Wielkie zasługi - Joanna Chmielewska - ebook

Wielkie zasługi ebook

Joanna Chmielewska

4,5

Opis

Pawełek i Janeczka znów starają się rozwikłać tajemnicę. Tym razem ktoś rozkopuje groby z czasów drugiej wojny światowej. W okolicy zaś szerzą się kradzieże bursztynu. Okazuje się, że te dwie sprawy mają ścisły związek. Jak zwykle niezwykle ważną rolę ma do odegrania Chaber, cudowny pies rodziny Chabrowiczów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (108 ocen)
69
24
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Joanna Chmielewska

© Copyright by Wydawnictwo Klin

ISBN 978-83-62136-40-7

Wydawnictwo Klin Warszawa, ul. Bruzdowa 117H tel. +48 501 686 786

Mechanicznie opędzając się od komarów, Janeczka i Pawełek siedzieli na schodkach kempingowego domku. Taktownie symulowali całkowitą głuchotę, we wnętrzu domku bowiem ich rodzice toczyli rozmowę stanowczo nieodpowiednią dla uszu dzieci.

– Półgłów jeden! – wykrzykiwała z irytacją pani Krystyna do swego męża. – Półgłów! Bo półgłówek to jest zbyt pieszczotliwe. Ja tu nie przyjechałam taplać się w bagnie! Przyjechałam nad morze! Nie zostanę ani chwili!!!

– No owszem, przyznaję, miałem pewne obawy – usprawiedliwiał się pan Roman Chabrowicz. – Dyrektor...

– Dyrektor! Debil, maniak, a nie dyrektor! Idiota!

– Dobrze, idiota. To co, mam go zabić?

– Przydałoby się! Byłoby to z pożytkiem dla instytucji! Dla społeczeństwa! Dla całego kraju!

– Może nawet dla całej Europy... Przyznaję, że ośrodek położony jest dość idiotycznie, ale nic na to nie poradzę.

– Idiotycznie to za łagodne słowo! Jestem pewna, że znajduje się w najszerszym miejscu tej całej mierzei, a to za nami, to jest jej najwyższy punkt!

– Od początku było wiadomo, że jest coś niedobrze – mruknęła Janeczka na schodkach. – Domyśliłam się, jak zaczął zadawać głupie pytania w samochodzie.

– Pewnie – przyświadczył Pawełek. – Zaraz było widać, że coś nie gra. Bał się powiedzieć wcześniej.

Janeczka pokiwała głową, z politowaniem wspominając nieudolne podstępy własnego ojca. Już od Elbląga pan Chabrowicz wydawał się jakiś nieswój. Z wyraźnym niepokojem dopytywał się o szerokość mierzei i jej najwyższe wzniesienie nad poziom morza, interesował się także strukturą gleby. Na pytania grzecznie i bez trudu odpowiedziała mu córka, dla której geografia stanowiła ulubione hobby.

– Piaski! – kontynuowała urągliwie pani Krystyna w domku. – Wydmy! Cha, cha! Gdzie te piaski i wydmy?! Ja tu widzę bagna i moczary.

– No właśnie, dziwię się, skąd takie bagno na piaszczystym terenie... – martwił się ugodowo pan Chabrowicz.

Pani Krystyna nie pozwalała się ułagodzić.

– Co za pomysł, żeby budować ośrodek kempingowy w takim miejscu! Debil to mało, trzeba być zwyrodnialcem!

– Ponadto egoistą, samolubem i krętaczem – uzupełnił pan Roman gorliwie. – O przystań też się postarał...

– Mają rację, to kretyn – zgodził się półgłosem Pawełek na schodkach. – Ma fioła na punkcie żaglówek, niech mu będzie, niech sobie ma. Ale po co było robić ten ośrodek za górką?

Janeczka obejrzała się i oceniła porośnięte lasem strome zbocze.

– Okropnie daleko stąd na plażę – stwierdziła. – W dodatku jego tu wcale nie ma.

– Kogo?

– Tego dyrektora. Przyjeżdża na dwa tygodnie i tyle. I na te dwa tygodnie zrobił cały ośrodek. Nic go nie obchodzi, że normalni ludzie muszą latać nad morze tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt metrów.

