Rodzina de Presles - Xavier de Montépin - ebook

Rodzina de Presles ebook

Xavier de Montépin

5,0

Opis

Xavier Henri Aymon Perrin, hrabia Montépin (1823-1902) – francuski powieściopisarz. Publikował powieści w odcinkach i melodramaty. Montépin napisał w sumie ponad 100 powieści. Stylistycznie jego powieści można zaliczyć do literatury rozrywkowej nazywanej czasem także tabloidowym romansem. Cieszyły się one ogromną popularnością, zwłaszcza w latach 50. i 60. XIX wieku – wraz z dziełami Émile Gaboriau i Pierre Alexis Ponson du Terrail – i były tłumaczone na różne języki, w tym niemiecki i polski, gdzie niektóre z nich czasami można znaleźć w bibliotekach Publikowane były głównie, jako tanie wydania. Receptą na sukces jego powieści były zawiłe historie o ludziach, którzy byli na tajnej misji i incognito i mieli różne przygody. Oto fragment powieści: „Dziewiątego maja 1830 r., około godziny trzeciej po południu, podczas ponurej pogody, pod szarym zamglonym niebem, czyniącej ten wiosenny dzień, podobnym raczej do jesieni; jeździec siedzący, na dość lichym koniu jechał drogą królewską prowadzącą z Marsylii do Tulonu. Był to młody wysoki człowiek, dwudziestopięcio lub -sześcio letni; – cera jego twarzy była blada, oczy czarne, wyraziste, gęsto ciemne włosy krótko ostrzyżone i długie zakręcone wąsy. Ubrany był w mundur jednego z pułków liniowej piechoty, na którym świeciły epolety porucznika, i chociaż nie służył w kawalerii, sposób jego siedzenia na koniu okazywał doświadczenie skończonego jeźdźca...”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1031

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Xavier de Montépin

 

 

 

Rodzina de Presles

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1885-1885. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-408-4 

 

 

 

TOM I.

ZBRODNIA PORUCZNIKA

I. TULON.

Upraszamy czytelnika o cofnięcie się z nami do przeszłości, a mianowicie do pierwszych dni maja 1331 r. i o towarzyszenie nam do Tulonu w departamencie Var południowej Francyi. W owej epoce miasto to, jego ulice, port, przystań, przedstawiały dziwny, a zarazem ożywiony widok.

Za dwa dni wojska francuzkie miały siadać na okręty udając się na wybrzeże Afryki, posłane przez króla Karola X w celu podbicia Algieru.

W tem miejscu pozwolimy sobie podać kilka słów historyi, zanim wejdziemy w dziedzinę romansu. Zachowujemy na to jeden tylko rozdział i przyrzekamy, że będzie krótki.

Hussein zanim został Deyem Algeru, trzymał skromny sklepik z jedwabiem i przedmiotami przypadkowo nabytemi, w niższej części miasta i na jednej z najciemniejszych ulic okręgu nazywającego się Asaouaka. – Jemu to piraci berberyjskiej Regencyi, sprzedawali miększą część jedwabnych materyi zrabowanych z okrętów kupieckich. Hussein bowiem pomimo pozornej szczupłości swego handlu, w istocie prowadził ogromne interesa i zaopatrywał wszystkie haremy Wschodu, prześlicznemi tkaninami złotem przetykanemi z fabryk francuzkich.

Opłaty wnoszone do skarbu Deya przez piratów, nie mało przyczyniały się do zapełnienia kasy Cnabuh.

Kiedy skutkiem pewnych trudności, w których szczegółowy rozbiór wchodzić nie uważamy za stosowne, ex-handlarz z Asaouaka został Dejem zmuszony był ustąpić wymaganiom Francyi, i powstrzymać w ich przedsiębiorstwach, coraz bardziej rozzuchwalonych piratów berberyjskich. – Uczynił to, lecz jęcząc pod ciężarem tej fatalnej konieczności, skutkiem której opłakane pustki zaczęły się ukazywać w kufrach Odjeac’u.

W dniu wyniesienia Husseina skarb publiczny zawierał sześćdziesiąt milionów. Kilka lat wystarczyło, aby cyfrę tę zredukować w sposób prawdziwie zastraszający.

Zirytowany podobnym stanem rzeczy. obawiając się aby go nie posądzono o roztrwonienie funduszów państwa – i o wybuch rewolucyi janczarów, Dey pędził życie w stanie ciągłej tajonej wściekłości – podobny do lwa w niewoli myślącego o wyłamaniu krat, i odzyskaniu krwawej wolności.

Groźne wiadomości doprowadziły do szczytu wewnętrzny gniew, oczekujący tylko sposobnej chwili aby na zewnątrz wybuchnąć.

Pewnego dnia Bey Konstanty dłużny w owej chwili sześćdziesiąt tysięcy piastrów, odmówił zapłacenia tego haraczu.

Pokolenia Atlasu jednocześnie okazały podobną niesubordynację, zwinęli namioty i udali się na pustynię – nie podobna było wydobyć od nich choćby jednego budźu; – emisaryusze, którym polecono ściągnięcie haraczu, przywieźli zamiast pieniędzy, pięćset głów buntowników, które zostały wystawione na murach Casbahy, aby przerazić tych, którychby brała ochota naśladować ich nieposłuszeństwo.

Hussein nie miał żadnego wstrętu do uciętych głów, lecz o wiele nad nie przekładał brzęczące piastry! Czaszki krnąbrnych – myślał rozsądnie – służą za żer krukom i drapieżnym ptakom. To jest dobrze i sprawiedliwie; lecz niezapełnia wcale moich kufrów!!...

Zapełnić kufry!! – To było ostatnie słowo zagadki, której rozwiązania Dey szukał wszelkimi sposobami.

– Tak – zawołał – trzeba znaleść lekarstwo!... trzeba znaleść za jakąbądż cenę!... a przedewszystkiem znaleść je prędko, gdyż z każdym dniem, z każdą godziną położenie się pogorszą!!...

I zapytywał swych doradców.

– Deyu – odpowiedział mu jeden z nich – co robi lew, kiedy jest głodny i kiedy lwiątka żądają żeru?... – Wychodzi ze swej jaskini i oczekuje na pierwszego przechodzącego! – Pierwszy, który nadejdzie, jest jego dobrem! – Rzuca się na niego – chwyta go – dusi – i rozrywa zębami na sztuki – zanosi do jaskini i rozdziela pomiędzy lwiątka. – Oto co robi lew i oto co należy uczynić....

– Niegdyś – dodaje drugi doradca – złoto spływało przez wierzch studni Casbahu – wkrótce aby zaczerpnąć, należało schylić ciało na poręczy studni i wyciągnąć ręce. – Dziś aby dostać się do złota, trzeba używać drabiny. – Jutro bezwątpienia, nawet schodząc na sam dół, nic się nie znajdzie... Kiedy źródła się wyczerpują, studnia jest sucha... Łatwo to wytłomaczyć. – Dawniej piraci berberyjscy, zapełniali bez przerwy skarb Odjeac’u. Skazałeś piratów na bezczynność, skarb się opróżnił. – Chcesz napełnić go?...

– Chcę.

– A więc rozpocznij na nowo wojnę na brzegach Francyi, Hiszpanii i Włoch... – pozwól naszym okrętom rozpuścić żagle... – niech znowu buja półksiężyc po morzach!... – dodał doradca.

– Jeśli to uczynię – odrzekł Dey – czyż niewierni nie powrócą oblegać Algier?...

– Eh! cóż to ciebie obchodzi?... Karol V, Andrzej Doria, Jan Duquesne, czyż nie większymi byli wojownikami aniżeli stary król Karol X? Pomimo to nie zdołali zdobyć murów świętego miasta!

– Jeśli niewierni ośmielą się nas zaatakować, Allah ocali wojowniczy Algier!! – Tak jak to już nie raz uczynił, zaopiekuje się miastem bronionem przez Proroka!! – Pokój przyprowadza cię do ruiny. – Milczenie twych dział zapowiada upadek twej potęgi i twej fortuny!... – Pozwól niech proch przemówi, a zdobędziesz na nowo dawny urok, i złoto powróci do twych kufrów!!

Dey aż nadto był usposobiony pójść za tą nieszczęsną radą; – namyślał się jednakże – nie śmiał zerwać maski, której sznurki coraz bardziej się rozluźniały.

Pewna okoliczność, błaha prawie, spowodowała nagłe opadnięcie maski.

Francya winna była siedem milionów pewnemu żydowi zwanemu Jakób Bacri, pod którego nazwiskiem ukrywał się Dey.

Z powodu części tej sumy, powstała trudność, która wywołała następującą scenę pomiędzy Deyem Husseinem a panem Deval konsulem francuskim.

Był to dzień uroczystej audyencyi.

W chwili kiedy pan Deval skłonił się przed Deyem, ten ostatni zawołał zirytowanym głosem, podczas gdy spojrzenia jego, ciskały dwie ponure błyskawice z oczu na wpół zamkniętych, z pod gęstych czarnych brwi, dziwny stanowiących kontrast z białością długiej jego brody:

– Konsulu Francyi, napisałem dwa listy, jeden do twego pana, króla Karola X, drugi do jego ministra barona de Damas... Czy przynosisz mi odpowiedzi na te listy?...

– Nie otrzymałem nic dla Twej Wysokości... – odpowiedział pan Deval.

– To niepodobna!.. – rzekł sucho Hussein.

Otrzymawszy to publiczne zaprzeczenie, konsul zbladł; – lecz zadając sobie energiczny przymus, zachował milczenie.

Hussein mówił dalej:

– Jeżeli ani król, ani minister nie odpowiadają na moje listy, to znaczy, że ich nie otrzymali, żeś ty ich przejął.

– Twoja Wysokość, nie możesz posądzać mnie o podobne nadużycie zaufania. – odrzekł pan Deval – wiesz dobrze, że czyniłem wszystko co tylko odemnie zależało, aby utrzymać dobre stosunki pomiędzy Twą Wysokością i krajem, który mam zaszczyt reprezentować. – Kompania Afrykańska płaciła ci tylko sześćdziesiąt tysięcy franków, podniosłem tę sumę do dwóchkroć tysięcy. Otrzymujesz za połów korali nowy haracz, którego nie masz żadnego prawa....

– To co mi zostało przyznane, z prawa mi się należało! – przerwał Hussein. – Reklamacye moje były sprawiedliwe, są one również słuszne o dwa miliony pięćkroć sto tysięcy franków, które Francja mi winna, a odmawia zapłaty.... – Pieniądze te przedstawiają legalną wierzytelność!

