Miasto z mgły - Carlos Ruiz Zafon - ebook + książka

Miasto z mgły ebook

Carlos Ruiz Zafon

4,3
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 161

Data ważności licencji: 9/29/2026

Oceny
4,3 (705 ocen)
375
210
105
13
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elfik_Book

Dobrze spędzony czas

Niektóre rzeczy czy wydarzenia stają się symbolami w naszym życiu. Dla innych nie mają znaczenia, nie zwraca się na nie uwagi lub uważa się za mało istotne. Lecz są ludzie, dla których to nie jest tylko rzeczy, to nie jest tylko sytuacja, to symbol ich życia, ich miłości, ich uczuć i wielu innych aspektów. Ale tutaj można się zastanowić: do czego nam są potrzebne symbole? Czy naprawdę ich potrzebujemy? Myślę, że tak. Życie jest pewnym ciągiem, pewną ścieżką – mocno krętą i z wieloma rozwidleniami. Potrzebujemy portu, gdzie będziemy mogli na chwilę zatrzymać się i przemyśleć co dalej. Ale porty mają swoje latarnie, a statki swoje kotwice. Wydaje mi się, że tak właśnie działają symbole, które dają nam znać, gdzie jesteśmy, po co albo do czego mamy dążyć. Zastanówcie się – czy w różnych sytuacjach nie macie właśnie czegoś takiego? Dla mnie moim symbolem czytelnictwa jest jeden cykl książek młodzieżowych i autor, który nadał słowu książka nowe, o wiele głębsze znaczenie. W pierwszym przy...
20
WiktoriaKurek

Całkiem niezła

Uwielbiam książki Zafóna. Cykl o Cmentarzu Zapomnianych Książek jest moim ulubionym. Za każdym razem czytając teksty Zafóna przenoszę się do wykreowanego przez niego świata, do Barcelony, na jej brukowane uliczki. Na "Miasto z mgły" czekałam odkąd dowiedziałam się, kiedy będzie jej premiera. Jednak się zawiodłam. Owszem, język Zafóna zachwycił mnie także tym razem. Skąd więc tak niska ocena? Może po prostu nie lubię opowiadań. Nie wiem, nie czytałam ich zbyt wielu. Po prostu miałam wrażenie, że opowiadania są nudne, z płytką historią, dość chaotyczne. Niemniej jednak "Miasto z mgły" to świetne uzupełnienie serii "Cmentarz Zapomnianych Książek" i nie lada gratka dla fanów Zafóna. Poznajemy trudne dzieciństwo Davida Martina, a także autor opowiada nam historię jego narodzin. Jest to piękne pożegnanie pisarza z czytelnikami.
20
imstrelicja

Dobrze spędzony czas

Trudno uwierzyć, że to już koniec. Ta książka to takie małe pocieszenie po utracie. I tak jak z pocieszaniem bywa: niby koi, ale nie goi. Pewnie jeszcze kiedyś wrócę do całej serii by rozkoszować się i może spojrzeć na nią inaczej, z innej perspektywy Polecam całą serię, i trochę zazdroszczę, że ta uczta jeszcze przed tymi, którzy jej nie czytali.
10
Joleczka10

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
kaak1

Nie oderwiesz się od lektury

Cały cykl jest magiczny i naturalistyczny zarazem. Duża dawka historii najnowszej Hiszpanii. Doskonała lektura - polecam. Niestety dalszego ciągu już nie będzie.
00



Tytuł oryginału: La Ciudad de Vapor

Projekt okładki: Planeta Arte & Diseño

Ilustracja: Grupo Planeta

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Beata Kozieł, Lilianna Mieszczańska

Fotografia wykorzystana na okładce

© Martí Gasull i Coral

© DragonStudios LLC, 2020

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Katarzyna Okrasko and Carlos Marrodán Casas

ISBN 978-83-287-1671-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

„Po chwili postaci z mgły, ojciec i syn, znikają w tłumie na Ramblach, ich kroki na zawsze giną w cieniu wiatru”.