– Rzeczywiście tyle akurat tutaj jest?

– Co? No nie, może ostatecznie trochę mniej. Ale trzeba latać, bo on chce mieć blisko te żaglówki przez dwa tygodnie. Obrzydliwiec.

Pawełek pokiwał głową.

– Ich tam podobno jest trzech, tych dyrektorów zwyrodnialców. Wszyscy z fiołem. I z żaglówkami. Przekupili tych różnych od kontroli, żeby zaświadczyli, że tu jest doskonałe miejsce na ośrodek, i wmówili ludziom, że inaczej nie można. Jeszcze nie wiem, czy mi się tu podoba.

– Ja też nie wiem. Trzeba będzie obejrzeć okolicę...

Wszystkie te protesty i niepewności budził Ośrodek Kempingowy Przemysłu Włókienniczego, dokąd pan Chabrowicz przypadkowo dostał skierowanie. Z przemysłem włókienniczym nie miał wprawdzie nic wspólnego, ale, sam wodniak, znał wszystkich innych wodniaków, w tym także owych dyrektorów zwyrodnialców. O ośrodku słyszał, wiedział, że można tu żeglować po Zalewie. Żeglować nie miał zamiaru, ale po drugiej stronie mierzei znajdowało się morze, wybrał się zatem z rodziną nad morze.

Morze okazało się trudno dostępne. Ośrodek ulokowano rzeczywiście dość dziwnie, tuż nad samym Zalewem, w miejscu wyjątkowo źle wybranym dla wszystkich, z wyjątkiem żeglarzy. Trzeba było doprawdy wielu starań, żeby na piaszczystej mierzei znaleźć tak wspaniałe bagno, będące zarazem istnym rajem dla komarów. Domki campingowe stały tuż obok bagna, w maleńkiej dolince osłoniętej z trzech stron lasem. Morską plażę można było osiągnąć dopiero po sforsowaniu dwóch wysokich gór i całej szerokości półwyspu, kąpiel w Zatoce zaś wykluczał grząski brzeg i równie grząskie dno. Na domiar złego deszczowe lato nadzwyczajnie sprzyjało komarom, których nieprzeliczone roje miały tu znakomite warunki egzystencji.

– Przejeżdżaliśmy przez wieś – mówiła z furią pani Krystyna. – Jeżeli oczywiście te wytworne wille można nazwać wsią. Jestem pewna, że tam wynajmują jakieś pokoje, prawdopodobnie z łazienkami i ciepłą wodą. Rób sobie, co chcesz, zamorduj kogoś, wystrasz, przekup, ale tutaj nie zostanę nawet przez jedną dobę!

Janeczka i Pawełek zamienili spojrzenia, pełne nagłego zainteresowania. Zanosiło się na rozrywkę.

– Wątpię, czy mają coś wolnego – rzekł smętnie zgnębiony pan Roman. – Przecież właśnie dlatego wziąłem te wczasy, że wszystko było zajęte. Cała Polska pcha się nad morze.

– Od maja do tej pory bez przerwy padał deszcz! Może ktoś zrezygnował...

Janeczka i Pawełek na chwilę stracili wątek scysji w domku, bo pojawił się ostatni członek rodziny, ich pies imieniem Chaber. Był to pies tak mądry i tak doskonale wychowany, że nigdy nie zaistniała potrzeba prowadzania go na smyczy. Zawsze biegał wolno i zawsze wiedział, co robić i jak postępować, znacznie przewyższając w tej mierze wiedzę swoich państwa. Teraz, od razu po wyskoczeniu z samochodu, udał się na rekonesans i właśnie zakończył zwiedzanie terenu.

– No i co? – spytała z ożywieniem Janeczka. – Jak tu jest?

Chaber wydawał się pełen mieszanych uczuć. Był rozradowany, a równocześnie niespokojny. Szczeknął krótko, odbiegł kawałek w kierunku wschodnim, w stronę granicy, obejrzał się, podbiegł jeszcze kilka metrów i zastygł w pięknej, klasycznej pozie psa myśliwskiego, wyciągnięty jak struna, znieruchomiały, z uniesioną przednią łapą. Potem znów się obejrzał, nagle zawrócił i z podkulonym ogonem podbiegł do swych państwa. Cicho skomlał i popiskiwał.