– Francya była winna siedem milionów Jakóbowi Bacri – zapłaciła mu cztery i pół... – reszta przelaną została do kasy depozytów dla zaspokojenia poddanych francuzkich, będących wierzycielami Bacri’ego.

– Do mnie tylko samego wierzyciele ci odnieść się byli powinni, gdyż to do moich rąk miała być wypłacony całkowita suma...

– Napisałem do twego króla i jego ministra, aby przeleli bezzwłocznie do mego skarbu te dwa miliony i pół.... – Dla czegóż mi nie odpowiedzieli?

– Ponieważ – odrzekł dumnie pan Deval przyprowadzony do ostateczności – ponieważ twoja proźba do ministra napisaną była w sposób zbyt rozkazujący i zuchwały... – a co do króla mego pana, nie dosyć pamiętałeś o odległości dzielącej króla Fracji od Deya Algieru!

– Nędzniku!! – krzyknął Hussein, zrywając się, jak gdyby się chciał rzucić na pana Deval, i chwytając ręką za rękojeść swego kandżaru.

Konsul spokojny, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, nie cofnął się ani o krok jeden, Lecz już Dev porzucił myśl morderstwa, aby zastąpić ją zniewagą.

Drżącą z gniewu ręką podniósł swój wachlarz z piór i uderzył nim pana Deval w policzek.

– Dayu Algeru – odpowiedział konsul nie tracąc cudownej zimnej krwi, jakiej dał dowody od początku tej trudnej audyencyi – to mnie nie zelżyłeś, „lecz Francyą”. Francja potrafi się zemścić....

– Powiedz twemu panu, że się go nie obawiam!... powiedz mu, że wypowiadam mu wojnę... powiedz mu, że za kilka tygodni, handel jego na morzu Śródziemnem istnieć przestanie!...

– Odpowiadam ci w imieniu mego pana, że Francja nie ścierpi, aby piraci na nowo rozpoczęli rozbijać! – Zniszczy niewolnictwo chrześcian w twem państwie! – przestanie płacić haniebny haracz, jaki do dziś dnia państwa morskie, tyle są słabe, że ci płacą!!

– Strzeż się konsulu Francji!!

– Czego? Deyu Algieru?

– Nie chciej ażebym sobie przypomniał, że Deyowie, moi poprzednicy, przywiązywali chrześcian do paszcz swych armat!!

– Deyu Algieru, nie ośmielisz się.

Owładnięty bohaterską postawą pana Deval, Hussein wahał się przez minutę.

Nakoniec rozsądek wziął górę nad wściekłością.

– Lew pustym nie raczy zgnieść robaka! – rzekł z emfazą! – Wynoś się z tego pałacu! – wynoś się z moich krajów. – Wypędzam cię konsulu Francyii!

– Deju Algeru... do widzenia! – odpowiedział pan Deval.

I wolnym, mierzonym krokiem, opóścił salę audycncyjną i wyszedł z Casbahy.

Działo się to 30 kwietnia 1827 r.

Dopięto jednakże około miesiąca stycznia 1830 wyprawa do Afryki, postanowioną została na radzie królewskiej – i to po długich i licznych opozycyach, zwalczonych wytrwałością pana do Bourmont.

– Najjaśniejszy Panie – rzekł minister, który cokolwiek później postawiony być miał na czele wyprawy; – należałoby prowadzić tę wojnę, choćby tylko dla tego aby dowieść, Europie, że król Francyi niepozwala się bezkarnie znieważać dowódcy piratów.

Słowa te, które przytaczamy dosłownie – większy wywarły wpływ na umysł Karola X aniżeli najpoważniejsze argumenta, i jak już wyżej mówiliśmy wyprawa została postanowioną.

Admirał Duperré powierzone miał sobie dowództwo floty.

Pan de Bourmont mianowany został naczelnym generałem.

Wzięto się dzieła natychmiast, ażeby dopełnić olbrzymich przygotowań uzbrojenia, i w końcu kwietnia, trzysta statków oczekiwało w przystani Tulonu ładunku ludzi, amunicyi i wszelkiego rodzaju prowizji.

Tulon, jak wspominaliśmy na początku tego rozdziała, przedstawiał w tej chwili jedyny w swoim rodzaju widok, takiego ożywienia, ruchu, malowniczego nieładu, o jakiem żadne pióro, ani pendzel nie zdołałyby dać jak najbardziej niedokładnego choćby wyobrażenia.

– Oficerowie i żołnierze, w najrozmaitszych mundurach i najrozmaitszej broni, zapełniali ulice i place publiczne, wspólnie z mnóstwem ciekawych przybyłych z czterech stron Francji, a nawet z dalszych krajów, aby przyjrzeć się ambarkowaniu na okręta wojsk i odjazdowi wyprawy afrykańskiej.

Miriady robotników, pracowały dzień i noc, zapełniały arsenał i warsztaty morskie z bezprzykładną pilnością.

Aby dać wyobrażenie bajecznego nagromadzenia prowizyi, złożonej w stosy na brzegu morza, dość będzie powiedzieć, że przygotowywano dla armii lądowej żywności na trzy miesiące – flota zaś zaopatrzoną była na sześć miesięcy. – Beczki z winem, baryłki z mąką i jarzynami, ułożone w stosy trzema rzędami, tworzyły długie i wysokie mury. Furaż, faszyny, kosze, przedstawiały wielkie góry. Nakoniec, każde działo miało tysiąc ładunków – i óśm milionów kartuszów miało być rozdzielone pomiędzy żołnierzy!..

Wpośród tego to ożywionego obrazu, w początku maja, w mieście którem zajmujemy się, odegrają się pierwsze sceny prologu naszej książki.

II. OBŁAWA NA GALERNIKÓW.

Dziewiątego maja 1830 r., około godziny trzecicj po południu, podczas ponurej pogody, pod szarem zamglonem niebem, czyniącej ten wiosenny dzień, podobnym raczej do jesieni; jeździec siedzący, na dość lichym koniu jechał drogą królewską prowadzącą z Marsylii do Tulonu.

Był to młody wysoki człowiek, dwudziesto pięcie lub sześcio letni; – cera jego twarzy była blada, oczy czarne, wyraziste, gęsto ciemne włosy krótko ostrzyżone i długie zakręcone wąsy.

Ubrany był w mundur jednego z pułków linjowej piechoty, na którym świeciły epolety porucznika, i chociaż nic służył w kawaleryi, sposób jego siedzenia na koniu okazywał doświadczenie skończonego jeźdźca.

Stworzenie na którem siedział, było aż nadto łatwem do prowadzenia.... Było to lichy wynajęty pojezdek, z wystającemi żebrami, grzbietem kanciastym, i z kolanami widocznie zerwanemi. – Chód jego wahający; – mozolny i przerywany kłus, okazywał zmęczenie blizkie zupełnego wyczerpania. – Nieszczęśliwe zwierzę potykało się prawie za każdym rokiem, tak że porucznik zmuszony był trzymać go silnie w lejcach, strzedz bezustanku, i powstrzymywać go od ciągłego przyklękania.

Trzy godziny przed tem, to jest w południe i kilka minut, młody człowiek zadrżał w strzemionach usłyszawszy całkiem wyraźny huk pięciu armatnich wystrzałów – strzały następowały jeden po drugim w równych przerwach, przynosił mu je powiew wiatru od strony Tulonu a echa brzegów powtarzały do nieskończoności brzmiące ich modulacye.

Począwszy od chwili, w której wystrzały te rozległy się w przestrzeni, porucznik spostrzegał, co chwila pędzące wśród pól z prawej i lewej strony drogi bandy chłopów uzbrojonych w fuzye, widły i kosy.

Wieśniacy ci biegli co sił ku jakiemuś nieznanemu celowi, wydając okrzyki, i kierując się, jedni w stronę morza, inni zaś w przeciwnym kierunku, na pola zasiane wioskami.

– Cóż to się u dyabła tutaj dzieje? – zapytywał siebie młody człowiek kilkakrotnie. – Czyżby hordy wilków lub sfory wściekłych psów dały sobie schadzkę w tej okolicy?...

Naturalnie nie podobna mu było odpowiedzieć sobie na te pytania, a piesi idący tąż samą drogą, których mijając zapytywał, tyle o tem wiedzieli co i on sam.

Nakoniec o jakąś milę od miasta, do którego dążył, usłyszał za sobą regularny galop koni, wskazujący, że jadący na nich byli to kawalerzyści.

Wjechał na w zniesienie dość strome, w tem miejscu drogi, odwrócił się i ujrzał o parę set kroków za sobą, galonowane kapelusze i żółte akselbanty dwóch żandarmów w pełnych mundurach.

Godne te podpory porządku publicznego dostały się na wyniosłość, w pełnym galopie, lecz wkrótce zwolnili koniom biegu, aby dozwolić im wytchnąć i zrównali się z podjezdkiem oficera piechoty.

Żandarmi mieli poczciwe twarze, marsowe a zarazem i łagodne. – Jeden z nich był brygadierem.

Konie ich dzielne stworzenia z zaokrąglonymi grzbietami, szerścią błyszczącą, zły prędzej stępo aniżeli nędzna szkapa oficera kłusowała ze Wszystkich swych sił; – w parę więc sekund minęli ją – a żandarmi przejeżdżając oddali porucznikowi pokłon wojskowy.

– Otóż jak się zdaje – pomyślał młody człowiek – wyborna zdarza się sposobność zadowolenia mojej ciekawości.

I dodał głośno:

– Brygadierze!

– Na rozkazy, panie poruczniku? – rzekł brygadyer na to zawołanie, ściskając lewą ręką cugle, aby konia zatrzymać i powtórnie salutował, przykładając prawą rękę do galonowego kapelusza.

– Zapewne będziesz mi mógł wyjaśnić dwie rzeczy, które od kilku godzin bardzo mnie zaciekawiają.

– Uczynię to z przyjemnością, panie poruczuiku, jeżeli tylko rzeczy to są zdolne znaleść się w mej możności, a właściwie do mego rozporządzenia...

– Przedewszystkiem, czy wiesz dla czego, mniej więcej o dwunastej w południe, dano pięć wystrzałów z armaty?

– Znam pochodzenie tych strzałów, panie poruczniku, tak jak gdybym sam je wymyślił.

– I to jest?...

