Wierzyciele swatami - Xavier de Montépin - ebook

Wierzyciele swatami ebook

Xavier de Montépin

0,0

Opis

Xavier Henri Aymon Perrin, hrabia Montépin (1823-1902) – francuski powieściopisarz. Publikował powieści w odcinkach i melodramaty. Montépin napisał w sumie ponad 100 powieści. Stylistycznie jego powieści można zaliczyć do literatury rozrywkowej nazywanej czasem także tabloidowym romansem. Cieszyły się one ogromną popularnością, zwłaszcza w latach 50. i 60. XIX wieku – wraz z dziełami Émile Gaboriau i Pierre Alexis Ponson du Terrail – i były tłumaczone na różne języki, w tym niemiecki i polski, gdzie niektóre z nich czasami można znaleźć w bibliotekach Publikowane były głównie, jako tanie wydania. Receptą na sukces jego powieści były zawiłe historie o ludziach, którzy byli na tajnej misji i incognito i mieli różne przygody. Oto fragment powieści: „Jeżeli cię żona zdradza, zabij ją!” Taką radę naszym mężom podał mój drogi, znakomity Dumas i jego syn, w małej broszurce, która była wielkim wypadkiem. Rada istotnie nadzwyczaj praktyczna, lecz niezbyt radykalna i niepodoba się ona bardzo wszystkim. Sławny publicysta naprzód tnie prawdę, a potem miriadem broszur krążących około dziełka „L’homme-femme”, pragnie wykazać, choć okruszynę dowodów popierających jego cel i opinie. Nie mam zamiaru przeciwstawić żadnej kwestji, lecz pragnę wprost, poprostu zamiast teorji wykazać faktami, że prawo przysługujące mężowi w Art. 524. kodeksu karnego jest prawem niebezpiecznem, strasznem, zbytecznem, że prawodawcy winni je zmienić koniecznie lub całkiem usunąć jeżeli w przyszłości nie chcą zmusić ludzkości, że mają warunki bytu: „podstępu i morderstwa!”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 174

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Xavier de Montépin

 

 

 

 

Wierzyciele swatami

 

Z DRAMATÓW MAŁŻEŃSKICH

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

Na okładce: Anton Hickel (1745-1798), Zaręczyny przy świecach, (1790-1798), licencjapublic domain, źródło:

 https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Anton_Hickel_-_Verlobung_bei_Kerzenlicht_-_6246_-_Österreichische_Galerie_Belvedere.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

Tekst wg edycji z roku 1902.

Zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Armoryka

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-7639-410-7

Wierzyciele swatami

I. Posiedzenie wierzycieli.

„Jeżeli cię żona zdradza, zabij ją!” Taką radę naszym mężom podał mój drogi, znakomity Dumas i jego syn, w małej broszurce, która była wielkim wypadkiem.

Rada istotnie nadzwyczaj praktyczna, lecz niezbyt radykalna i niepodoba się ona bardzo wszystkim.

Sławny publicysta naprzód tnie prawdę, a potem miriadem broszur krążących około dziełka „L’homme-femme”, pragnie wykazać, choć okruszynę dowodów popierających jego cel i opinie.

Nie mam zamiaru przeciwstawić żadnej kwestji, lecz pragnę wprost, poprostu zamiast teorji wykazać faktami, że prawo przysługujące mężowi w Art. 524. kodeksu karnego jest prawem niebezpiecznem, strasznem, zbytecznem, że prawodawcy winni je zmienić koniecznie lub całkiem usunąć jeżeli w przyszłości nie chcą zmusić ludzkości, że mają warunki bytu: „podstępu i morderstwa!”

* * *

Na ulicy Boulogne istnieje dotąd pałacyk zbudowany między dziedzińcem i ogrodem.

Przez ładne sztachetki a właściwie przez elegancką kratę można widzieć fronton pałacyku w stylu odrodzenia, taras obwiedziony podwójnemi poręczami, który zarazem stanowi wejście główne i dwa pawilony eleganckie po lewej i po prawej stronie dziedzińca, gdzie równie mieszczą się stajnie, wozownie i mieszkania służby.