Rodzeństwo oderwało wzrok od psa i popatrzyło na siebie. Nie zdążyli się odezwać, bo Chaber zerwał się, pobiegł w drugą stronę i zachował się podobnie. Znów wystawił zwierzynę, teraz jednak nie wracał z podkulonym ogonem, tylko oglądał się niecierpliwie, podbiegając dalej, zawracając i wyraźnie zachęcając do pójścia w jego ślady. Wreszcie wrócił i usiadł obok Janeczki, szczeknąwszy jeszcze dwa razy.

– Rozumiem – powiedział Pawełek z wielkim przejęciem. – Z tam tej strony jest nosorożec i on się nie podejmuje go upolować. A z tej jakaś łagodniejsza zwierzyna.

– Nie wiem, czy zwierzyna – zaprotestowała trochę niespokojnie Janeczka. – To znaczy, chciałam powiedzieć, nie wiem, czy łagodniejsza. On chyba nie wie, co to jest, musi to być coś skomplikowanego.

– Możliwe. Chce, żebyśmy z nim poszli i sami sprawdzili. Ja bym poszedł.

– Ja też, ale na razie nie możemy. Nie wiem, na czym oni stanęli.

W tym momencie z domku wyszli rodzice.

– Dzieci, poczekajcie tu – powiedziała zdenerwowana pani Krystyna. – Pojedziemy z ojcem poszukać jakiegoś ludzkiego mieszkania. Bagaże zostają, nie wypakowujcie niczego.

– Tatusiu, jakie tu są niebezpieczne zwierzęta? – przerwał pośpiesznie Pawełek.

– Na litość boską, nie boicie się chyba niebezpiecznych zwierząt – odparł zirytowany pan Chabrowicz. – To nie jest dżungla nad Amazonką. Tu nie ma żadnych niebezpiecznych zwierząt!

– Ale jakieś tu są! Jakie?

– Lisy, sarny i zające. Nie zawracaj głowy, zaraz wracamy.

– Znaczy, nie wiem, co zwęszył – stwierdził Pawełek, przyglądając się, jak matka z ojcem wsiadają do samochodu.

– Zanim wrócą...

– Powiedzieli, że zaraz!

– Coś ty?! Jak jadą oboje, zanim wrócą, zdążymy obejrzeć pół tej całej mierzei. Już sobie nie pożałują, żeby nie przegrymasić wszystkich domów, jakie tylko znajdą!

Pawełek natychmiast zgodził się z siostrą, przekręcił klucz w drzwiach domku, wyjął go i schował do kieszeni. Chaber już biegł na zachód, wcześniej od nich wiedząc, że wyprawa ruszy. Pośpieszyli za nim i zagłębili się w las.

Ludzi nie było widać wcale. Pierwsze od tygodni słoneczne popołudnie wywabiło wszystkich na plażę . W okolicy ośrodka nie mieszkał nikt, zabudowania osady zaczynały się dopiero o dobre kilkaset metrów dalej. Nikt też nie przechadzał się po stromych zboczach pozbawionych dróg i gęsto zalesionych. Pojedyncze sylwetki migały tylko gdzieś wyżej, na drodze, ale i te po chwili zniknęły z horyzontu, zasłonięte drzewami.

Chaber prowadził na przełaj, nie przejmując się nierównościami terenu. Janeczka i Pawełek, sapiąc i dysząc, przedzierali się przez zarośla i krzewy, wpadali w jakieś dziury i wdrapywali się na górki. Po ścieżkach nie było najmniejszego śladu.

– Czy tu specjalnie kopali te doły i góry? – wydyszała gniewnie zziajana Janeczka. – Co chwila w coś wpadam! Przecież idziemy wzdłuż, a to jest pofałdowane też wzdłuż! Nierówno powinno być w poprzek!

Pawełek potknął się na pniaku, podparł rękami i obejrzał na siostrę.

– Jak to, nie wiesz? – zdziwił się. – To są okopy. Tu siedzieli Niemcy. Pod sam koniec wojny podobno siedziały ich tu miliony i wszyscy kopali sobie okopy. I stanowiska dla czołgów. Ja się o tym uczyłem.