– Jest to w celu oznajmienia okolicznej ludności, mieszczanom, wieśniakom i chłopom, że powinni otworzyć oczy i mieć się, jak ten tam mówi, na ostrożności, z uwagi, że miała miejsce wykrętna ucieczka, łotrów z galer.

– Ah! do licha! A więc dziś w południe sygnalizowano ucieczkę?

– Gorzej jeszcze, panie poruczniku... dla jednego zwykłego i prostego galernika, który zmiata, dają tylko jeden prosty i czysty wystrzał z działa – dla dwóch dwa, trzy dla trzech i tak dalej, wielu jest galerników i wiele jest dział.... Wskutek więc tego co miałem zaszczyt zaraportować, ponieważ pan porucznik usłyszał pięć wystrzałów z paszcz ognistych, to znaczy, że pięciu galerników dało nogę, jak tan tam mówi.... Decampatus, Decampaticos!!

– Jakto! zawołał młody człowiek – pięciu galerników zdołało uciec!!

– Tak panie poruczniku, ani krzty więcej!... i to wcale sprytnie!... Ah! łotry! trzeba przyznać, to zuchy nie ladą, z tem wszystkim! – Był to figiel dzielnie przygotowany i przeprowadzony z całą cierpliwością....

– Czy wiesz szczegóły tej ucieczki?

– Jak gdybym je sam wymyślił.

Na to nowe pytonie porucznika, wymowny brygadier, puścił się w opowiadanie nadzwyczaj rozwlekłe i ubarwione kwiatami wymowy, następujących faktów.

Tegoż samego dnia o dziesiątej z rana, wiosłowa szalupa, zajęta przez dziesięciu galerników, pod nadzorem dobrze uzbrojonych trzech strażników, wyszła z portu, podczas bardzo spokojnego morza, udając się do przystani, gdzie galernicy mieli zabrać się do zwykłej swej pracy.

Nagle wielka łódź żaglowa, kierowana przez czterech czy pięciu majtków podejrzanej miny, wyglądających na cudzoziemców, zbliżyła się do szalupy, i rozmowa bardzo ożywiona, lecz niezrozumiała dla strażników, rozpoczęła się pomiędzy tymi majtkami, a dwoma czy trzema z galerników.

Na rozkaz dany przez dozorców, aby wiosłowali w milczeniu, ci ostatni odpowiedzieli szyderczym śmiechem.

Od szyderstwa, przeszli do gróźb, a od gróźb na drogę czynu.

Oparci o tylny burt szalupy, strażnicy widzieli się zmuszeni użyć broni, i dwaj galernicy śmiertelnie ranni stoczyli się w morze.

Natychmiast część załogi rzuciła się na nieszczęśliwych strażników, i po zbiciu ich i skopaniu nogami, wyrzucili ich z szalupy do morza.

Po dokonaniu tej zbrodni, pięciu galerników wskoczyło na łódź, która zbliżyła się dc szalupy i wkrótce w oczach wszystkich zniknęła wśród niezliczonych statków tłoczących się w przystani.

Trzej pozostali przy życiu galernicy, którym już nie wiele pozostało do odcierpienia kary, a tym sposobem nie mogący myśleć o ucieczce, wyłowili z wody strażników, na wpół umarłych, z których jeden po kilku minutach oddał ostatnie tchnienie; poczem wziąwszy wiosła, powrócili do portu bardzo wolno, tak aby dać swym eks-towarzyszom czas konieczny do omylenia pierwszych poszukiwań.

Jak tylko straszna ta wiadomość doszła do kogo należało, alarmowe działo poczęło grzmieć, siejąc postrach wśród mieszkańców wsi. Chłopi bowiem z okolicy Brestu, Rochefortu i Tulonu, więcej nierównie obawiają się zbiegłego galernika, aniżeli wilka lub psa wściekłego; – I przyznać jesteśmy zmuszeni, że mają w tom wiele słuszności.

Można więc mieć wyobrażenie jaki strach wywarło owe pięć strzałów, oznajmiających, że aż pięciu wcielonych szatanów, jednocześnie zdołało zerwać łańcuchy.

Porucznik skoro dowiedział się o tych szczegółach, które stawiliśmy przed oczy czytelnika, w dalszym ciągu zadawał pytania na które brygadier czuł się w obowiązku odpowiadać z niewyczerpaną uprzejmością, i bezprzykładną rozwlekłością.

Dowiedział się, że uzbrojone bandy chłopów, które widział biegnące przez pola, były to oddziały wiejskie, z zapałem przedsiebiorący obławę na galerników, w podwójnym celu: uwolnienia kraju od tak niebezpiecznych włóczęgów, oraz zyskania premium dość znacznego, wypłacanego przez administracją galer, temu który dostawi żywego lub umarłego, zbiegłego galernika.

– A czy posiadają już – zapytał młody człowiek – rysopisy tych pięciu łotrów?...

– Tak jest, panie poruczniku, a towarzysz mój i ja, udajemy się właśnie połączyć się z brygadą sąsiedniej żandarmeryi, ponieważ należymy do żandarmeryi Tulonu, w tym jedynym celu aby jej zakomunikować, według rozkazu, rysopisy powyżej wzmiankowane..., a nawet ponieważ pozostaje mi jeden egzemplarz dla mojej osobistej wiadomości, jeżeli pan porucznik uczuwa ciekawość obznajmienia się bliższego, oto jest....

Mówiąc te słowa, brygadier wyjął ze skrzydeł swego kapelusza papier i podał go młodemu oficerowi.

Ten ostatni przeczytał co następuje:

Tomasz Bondois; morderca (ciężkie roboty na całe życie) – lat czterdzieści osiem – nos zakrzywiony, włosy siwiejące, wzrost wyższy od średniego, blizna na wierzchniej wardze. – Niebezpieczny.

Piotr Farric; – dwa razy morderca (ciężkie roboty na całe życie), lat pięćdziesiąt – nos spłaszczony – ślepy na lewe oko, włosy siwe kędzierzawe – mały i gruby. – Bardzo niebezpieczny.

Wincenty Jarry; – morderca – (dwadzieścia lat ciężkich robót) – lat trzydzieści© dwa, twarz czerwona – włosy błąd – oczy niebieskie – na swój wiek wygląda bardzo młodo.. – Niebezpieczny....

Jan Espareil; – morderca, (ciężkie roboty na całe życie) – wieku lat sześćdziesiąt – chudość nadzwyczajna. siła niezwykła – wzrost wysoki – białe włosy – szeroka blizna na czole, druga blizna na lewym policzku. – Bardzo niebezpieczny.

Piotr Caboul: – morderca – (dwadzieścia jeden lat ciężkich robót) – lat dwadzieścia osiem, mały – blondyn, bez zarostu – twarz kobieca. – Niebezpieczny.

– Ależ – rzekł młody człowiek uśmiechając się i oddając papier z rysopisami brygadierowi – jak się zdaje, mniej więcej wszyscy ci zbóje, okropnie są niebezpieczni!!

– Podzielam pańską opinią panie poruczniku – są to skończone łotry, gorsi od dzikich zwierząt w lesie i czarniejsi jak dusza szatana!! Najlepszy z tej chałastry potnie panu ludzkie stworzenie, bez kłopotu, na cztery części, dla tego aby mu zabrać piętnaście sous i to z taką naturalnością, jak gdybym ja gwiznął kieliszek wódki, uczciwszy uszy pana porucznika.

– Czy sądzisz, że zostaną schwytani?

– Co do togo nie ma cienia nawet wątpliwości w moim umyśle... Na czterdziestu dziewięciu zbiegłych galerników, chwytają, w ogólności czterdziestu ośmiu i to najpóźniej we dwa dni po ucieczce. – Bo galernik, widzi pan porucznik, choćby nałożył na siebie ubranie uczciwego człowieka, ci co mają w tych rzeczach doświadczenie, zwietrzą go zawsze o piętnaście choćby kroków.

– A chłopi, czy znają się na tem?

– Tak formalnie, jak gdyby ktoś powiedział, że pies myśliwski, który otrzymał edukacyę, rozróżni zająca od kocicy.

– A kiedy napotkają galerników podczas obławy, co wtedy czynią?

– Do licha, panie poruczniku, niepodobna żeby pan nie znał przysłowia: Miłosierdzie dobrze zrozumiane rozpoczyna od siebie samego,  i to drugie: Trzeba schrupać wilka, z obawy aby wilk kiedykolwiek i gdziekolwiek nas samych nie schrupał....

– Tak, tak... – rzekł młody człowiek śmiejąc się – znam te aksyomata.

– A więc – mówił dalej brygadier – chłopi stosownie postępują w tej rzeczy... używają rąk, wideł i kos, przez ostrożność, aż dopóki galernik nie przestanie się ruszać....

– To znaczy, że ich zabijają?...

– To się zdarzało w nie jednej okoliczności; – lecz zdarza się także, że galernik nie jest na dobre zabity, i może jeszcze przyjść do siebie... – Zresztą galernik, któremu raz uciec się udało, próbuje zawsze poraz drugi, a skoro tylko te wcielone dyabły wyrwą się na wolność, korzystają z niej, aby mordować, rabować, palić i tam dalej!

Rozmowa ta przedłużała się jeszcze kilka minut pomiędzy porucznikiem piechoty a brygadierem; poczem ten ostatni, oddawszy znowu ukłon wojskowy, dał koniowi ostrogę i wraz z swym towarzyszem pogalopował ku miastu, w którego bramach w krotce obadwaj znikli.

Młody człowiek jechał dalej w tym samym kierunku, i przechodził w myśli wszystko co słyszał o zbiegłych galernikach.

W miejscu w którem się znajdował, droga była zagłębioną, a brzegi jej wznosiły się na kilka stóp wysokości i uwieńczane były żywopłotem. Jednem słowem było to miejsce bardzo wygodne dc zasadzki.

– Jeżeli – myślał oficer – jeden z tych bandytów, którzy za piętnaście sous krają człowieka na cztery części, rzucił by się z poza tego płotu, aby obedrzeć mnie z munduru – i trochy pieniędzy, które mam w kieszeni, pozycya moja byłaby dość ambarasującą.

I machinalnie obejrzał kurki pistoletów, znajdujących się w olstraćh przytwierdzonych do siodła.

Była to rozsądna lecz zbyteczna ostrożność.

Jedyne to miejsce przedstawiające jakieś niebezpieczeństwo, zostało wkrótce przebyte.