Wierzchołki lip i kasztanów ogrodu wznoszące się po nad dachem ze szczytem ołowianym, wyglądają jak kita zielona nad kaskiem rycerza.

Pałace ten wartości około 300 do 400 tysięcy franków, lubo na pozór zacieśniony, jest prawdziwem pieścidełkiem.

Stary włoski fajans z Urbino i Faenza, którym ozdobione są rzeźby ram okna, nadaje frontowi pałacu styl prawdziwie wytworny i czyni go niezmiernie malowniczym. Nie podobna przejść obok niego nie zwróciwszy uwagi, choćby go widzieć raz jeden tylko, niepodobna zapomnieć.

Jednego dnia a było to w maju 1867 roku, około godziny dziewiątej rano, stało przed pałacem kilka powozów, a między niemi wielki koczobryk i tilbary.

Właściciele czy też pasażerowie tych ekwipaży wyglądali rozmaicie, jedni byli ubrani z wyszukanym gustem; inni odznaczali się nadzwyczaj zaniedbaną toaletą, byli jednak zupełnie do siebie podobni skutkiem złego humoru malującego się na ich obliczach.

W miarę jak z kolei wysiadali z powozów i zbliżali się do drzwi chcąc zadzwonić, służący otwierał małą furtkę od strony kraty i wprowadzał ich do pokoju obitego skórą rosyjską; umeblowanego na sposób wschodni sofami, a łączącego się z jednej strony z przedsionkiem z drugiej zaś z salą przyjęcia.

Służący odchodząc mówił:

– Pan hrabia prosi panów o chwilkę cierpliwości. Oto cygara i gazety...

W istocie, pudełka rozmaitego kształtu, napełnione: „kabanosami, kazadorami, Partayes i Conchas imperiales,” mieściły w sobie najwyborniejsze produkta Havany, a na stoliku mahoniowym leżące: „Le Figaro, Le Gaulois, Paris-Journal” i inne pisma illustrowane, dopraszały się ręki, któraby porozcinała ich karty jeszcze zupełnie nieruszane. Wszystkie miały na sobie nazwisko pana zamku „hrabiego Pawła de Nancey.”

Pierwszy z przybyłych nie dotknął ani gazet ani cygar. Usiadł w kącie, mocno nadąsany i rzekł do siebie dość głośno:

– Każą mi kochać. Tego jeszcze brakowało. Wcale mi się to nie podoba.

Drugi i trzeci nie znał zupełnie pierwszego przybysza i wszyscy nie znali się wcale. Ograniczono się tylko na obojętnym, wzajemnym ukłonie, lecz czwarty nadzwyczaj zdziwiony zbliżył się do nich a podając rękę, zawołał:

– Jakto? Jakto? Palladieux, Laurent, Chaudet...

– Jak widzisz panie Lebel-Gerard.

– Więc jesteście zaproszeni?

– Listownie, odpowiedzieli wszyscy trzej, wydobywając koperty prawie jednakowe.

Jeden z nich rozwinął list i czytał głośno:

„Hrabia de Nancey pozdrawia pana Chaudet i prosi aby raczył przybyć do pałacu w przyszły czwartek, czwartego sierpnia o godzinie dziewiątej rano, celem zakomunikowania mu bardzo ważnej sprawy”.

– Mój list to samo opiewa, odezwał się Palladieux.

– Mój pisany jest w tym samym tonie. Zamienione tylko nazwisko, dodał Laurent.

– Więc to chyba cyrkularz, wtrącił Lebel-Gerard. Tym sposobem jest to posiedzenie wierzycieli.

– Najwyraźniej! potwierdziło trzech innych.

– Jeżeli tak jest, dobrze uczynimy, skoro uzbroimy się w cierpliwość... Potrzeba sporo czasu, jak sądzę, na zebranie się wszystkich wierzycieli. Lista takowych jest djabelnie długa!

Trzy westchnienia zakończyły mowę Gerarda.