– Okropność! Nie wiem, kiedy mogli zajmować się wojną, chyba bez przerwy kopali. Nie wiem, jak znaleźli czas, żeby raz wystrzelić!

– Toteż właśnie przegrali tę wojnę...

– A swoją drogą, Chaber mógłby wybrać coś równiejszego!

– On chyba wie, że mamy bardzo mało czasu...

Chaber szedł jak po sznurku, przeskakując doły i oglądając się niecierpliwie za siebie. Kiedy wreszcie zatrzymał się, obejrzał ostatni raz i wystawił zwierzynę, jego państwo byli gruntownie wykończeni. Zatrzymali się również, milcząc i ciężko dysząc. Chaber po krótkiej chwili poruszył się, przemknął kilka kroków dalej i usiadł. Wyraźnie było widoczne, że doprowadził na miejsce.

Wokół panowała cisza i absolutny spokój. Zniżające się ku zachodowi słońce przesiewało się przez gałęzie drzew, wiatr ucichł. Janeczka i Pawełek czekali w bezruchu co najmniej minutę, nie widząc nic poza masą różnorodnej zieleni.

– No? – szepnął pytająco Pawełek. – I co tu ma być?

– Coś za tymi krzakami – odszepnęła Janeczka. – Nic niebezpiecznego, bo on siedzi spokojnie. Trzeba zobaczyć.

Pawełek podejrzliwie spojrzał na psa. Siedział niezupełnie spokojnie, wydawał się jakby pełen napięcia. Chwilami podnosił się i zniżał łeb ku ziemi, węsząc nerwowo. Coś tu musiało być dziwnego i rzeczywiście należało to zobaczyć.

Ostrożnie ruszył ku przodowi, rozchylając giętkie gałązki. Janeczka ruszyła za bratem. Chaber kręcił się obok nich, całym zachowaniem okazując, że nie wyrobił sobie jeszcze jednoznacznej opinii o tym czymś, co mu się wydaje nie w porządku.

Pawełek uczynił zaledwie kilka kroków, wydobył głowę z liści, spojrzał i zatrzymał się jak wryty. Serce zabiło mu gwałtownie, dla dodania sobie animuszu chciał gwizdnąć, ale gwizdnięcie mu jakoś nie wyszło.

– Fiuuuut... – zaszeptał słabo i zamilkł.

Janeczka wyplątała się z krzewów i stanęła obok brata. Na moment i jej zabrakło tchu.

Z całą pewnością obydwoje rzuciliby się do natychmiastowej ucieczki, gdyby nie to, że ich nogi odmówiły udziału w przedsięwzięciu. Przyrosły do leśnego runa i zamieniły się w kamienie. Przez długą chwilę rodzeństwo trwało w bezruchu, wpatrzone hipnotycznie w widniejący przed nimi rozkopany grób, z wydobytą z ziemi, rozwaloną trumną, i bielejące wokół rozsypane kości. Niewątpliwie ludzkie. Na samym froncie szczerzyła zęby czaszka...

– To o to mu chodziło... – szepnął wreszcie Pawełek głosem dziwnie ochrypłym, próbując jeśli już nie poruszyć się, to przynajmniej mrugnąć oczami.

– To z tych... z tych Niemców? – szepnęła Janeczka z wyraźnym trudem.

Pawełek jeszcze przez chwilę patrzył w milczeniu. Przełknął ślinę, złapał oddech i jakoś przemógł najgorsze.

– Coś ty! – odszepnął niecierpliwie. – Taki porządny grób z trumną? Gdzie oni mieli wtedy głowę do grobów. To coś innego.

Z wysiłkiem oderwał wzrok od czaszki i spojrzał dalej.

– Patrz! – krzyknął zduszonym głosem, trącając gwałtownie siostrę.