Wyniosłości zrównały się – płotów więcej nie było, i z wysokości płaskowzgórza, na które wjechał młodzieniec, ujrzał w niewielkiej odległości u swych stóp Tulon z jego białemi domami tłoczącemi się u brzegu niebieskich fal Śródziemnego morza, podczas gdy cokolwiek dalej przystań pokryta statkami, przedstawiała widok prawdziwie imponujący.

– Tej wspaniałej dekoracyi, brak tylko – mówił do siebie porucznik – promienia słonecznego.... Potok światła spadający z nieba, dopełniłby piękności tego cudownego obrazu.

Lecz słońce się nie ukazało, natomiast mgła coraz gęstsza, tak rzadko zdarzająca się na brzegach Prowancyi, opadła na morze, i wkrótce zaledwie było można rozróżnić wielkie okręta, majestatycznie kułyszące się, i podnoszone w regularnem tempie, przez krótkie i szybkie fale.

Nareszcie porucznik wjechał do miasta.

Wyjął z kieszeni papier z adresem domu, do którego miał odprowadzić wynajętego podjezdka.

Odszukał ten dom nie bez trudu, pierwszy raz bowiem w życiu znajdował się w Tulonie. – Pozbywszy się konia, wyjąwszy z olster siodła pistolety własnością jego będące i włożeniu ich w kieszenie, poszedł w stronę wybrzeża, aby się przyjrzeć tym niezmiernym przygotowaniom do wyprawy algierskiej, o których wspominaliśmy w poprzednim rozdziale.

Po dwóch godzinach spędzonych na zadowoleniu swej ciekawości, młody człowiek powrócił do środka miasta, a począwszy ogromny apetyt, wszedł do wielkiej Kawiarni-Restauracyi, dobrze się przed stawiającej, na jednej z głównych ulic miasta.

Kawiarnia ta literalnie natłoczoną była gośćmi; przy żadnym stole nie pozostało ani jednego wolnego miejsca. Większa część obiadujących składała się z oficerów wszelkich stopni, należących do korpusów, kawaleryi. piechoty, artyleryi i marynarki.

Porucznik upewniwszy się, że kawiarnia całkowicie była zajętą, i że nie mógł marzyć nawet o znalezieniu wakującego miejsca, postanowił poszukać szczęścia gdzie indziej. – W tym celu skierował się ku drzwiom, lecz jeden z garsonów kawiarni, pod biegł ku niemu i zatrzymał go mówiąc:

– Jeśli pan zechce chwilkę poczekać, znajdziemy wolne miejsce... Kapitan, który siedzi przy stole Nr. 8, kończy deser, zażądał już rachunku i ognia do sygara... – wkrótce odejdzie....

– To dobrze – odpowiedział porucznik – zaczekam.

III. JERZY I MARCEL

Jedna sześćdziesiąta część minuty żądanej przez garsona jeszcze nie upłynęła, kiedy kapitan inżynieryi, najmujący część stołu Nr 8, wstał, i zapiąwszy pendent swej szabli, opóścił salę restauracyi.

Młody oficer z pośpiechem zajął miejsce opuszczone przez kapitana.

W takim tłoku o jakim staraliśmy się dać pojęcie, nie można było myśleć o posiadaniu całego stołu, choćby nie wiedzieć jak małego, wyłącznie dla siebie. Porucznik więc był zmuszony wcisnąć się pomiędzy dwóch panów, których łokcie stykały się z jego łokciami z obu stron w sposób dość niewygodny; – lecz czyż w przeddzień wojny, nie było właściwem krzyknąć wesoło: A la guerre connne à la guerre!...

Nie będziemy się zajmować sąsiadem z prawej strony, młodziutkim podporucznikiem szaserów, zaledwie wyszłym ze szkoły wojskowej, który wydając garsonowi rozkazy, starał się zgrubiać głos swój niemal dziecinny, w sposób bardzo zabawny.

Sąsiad zaś z lewej strony, przeciwnie, będzie dla nas przedmiotem specyalnej uwagi.

Był to piękny młodzian trzydziestoletni, ubrany z prostotą a zarazem elegancyą, korzystnie podnoszącą jego postać wysmukłą i pełną wdzięku. Jego błąd włosy z popielatym odcieniem, zaczesane w pukle według mody ówczesnej i jedwabista broda ułożona na kształt wachlarza, jasno wskazywały, że nie należał do armii. Na stole obok rękawiczek, leżała cienka szpicróta z nerwu nosorożca, której złota gałka, przepysznie grawitowana, prawdziwym była klejnotem z powodu artystycznego wykończenia.

Młody ten człowiek, z wielkiem zajęciem przebiegał okiem szpalty dziennika National. Nie równie więcej zdawało się go to zajmować, aniżeli potrawy stawiane przed nim kolejno przez garsona, których zaledwie dotykał.

– Panie – rzeki do niego porucznikm sakujący z bardzo wtąpliwem zadowoleniem zmysłów, pierwsze łyżki, klasycznej zupy prowansalskiej zwanej bouilla-baisse – kiedy skończysz pan czytać dziennik, może zechcesz być tyle uprzejmym, aby mnie go pozwolić.

– Bardzo chętnie, mój panie – odpowiedział blondyn, zatapiając się na nowo w czytaniu.

Po kwadransie skończył czytać nareszcie, i liberalny dziennik przeszedł do rąk porucznika, który biorąc go, podziękował skinieniem głowy.

Młody człowiek o jasnych włosach, dał znak ręką.

Garson podbiegł i stanął przed stołem w pozycyi znaku zapytania.

– Poproś do mnie pana Loustalot, rzeki młodzieniec.

Pan Laustalot, nie wielki pulchny człowieczek, o czerwonych świecących policzkach, ubrany poprawnie, we frak, czarne pantalony i biały krawat, był właścicielem restauracyi.

Szybkość z jaką podbiegł, i uniżony sposób w jaki zgiął kark do pokornego bardzo ukłonu, aż nadto był jasnym dowodem, że miał do czynienia z jednym ze znaczniejszych swych klientów.

– Oto jestem na rozkazy pana Jerzego... – rzekł słodkim głosem i tonem uległym. – Ośmielam się mieć nadzieję, że pan Jerzy nie uskarża się na usługę ani na smak jakiej potrawy?...

– Bynajmniej, Loustalocie.

– Wino Lamalgue zaledwie jest napoczęte... – czyżby przypadkiem pan Jerzy?...

Młody człowiek przerwał restauratorowi:

– Wino Lamalgue, jest wyborne – jeśli mało go piłem to dla tego, że mało miałem pragnienia... – Nie o to mi chodzi Loustalocie....

– A o cóż więc, panie Jerzy?

– Czy znasz ostatnie nowiny?

– Jakie nowiny, panie Jerzy?

– O ucieczce dziś rano....

– Wiem tylko to co wszyscy wiedzą w mieście, to znaczy, że dotychczas nie ma nic nowego co do tej ucieczki....

– Jakto, czyż nie udało się złapać ani jednego z pięciu galerników?...

– Niestety, nie!... a jednak przeszukano wszystkie zakąty, portu, warsztatów, arsenałów,... zrewidowano wszystkie podejrzane domy Tulonu i przedmieścia. Robiono obławy w okolicach....

– I nic?...

– Nic a nic! nawet najmniejszej wskazówki....

– Do licha! Loustalocie, to wcale nie wesoło, zwłaszcza dla tych, co teraz mieszkają w bastidach i willach okolicznych!

– A szczególniej dla pana panie Jerzy...

– Oh! ja nie mam się czego obawiać.... wiadomo wszystkim, że mam ludzi przy sobie a dom mój jest prawdziwym arsenałem....

– To prawda! – nie dobrze by wyszedł ten coby ośmielił się pana zaczepić w pańskim domu, panie Jerzy!... Łotry z pewnością nie wynieśli by całych kości... he, be!

– Dla tego też nie obawiam się... – lecz mieszczanie mieszkający z żonami i dziećmi, spokojne pędzący życie – drobni właściciele, ci są w prawdziwem niebezpieczeństwie!...

– Cała żandarmerya jest na nogach...

Młody blondyn wzruszył ramionami.

– Żandarmerya!... – zawołał. Przybywa ona zawsze aby skonstatować zbrodnię, a nigdy ażeby jej przeszkodzić! Nie jest to zresztą jej wina.... – Nie można zgadnąć, że kradzież lub morderstwo ma być spełnione w tem lub innem miejscu....

– Doskonale wyrozumowane, panie Jerzy... – Pozwól pan jednak powiedzieć sobie, że mniej jest powodów do niepokojenia się, aniżeli zdaje się pan przypuszczać....

– Jakim sposobem?...

– Powszechnie sądzą, i takiem jest i moje własne przekonanie, że tych pięciu zbiegłych galerników nie ma ani w mieście, ani w okolicy...

– Gdzieżby więc się podzieli?

– Na pełnem morzu, w statku, który im dał schronienie i którego majtkowie niewątpliwie byli z nimi w porozumieniu...

– Być to może Loustalocie, ale pytam się ciebie, coby u dyabła robili na pełnem morzu?

– Prawdopodobnie oczekują nocy, aby wylądować na jakim odludnem miejscu brzegu, co najmniej o pięć lub sześć mil, zkąd,... W interesie ich leży, aby nie być natychmiast napowrót schwytanym, oddalić się od Tulonu jak tylko można najprędzej.

– Być może masz słuszność Loustalocie... – jesteś rozsądnym człowiekiem.

– Pan Jerzy pochlebia mi!...

– Nie. na honor... – mówię to co myślę... – Pragnę abyś się nie mylił – jeżeli ci bandyci zbiegli, aby więcej tu nie powrócić, lub przynajmniej po wrócić w kajdanach na nogach i rękach – szczęślwej drogi!

– Pan Jerzy nie ma nic więcej mi do rozkazania?

– Nic więcej... – Ale, każ mi podać kawy, i przyślij rachunek....

– Czy pan Jerzy powraca dziś wieczór do willi?

– Koniecznie... – Moi ludzie, których tam zostawiłem, słyszeli zapewne pięć alarmowych wystrzałów... – jeśli bym nie powrócił na noc, wyobrażaliby sobie, że zostałem zamordowany na drodze, a zresztą umieraliby ze strachu i na własny rachunek.... A przytem mam w willi dość wielką liczbę, przedmiotów pewnej wartości, nad któremi chcę sam czuwać...

– Ale przynajmniej pan Jerzy, nie pojedzie sam? Noc właśnie się zapada – i rozsądek....