Cień wiatru

Ta książka jest utworem fikcyjnym. Podobnie jak w wypadku czterech części sagi o Cmentarzu Zapomnianych Książek – tetralogii, z którą te opowiadania są spokrewnione – Miasto z mgły często inspiruje się Barceloną, chociaż autor pozwolił sobie na zmodyfikowanie fizjonomii i chronologii niektórych miejsc, zdarzeń i okoliczności, żeby dostosować je do logiki narracji.

Pożegnanie Zafona

„Każda znajdująca się tu książka, każdy tom, posiadają własną duszę. I to zarówno duszę tego, kto daną książkę napisał, jak i dusze tych, którzy tę książkę przeczytali i tak mocno ją przeżyli, że zawładnęła ich wyobraźnią”.

Cień wiatru

Smutno się robi na myśl, że to ostatnia książka Carlosa Ruiza Zafona, że ten wspaniały opowiadacz niezwykłych historii niczym nas już nie zaskoczy. Po wielkich zachwytach jego potężną, napisaną z brawurowym rozmachem narracyjnym tetralogią o Cmentarzu Zapomnianych Książek otrzymujemy tom złożony z jedenastu opowiadań, w większości dość skromnych objętościowo. Smutno, ale taka jest kolej rzeczy.

Lubię myśleć, że ciężko chory Zafón, planując wydanie tej książki – którego zresztą nie doczekał – chciał, by w naszej wyobraźni rozegrała się scena często pojawiająca się w jego twórczości: ktoś powoli znika we mgle i odchodzi na zawsze. On sam nie chciał odejść nagle, bez pożegnania z nami, swoimi czytelnikami zachwyconymi Cieniem wiatru i każdą kolejną powieścią. Chciał pewnie ułatwić nam to rozstanie i zrobić niespodziankę, zostawiając po sobie coś, o czym nie mieliśmy pojęcia albo o czym wiedzieliśmy bardzo mało. Pragnął na chwilę rozwiać mgłę, w którą nieuchronnie odchodził. Może chciał jeszcze z tej mgły pomachać nam na pożegnanie i przypomnieć o swojej prozie, ułatwić oswojenie się z myślą, że Labirynt duchów to jego ostatnia powieść.

To jest po prostu koniec twórczości Zafona. Została nam tylko ta garść opowiadań.

Wszystko, co Zafón napisał, jest przeniknięte wielką radością pisania. Nawet jeśli opowiadał o ponurych czy dramatycznych zdarzeniach, zawsze gdzieś na dalszym planie można odnaleźć ślady tego, jak bardzo on sam lubił pisać, jak go cieszyło układanie zawiłych, wielowątkowych historii, które w rzeczy samej były wielką afirmacją lite­ratury, a ściślej rzecz ujmując: beletrystyki. Jeden z hisz­pańskich krytyków literackich w okresie, gdy wszyscy byli oszołomieni Cieniem wiatru i jego sukcesem, napisał, że ta powieść „jest celebracją narracji”. I miał rację – Cień wiatru to efekt rozkoszowania się samym opowiadaniem, coś w rodzaju uczty dla tych, którzy lubią słuchać historyjek pełnych tajemnic, łączących rozmaite wątki, nawiązujących do różnych gatunków literackich.

Dzisiaj widać, że cała twórczość Zafona była właśnie taką celebracją opowieści i – nie bójmy się tego słowa – wyrazem miłości do literatury. I wiary w jej siłę. Mówił zresztą o tym otwarcie: „Jestem teraz bardziej zakochany w słowie pisanym, w pięknie literatury niż wtedy, gdy zaczynałem zarabiać na życie jako pisarz. Poza muzyką (…) nie ma niczego, co można by porównać do piękna języka literatury”.

Dzieło życia, które pozostawił, jest hołdem dla współczesnej literatury. Jest także prozą, jakiej bardzo nam trzeba, intensywnie angażującą, czerpiącą z klasyki gatunku, a jednocześnie zbudowaną na nowo z wykorzystaniem wszystkich możliwości narracji, jakie przyniósł XX i XXI wiek. Dla wielu czytelników Barcelona już na zawsze pozostanie magicznym miastem, nad którym czuwa Carlos Ruiz Zafón.