– Gdyby jeszcze pan hrabia dla tego nas tu zaprosił, żeby nam ofiarować coś na rachunek, ha! to byłoby nieźle, ale jednak w cyrkularzu nie ma o tem najmniejszej wzmianki. Słowo „ażeby mu zakomunikować” nie znaczy przecie „ażeby mu zaofiarować” i to właśnie najgorzej mnie usposabia.

– Niestety! szepnęły trzy głosy.

– Wreszcie, odezwał się znowu Lebel-Gerard, dowiemy się wkrótce... Oczekując, możemy pozwolić sobie zapalić cygara... Oto pudełka które z pozoru bardzo powabne. Do djabła! Cygara po 75 centimów i po franku! Pan hrabia pieszczoszek. Dla niego nie ma nic ani zanadto dobrego ani za drogiego. Co prawda my za to płacimy, ponieważ kupuje za pieniądze jakie nam winien. A zatem, nie ma się co wstydzić... Bądźmy panowie jak u siebie w domu, palmy owe partagas imperiales. Od dłużnika bież i łyka.

Propozycja wywarła skutek. Pudełka zostały opróżnione. Podawano sobie wzajemnie ogień.

Wonny dym napełnił już fajczarnią, gdy drzwi otwierały się co chwila i cztery nowych indywiduów weszło do pokoju, w towarzystwie piątego który przyjechał w tilbury sam się powożąc a był ubrany dość elegancko, ale z najgorszym smakiem.

Dziewięć osób zebranych w małym saloniku pałacu byli to: tapicer, kareciarz, kowal, siodlarz, jubiler, krawiec, bieliźnik, szewc i perfumiarz pana hrabiego Pawła de Nancey.

Mała ta grupka osób wreszcie zaczynała być hałaśliwą. Wszyscy mówili bardzo głośno. Panowie wierzyciele pobudzali jeden drugiego. Słychać było krzyżujące się frazesy:

– Tak, tak... pan hrabia bardzo się mi zadłużył.

– Nie tyle co mnie, założyłbym się... Ja jak mnie widzicie, jestem wierzycielem znakomitej sumy.

– Co chcecie, miałem w nim ufność nieograniczoną...

– Bardzo naturalnie... Płacił bardzo regularnie. Był to klient mój najlepszy.

– E! mój kochany, zawsze się w podobny sposób zaczyna... Naprzód się płaci. Następnie wyzyskuje kredyt i wkrótce dochodzi się do deficytu. Już od roku przewidywałem stanowczy upadek hrabiego, de Nancey. On też szybko zbliżał się ku niemu.

– Potrzeba było przynajmniej oszczędzić sobie kosztów, kiedyś pan miał taki węch delikatny.

– O tak do licha, trzeba było. Ale jak się do tego wziąść. Byłem w matni, kiedy się idzie niepodobna się zatrzymać.

– Zaufanie nas gubi. Gdyby nie to, rzemiosło szłoby dobrze.

– Masz pan zupełną słuszność. Trzeba niedowierzać całemu światu.

– Ba, ale w takim razie nie byłoby interesów.

– Przynajmniej nie traciłoby się.

– Zapewne, ale nic by się nie zyskiwało.

– Co od nas chce pan Nancey?

– Zapewne zaproponuje nam jaki układ.

– Obawiam się tego.

– Siedmdziesiąt pięć na sto.

– Albo pięćdziesiąt.

– Albo dwadzieścia pięć.

– Ja najpierwszy na to nie zgadzam się.

– Ba! Nie zgodzę się na zredukowanie na 50 cent. mojego rachunku, który wynosi 48 tysięcy franków. Winieneś, zapłać.

– Bardzo naturalnie. Jednakże jeżeli hrabia zażąda prolongaty?

– Odmówię.

– Odmówmy wszyscy. Tem więcej, że nie dał nam żadnej pewności.

– Tak jest.

– Będziemy go ścigać i prześladować.

– Nie może ogłosić upadłości, bo nie jest handlującym.

– Można go wywłaszczyć. Posiada oprócz tego pałacu majętność w Normandji, z małym zamkiem. To zawsze coś warto.

– Nie licząc mebli, które można sprzedać, są konie, powozy, uprząż na nie...

– Meble! za żadne w świecie pieniądze, zawołał tapicer. Nie pozwolę się dotknąć. On mi winien za meble, ja je wezmę.