– Bądź spokojnym Loustalocie... mój kamerdyner Dominik towarzyszy mi.... Jest to stary żołnierz – zuch z którym nie łatwo by sobie poradzili....

Loustalot oddalił się, aby przysłać młodemu człowiekowi, którego jak słyszeliśmy nazywał panem Jerzym, kawę zażądaną, którą mu wkrótce przyniesiono w porcelanowej białej filiżance ze złotemi prążkami.

Porucznik zamiast czytać National, gniótł go w ręku z roztargnieniem, przysłuchując się z pewnem zainteresowaniem poprzedniej rozmowie. – Od kilku godzin o niczem innem nie słyszał jak tylko o zbiegłych galernikach, i obecność w te okolicy tych pięciu szatanów urwanych z łańcucha, sprawiała mu wzruszającą ciekawość, podobną do tej jakie; doświadcza uważny widz przysłuchujący się pierwszym scenom porywającego dramatu, tajemnicza ekspozrycya którego, obiecuje wiele rozmaitości i wzruszeń.

Być może zresztą, zainteresowanie się jakie obudzało w nim wszystko co się tyczyło, ucieczki galerników, było rodzajem przeczucia gdyż ta ucieczka – rzecz dziwna! – miała – jak to wkrótce zobaczymy – straszny wywrzeć wpływ, choć nie bezpośredni, na całe jego życie.

Obiad jego miał się ku końcowi, zawołał garsona i zapytał go:

– Czy nie wiesz czasem, gdziebym mógł wynająć konia?

– Wiem panie, bardzo dobrze... Maneż znajduje się o dwieście kroków ztąd, i można tam dostać wybornych koni na przejażdżkę....

– Bądź tak grzeczny i poślij do maneżu uprzedzić, ażebym miał do mego rozporządzenia na pół godziny konia osiodłanego i okiełznanego?

– Natychmiast panie

– Słowo jeszcze, proszę cię... czy mógłbyś mi wskazać drogę, do willi Labardès?

– Ah! panie, co do tego to nie... – nie jestem z Talonu:... ale oto gospodarz, który będzie mógł pana z pewnością objaśnić.

Loustalot słysząc, że o nim mowa, zbliżył się.

Porucznik powtórzył pytanie.

– Willa pana barona Antydesa de Labardès? rzekł restaurator, drapiąc się palcem w czoło. – Tak jest panie, słyszałem o niej.... – Wiem, że leży on o półtory mili ztąd, lub coś koło tego... lecz nie mogę pana objaśnić w której to stronie....

– Otóż to wiadomości nie grzeszące dokładnością! rzekł oficer uśmiechając się.

– W tej chwili młody człowiek o jasnych włosach, którego nazywać będziemy Jerzym, zabrał głos.

– Panie – rzekł do porucznika, przebacz mi że zadam mu jedno pytanie, nie mając zaszczytu być mu znanym....

– Czy masz pan zamiar udać się dziś jeszcze do willi Labardês?...

– Tak jest panie, taki jest mój zamiar....

– Noc już zapada, i niewątpliwie zabłądzisz pan ze dwanaście razy, zanim tam przy będziesz, chyba jeżeli weźmiesz pan przewodnika.

– Tam do dyabła!

– Ale mogę uczynić panu pewną propozycyą, która, jeśli uznasz za stosowne ją przyjąć, usunie natychmiast wszelkie trudno ci....

– Propozycyą pańska z góry jest przyjętą, i to z wielką wdzięcznością.... Jakaż ona jest, jeśli łaska?...

– Ja sam mieszkam w willi położonej w niewielkiej odległości, od willi barona de Labardès... może więc zechcesz jechać razem ze mną, i mnie wziąść za przewodnika.... – Czy to panu dogadza?...

– Ah! panie, zawstydzasz mnie!

– A więc rzecz ułożona.

– Tak jest, nie wiem prawdziwie jak mam panu podziękować....

– Dajże pan pokój! nie zasługuje to na podziękowanie! Ale teraz jeszcze jedna rzecz: niepotrzebujesz pan posyłać po konia do maneżu.

– Jak to?

– Mam tu konia... każę memu kamerdynerowi nocować w Tulonie, i weźmiesz pan klacz, na której on jeździ, jest to przepyszne zwierzę pół-krwi, tysiąc razy lepsze od szkap z maneżu....

– Ależ doprawdy, obawiam się nadużyć...

– Nadużyć czego?... – Pomiędzy młodymi ludźmi czyż wypada robić ceremonie?... Oddaję panu dziś wieczór małą usługę.... któż wie, czy jutro lub pojutrze, nie będziesz pan miał sposobności toż samo dla mnie uczynić?...

– Jutro byłoby to jeszcze możliwe chociaż mało prawdopodobne – lecz pojutrze to całkiem co innego....

– Dla czego?

– Ponieważ pojutrze z rana, siadam na okręt....

– Bierzesz pan udział, zapewne, w wyprawie do Afryki?

– Tak panie.

– A na jakim statku, przeprawiasz się pan?

– Na Dydonie.

– Ah! – rzekł Jerzy wzdychając – jesteś pan szczęśliwy, panie, bardzo szczęśliwy!! – Jesteś żołnierzem!... jedziesz na te chwalebne niebezpieczeństwa... – Jedziesz jako porucznik... – kto wie, powrócisz może kapitanem i dekorowanym!!...

– Albo kaleką! – dodał oficer śmiejąc się.

– To mniejsza... – Piękne są rany zadane kulą wroga!! – Ah! chciałbym być na pańskiem miejscu!...

– Masz pan zamiłowanie do życia wojskowego?...

– Tak jest – do życia czynnego. pod namiotem i na polu bitwy....

– Cóż więc panu przeszkadza, poświęcić się karyerze wojskowej?

– Wiele rzeczy... – między innemi jedna... Będąc jeszcze bardzo młodym, miałem nieszczęście znaleść się bogatym....

– Nieszczęście, z którem się łatwo pogodzić! – przerwał porucznik z uśmiechem.

– Bezwątpienia, a pomimo to nieszczęście było rzeczywiste.... – Osiemdziesiąt tysięcy liwrów renty w osiemnastym roku, skazuje młodzieńca na próżniactwo, pociągające za sobą z konieczności szaleństwa, i mnóstwo głupstw.... – Zresztą powtarzam panu, żołnierskie życie entuzyazmowało mnie w obozie i na polu bitwy, lecz życie w koszarach i garnizonach, mało wzbudzało we mnie sympatyi.

– Ah! panie – zawołał porucznik z przeświadczeniem; – jak ja pana rozumiem!...

– A więc jesteś pan mego zdania?

– W zupełności....

– Dowodzi mi to aż nadto, że mam słuszność... o czem zresztą nigdy nie wątpiłem....

– Co do tego jednakże – rzekł porucznik – przychodzi mi do głowy pewna myśl...

– Cóż to za myśl?...

– Ponieważ wojna pana tak nęci, dlaczego nie miałbyś przyjąć w niej udziału, w charakterze ochotnika wyprawy Algierskiej?... Słyszałem w Marsylii, że wielu młodych ludzi, w najpiękniejszych znajdujących się pozycyach, ma połączyć się z armią, wsiąść z nami na okręta, i brać udział w kampanii, jako amatorowie.

– Oh! myślałem już o tem nieraz, i być może istotnie zdecydowałbym się spróbować na panach Beduinach jak daleko niesie moja myśliwska fuzya angielska Joel’a Montona.

– A więc panie jeżeli kiedykolwiek zamiar ten przyprowdzisz do skutku – czego pragnę serdecznie – pozwól mi mieć nadzieję, że zdarzy mi się sposobność okazania panu w Afryce całej mej wdzięczności za usługę, którą oddajesz mi dziś wieczór.... Oto moja karta.... – Wizyta pana pod ramami Algieru uczyni mnie bardzo szczęśliwym....

Młody blondyn skłonił się z uprzejmą grzecznością, i wziął z miną zadowoloną kąrtę, którą mu podał oficer, i przeczytał:

MARCELI de LABARDÈS

Porucznik 17-go liniowego pułku.

– Nie potrzebuję pana zapytywać – rzekł Jerzy – czy jesteś krewnym mego szanownego sąsiada barona de Labardès... – Jesteś pan zapewnie jego synowcem, gdyż nie sądzę aby miał syna....

– Istotnie jestem jego synowcem – odpowiedział porucznik – syn młodszego jego brata. – Czy znasz pan mego stryja?...

– Tylko z widzenia. – Mam zaszczyt witać go kiedy się spotykamy, lecz nie robi on na moją korzyść wyjątku od swych zwyczajów odosobnienia się, których się trzyma z nadzwyczajną ścisłością.... Pański stryj, nie lubi świata, żyje samotnie; – nikogo nie odwiedza i nieprzyjmuje też nikogo... Co dzień, jeżeli jest ładna pogoda, odbywa jednogodzinny spacer piechotą, albo na swym koniu pirenejskim, i ta przechadzka zdaje się być jedyną jego rozrywką. – Czy oczekuje pańskich odwiedzin?

– Tak... – wie że mam spędzić u niego cały dzień jutrzejszy... chociaż być może, że moje przybycie dziś wieczór, zastanowi go cokolwiek....

– Niespodzianka przyjemna na którą się skarżyć nie powinien!... – Ale jakim się to u licha dzieje sposobem, żeś pan nie znasz drogi do willi Labardès?

– To rzecz bardzo prosta. – Jestem w Prowancyi poraź pierwszy... – stryja mego widziałem tylko cztery razy w życiu, i zawsze albo w Paryżu, albo u mego ojca, w Normandyi....

– Ależ to wyborne – zawołał młody blondyn – prawdziwie niewiem gdzie miałem głowę!... – Teraz dopiero spostrzegam się, że pana wypytuję w sposób najbardziej niedyskretny i męczący!... – Uczyniłeś mi pan zaszczyt powiedzieć swoje nazwisko... a nie wiesz pan kto ja jestem.... – Przedstawię się więc sam panu, i to nie będzie długo trwało, gdyż mało mam tytułów do wymieniania, jakiejkolwiek byłyby one natury.... – Nazywam się Jerzy Herbert... – Jestem bardzo bogaty, niczem się nie zajmuję, i dość często się nudzę. – Mam wielu przyjaciół, z zapałem wysławiających mnie jako najlepszego chłopca w święcie, ponieważ w chwilach kłopotu, nie daję się długo prosić o dwadzieścia pięć ludwików, i tyle jestem dyskretny, że się nigdy o nie nie upominam.... – Mam lat trzydzieści i obyczaje bezżennego zwolennika decorum, który myśli, że cokolwiek wcześniej lub później, przyjdzie mu zakończyć tragicznie... innemi słowami ożenić się... Teraz kochany panie de Labardès, znasz mnie tak doskonale, jak gdybyśmy nie rozłączali się przez całe życie... – Moje winy względem pana są już naprawione, i pozostaje nam już tylko puścić się w drogę, jeżeli pan chcesz przybyć do stryja, przed godziną, o której zwykle kładzie się spać, gdyż mówił mi jego lekarz, będący także i moim, że kładzie się do łóżka, punktualnie o godzinie dziewiątej....