W 2001 roku, nikomu jeszcze nieznany autor, napisał w dzienniku „El Mundo”, że jego Cień wiatru jest hołdem złożonym powieści ginącej w świecie opanowanym przez środki audiowizualne i kulturę komercyjną. I była to deklaracja, której pozostał wierny we wszystkim, co później napisał, a tak naprawdę można to również odnieść do jego wcześniejszych powieści dla młodzieży.

Cała jego twórczość, ale przede wszystkim Cień wiatru, to zaskakująca mieszanka: hołd oddany książkom i lite­raturze, sentymentalne związki uczuciowe i skomplikowane historie rodzinne, plus krwawy thriller z wątkami politycznymi, będącymi rozliczeniem nadużyć i zbrodni reżimu Franco. To zresztą wyliczenie niekompletne. I jakimś cudem to wszystko zadziałało, wszystko splata się w składną opowieść, która w pierwszej części czaruje czytelnika pełnymi uroku opisami Barcelony i stopniowo, coraz głębiej i głębiej, wciąga w mroczne zakamarki miasta i historii Hiszpanii dwudziestego wieku. Powieściowa pułapka. I jednocześnie wielki hołd oddany literaturze, jej różnorodności i wielopiętrowości. A przy tym utwór w gruncie rzeczy rozrywkowy. Gdybym miał go teraz do kogoś porównać, to na myśl przychodzi mi natychmiast Quentin Tarantino.

Trudno uwierzyć, że ktoś to sobie tak wymyślił i zrea­lizował jak Zafón. A jednak się udało. Tom opowiadań zebranych pokazuje wszystkie cechy jego pisarstwa, ale w mniejszym nasileniu, jakby przez mgłę wszechobecną w jego literackich obrazach. To efekt tego, że opowiadania nie mogą mieć takiego rozmachu narracyjnego, jaki cechuje powieści Zafona. Można je potraktować jak szkice, fragmenty, które mogły stać się elementami większej całości, a jednak pisarz puścił je wolno, dając im osobne życie. Może po to, by zdobyły mu nowych czytelników? By w czasopismach, gdzie niektóre były publikowane, pokazały wyjątkowość jego prozy tym, którzy jeszcze nie mieli okazji zajrzeć do jego powieści?

W każdym z tych opowiadań jest charakterystyczna atmosfera jego najbardziej znanych utworów – delikatny smutek, dystans i zaduma, są nawiązania wprost do cyklu o Cmentarzu Zapomnianych Książek, jest też ukłon w stronę jednego z mistrzów Zafona – Miguela de Cervantesa – ale ukłon w jego stylu: Zafón dopisał nowe epizody do życiorysu największego mistrza hiszpańskiej literatury, zapełnił istniejące w nim luki. To największe i najciekawsze z jedenastu składających się na ten tom opowiadań, które na dodatek dyskretnie łączy rodzinę Sempere (bohaterów tetralogii Zafona) z autorem Don Kichota.

Nie bez powodu do niego nawiązuję, bo Zafón, pisząc przed laty to opowiadanie, dał nam jasny sygnał, że czuje się ściśle związany z ojcem współczesnej powieści, że zarówno on, jak i wszyscy inni wczorajsi i dzisiejsi pisarze są jego duchowymi potomkami. To po prostu wyraz wiary w siłę literatury.

„Nie sądzę, żeby literatura miała kiedykolwiek umrzeć. Opowiadanie historii, język literacki są trwałymi elementami natury ludzkiej i w taki czy inny sposób towarzyszyły nam przez całą historię. Myślę, że rozwój technologii oraz idący za nim ogromny biznes hipnotyzują społeczność całego świata złudzeniem nowoczesności i postępu. To złudzenie jednak – nic więcej niż kalkulacja biznesowa”.

Wierzył, że książka przetrwa wszystkie koleje losu, nawet jeśli będzie się musiała „ukrywać”, jak w jego powieściach.

„Cmentarz Zapomnianych Książek jest dla mnie metaforą tożsamości, pamięci, idei, a nie tylko literatury. Jesteśmy tym, co pamiętamy. I im mniej pamiętamy, tym mniejsi jesteśmy” – mówił Zafón.