Janeczka drgnęła, zaszczękała zębami i spojrzała we wskazanym kierunku. Opodal widać było drugi grób, tak samo rozkopany. Kawałki szkieletu i pojedyncze kości poniewierały się dookoła. Po niezmiernie długiej chwili udało im się popatrzeć gdzie indziej i wówczas dostrzegli większą ilość grobów, nieco mniej przerażających. Niektóre wyglądały nawet zupełnie normalnie, miały płytę nagrobną i niski kamienny krzyż, większość jednakże musiała być rozkopywana, bo porozbijane płyty leżały obok zarośniętych trawą i przysypanych ziemią dołów, a krzyże były poprzewracane. Krzewy i bujne zielska zasłaniały nieco widok.

– To jest cmentarz – szepnęła Janeczka, na razie niezdolna jeszcze do bardziej odkrywczych spostrzeżeń.

– Trochę dziwny cmentarz – skrytykował niepewnie Pawełek. – Bardzo stary, ale nie słyszałem, żeby na starych cmentarzach rozwłóczali nieboszczyków po całej okolicy. I ja nie wiem...

– No?

– No nie wiem... On to wywęszył? Takie stare? Skąd wiedział, że to coś nie tak?

Janeczka spojrzała na psa. Zaczynała już odzyskiwać zimną krew i trzeźwość umysłu. Poczuła także, że znów swobodnie włada nogami.

– Musi tu być coś więcej – orzekła. – Nie widać tego, ale on wie, że jest. Trzeba będzie sprawdzić...

Kręcący się przy nich Chaber zawęszył nie przy samej ziemi, ale nieco wyżej, po czym szurnął nagle w krzaki i znikł z oczu. Czekali w napięciu. Po krótkiej chwili pies wrócił z podkulonym ogonem i wydał z siebie nerwowe, przepraszające piśniecie.

– Rany, znów ten nosorożec! – jęknął Pawełek.

– O Boże drogi – wyszeptała Janeczka rozpaczliwie. – Jeżeli Chaber się boi, to już nie wiem, co to jest! Tych grobów się nie boi!

Chaber, jakby dla potwierdzenia, obiegł dookoła rozkopany grób, obojętnie obwąchał kości, po czym, ciągle z nosem przy ziemi, ruszył w dół, ku drodze idącej wzdłuż zalewu. Obejrzał się na nich, wrócił i znów ruszył w tę samą stronę, okazując zniecierpliwienie. Janeczka obserwowała go czujnie.

– Już wiem – oznajmiła. – Tu są trzy rzeczy. Te groby. To coś, czego się boi. I jeszcze coś, czego się nie boi, chce nam pokazać i mówi, żebyśmy z nim poszli. Nie możemy teraz.

– Ludzie – rzekł stanowczo Pawełek.

– Co ludzie?

– Chyba mu chodzi o ludzi. Te groby same się nie rozkopały, nie? Ludzie musieli rozkopać!

– A nie mogło rozkopać coś innego?

– Co innego?

– Nie wiem. Jakieś zwierzę.

– No coś ty, kota masz? Zwierzę by odwaliło takie ciężkie płyty? Czekaj...

Postąpił kilka kroków do przodu, pochylił się i spróbował poruszyć odwaloną płytę. Po krótkim wahaniu Janeczka mu pomogła. Bez skutku, płyta nawet nie drgnęła.

– No proszę! – sapnął Pawełek i wyprostował się. – Chyba słoń dałby radę. Słoni tu nie ma, więc tylko ludzie.

– Możliwe, że masz rację – zgodziła się Janeczka. – Trzeba się nad tym zastanowić. Musimy tu przyjść jeszcze raz, jak będzie więcej czasu. Teraz trzeba wracać, bo zobaczą, że nas nie ma. Chaber, prowadź! Wracamy!

Chaber niecierpliwie przeczekiwał machinacje z płytą. Wydawał się zdziwiony tak szybkim zakończeniem polowania, spróbował znów pójść po owych tajemniczych, prawdopodobnie ludzkich śladach, ale stanowczy rozkaz zawrócił go z tropu. Posłusznie ruszył w drogę do ośrodka kempingowego, znów na przełaj, po linii prostej, przez wądoły i góry.

Wracający państwo Chabrowiczowie zastali swoje dzieci grzecznie siedzące na schodkach domku kempingowego i opędzające się od komarów. Nie zwrócili uwagi, że dzieci są ciężko zgrzane i dziwnie jakoś zadyszane.