– Jestem na pańskie rozkazy... – odpowiedział Marceli.

Dwaj młodzi ludzie wyszli z restauracyi i skierowali się ku najpiękniejszej ulicy, w najarystokratyczniejszej stronie miasta położonej.

Jerzy Herbert, zatrzymał się przed wspaniałym pałacem, którego fasada, w stylu odrodzenia, ozdobioną była wytwornemi rzeźbami. – Rozkoszne budowle ulicy Jean Goujon na polach Elizejskich, mogą jedynie dać wyobrażenie o jogo piękności.

– Do kogóż mnie pan prowadzisz? – zapytał Marceli de Labardès, widząc swego towarzysza biorącego za rzeźbiony młotek bramy wjazdowej.

– Ależ do mnie... – odpowiedział Jerzy – jest to mój dom miejski. – Ztąd weźmiemy konie.

Służący ubrany w liberyę fantastyczną, lecz bardzo elegancką, otworzył bramę.

– Dominiku – zapytał go młody człowiek – czy konie gotowe?

– Tak panie, pozostaje tylko okiełznać je.

– To dobrze. – Będziesz tu spał tej nocy. – Ten pan mi towarzyszy... włóż na klacz jedno z mych siodeł.

– Dobrze panie.

– Mój przyjacielu – rzekł Marceli do lokaja idącego ku stajni – zobowiążesz mnie bardzo dodając olstry do siodła konia na którym mam jechać....

– Olstry! – powtórzył Jerzy śmiejąc się – a to poco, mój Boże!...

– Ponieważ mam w kieszeniach dwa pistolety. A nic na świecie tak nie zawadza w jeździć, i byłbym bardzo szczęśliwy pozbyć się ich.

– Słyszałeś Dominiku?...

– Tak jest panie, Służący odszedł.

– Zresztą – dodał Marceli – podczas gdy – zbiegli galernicy włóczą się po świecie, zdaje mi się dość rozsądnie być uzbrojonym....

– Prawda, rzeczywiście masz pan słuszność. – Zapomniałem zupełnie o tych łotrach.... Gdybym także wziął pistolety? Co pan o tem myślisz?

– Myślę, że ta ostrożność; może stać się pożyteczną....

Jerzy namyślał się przez chwilę.

– Oh! na honor, rzekł nakoniec, porzucam ten zamiar.

– Dla czego?....

– Trzebaby dodawać olstry i do mego siodła – a po nic należałoby wchodzić na pierwsze piętro – nabijać pistolety. – to wszystko zrobiłoby nam zbyt wiele kłopotu, i straty czasu... – zresztą wystarczy że pan będziesz uzbrojony... – Założyłbym się chętnie o sto tysięcy przeciw jednemu, że sposobność użycia broni nie nastręczy się... – Tak jak słusznie zauważył Loustalot, który jest dość sprytny, że zbiegli galernicy, muszą być teraz bardzo daleko od Tulono – jeżeli nawet nie są już schwytani. – Niewątpliwie ci bandyci nie są tak głupi, aby zostawać w pobliżu paszczy wilka!... A nakoniec, nigdy w życiu, jeżeliby przypadek postawił ich na naszej drodze, nie przyjdzie im do głowy tak śmieszna fantazya, żeby zaatakować ludzi jadących konno... – Możemy więc puścić się w drogę, bez najmniejszej obawy.... – Zaręczam, że cało przybędziemy do portu!...

W tej chwili odgłos podkutych kopyt końskich rozległ się po bruku dziedzińca, i lokaj Dominik ukazał się, trzymając dwa konie.

Marceli rzucił zachwycone spojrzenie na te wspaniałe rumaki, których doskonałość kształtów, ostatnie błyski zmroku pozwalały jeszcze ocenić.

Wierzchowiec Jerzego Herberta, był to koń rasy berberyjskiej czystej krwi, mlecznej białości. – Grzywa jego i ogon wyglądały jak jedwabiste kędziory pięknej kobiety. – Sieć krzyżujących się żyłek rysowała się czysto pod delikatną tkanką skóry.

Auglo-normandzka klacz przeznaczona dla Marcela, mniej może miała dystynkcyi, z jej maścią czarną i błyszczącą jak skrzydło kruka; było to jednakże zwierzę wielkiej piękności i znacznej wartości.

Porucznik pozbył się pistoletów włożywszy je do olstrów, i wskoczył na grzbiet klaczy z lekkością i dokładnością doskonałego jeźdźca.

Jerzy Herbert ze swej strony również dosiadł konia.

Oba konie przebierały w miejscu nogami niecierpliwie.

Dominik otworzył bramę i obaj młodzieńcy wyjechali z pałacu.

– Jedziemy na lewo – rzekł Jerzy do Marcela. – Musimy jechać wzdłuż wybrzeży, aby wydostać się z miasta na przedmieście.

Pozwólmy oddalić się młodym ludziom, których odnajdziemy wkrótce, i poprosimy czytelników, aby nam towarzyszyli gdzieindziej, uprzedzając ich w każdym razie, że znajdą się w bardzo złem towarzystwie.

IV. SZYNKOWNIA POD MORSKIM KRÓLIKIEM.

Croquemagot i Cocodrille.

Domy mają swą fizyonomię tak jak i ludzie! Nie bierzcie proszę tego twierdzenia za parodoks, gdyż nie znalazłbym się w kłopocie, gdyby tego zaszła potrzeba, licznemi faktami stwierdzić zupełną prawdę tego co mówię.

Ileż razy zdarzało mi się, patrząc na pewne skromne domki uśmiechnięte i tchnące tym doskonałym porządkiem, niepokalaną czystością będącą zbytkiem biednego, mówiłem sobie: – Tu, pewno mieszkają szczęśliwi!

Ile za to razy, przeciwnie, zatrzymując się przed frontem rudery o murach jakby trądem pokrytych, zawilgoconych oknach, poszarpanych gałganach rozwieszonych na sznurach najeżonych węzłami, smutnych sztandarach najwstrętniejszej nędzy: – powtarzałem sobie, że to brudne domisko, musi być jedną z tych jaskiń, w których wielka armia rozpusty i zbrodni, rekrutuje swych żołnierzy!

Po zasiągnięciu informacyi okazywało się prawic zawsze, że przypuszczenia moje były słuszne.

Przypominam sobie wybornie, że temu osiem czy dziesięć lat, dziwaczny budynek ponurej powierzchowności, położony nie daleko łomów kamieni, z lewej strony drogi prowadzącej z Paryża do Fontenay-aux-Roses, zwrócił na siebie moją uwagę.

Był to czworobok o jednem piętrze pokryty dachówkami brunatnego koloru, gdzieniegdzie poprzedziurawianemi, na dole były drzwi i dwa okna. Szarawy tynk murów łuszczył się i zieleniał miejscami; – drzwi i okiennice, zawszę zamknięte, pomalowane były na wstrętny ciemno-czerwony kolor, jakby sączącej się krwi.

Dom byt nie zamieszkały i w małem ogrodzeniu, przeznaczonem niegdyś na ogród, rosły tylko pokrzywy.

Fizyonomia tego nędznego domu silnie mnie uderzyła:

– Nie podobna – myślałem – aby tu wśród tych popękanych murów, i za temi czerwonemi okiennicami, jakaś zbrodnia nie została spełnioną!

Zapytywałem i dowiedziałem się – bez najmniejszego zadziwienia, że dwa lata przedtem, jeden z kamieniarzy zamordował tam swoją żonę motyką – naturalnie głowa kamieniarza wkrótce potem spadła na strasznej maszynie przy rogatce Saint Jacques.

Przepraszam za to zboczenie i powracam do mego opowiadania:

W części najbardziej oddalonej przedmieścia Tulonu, ciągnącego w kierunku Marsylii, w 1830 r. widzieć można było nędzne domostwo; – mury jego, jeżeli nie będzie zbyt zuchwałem użyć tego wyrażenia, były to chwiejące się przepierzenia, zbudowane z okrągłych kamieni, resztek statków, nawpół zgniłych desek przybitych gwoździami do słupów wkopanych w ziemię, i okrytych cienką warstwą wapna zarobionego piaskiem.

Dom składał się z parteru, podziemnego na trzy izby niejednostajnej wielkości, i ze strychu z okrągłem okienkiem.

Główne drzwi wychodziły na ulicę, a raczej na piaszczystą drogę, łączącą się z wielką arteryą przedmieścia. – Drzwi te oddzielone były od drogi rodzajem podwórza, szerokiego zaledwie na pięć lub sześć stóp.

Na prawo, na lewo i ztyłu domu znajdował się mały ogródek, otoczony żywym płotem – ogród był wcale niewprawny, posiadał za to cztery altanki ocienione gęsiemi liśćmi pnącego się dzikiego wina.

W każdej z tych altanek, stał kwadratowy stół z drzewa Domalowanego na zielono, i dwóch ławek.

Na co ten zbytek stołów i siedzeń? zapytają zapewne czytelnicy. – To co ich zadziwia wyda się bardzo prostem, gdy dowiedzą się, że nad głównemi drzwiami kołysała się skrzypiąca na zardzewiałych zawiasach, płyta blaszana, na której nie zbyt wprawny penzel namalował, jakieś fantastyczne zwierzę z wyższą częścią cielą niedającą się określić, a zakończone, według wszelkiego prawdopodobieństwa rybim ogonem.

Intencyę artysty zresztą tłomaczył następujący napis, u stóp potworu czerwonemi literami niezgrabnie nakreślony:

POD MORSKIM KRÓLIKIEM

DOBRE WINO I LIKIERY

dubeltowe piwo marcowe.

Dom ton był szynkownią!! – Dziwną szynkownią, której próg przestąpić zwykłemu śmiertelnikowi wcale nie łatwe przychodziło.