– Ja uczynię to samo z końmi, za które także mi należy zapłata.

– Ja biorę uprząż.

– Ja powozy.

Czterej ci panowie zaczęli się ze sobą ucierać na dobre.

Koledzy nie chcieli znowu przystać na postępowanie tak arbitralne, uważali bowiem je za gwarancją zapłaty wszystkim, gdy nagle otworzyły się drzwi i lokaj ubrany bardzo starannie, zakrawający na pana, rzucił między ścierających się, bliskich do wzięcia się za czuby, następne wyrazy:

– Panowie! Pan hrabia.

Natychmiast jakby pod wpływem czarów wszyscy umilkli.

Taka jest siła (przywyknienia), że wszyscy ci do obecnej chwili oburzeni i rozgniewani, na usłyszane nazwisko przywołali na twarz uśmiech, uśmiech słodki jakimi odznaczają się kupcy i przemysłowcy w obec klienta bogatego i nie patrzącego prawie na rachunek kiedy takowy płaci.

Uśmiech to wystudjowany jak u aktora, a nie ma prawie nigdy żadnego znaczenia.

Pan de Nancey przestąpił próg, z twarzą wesołą, jak gdyby znalazł się między najszczerszemi przyjaciółmi. Nie miał on wcale powierzchowności dłużnika zakłopotanego obecnością wierzycieli.

W r. 1867 pan hrabia de Nancey miał około 28 lat, był bardzo przystojnym mężczyzną, bardzo dystyngowanym, bardzo zajmującym, o czem po części sam wiedział.

Wysoki, szczupły, blondyn, z oczami ciemnemi, z w losem starannie ułożonym, wijącym się w pierścienie, twarzy bladej, zapewne skutkiem życia na ryzyko, z wąsem pięknym, potoczystym, miał rysy i formy prawdziwie arystokratyczne.

Paweł de Nancey ubrany był w żakietę z aksamitu, w białe pantalony jak również kamizelkę zapiętą aż do szyi, która była nadzwyczaj biała, formy prawdziwie kobiecej.

Wyglądał tak wspaniale, że krawiec Lorent mimowoli szepnął:

– Jak go ubieram! Jaka szkoda, że tak piękne suknie noszone z prawdziwym gustem dotąd jeszcze nie zostały zapłacone.

Hrabia pod lewą pachą trzymał wielki portfel z czerwonej skóry wypchany papierami, prawdziwy ministrowski portfel.

Widząc tę fizjognomią ożywioną i wesołą, tę swobodę i portfel napełniony papierami, wierzyciele doznali pewnego wzruszenia.

– Człowiek zawikłany w interesach miałby zupełnie inną minę, szepnęli do siebie. Portfel zawiera niezawodnie bilety bankowe. Pan hrabia przyszedł zapłacić nasze rachunki, i jeżeli nie otrzymamy wszystkiego to zawsze większą część.

Uśmiech stereotypowy na ustach przemysłowców stawał się coraz słodszym.

Pan de Nancey pozdrowił wszystkich ręką, z takim wdziękiem, że twarze jeszcze bardziej wyjaśniły się.

Hrabia gotował się do mówienia, wierzyciele do słuchania.

– Moi kochani dostawcy, rzekł, pozwólcie mi przedewszystkiem podziękować sobie jak należy. Przybyliście na moje wezwanie z godną podziwu punktualnością. Opuściliście bez wahania wasze pracownie, wasze wyśmienite interesa, dla uczczenia mnie dzisiaj swoją obecnością. Jestem wdzięcznym wam tak, że nie jestem wam w stanie wypowiedzieć. Jestem zachwycony tem przyjacielskiem posiedzeniem. Daliście mi nieobliczone dowody swego zaufania. Jednem słowem, jesteście moimi przyjaciółmi, prawdziwymi przyjaciółmi i daję wam słowo honoru, że nic na świecie tak nie cenię jak moich wierzycieli. Ten wyraz „wierzyciele” nie wiem dla czego, ale razi mój słuch i szczerość, otwartość powstrzymuje. Zmieńmy go.