No to teraz mamy jeszcze do pamiętania samego Zafona i jego książki.

Leszek Bugajski

Od Wydawcy

Carlos Ruiz Zafón, publikując Labirynt duchów, ostatnią powieść z tetralogii, zakończył tym samym dzieło życia – cykl o Cmentarzu Zapomnianych Książek. Zaraz po nim planował wydanie w jednym tomie swoich opowiadań.

Pragnął udostępnić czytelnikom zarówno opowiadania drukowane wcześniej w rozmaitych czasopismach i dodatkowych tomikach, które towarzyszyły specjalnym wy­daniom jego powieści, jak i opowiadania nigdy wcześniej niepublikowane.

Powierzył naszemu wydawnictwu teksty, które w tym wydaniu ujrzą światło dzienne po raz pierwszy. Zlecił nam także zebranie utworów już opublikowanych i przygotowanie tomu, który będzie czymś więcej niż tylko kompilacją wszystkich opowiadań tego autora. Ze względu jednak na zbliżającą się datę wydania kolofonu tetralogii, a potem z powodu choroby naszego autora, podjęliśmy decyzję o opóźnieniu terminu wydania opowiadań zebranych.

Carlos Ruiz Zafón uważał ten zbiór za wyznacznik swojej pisarskiej tożsamości i za rodzaj podziękowania dla czytelników, którzy towarzyszyli mu od momentu wydania Cienia wiatru aż poostatni tom sagi.

Dziś ten zbiór opowiadań ukazuje się pośmiertnie. W ten sposób staje się hołdem, który wydawnictwo składa swojemu autorowi, hołdem, do którego zapewne przyłączą się wszyscy wierni czytelnicy jednego z najbardziej podziwianych pisarzy naszych czasów.

Miasto z mgły jest poszerzeniem literackiego świata Cmentarza Zapomnianych Książek. Tematyka, motywy i atmosfera tych opowiadań okażą się znajome czytelnikom sagi, którzy docenią rozwinięcie historii z życia znanych im bohaterów czy możliwość poznania historii budowy mitycznej biblioteki. Pisarze przeklę­ci, wizjonerzy architektury, fałszywe tożsamości, fantasmagoryczne budynki, opisy, którym nie sposób się oprzeć, maestria dialogów, a przede wszystkim obietnica, że opowieść zawiedzie nas w nowe fascynujące światy.

Od Blanki i pożegnania, opowiadania, które otwiera zbiór, po Apokalipsę w dwie minuty, która ją zamyka, historie przeplatają się i otwierają przed nami uniwersum utkane z mgły i ze świateł, świat fikcji powstaje na naszych oczach. Miasto z mgły udowadnia, jak niepowtarzalnym talentem obdarzony był Carlos Ruiz Zafón.

Umiejętnie przeplatał rozmaite gatunki literackie, aby stworzyć własny i niepowtarzalny styl. Odnajdziemy w nim elementy Bildungsroman, powieści gotyckiej, thrillera, romansu i jego mistrzowskiej opowieści szkatułkowej.

Ale teraz nie zajmujemy Ci już, Drogi Czytelniku, więcej czasu. Być może zbędne są wszelkie wyjaśnienia, skoro styl Carlosa Ruiza Zafona określa się takimi przymiotnikami jak cervantesowski, dickensowski, borgesowski…

Witaj więc w nowej – niestety ostatniej – książce, książce na wskroś Zafonowskiej.

Émile de Rosiers Castellaine

BLANCA I POŻEGNANIE

(Z pamiętników zagubionych w niepamięci niejakiego Davida Martina)

1

Zazdroszczę i zawsze będę zazdrościć owej niezwykłej umiejętności zapominania, którą obdarzeni są niektórzy szczęśliwcy. Dla nich przeszłość jest jak sezonowe ubranie albo jak stare buty, które wystarczy schować gdzieś głęboko w szafie i uznać, że już się nie nadają do jakichkolwiek wycieczek w przeszłość. Bo ja na swoje nieszczęście wszystko zachowywałem w pamięci i wszystko zachowywało w swojej pamięci mnie. Pamiętam wczesne dzieciństwo spędzone o chłodzie i głodzie, pełne samotności i martwej pustki, i siebie wpatrującego się w szarość kolejnych dni. I pamiętam czarne lustro zaćmiewające złym urokiem spojrzenie mego ojca.