– Przenosimy się – powiedział raźno pan Roman. – Znaleźliśmy dwa pokoje, tu blisko, w jednym z pierwszych domów, bardzo porządne, z łazienką. Okazuje się, że przez te deszcze mnóstwo ludzi nie przyjechało. A właśnie teraz zanosi się na ładną pogodę, księżyc rośnie ku pełni. Pawełek, bierz torbę!

– A co, jak księżyc rośnie, to jest ładna pogoda? – zainteresował się Pawełek.

– Na ogół tak. Poza tym okazuje się, że tu pada bardzo mało. Mikroklimat. W Krynicy Morskiej pada, a tu nie.

– Jeżeli pogoda, to może nie warto się przenosić? – powiedziała z wahaniem Janeczka, spoglądając mimo woli w stronę rozkopanego cmentarza.

– Coś ty, to w tamtej stronie, będzie bliżej... – syknął jej do ucha Pawełek.

– No wiesz! – oburzyła się jednocześnie pani Krystyna. – Tak ci się podobają te komary?! I to cuchnące bagno?! Stamtąd jest lepsza droga na plażę, podobno przez jedną górkę, a tu co?!

– Ale! – przypomniał sobie nagle pan Roman. – Zapomniałem wam powiedzieć, że musicie pilnować psa. Tu jest dużo dzików...

– Ach! – wykrzyknął Pawełek i obydwoje z Janeczką wymienili spojrzenia. W mgnieniu oka pojęli, czego Chaber się bał. Jedna zagadka wyjaśniona!

– ... a Chaber to myśliwski pies – kontynuował pan Chabrowicz. – Nie wolno dopuścić, żeby się spotkał z dzikami, zrobią mu krzywdę.

– Wiemy – przerwała z wyższością Janeczka. – On też wie, wcale go nie trzeba pilnować. Sam nam o tym powiedział.

Państwo Chabrowiczowie nie zdziwili się słowami Janeczki. Byli już przyzwyczajeni do niezwykłej mądrości psa, który udzielał licznych informacji nie tylko ich dzieciom, ale całej rodzinie. Pan Roman kiwnął głową.

– Możliwe, że wie. Ma instynkt. Wytropić je może, ale wie, że atakować mu nie wolno. Na dziki są specjalne psy, odpowiednio tresowane. Normalny pies, taki jak Chaber, nie dałby im rady, zagryzłyby go.

– A dziki psa nie atakują? – zaniepokoił się Pawełek.

– Nie, jeżeli on ich nie atakuje, traktują go obojętnie. Chyba, że są akurat w stanie wyjątkowej agresywności.

– A kiedy są w stanie wyjątkowej agresywności?

W panu Romanie odezwało się nagle jego własne dzieciństwo, spędzone częściowo w towarzystwie wuja leśniczego. Przerwał upychanie byle jak bagaży w samochodzie i odwrócił się, spoglądając na las.

– Jak są bardzo głodne – rzekł z ożywieniem. – Głodne mogą atakować nawet człowieka. Poza tym agresywna jest zawsze locha, która ma małe. Lochę z małymi należy obchodzić z daleka, bo na wszelki wypadek rzuca się na każdego. Ale o tej porze roku małe już podrosły i w ogóle dziki mają co jeść. Pokażę wam ich ślady, bo na pewno je spotkamy.

– Gdzie spotkamy? Gdzie one siedzą?

– W dzień zazwyczaj siedzą w chaszczach. Albo taplają się w bajorach...

– Na litość boską, oddalmy się wreszcie od tego bajora! – przerwała z irytacją pani Krystyna. – Cała jestem pogryziona, jedźmy stąd! Wsiadajcie!

– ... a wieczorem wychodzą na żer – dokończył pan Roman. – Siedzą także w trzcinach i tu żerują...

Zatrzasnął bagażnik i usiadł za kierownicą. Dzieci upchnęły się z tyłu razem z Chabrem, w okropnej ciasnocie. Pani Krystyna ciągle nie mogła się uspokoić.