– Do licha! odezwało się kilku półgłosem.

Wstęp taki zaniepokoił ich cokolwiek.

Jeden z nich więcej nieco wtajemniczony w literaturę klasyczną pamiętał doskonale ową scenę między Don-Juanem a p. Dimauche i czoło jego dotąd jasne, pochmurzyło się.

– Zajmijcie miejsca, moi przyjaciele, mówił dalej Paweł, wskazując krzesła, mamy dłuższą nieco ze sobą pogadankę i mniemam, że skutkiem takowej pozostaniemy na zawsze w zgodzie.

II. Dłużnik.

Wierzyciele usiedli.

Nancey zajął miejsce wprost nich, z drugiej strony stołu jaki stał niedaleko, a na którym, wchodząc, położył portfel.

Przycisnął teraz guzik, otwierający misternej roboty sprężynę. Usłyszano małe trzaśnięcie i portfel otworzył się, okazując wnętrze swe zdziwionym.

Wierzyciele z mocnem biciem serca czekali na tę chwilę dramatyczną. Ich oczy błyszczały ogniem chciwości i pożądania, jak oczy kota czatującego na pochwycenie myszy.

Niestety! portfel w swych składach miał jedynie mnóstwo rachunków, ale ani jednego biletu bankowego.

Nieobecność tak pożądanego przedmiotu, znakomicie wpłynęła na osłabienie uśmiechu a z nim razem iluzji.

Należało wszakże wysłuchać tego co mówi p. Nancey, jakoż mimo pochmurzonych twarzy, żaden nie pisnął ani słowa.

Fizjonomia Pawła zawsze uśmiechająca się, czyniła najgorsze wrażenie, hrabia jednak jakkolwiek zauważył zmiany na obliczach, nie stracił wcale dawniejszej swobody.

Pan Nancey był bardzo pięknym, jak to już wspomnieliśmy, lecz urocza jego twarz nie darzyła ani dobrocią ani szczerością, kiedy młodzieniec nie panował nad sobą (co mu się rzadko zdarzało), miał spojrzenie fałszywe a nawet złośliwe.

Paweł z chłodną obojętnością, wydobył z portfelu rozmaite noty i rachunki i ułożył je przed sobą w porządku, jak to zwykli czynić mówcy w izbie, przygotował on dowody i dokumenta mające poprzeć jego rozumowania zwycięzkie.

Tak tedy zaczął:

– Nie wątpicie zapewne panowie, że kiedym zadał sobie tyle trudu aby was wszystkich tu zgromadzić, będziemy mówili niezawodnie o naszych sprawach i interesach. Wszak domyśliliście się tego. Co?

– Tak, niby.

Paweł uśmiechnął się.

– Byłem pewny, że nic nie ujdzie waszej uwagi. O tak, mamy wspólny interes, co mnie niezmiernie cieszy. Jakkolwiek nie jesteście dla mnie wcale wierzycielami, to przecież ja zawsze jestem waszym dłużnikiem i pragnę być nim jeszcze dłużej. Chciałbym wam być daleko więcej dłużnym. O tak, słowo honoru, chciałbym być dłużnym daleko więcej.

Tu odezwały się westchnienia ale bardzo ciche.

– Ba! szepnęli niektórzy półgłosem.

– Pan hrabia nam i tak sporo dłużny, odezwali się niektórzy.

– Dla czegóż zatem pragniesz pan powiększenia się długu?

– Pojmiecie to natychmiast moi przyjaciele, odezwał się hrabia z swym uśmiechem, coraz bardziej żartobliwym.

Przyczem włożywszy w oko szkiełko, zaczął przeglądać arkusz papieru zapełniony cyframi i rzekł:

– Mając na względzie odwieczną zasadę i nieodmienny pewnik: „że dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół” przytem pragnąc utrzymać i nadal sympatją moich drogich dostawców, postanowiłem uporządkować jak należy moje rachunki. Znam moje położenie bardzo dobrze, a może nawet lepiej niż przysięgły taksator, oceniający upadłość, chciałbym przytem dać wam najdoskonalsze sprawozdanie z obrotu funduszów, zanim się ze sobą pożegnamy. Nie wątpię, że nasza pogadanka utwierdzi jeszcze silniej naszą dotychczasową zgodę i harmonię.