Nie pamiętam za to żadnego z bliskich kolegów. Mogę oczywiście przywołać w myślach twarze dzieciaków z mojej dzielnicy, z którymi bawiłem się albo tłukłem, ale żadnej z nich nie pragnę odzyskać z krainy obojętności. Żadnej prócz twarzy Blanki.

Blanca była o parę lat starsza ode mnie. Poznałem ją w kwietniowy dzień, tuż przy bramie mojego domu, kiedy szła, trzymając się ręki panny służącej, która kierowała się ku małemu antykwariatowi naprzeciwko budynku sali koncertowej. Traf chciał, że antykwariat tego dnia czynny był dopiero od godziny dwunastej, one zaś zjawiły się pół godziny wcześniej i teraz musiały jakoś przeczekać tych trzydzieści minut, podczas których miał zostać naznaczony mój los, czego zresztą nie przeczuwałem w najmniejszym nawet stopniu. Jeśli o mnie chodzi, nigdy nie ośmieliłbym się do Blanki odezwać. Strój, zapach i wielkopańska prezencja panienki z bogatego domu, odzianej w jedwabie i tiule, nie pozostawiały wątpliwości, że ta istota nie należy do mojego świata, a ja jestem dla niej z zupełnie innej planety. Dzieliło nas zaledwie kilka metrów ulicy, ale całe kilometry niewidzialnych norm, zasad i praw. Mogłem tylko patrzeć na nią, tak jak się patrzy z podziwem, bałwochwalstwem niemal, na przedmioty wystawione w witrynach sklepów, do których drzwi zdają się stać otworem, ale człowiek dobrze wie, że nigdy nie przekroczy ich progu. Często myślałem, że gdyby nie stanowczość mojego ojca w sprawach higieny, Blanca nigdy nie zwróciłaby na mnie uwagi. Mój ojciec uważał, że w czasie wojny napatrzył się na parchów aż nadto, i choć byliśmy biedni jak myszy kościelne, od małego przyzwyczajał mnie, bym nie dąsał się na lodowatą wodę ciurkającą, a i to nie zawsze, z kranu nad umywalką i zaprzyjaźnił się z kostkami mydła, które cuchnęło chlorem, ale usuwało każdy brud, łącznie z wyrzutami sumienia. W ten właśnie sposób, liczący sobie dokładnie lat osiem sługa uniżony David Martin, schludny chudopachołek w przyszłości aspirujący do roli trzeciorzędnego literata, zebrał się na odwagę, by nie uciec wzrokiem w bok, kiedy ta laleczka z dobrej rodziny utkwiła we mnie swe oczy i uśmiechnęła się nieśmiało. Ojciec powtarzał mi nieustannie, że należy zawsze ludziom odpłacać taką samą monetą. Odnosiło się to co prawda do mordobicia i tym podobnych afrontów, niemniej postanowiłem być wierny jego naukom i odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech, a do uśmiechu dodać lekkie skinienie głową. To ona wolno podeszła do mnie i przyglądając mi się bacznie, zrobiła coś, czego nikt nigdy przedtem wobec mnie nie uczynił – wyciągnęła do mnie rękę.

– Mam na imię Blanca – powiedziała.

Blanca, z wyrazem znudzenia na twarzy, trzymała dłoń lekko zgiętą niczym paryska młoda dama albo panienki w komediach salonowych. Nie miałem najmniejszego pojęcia, że powinienem był natychmiast skłonić się i nachylony delikatnie musnąć wargami tę wyciągniętą dłoń. Nie doczekawszy się, Blanca cofnęła rękę i zmarszczyła brew.

– Ja jestem David.

– Zawsze jesteś tak źle wychowany?