Tegoż samego dnia – 9 maja 1830 r. – kilka minut po dziesiątej z rana, pewne indywidum ubrane w kaftan i mały skórzany kapelusz, jaki zwykle noszą majtkowie marynarki handlowej, szło wielką drogą przedmieścia.

Człowiek ten wydawał się tak pijanym, że z trudnością przychodziło mu utrzymać środek ciężkości, nogi jego chwiejące zataczały po bruku ulicy tak groźne elipsy, że za każdym krokiem można było obawiać się, że padnie twarzą w rynsztok.

Mieszkańcy przedmieścia Tulonu zbyt przywykli do podobnego widoku, aby chociaż przez chwilę zwrócić na to uwagę.

Kilku robotników okrętowych, mówiło sobie naiwnie, widząc przechadzającego się pijaka. – A jednak, tak samo będziemy wyglądali w niedzielę!!...

Kilkoro dzieci biegło za nim z krzykiem, i wołając żartobliwie: – Upadnie!... – Nie upadnie!

I to wszystko.

Pijak jednak nie upadł. Ciągle zataczając się, dowodził aż do oczywistości, że chociaż chodzenie zygzakiem, najdłuższą jest drogą pomiędzy jednym punktem a drugim, przybywa się jednak zawsze... z czasem.

Majtek minął tedy ostatnie domy przedmieścia i znalazł się na wysokości Morskiego Królika.

W tem miejscu stanął, i obracając się tak jak to zwykle czynią pijani perorujący z mnóstwem giestów i rzucił okiem na drogę którą przybył. – Spojrzenie to błyszczące, szybkie, cudownej jasności, dziwny stanowiło kontrast z postawą całego jego ciała zdającego się być targanem przez straszliwe kołysanie okrętu.

Droga była pusta. – Z przodu i z tyłu nikogo... – Cała ludność miasta skupiała się na placach publicznych i na wybrzeżach.

Majtek, na chwiejących się nogach nagle dał dwa susy.. z których drugi rzucił nim jakby bela wyładowywanej z okrętu bawełny, w sam środek ogródka.

Jak tylko znalazł się pod opieką żywopłotu, a tem samem zdała od oczu, pijak wyprostował się jak łuk, z którego strzałę wypuszczono, i wszelkie symptomata pijaństwa zniknęły.

Widocznie odgrywał on rolę w tajemniczym jakimś celu, z biegłością doskonałego komedyanta.

Zbliżył się do drzwi i poruszył klamką bez hałasu. – Drzwi nie dawały się otworzyć; – zamknięte były z wewnątrz.

Nie nastając więcej, majtek przeszedł na drugą stronę domu. – Drugie drzwi równie jak pierwsze były zamknięte, lecz bez klamki ani zamku na zewnątrz, wybite były w murze, obok wązkiego okna, i do szyby którego majtek przyłożył oczy.

Podwójna przeszkoda nie dozwalała nic zobaczyć: – przedewszystkiem gruba warstwa kurzu i pajęczyn, odejmująca szkłu przezroczystość; – nakoniec skrawek żaglowego płótna zawieszony w rodzaju firanki.

W miejsce oka, majtek przyłożył ucho, i przez kilka sekund przysłuchiwał się uważnie.

Usłyszał szeptanie zaledwie dające się rozróżnić, lekkie mruczenie, takie, jakie wydają dwa gipsy ostrożnie tłumione.

Majtek pokręcił głową z miną zadowoloną, i końcem palca uderzył w szybę bardzo cicho; – poczem powrócił do dawnej pozycyi i znowu przyłożył ucho. – Lecz było to napróżno – głosy ucichły; nie słyszał już nic, ani szeptów ani mruczenia.

Wtedy paznogciem uderzył w szkło szyby cztery razy. – Uderzenia te były tak rozdzielone; – jeden – jeden, dwa – jeden – jeden, dwa.

Ciężkie kroki rozległy się wewnątrz domu, czyjaś ręka podniosła płachtę żaglowego płótna i nawpół otworzyła małe okienko, lecz niepodobna było dojrzeć ciała do którego ta ręka należała.

W tej samej chwili zachrypły głos wydobył się z niewidzialnych ust i zapytał:

– Kto jesteś?...

– Przyjaciel zielonych czapek i czerwonych kaftanów... – odpowiedział majtek.

– Zkąd przychodzisz?

– Z kraju w którym koszą łąkę cały rok.

– Czego żądasz?

– Gwiazd w południe.

– Która godzina?

– Godzina w której nie mogę wrócić tam zkąd przychodzę.

Te formuły, tak całkiem z pozoru nieznaczące, Ł nie były niczem innem jak tylko słowami porozumienia.

Odpowiedzi nowo-przybyłego były jasne i dokładne, ochrypły więc głos mruknął z wyrazem złego humoru:

– To dobrze, wejdź!...

Majtek począł się śmiać.

– Ależ do trzystu dyabłów – zawołał – jeżeli chcesz żebym wszedł, otwórz drzwi! – Zdaje mi się, że przecież nie żądasz, abym wszedł przez to okienko, albo dziurkę od klucza....

– Zaczekaj chwilę... – rzekł głos.

– Pospiesz się! – interes który mnie tu przyprowadza jest pilny....

Po chwili dał się słyszeć odgłos żelaztwa wewnątrz domu.... Odsuwano zardzewiałe zasuwy – potem żelazna sztaba, spadla na cegły podłogi z metalicznym hałasem; – drzwi obróciły się na zawiasach i nawpół otworzyły się – lecz zwolna – dyskretnie – jakby z żalem.

Mieliśmy słuszność mówiąc, że nie każden wchodzi tak jakby chciał do szynkowni pod Morskim Królikiem!...

Zacna szynkownia! – któżby ją ośmielił się oskarżać, że ugania się za klientami??...

Majtek próg przestąpił... Drzwi zamknęły się za nim, i gospodarz przeprowadziwszy go przez izbę całkiem ciemną, wprowadził go do pokoju cokolwiek więcej oświetlonego, przeznaczonego dla pijących, gdy przypadkiem szynkownia raczyła otworzyć się dla wybranych gości... – rzecz to bardzo rzadka!!...

Ściany tej sali były, przynajmniej dawniej pobielone wapnem. – Wzdłuż tych ścian cztery deski podtrzymywane przez klamry ze starego żelaza, oderwane od rozbitego jakiegoś statku, dźwigały kotły i rądle w bardzo złym stanie i całą bateryę kuchenną, z ordynarnego fajansu. – Obok talerzy i półmisków, stało kilka tuzinów butelek wina i flaszek wódki.

Rzeczy te stanowiły przedmioty użyteczne, pierwszej potrzeby.

Co do części ornameatacyjnej, o tej również nie zapomniano. – Ozdoby składały się z mnóstwa bazgrot, brutalnych, i niedołężnych szkiców, nakreślonych węglem na ścianach.

Jedno jednakże z tych dzieł sztuki musiało zwrócić uwagę znawcy. – Była to prześliczna mała gilotyna, naszkicowana czerwoną kredą, i wzięta w chwili, kiedy pacyent przywiązany do huśtawki, poddaje swą głowę, pod fatalny nóż mający zadowolnić sprawiedliwość ludzką, zanim sprawiedliwość boska wyrzeknie z kolei. – Szkic ten odznaczał się wielką starannością, zastanawiającem wykończeniem szczegółów, a szczególniej poprawnością rysunku. – Niewątpliwie wprawna ręka narysowała go. Któż opowie historyą nieznanego artysty, którego zniechęcona ręka porzuciła ołówek, aby pochwycić nóż zbrodniarza?...

W kominie pod ogromnym kotłom, z którego wydobywała się gęsta para, z akompaniamentem kuchennego zapachu, nie mającego nic w sobie nieprzyjemnego, palił się wielki ogień, utrzymywany klepkami od starych beczek i drzewem pochodzącym z zatopionych statków.

Dzięki temu ogniowi, izba dostatecznie była oświecona, gdyż tak jak i w pierwszej, łachmany żaglowego płótna wisiały przed oknami, niby firanki, a grubość tkaniny, dopuszczała tylko zaledwie słabą bardzo dozę promieni słonecznych.

W pośrodku izby stal wielki stół bez obrósa, otoczony kulawemi stołkami. – Na tym stole, ustawione były różne przedmioty: wielki półmisek i puste talerze – widelce cynowe i noże żelazne, ołowiane kubki – kawał razowego chleba – napoczęta butelka wódki, fajki i tytuń.

Teraz kiedyśmy opisali dekoracye, powiedzmy słów kilka o osobach znajdujących się na scenie, w chwili kiedy wprowadziliśmy czytelnika do tej przerażającej jaskini.

Osób tych było dwie: – mężczyzna i kobieta. – Co za para!!

Nigdy bardziej złowrogie fizjonomie nie ukazały się na błotnistym bruku wielkich miast, w chwilach kiedy wybuchają krwawe rewolucje.

Mężczyzna zdawał się mieć lat sześćdziesiąt. – W jakim wieku była kobieta?... – Żaden fizyolog nie nalazł by rozwiązania tej zagadki... – mogła mieć czterdzieści lat – mogła również mieć osiemdziesiąt, a nawet i sto.

Nic nie pozostało z młodości, nic również z dojrzałego wieku, wszystko w jej twarzy zatarła rozpusta, i wszelkie nadużycia i występki. – W ohydnych kształtach tego ciała okrytego łachmanami, nie było nic kobiety.

Ten mężczyzna i ta kobieta, wyglądali zresztą tak jak gdyby umyślnie dla siebie stworzeni.

Tak jedno jak drugie mieli brody, z małą tylko różnicą – jedno i drugie mieli na sobie kaftany marynarskie, w smutnym stanie i powykręcane buty.

Oboje zresztą z blaszanych kubków wychylali szerokiemi haustami wódkę z pieprzem i palili z krótkich fajek nałożonych tytuniem pochodzącym z kontrabandy.

Nowo przybyły stał przed nimi, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, mrugając przyjemnie okiem, i uśmiechając się s wyrazem pełnym uprzejmości:

– Dzień dobry wam.... – Co słychać?... – wszystko dobrze..,. – Tem lepiej!... – Ja także – na wasze usługi, gdybym był zdolny....

Gospodarze Morskiego Królika przyglądali mu się ciekawie lecz z pewną nieufnością, podczas gdy do nich tak mówił. – Niewątpliwie widzieli go po raz pierwszy.