Wstęp tak tajemniczy i ciemny nie zadowolnił nikogo. Wierzyciele pytali siebie wzajemnie, dokąd ich hrabia zaprowadzi i uczuli drżenie nerwów.

– Tutaj, rzekł Paweł, opierając palec na pliku papierów, tutaj znajduje się lista wierzycieli. Przebiegniemy ją jeżeli pozwolicie razem. Nie ułożyłem jej literalnie, ponieważ chciałem dać pierwszeństwo grubszym sumom... Każdemu właściwie należy się odpowiednia cześć. Rozpoczyna pochód p. Gobert.

Wszyscy zwrócili spojrzenie ku osobie, którą Paweł pozdrowił ręką i uśmiechem.

Był to młody jeszcze mężczyzna, bardzo chudy, prawie łysy, dość dobrze ubrany, ale bez pretensji, mający ruchy i postawę wice-naczelnika w biurze ministra finansów. Była to kreatura wcale nie pozorna, jedne tylko oczy barwy szarej, miały pewien dziwny wyraz, a nos orli zagięty znacznie ku brodzie, nadawał jego twarzy podobieństwo do jakiegoś drapieżnego ptaka.

Pan Nancey pozdrowiwszy go rzekł:

– Jest temu już dwa lata, jak nazajutrz po pewnym dniu, czy też po pewnej nocy, znalazłem się w dość krytycznem położeniu skutkiem nieszczęśliwej gry w bakarata. Pan Gobert którego uprzejmość i usłużność znana jest całemu Paryżowi, pożyczył mi, na rewers z terminem trzymiesięcznym, sumę dwadzieścia pięć tysięcy franków.

– Przepraszam, przepraszam, panie hrabio, nie podejmujmy tej kwestji... Ja panu wcale nic nie pożyczyłem. Skromność fortuny mojej nie pozwalała mi na ten wybryk. Przeciwnie, znałem dobrze kilku znakomitych kapitalistów, którzy wiedząc o mojej uczciwości i będąc pewni, że nigdybym takiej sprawy nie lekceważył, załatwili z panem ten interes, gdyż powtarzam, nie posiadam żadnego majątku.

– Bardzo pięknie kochany panie Gobert, ale ponieważ nie znam nikogo prócz pana, przeto tylko o panu mówię. Ci znakomici kapitaliści, o których pan mówisz obecnie, pozostali dla mnie na zawsze mytem.

– Ponieważ nigdy nie występują osobiście.

– Dla czego?

– Są to ludzie zwykli, znani na giełdzie i niechcący zdradzać swego incognito. Zadowolnili się więc procentem przezemnie ofiarowanym.

– Szczególna! Zdawałoby się zatem, że suma ta w ciągu dwóch lat, wcale się nie powiększy. Dodawszy przecież rozmaite naddatki a mianowicie komisowe, giełdowe, procent i t. p. dziś czyni ona nie wielką sumkę 80.400 franków.

Słysząc wymienioną cyfrę, wierzyciele spojrzeli na nieszczęśliwca, nie mogąc ukryć pewnej dla niego sympatji.

– O majster! rzekli półgłosem, umie prowadzić interesa.

Gobert powstał z żywością.

– Uważam, że pan hrabia zaczyna sobie ze mnie drwić, rzekł z odcieniem złośliwości. Jeżeli się układ nie podobał, nie trzeba go było zawierać, tak mi się przynajmniej zdaje. Dziś dopiero pan hrabia się skarży. Miałożby to być skutkiem tego, ze wierzyciele nie zgadzają się na żadną zwłokę!

– Pan mnie źle zrozumiałeś, kochany panie Gobert. Chciałem po prostu donieść, że otrzymawszy 25.000 franków, jestem dłużny obecnie 80.400 franków. Choćbym nawet był dłużny dwa lub trzy razy więcej nie skarżyłbym się wcale. Nie ma najmniejszej zasady do skargi. O czem przekonasz się pan natychmiast.