Zacząłem szukać jakiegoś elokwentnego wyjścia, by zatrzeć nieco moje nieokrzesanie popisem błyskotliwości i polotu, który uratowałby mój wizerunek, kiedy podeszła do nas panna służąca z wyrazem niedowierzania na twarzy i spojrzała na mnie jak na wściekłego psa szwendającego się po ulicy. Była to młoda kobieta, nazbyt poważna jak na swój wiek, o przepaścistych czarnych oczach, w których trudno było uświadczyć choćby odrobiny sympatii względem mej osoby. Ujęła Blancę za ramię i odciągnęła ode mnie.

– A z kim to panienka Blanca rozmawia? Panienka wie przecież, że ojciec panienki nie lubi, by panienka rozmawiała z obcymi ludźmi.

– To nie jest obcy człowiek, Antonio. To mój przyjaciel David. Mój ojciec go zna.

Zatkało mnie. Służąca bacznie mi się przyglądała.

– David jak?

– David Martín, proszę pani. Sługa uniżony.

– Antonii nikt nie usługuje, Davidzie. To ona służy nam. Nieprawdaż, Antonio?

To była chwila zaledwie i nikt nie mógł tego zauważyć poza mną, bo ciągle czujnie się jej przyglądałem. Antonia wpierw obrzuciła Blancę krótkim mrocznym spojrzeniem pełnym jadowitej nienawiści, które zmroziło mnie całkowicie, ale w sekundę zgasiła je potulnym uśmiechem, a następnie pokręciła głową, jakby bagatelizując rzecz całą.

– Dzieciaki… – bąknęła pod nosem i zawróciła do antykwariatu, w którym już otwierano drzwi.

W tym samym momencie Blanca zrobiła taki ruch, jakby chciała usiąść na schodku przy drzwiach. Nawet ja, nieokrzesany żółtodziób, wiedziałem, że jej ubranie żadną miarą nie powinno wejść w kontakt z niezbyt szlachetnymi, pokrytymi pyłem węglowym kamieniami, z których zbudowany był mój dom. Zdjąłem więc szybko swoje połatane paletko i rozłożyłem je przed nią niczym dywanik. Blanca usiadła na najlepszym z mych ubrań i westchnęła, spoglądając na ulicę i spieszących nią przechodniów. Antonia, stojąc jeszcze w drzwiach antykwariatu, nie spuszczała z nas oka, a ja udawałem, że tego nie widzę.

– Mieszkasz tu? – zapytała Blanca.

Wskazałem sąsiedni dom i przytaknąłem.

– Ty też?

Blanca spojrzała na mnie, jakby właśnie usłyszała najgłupsze pytanie w swoim krótkim życiu.

– A skądże znowu.

– Dzielnica ci się nie podoba?

– Brzydko pachnie, ciemno tu, zimno, ludzie są brzydcy i straszny tu hałas.

Do głowy by mi nie przyszło opisanie mojego dotychczasowego świata tymi słowami, ale niestety nie potrafiłem znaleźć żadnego kontrargumentu.

– To po co tu przychodzisz?

– Mój tata mieszka niedaleko targowiska Born. Często go odwiedzam, Antonia mnie tu przyprowadza.

– A ty gdzie mieszkasz?

– W dzielnicy Sarriá, z mamą.

Nawet ja, biedak, słyszałem o tej dzielnicy, choć nigdy tam nie byłem. W mojej wyobraźni miejsce to jawiło się jako warowny gród z wielgachnymi domami i lipowymi alejami, z luksusowymi pojazdami, bujnymi ogrodami – świat zaludniony takimi osobami jak ta panieneczka, ale sporo starszymi.

Bez wątpienia jej świat był światem pachnącym, świetlistym, owiewanym świeżutką bryzą, a jego mieszkańcy byli wytworni i cisi.

– A dlaczego twój tata mieszka tutaj, a nie z wami?

Blanca wzruszyła ramionami i spuściła wzrok. Temat ją chyba krępował, więc wolałem go nie drążyć.

– To tylko na jakiś czas – powiedziała po chwili. – Niedługo wróci do domu.

– Jasne – odparłem ze współczuciem w głosie, nie bardzo wiedząc, o czym właściwie mówimy. Jako przegrany już w chwili urodzenia zawsze skory byłem do namawiania, by pokornie godzić się z losem.