Majtek z łatwością zauważył ten brak zaufania. – Nie tłomacząc się jednak wcale, począł się śmiać, i zawołał:

– No, no, ojcze Croquemagot, przyjrzyj mi się dobrze, wybadaj mnie wzrokiem, to nic nie kosztuje! – Pozwól sobie do syta widoku ładnego chłopca, jak również i pańska małżonka, pyszna kobieta – słowo honoru!! – Tym sposobem jeżeli przyjrzycie się mej faciès, przez bagatelkę czterdziestu dziewięciu lub sześćdziesięciu jeden minut, będziecie mieli szczęście zapamiętać moją gałkę cokolwiek później, gdyż zanadto pochlebia mi zrobienie waszej nieocenionej znajomości – abym nie miał uprawiać jej na przyszłość z wszelką przyjemnością, a mam nadzieję, że i z wzajemnością!...

Fałszywy majtek zakończył dziwacznym ukłonem swój improwizowany speech, z całą werwą, podróżującego kupczyka.

Był to tęgi chłop wysokiego wzrostu, który! budową mógł walczyć o lepsze z Herkulesem Farnezyjskim. Pod małym marynarskim kapeluszem włosy miał krótko obcięte, tak aby okazać czoło wązkie i gorzałę. – Szeroka fioletowa blizna, pochodząca z upadnięcia lub uderzenia pięści, otaczała prawe oko i dochodziła do środka policzka.

Dolna część twarzy była szeroką i kwadratową. – Zęby wystające, podnosiły dolną wargę.

Oczy małe lecz bardzo żywe, miały wyraz jowialny, nie godzący się z resztą tej złowrogiej fizjonomii.

– Więc znasz moje przezwisko! – rzekł człowiek, którego słyszeliśmy nazwanego Croquemagot.

– Jak widzicie.

– A jednak ja was nie znam...

– Nie znaliście mnie przed chwilą... – ale znacie mnie teraz.

– Jak się nazywasz?...

– Cocodrille, na wasze usługi....

– W czyjem imieniu przychodzisz?

– W imieniu kogoś, którego wyjątkowo szanujesz – w imieniu Amerykanina.

Wyraz nieufności na twarzy ojca Croquemagot, zniknął jakby pod wpływem czarów, a na jego miejsce zarysował się nadzwyczaj uprzejmy uśmiech.

– Ah! – rzekł – więc znasz Amerykanina?...

– Jesteśmy obaj, on i ja, dwaj przyjaciele – dwa palce u jednej ręki – dwie pestki winogrona – dwa garby wielbłąda, dwie zwrotki piosnki....

– Jest to jeden z dobrych, ten Amerykanin!... sławny!... silny!!...

– Prawdziwy Morski Królik, ojcze Croquemagot!...

– A więc ponieważ przychodzisz w jego imieniu... witam cię serdecznie....

– Tegom się spodziewał....

– Usiądź tu.

– Niepotrzeba, nogi są zdrowo....

– Zapal fajkę.

– Nałożę moją.

– Napijesz się czego?

– Z przyjemnością.

– Co wolisz wina, czy wódki?

– Co tylko masz najpieprzniejszego....

– Pan jest usłużny.

– Dziękuję!...

Fałszywy majtek, odpowiadający na piękne nazwisko Cocodrilla, zbliżył do ust i jednym tchem wychylił kubek napełniony wódką po brzegi. – Poczem mlasnął językiem z miną żywego zadowolenia, i zawołał.

– Ab! do stu dyabłówi także mi mów!... w podniebieniu, jakby sto szpilek, a w żołądku aksamit.... Ojcze Croquemagot, powtórzę na twoje zdrowie i waszej zacnej małżonki....

Wychylił nowy kubek z równie przyjemnem jak pierwsze uczuciem.

– Teraz – rzekł ocierając usta rękawem i przybierając poważną minę – teraz będziemy mówić o interesie....

– Czyż by było coś w powietrzu? zapytał szynkarz.

– Do licha! spodziewam się że jest i to nie bagatelal...

– I cóż takiego?

– Koleżeński żarcik... – poprostu mała grzeczność dla nadzorców galer....

– Ucieczka!!... – zawołał Croquemagot z miną pomieszaną.

– Więcej aniżeli to.

– Dwie ucieczki!!

– Dalekim jesteś od prawdziwego rachunku!!... alarmowe działo, niedługo da pięć strzałów.... – Ni mniej ni więcej!!...

– Gwałtu!! – zawołał szynkarz – pięciu zbiegłych!! Nieszczęśliwi!! – z tą ich manią uciekania, skończą na tem, że mnie skompromitują!! – Wiem niewątpliwie, że już od dawna policya niedowierza Morskiemu Królikowi....

– Ah ba! cóż chcesz?... jesteś notaryuszem, bankierem i oberżystą galerników! – masz z tego zyski... słusznem jest abyś ponosił także i ciężary.... Zresztą już czas... – przygotuj klatkę – ptaszki wkrótce przyfruną.

Croquemagot głębokie wydał westchnienie.

– Chodźmy – rzekł – ponieważ tak trzeba, pomożesz mi....

I w towarzystwie nowoprzybyłego przeszli do sąsiedniej izby.

V. REWIZYA

Croquemagot i Cocodrille pozostawali przez dziesięć minut w ciemnej izbie znajdującej się obok głównej sali szynkowni; praca której się oddawali, zależała poprostu na przeniesieniu w inne miejsce pęków chróstu leżących przy ścianie w pośrodku izby i ułożenia ich w innem.

Skończywszy tę robotę, dwaj ludzie powrócili do sali. – Cocodrille nalał sobie trzeci kubek wódki, a Croquemagot otworzył na rozcieź drzwi wychodzące. na małe podwórze koło drogi.

Zacząwszy od tej chwili, szyld Morskiego Królika stał się na piękne, rzeczywistością. – Dom tak starannie zamknięty i tak niedostępny, odzyskał swój tytuł szynkowni. – Według nęcących obietnic wypisanych czerwonemi literami na blasze, ofiarowywał rzeki wybornego wina, starej wódki i piwa marcowego ekstra-musującego!...

Szynkarka, jako zacna gospodyni, zabrała się z chwalebną pilnością do szumowania zupy gotującej się w kotle. – Croquemagot i Cocodrille, usiedli jeden naprzeciw drugiego – nałożyli fajki i rozmawiali o różnych rzeczach, tonem budującej zgody i i serdeczności.

Godzina upłynęła.... – Zegary dzwonnic Tulonu zabierały się wybić dwunastą.

Nagle strzał padł jak piorun, tak iż szyby okien szynkowni zadrżały w swej ołowianej oprawie.

Było to pierwsze uderzenie alarmowego działa.

– Ah! ah! – rzekł Cocodrille.... – uwaga!! – Raz!

Drugi strzał dał się słyszeć.

– Dwa! – mruknął Croquemagot.

– Trzy!

– Cztery!

– Pięć.... – zawołali kolejno obaj bandyci.

– Interes udał się niewątpliwie... – dodał Cocodrille... – Nigdy o tem nie wątpiłem.... Rzecz cała zbyt dobrze była ułożona aby się miała nie powieść.... Kolędy muszą już teraz być niedaleko ztąd.... Zapewne już byli na brzegu, kiedy o ucieczce się dowiedziano,.. – Powiedz no ojcze, jak się tam nazywasz, czy wiesz, że to dość zuchwale: – pięciu zbiegów przechodzących przez port i miasto z laskami w ręku, w samo południe!! – Myślę, że o tem długo mówić będą...

Szynkarz opóścił głowę na piersi i zdawaj się bardzo wzruszony, prawie drżący.

– Ah! do trzykroć stotysięcy dyabłów! – zakrzyknął Cocodrille – niemiej że takiej miny zmokłej kury, mój kolego!! – Aby sobie dodać odwagi pomyśl tylko o pięknych zyskach, które wpadną ci do kieszeni!! – Możesz być pewny, że będą nie małe!!..

Skutek tych słów był natychmiastowy... – niepewny uśmiech, ukazał się na ustach ojca Croquemagot.

* * *

Podczas gdy w szynkowni pod Morskim Królikiem miał miejsce powyższy dyalog, dziesięciu majtków, hałasując straszliwie, śpiewając i wybuchając głośnym śmiechem, szło drogą przedmieścia i kierowali ku wsi, a tem samem ku gościnnemu domowi ojca Croquemagot.

Majtkowie, którzy zapewne więcej aniżeli wypada bawili się butelką, tworzyli dwie bandy, po pięciu każda w pewnej od siebie odległości, i zajmowali całą szerokość ulicy, pięciu bowiem z każdej bandy trzymało się pod ręce i szło frontem dwoma szeregami.

Idąc śpiewali chórem na cały głos z odurzającym zapałem pieśni dobrze znane w morskich portach, i których zwrotki akompaniowano były tak przerażającemi wrzaskami, że od nich głusi by zadrżeli a zmarli przebudzili się w mogiłach.

Nieliczni mieszkańcy przedmieścia, którzy nie poszli do Tulonu, wychodzili przed progi swych domów, aby przyjrzeć się przechodzącym hałaśliwym majtkom: – wesołość ich zresztą była całkiem nie szkodliwą, gdyż nie tylko ci uczciwi marynarze nie znieważali nikogo, ale nawet nie pozwalali sobie najmniejszego żarciku z ładnemi tulonkami, które spotykali po drodze.

A jednakże przypatrując się uważniej tym dziesięciu zuchom, trudno by podejrzywać ich o podobną wstrzemięźliwość. – Wcale bowiem nie odznaczali się powierzchownością, ci wrzaśliwi majtkowie, zdający się należeć raczej do załogi pirackiego okrętu, aniżeli okrętu wojennego lub kupieckiego statku.

Długie brody różnokolorowe, godne saperów lub baszów, okalały twarze dzikie fizyonomie burzliwe. – Gorące przytem kolory pijaństwa nie oświecały bladych ich twarzy. Wyraz oczu zdawał się zadawać kłamstwo gorączkowej egzaltacyi głosu i śpiewów.

Obserwator może by to zauważył – lecz nie wszyscy są obserwatorami – i każdy zresztą wie, że marynarza nie można sądzić po powierzchowności. – Stary majtek z pokiereszowaną twarzą, okryty medalami i dekoracjami, podobny często bywa w uderzający sposób do bandyty z melodramatu.

W chwili kiedy pierwsza z dwóch band ujrzała zdała szyld ojca Croquemagot, śpiewacy nowe zadali wysilenie swym płucom, i głosy ich grzmiały jak dzwny katedry.

Na ogłuszający hałas tych wrzasków dochodzących do szynkowni: –