Gobert nie odezwał się. Tajemniczy frazes zmusił go jedynie do marzenia.

– Drugi z kolei na liście, mówił Nancey, po chwolowem milczeniu, jest nasz przyjaciel Lebel-Gerard, tapicer genialny, znany wszystkim, a który proceder swój podniósł do wyżyn artystycznych. Najpierwsze hotele umeblowano jego wyrobami. Winienem mu 63.180 franków. Czy tak, kochany panie?

– Najzupełniej, panie hrabio, odpowiedział tapicer. Suma odpowiadająca mojemu rachunkowi, wliczając w to obicia i sprzęty w sypialni panny Kory Saphir budoar pani z ulicy Bellechasse, (której nazwiska nie wymieniam dla zachowania tajemnicy), budoar zatem hrabiego kosztuje trzecią część tego. Mąż płaci mi regularnie co kwartał, i nie może dość nauwielbiać się małżonki, kupującej sprzęty po tak nizkiej cenie.

Lebel-Gerard roześmiał się. Dwóch lub trzech jego kolegów (żonatych) naśladowało go. Odzyskawszy krew zimną mówił:

– Mam w tym pugilaresie rachunki zawczasu przygotowane i podpisane. Mogę je zaprodukować.

Wszyscy wierzyciele sięgnęli do swych kieszeni.

Hrabia ich powstrzymał.

– Jeszcze nie nadeszła stosowna chwila, rzekł, pozwólcie mi panowie mówić dalej.

I tak kończył:

– Andersen, jubiler, a raczej artysta nieporównany, nowoczesny Beuvenuto Celini, jest moim wierzycielem w sumie 32.208 franków. Jest to istotna drobnostka, jeże i pomyślimy o wspaniałych biustach, o ramionach uroczych, o rączkach niebiańskich, którym te przedmioty dodają jeszcze więcej wdzięku. Jestem panu istotnie niewypowiedzianie wdzięczny. Nie miałbym nawet sumienia skwitować się kiedy z panem.

Była w tem dwuznaczność.

Czy zatem hrabia mówił o długu wdzięczności, czy też o pieniężnym, z którego nie mógł się uiścić? Jubiler skrzywił się.

– To co powiedziałem o naszym przyjacielu Andersenie, mógłbym powiedzieć i o panu, panie Palladieux; o panu, karetniku sławnym, którego wyroby do obecnej chwili przewyższają wszystko w elegancji, w smaku, przenoszą nawet o wiele najpiękniejsze wyroby Anglii. Panu to zawdzięczam radość jaką mi sprawiłeś, gdym ujrzał Małgorzatę w tem pieścidełku „na ośmiu resorach. ” Nini Monchette wygląda jak Djana, ciągnięta przez łabędzie, w muszli misternej. Berta Lambert, czyliżby kiedykolwiek i gdziekolwiek zdolna była odnaleźć tak lekką „wiktorją?” Zapewniam pana, że znam się na podobnych wyrobach, i powiadam panu, że są arcydziełami!

– Pan hrabia, szepnął karetnik, winien mi także 80 tysięcy franków za powozy.

– Tak jest. Nie sądź pan abym był dłużnikiem targującym się o ceny wyrobów prawdziwego geniuszu. Nigdy nie są one dla mnie za drogie. Znam wysokość ceny i wartość tych wehikułów i wiem iż są nieopłacone.

Wierzyciele spojrzeli po sobie.

Hrabia w istocie mówił zagadkowym sposobem. Niepokój wzrastał. Czyliżby zatem chciał wywołać burzę, któraby dla niego miała fatalne następstwa?

– Teraz na ciebie kolej, kochany panie Dawidzie Meyer, rzekł Paweł. Polem pańskiej sławy Pola Elizejskie. Zasługą owe rumaki Małgorzaty; małe poney Nini Monehette; stepowcy Berty Lambert. Zaliczam je do pierwszorzędnych.

– O panie, rzekł Meyer, gdyby mogły one do mnie powrocie.

