym razem, ślicznotko – odparł, zagłębiając się w uliczki Ravalu.

Szedłem za nim jeszcze kilkaset metrów, póki nie zatrzymał się przed wąską i ciemną bramą usytuowaną niemal naprzeciw zajazdu Europa. Widziałem, jak znika w bramie. Odczekałem pół minuty, a następnie ruszyłem jego śladem.

Przekroczywszy próg, natknąłem się na ocienione schody niknące we wnętrzu budynku, przypominającego wyglądem statek przechylony na lewą burtę, ale – dokładając fetor stęchlizny i ewidentne problemy z kanalizacją – przede wszystkim ruinę, która lada chwila dołączy do katakumb Ravalu. Obok westybulu znajdowało się coś w rodzaju dozorcówki, gdzie tłustawe indywiduum wyelegantowane w podkoszulek, z wykałaczką w zębach i z radiem nastawionym na jakąś rozgłośnię wyspecjalizowaną w walkach byków obrzuciło mnie spojrzeniem tyleż pytającym, co niechętnym.

– Sam pan? – zapytał nieco zaintrygowany.

Nie trzeba było być orłem, żeby wydedukować, że znalazłem się przed drzwiami podrzędnego hoteliku wynajmującego pokoje na godziny, a jedynym, co nie pasowało do obrazka, była moja osoba, której nie towarzyszyła żadna z bogiń patrolujących pobliski róg.

– Jeśli ma pan życzenie, to mogę panu podesłać dziewczynkę – zaoferował się, szykując już jednocześnie zestaw składający się z ręcznika, mydła i czegoś, co, jak mogłem się domyślić, było gumą lub podobnym artykułem przewidzianym jako środek profilaktyczny in extremis.

– Ale ja właściwie chciałem panu zadać tylko jedno pytanie – zacząłem.

Portier wybałuszył oczy.

– Pół godziny dwadzieścia peset, a klaczkę sam pan sobie załatwia.

– Kuszące, nie powiem. Może kiedy indziej. Chciałem tylko zapytać, czy przed chwilą nie wszedł tu dżentelmen. Parę minut temu. Starszy gość. W nie najlepszej formie. Sam. Bez klaczki.

Portier zmarszczył brew. Wyczułem w jego spojrzeniu, że w sekundę zdegradowany zostałem z potencjalnego klienta do muszki-upierdliwki.

– Nikogo nie widziałem. I pana też tu nie ma, ale już, bo zawołam Toneta.

Mogłem mniemać, iż Tonet nie należy do sympatycznie usposobionych osób. Położyłem przed portierem resztę posiadanych przeze mnie monet i uśmiechnąłem się doń pojednawczo. Pieniądze zniknęły, jakby były drobnymi owadami, a palce zniszczonych rąk portiera – językiem polującego kameleona. Są – nie ma. Szast-prast.

– Co chcesz wiedzieć?

– Czy mieszka tu wspomniany przeze mnie gość?

– Wynajmuje pokój od tygodnia.

– A wiadomo, jak się nazywa?

– Zapłacił za miesiąc z góry, więc po co miałem pytać?

– A wiadomo, skąd przyjechał, co porabia…?

– To nie jest kącik złamanych serc. My tych, co przychodzą się tutaj gzić, o nic nie pytamy. A ten nawet się nie gzi. Więc niech se pan sam skalkuluje.

Chcąc nie chcąc, skalkulowałem.

– Wiem tylko tyle, że od czasu do czasu wychodzi na jakiś czas i wraca. Czasami prosi mnie, żebym mu przyniósł butelkę wina, chleb, trochę miodu. Płaci dobrze i za dużo nie gada.

– I nie przychodzi panu żadne nazwisko do głowy?

Pokręcił głową.

– Dobre i to. Dzięki i przepraszam za kłopot.

Już się odwracałem, by odejść, kiedy portier mnie zawołał.

– Romero – powiedział.

– Proszę?