– Wiesz co, nasza dzielnica nie jest taka zła, sama zobaczysz. Na Riberze da się żyć, przyzwyczaisz się.

– Ale ja nie chcę się przyzwyczaić. Nie podoba mi się ta dzielnica, nie podoba mi się dom, który kupił tata. Nie mam tutaj przyjaciół.

Przełknąłem ślinę.

– Ja mogę być twoim przyjacielem, o ile tylko zechcesz.

– A kim ty jesteś?

– Jestem David Martín.

– Już to mówiłeś.

– Wydaje mi się, że jestem kimś, kto też nie ma przyjaciół.

Blanca odwróciła się i spojrzała na mnie z ciekawością i nieufnością zarazem.

– Nie lubię bawić się w chowanego ani grać w piłkę nożną – zaznaczyła.

– Ja też nie lubię.

Blanca uśmiechnęła się i znów wyciągnęła do mnie rękę. Tym razem dołożyłem wszelkich starań, żeby złożyć pocałunek na jej dłoni.

– Lubisz baśnie? – spytała.

– Najbardziej na świecie.

– Znam kilka takich, których nikt nigdy nie czytał – powiedziała. – Mój tata pisze je specjalnie dla mnie.

– Ja też piszę baśniowe opowieści. To znaczy wymyślam je sobie, a później uczę się ich na pamięć.

Blanca zmarszczyła brwi.

– No to opowiedz mi jedną z nich.

– Teraz? Zaraz?

Blanca przytaknęła i spojrzała na mnie wyzywająco.

– Mam nadzieję, że nie będzie o księżniczkach – zagroziła. – Nienawidzę księżniczek.

– No cóż, występuje w niej taka jedna księżniczka… Ale jest wredna.

Twarz jej się rozpromieniła.

– Jak bardzo wredna?

2

Tego dnia Blanca została moją pierwszą czytelniczką, słuchaczką i publicznością. Opowiedziałem, jak najlepiej umiałem, swoją pierwszą baśń o księżniczkach, czarownikach, o magii, zatrutych pocałunkach w świecie czarów i o ożywionych pałacach, które pełzały po stepach mrocznego świata niby piekielne bestie. Pod koniec opowieści, kiedy bohaterka tonęła w mroźnych wodach czarnego jeziora, trzymając w dłoni przeklętą różę, Blanca, zapomniawszy, że jest panienką z dobrego domu, uroniła łzę i szeptem wyznała, że ta opowieść jest piękna. Tym samym na zawsze przypieczętowała wybór mojej życiowej drogi. Wszystko bym oddał za to, żeby ta chwila trwała wiecznie. Padający na nas cień Antonii przywrócił mnie do szarej rzeczywistości.

– Blanco, musimy już iść, ojciec panienki nie lubi, kiedy spóźniamy się na obiad.

Służąca odciągnęła Blancę i kiedy prowadziła ją w dół ulicy, ja odprowadzałem ją wzrokiem, póki całkiem nie zniknęła mi z oczu, a ona na krótko przedtem pomachała mi ręką na pożegnanie. Podniosłem swoje paletko i założyłem je, czując ogarniające mnie ciepło i zapach Blanki. Uśmiechnąłem się w myślach, bo dotarło do mnie, że może i na krótko, ale po raz pierwszy w życiu byłem szczęśliwy i że skoro raz poczułem smak tej trucizny, moje życie nigdy już nie będzie takie samo.

Gdy wieczorem jedliśmy zupę z pajdą chleba, ojciec przyglądał mi się bacznie.

– Dziwnie inaczej wyglądasz. Coś się stało?

– Nie, ojcze.

Położyłem się wcześnie, żeby uciec przed dołującymi nastrojami ojca. Wyciągnąłem się w ciemnościach na łóżku, rozmyślając o Blance, o opowieściach, jakie miałem zamiar dla niej wymyślić, ale zdałem sobie w pewnym momencie sprawę, że nie mam pojęcia, gdzie mieszka ani kiedy znów będę mógł ją spotkać, i czy w ogóle taka sposobność się nadarzy.