– Za trzy zaprzęgi 80 tysięcy franków. To za bezcen. Powtarzam to każdemu i chwalę pana pod niebiosy. Gdyby wszystkie te pochwały zamieszczane w rozmaitych gazetach dały się zrachować. niezawodnie byłbyś pan dłużnikiem moim i do tego bardzo znakomitej sumy. Ale nie obawiaj się, uczyniłem to z prostej sympatji i nie mi pan dłużnym nie jesteś.

– Bardzo szczęśliwie, rzekł handlarz końmi.

Tym sposobem najznakomitsi wierzyciele byli załatwieni. Co do innych hrabia przyznał, że jest dłużnym siodlarzowi 5 tysięcy franków, 8.600 fr. krawcowi, 4.090 swemu bieliźniakowi, 5.115 franków szewcowi, 2.125 swemu perfumiarzowi.

– Te maluchne rachuneczki, mówił wykładając na stół papiery, wynoszą ni mniej ni więcej jak sumę 300.600 franków. Drobnostka, jak to sami uznajecie.

– 300.600 franków, bagatela, powtórzył machinalnie tapicer Lebel Gerard.

– Mój Boże, tak...

– Otóż tedy jesteśmy niezmiernie uszczęśliwieni, że dla pana hrabiego suma tak znaczna jest drobnostką, ale mogę zaręczyć panu, a wszyscy moi koledzy przyznają mi słuszność, że tak wielka suma nie jest wcale drobnostką, lecz przeciwnie, że zgodzilibyśmy się na część jej, gdybyśmy ją mieli.

– Tak jest, powtórzyli wszyscy dostawcy jednogłośnie.

Zachęcony wystąpieniem swego kolegi, Lebel-Gerard rzekł:

– Jesteśmy przejęci do głębi słowami pana hrabiego, wzruszyła nas jego pochwała, jego wysoka znajomość we wszystkich rodzajach procederu... staraliśmy się w przeszłości zadowolnić wszelkie wymagania naszego klienta... mamy zamiar nawet działać tak samo w przyszłości, obecnie jednak, a upoważnia mnie do tego solidarność moich kolegów, mam honor przypomnieć panu hrabiemu, że czas jest dla nas drogi... „Times is mony, jak mówi anglik i ponieważ jesteśmy zupełnie zgodni co do cyfry rachunków, prosimy pana hrabiego o przystąpienie do zakończenia „serja” naszego posiedzenia.

Lebel-Gerard zrobił nacisk na wyraz, jaki podkreśliliśmy.

– Nie pozwolę panom czekać dłużej na to „serjo” zakończenie, odparł hrabia nie zmięszany. Przekonałem się od niejakiego czasu, że moja ufność w panach jest jednakowa, wasza jednak z każdym dniem się zmniejsza. Dawniej nie bylibyście wcale żądali odemnie pieniędzy.

– Ponieważ pożyczaliśmy, przerwał ktoś z obecnych.

– Otóż najgorszy powód wyjaśnienia, rzekł Paweł roześmiawszy się. Największą zasługą jest nie żądać pieniędzy kiedy ich nie dają.

Szmerem ogólnym przyjęto ten aforyzm.

– Więc to w ten sposób postępujecie, rzekł hrabia. Nasz przyjaciel Gobert odmówił mi prolongacji, dla tego 84 tysięcy franków nie mogą być do dyspozycji z końcem tego miesiąca.

– To nie moja wina, kapitaliści żądają zwrotu swoich kapitałów.

– Jesteście zbyt natarczywi, moi panowie. Już otrzymywałem od was bileciki, które nie odznaczały się zbytnią grzecznością. Słowem zgaduję, że tu papier stemplowy będzie w robocie i że woźny do mnie wkrótce zjedzie. Czyż nie tak?

Nikt nie odpowiedział, tylko tapicer zamruczał:

– Trudno. Jeżeli pan hrabia nie chce nas zaspokoić, choćby w części, trzeba chwycić się innych środków. Bardzo nam to przykro.

– Tak, znajdziemy środki, zawołali wszyscy.

– Właśnie dla tego was wezwałem aby wam umniejszyć kłopotów. Oświadczam tedy panom, że nie jestem w stanie zapłacić.