– Mokra dziura, śmierdzące bagno pod nosem, wylęgarnia komarów – wyliczała mściwie. – Widok na Zalew zasłonięty zgniłymi trzcinami, od morza przegradza istny Giewont! Cudowne miejsce na ośrodek wypoczynkowy, nie wiem, czy przy największych staraniach dałoby się znaleźć tu coś gorszego! I wszystko po to, żeby jakiś kretyn przez dwa tygodnie w roku miał blisko do swojej żaglówki! Żeby nie musiał zrobić paru kroków więcej! Tak ceni swoje sadło!

– Trzech kretynów – sprostował pan Roman. – Sadło mają, to fakt.

– Popatrz, jaki ten Chaber mądry – szeptał z tyłu ściśnięty wśród bagaży Pawełek. – Pierwsza rzecz, jaką powiedział, to wszystko o tych dzikach...

* * *

– Na obiady, ostatecznie, mogę tam chodzić – zgodziła się łaskawie pani Krystyna. – Ale śniadania i kolacje będziesz przywoził tutaj. Nie zamierzam oglądać tej ohydy trzy razy dziennie!

Pan Chabrowicz godził się na wszystko, zadowolony, że sprawa mieszkania skończyła się pomyślnie. Dwa pokoje na piętrze willi nie budziły żadnych zastrzeżeń jego żony. Wypakował bagaże i od razu pojechał zorientować się w kwestii posiłków na wynos.

– Jeżeli dodamy trochę gazu, zdążymy jeszcze przed wieczorem lecieć nad morze – zauważył Pawełek, upychając byle jak odzież w szafie. – Kolację przywiozą do domu, więc możemy się spóźnić.

Janeczka układała rzeczy w szafie odrobinę porządniej.

– Jeszcze musimy obejrzeć dom i okolicę – przypomniała. – To znaczy, Chaber musi obwąchać, bo inaczej będzie się denerwował.

– Dobra, poczekamy na niego. On szybko wącha.

Chaber już zdążył obejrzeć cały dom. Najbardziej spodobało mu się pomieszczenie na dole, będące zarazem garażem, sieciarnią i miejscem do czyszczenia ryb. Obwąchał je starannie, wręcz z lubością, zatrzymał się tam nieco dłużej, po czym wybiegł i czym prędzej spenetrował podwórze. Od dalszych wycieczek został na razie powstrzymany.

– Grzeczny pies – pochwalił z uznaniem stary rybak, naprawiający sieci przed domem. – Posłuszny jak rzadko. I kotków nie gania, dziwna rzecz.

Janeczka wychyliła się z okna na piętrze i spojrzała na Chabra, posłusznie, chociaż z wyraźnym zniecierpliwieniem, czekającego przy schodkach.

– On jest przyzwyczajony do kotów – wyjaśniła. – Mieszka razem z kotką naszej babci i wie, że koty ma zostawić w spokoju. On jest bardzo mądry.

– Mądry? Jak mądry, to czego mu każecie tu siedzieć? Polatałby sobie. Przecie nie zabłądzi.

Janeczka znikła z okna na piętrze i po chwili pojawiła się na podwórzu.

– Przez dziki – oznajmiła. – Wolimy, żeby był z nami, na wszelki wypadek.

– A co to, dzików się boicie? – zdziwił się rybak.

– My nie. Ale boimy się o niego. To jest pies myśliwski i wszystko tropi, a dziki mogą mu zrobić krzywdę. Z dzikami do tej pory nie miał do czynienia.

– Całkiem słusznie. Dziki tu są, są, jeszcze ile! Ale oswojone.

Na podwórzu pojawił się Pawełek, który załatwiał z matką sprawę spaceru przed kolacją.

– Możemy iść – zawiadomił siostrę.

– Zaraz – powiedziała Janeczka. – Jak to, oswojone?

– Co oswojone?

– Ten pan mówi, że dziki tu są oswojone. Wszystkie?

– Ja się nazywam Łubiański – rzekł rybak. – Nie wszystkie, ale dużo. Sam oswoiłem.

Dzieci zrezygnowały z natychmiastowej wyprawy nad morze. Temat był bardzo interesujący. Zażądały wyjaśnień.