– Chyba mówił, że nazywa się Romero albo coś w tym stylu…

– Romero de Torres?

– O właśnie.

– Fermín Romero de Torres? – raz jeszcze spytałem, nie dowierzając.

– Dokładniusieńko. Czy przypadkiem przed wojną nie było takiego toreadora? – zapytał portier. – No, wiedziałem, że coś mi to mówi…

6

Wracałem do księgarni tą samą drogą całkowicie przekonany, że jak byłem głupi, tak jestem głupi, albo i głupszy. Gdy mijałem Pałac Wicekrólowej, skryba Oswaldo pomachał do mnie.

– Udało się? – spytał.

Burknąłem, że nie bardzo.

– Niech pan popyta Luisita, może on coś pamięta.

Pokiwałem głową i podszedłem do budki Luisita, który właśnie czyścił swoją kolekcję stalówek. Ujrzawszy mnie, uśmiechnął się i zaprosił, bym siadł.

– Co dla pana? Sprawa miłosna czy zawodowa?

– Pański kolega Oswaldo przysłał mnie do pana.

– Mentor całego naszego gremium – oświadczył Luisito, który nie liczył sobie więcej niż dwadzieścia pięć lat. – Wielki mistrz pióra, którego kunsztu świat nie docenił, i oto żałosne skutki, mistrz na ulicznym bruku szlifuje sztukę słowa na zlecenie analfabetów.

– Powiedział mi Oswaldo, że niedawno zlecił panu pracę pewien starszy człowiek, kuternoga i w ogóle mocno sfatygowany, bo nie dość, że nie ma jednej ręki, to w drugiej brak mu niektórych palców…

– Tak, pamiętam go. Jednorękich zawsze pamiętam. Przez wzgląd na Cervantesa, wie pan.

– Jasne. A mógłbym wiedzieć, jaka to sprawa go tu przywiodła?

Luisito niemal podskoczył na swym krześle, dość zdegustowany kierunkiem, który obrała rozmowa.

– Proszę pana, to miejsce jest prawie jak konfesjonał. Zawodowa dyskrecja przede wszystkim.

– Jestem tego świadom. Ale rzecz dotyczy sprawy nader poważnej.

– Na ile poważnej?

– Na tyle poważnej, że może zagrażać bezpieczeństwu bardzo bliskich mi osób.

– Rozumiem, niemniej…

Luisito wyciągnął szyję, szukając wzroku mistrza Oswalda po drugiej stronie placyku. Zobaczyłem, jak Oswaldo potakuje, a Luisito się uspokaja.

– Starszy pan przyniósł gotowy list, chciał tylko, żeby go przepisać na czysto ładną kaligrafią, no bo tą swoją ręką…

– A list dotyczył…

– Nie bardzo pamiętam, proszę zważyć, że codziennie piszę tu tyle listów.

– Luisito, proszę zebrać myśli. Choćby przez wzgląd na Cervantesa.

– Wydaje mi się, nawet przy zastrzeżeniu, że może mi się coś niecoś mylić z podobnym listem innego klienta, że chodziło o znaczącą kwotę pieniężną, którą starszy pan bez ręki miał otrzymać lub odzyskać, coś w tym stylu. I była też mowa o jakimś kluczu.

– O kluczu?

– Tak jest. Ale nie uściślił, czy chodziło mu o klucz do szyfru, klucz Nelsona, czy klucz do drzwi.

Luisito uśmiechnął się do mnie, najwyraźniej zadowolony z ubarwienia rozmowy leciutkim tonem humoru i zmyślności.

– I coś jeszcze pan pamięta?

Luisito zaczął się zastanawiać, oblizując wargi.

– Powiedział, że miasto bardzo się zmieniło.

– Zmieniło się? W jakim sensie?

– A czy ja wiem? Zmieniło się i już. Że nie ma trupów na ulicy.

– Trupów na ulicy? Tak powiedział?

– O ile pamięć mnie nie zawodzi…

7