Przez następne dni szukałem Blanki. Po obiedzie, gdy mój ojciec udawał się na drzemkę albo zamykał się w pokoju, by odgrodzić się od świata i siebie samego, ja wychodziłem i ruszałem w dół dzielnicy, a potem kręciłem się po wąskich i ciemnych uliczkach otaczających aleję Born z nadzieją, że spotkam tam Blancę albo jej groźną pannę służącą.

Na pamięć znałem już wszystkie zaułki, każdy cień tego labiryntu, którego ściany zdawały się napierać na siebie, zbiegać, jakby chciały się zewrzeć w plątaninę tuneli. Stare szlaki średniowiecznych cechów kreśliły siatkę korytarzy, które brały swój początek przy bazylice Santa María del Mar, by później rozwidlać się i ponownie schodzić, rozgałęziać i przecinać, tworząc splot pasaży, łuków i niemożliwych zakrętów, do których światło słoneczne docierało za dnia ledwie przez kilka minut. Skrzyżowania sygnalizowały gargulce i reliefy, tam gdzie stare pałace w ruinie sąsiadowały z budynkami wyrastającymi jeden na drugim niczym napierające na siebie skały. Wyczerpany wracałem o zmierzchu do domu, w tym samym czasie, kiedy mój ojciec się budził.

Szóstego dnia, gdy już skłonny byłem uznać, że spotkanie z Blancą po prostu mi się przyśniło, poszedłem ulicą Mirallers w kierunku bocznego wejścia do bazyliki Santa María del Mar. Gęsta mgła spowiła miasto i snuła się nad brukiem ulic niczym białawy welon. Drzwi do kościoła były otwarte. W nich właśnie spostrzegłem zarys kobiecej sylwetki, a obok niej dziewczęcej postaci. Obie ubrane były w białe suknie, które chwilę później mgła przywłaszczyła sobie i przesłoniła. Pobiegłem w tamtą stronę i wpadłem do bazyliki. Prąd powietrza wciągał mgłę do wnętrza kościoła i widmowa smuga batystu płynęła nad ławkami nawy głównej rozświetlana płomykami świec. Zobaczyłem Antonię, pannę służącą klęczącą przy jednym z konfesjonałów w błagalnej i pełnej skruchy pozie. Nie miałem wątpliwości, że spowiedź tej harpii spowijały gęste opary smoły. Blanca siedziała w jednej z ław, machając nogami i błądząc oczyma po ołtarzu. Gdy podszedłem do ławy z drugiej strony, Blanca się odwróciła. Ujrzała mnie i jej twarz się rozjaśniła. Uśmiechnęła się i w jednej chwili uleciały mi z pamięci wszystkie te ponure dni, podczas których usiłowałem ją odnaleźć. Usiadłem obok niej.

– Co ty tutaj robisz? – spytała.

– Przyszedłem na mszę – wymyśliłem na chybcika.

– O tej porze nie ma mszy – zaśmiała się.

Nie chciałem jej okłamywać, więc spuściłem wzrok. Obyło się bez słów.

– Ja też stęskniłam się za tobą – wyznała. – Myślałam, że o mnie zapomniałeś.

Pokręciłem głową. Atmosfera szeptów i mgieł dodała mi skrzydeł, więc zebrałem się na odwagę, by głośno wypowiedzieć jedno z tych wyznań, które układałem w swych opowieściach pełnych magii i bohaterstwa.

– To niemożliwe, bym mógł cię zapomnieć.

Te słowa brzmiały pewnie niepoważnie i komicznie, tym bardziej w ustach ośmioletniego chłopaka, który być może nawet nie wiedział, co mówi, ale powiedziałem to, co czułem. Blanca spojrzała na mnie z dziwnym smutkiem, niepojętym zupełnie w tych dziewczęcych oczach, i mocno ścisnęła moją dłoń.

– Przyrzeknij, że nigdy o mnie nie zapomnisz.

Antonia, panna służąca, najwyraźniej wolna już od grzechu wszelakiego i gotowa do recydywy, stanęła przy naszej ławie, spoglądając na nas z nieukrywaną niechęcią.

– Proszę panienki?

Blanca ciągle patrzyła mi w oczy.

– Przyrzeknij.