– Jeść im dawałem. Już drugą zimę je karmię, zeszła zima ciężka była i tak się przyzwyczaiły przychodzić, że wieczór w wieczór były. Młode przychodziły z początku, a potem i stara. To tak się nauczyła, że z rąk mi jadła. Wiadro wynosiłem, nie zdążyłem postawić, już ryja wsadzała. Tam, w ostatnim domu, też je karmili, całe stado bywało i druga maciora.

– I co? – zaciekawił się Pawełek. – Teraz też pan je karmi?

– Teraz nie potrzeba, mają co jeść. I przestały przychodzić, bo ludzi za dużo. Ludzie płoszą. Teraz to w lesie siedzą.

– A co trzeba zrobić, żeby je zobaczyć?

Ręce rybaka szybko i sprawnie przewlekały czółenko z linką przez oczka sieci.

– Zaczaić się trza, jak się ściemnia. Albo i w nocy, bo w nocy na żer wychodzą. Teraz księżyc świeci, to wszystko widać. Do trzcin chodzą i tam żrą, i po lesie ryją. W tamtej stronie.

Machnął czółenkiem gdzieś w kierunku porzuconego kempingu. Janeczka i Pawełek wymienili spojrzenia. Już wiedzieli, jakie zajęcia czekają ich w najbliższym czasie.

– A co one żrą? – spytał Pawełek. – Czym pan je karmił?

– Wszystko żrą. Kukurydzą karmiłem, ale chleb też żrą i kartofle, i rybę lubią. Na chleb to bardzo łakome.

– A co żrą w lesie? W lesie nie ma chleba ani kartofli!

– W lesie to co popadnie. Pędraki wygrzebują z ziemi, myszy żrą, żaby, korzonki różne i te pędy od trzcin. Najwięcej lubią w trzcinach żerować.

Pawełek przyglądał się sieci, bardzo zainteresowany jej kształtem i sposobami łowienia ryb. Już nawet otworzył usta, żeby zadać kilka pytań na ten temat, ale przypomniał sobie nagle, że okolicę należy oglądać póki widno. Z sieciami zdążą, rybak im nie ucieknie. Janeczka była tego samego zdania. Podziękowali grzecznie i zwolnili Chabra z posterunku.

– Będziemy do wszystkiego jeść chleb – wysapała Janeczka, wdzierając się na stromą piaszczystą górę. – Do każdej zupy i do każdego drugiego dania. Uzbieramy dla nich.

– Będą się dziwić – mruknął Pawełek.

– No to co? Niech się dziwią. Najwyżej wymyślą, że mamy dobry apetyt. Do dzików nie możemy się przyznać, bo zaraz będą krzyki, że niebezpiecznie. A jeżeli one są oswojone, to nie wiem, co tu może być niebezpieczne. Ja je chcę zobaczyć.

– Ja też. Trzeba znaleźć jakieś wyjście z tego domu, bo możliwe, że drzwi na noc zamykają.

– Jest weranda. I ten śmierdzący pokój na dole.

– I dużo okien nisko. Coś z tego wszystkiego się nada.

Sforsowali piaszczystą górę i znaleźli się na drodze, idącej wzdłuż mierzei. Uznali ją za nieodpowiednią, bo nie prowadziła ku morzu. Ruszyli dalej na przełaj, przez las, wąską, słabo widoczną ścieżką, i już po kilku krokach Janeczka wydała okrzyk zachwytu.

– Ach! Popatrz! Jakie piękne!

– Co... – zaczął Pawełek i urwał, dogoniwszy siostrę. – Rany...! Galaktyka...!

Przed nimi, tuż obok wąskiej ścieżki, wznosiło się imponujące mrowisko. Było ogromne. Padała na nie ostatnia plama zniżającego się słońca i w tej świetlistej plamie mrówki roiły się jak oszalałe. Janeczka wpadła w istną euforię. Lubiła mrówki, lubiła obserwować ich pośpieszną krzątaninę, fascynowały ją możliwości transportowe maleńkich stworzonek, usiłowała odgadywać ich cele i zamiary. W dodatku te tutaj to były wielkie, czarne mrówki, które z łatwością udawało się śledzić wzrokiem. Przykucnęła przy mrowisku, wpatrzona w nie urzeczonym spojrzeniem.

– Latają jak dzikie – stwierdził Pawełek, pochylony obok niej. – Patrz, ta coś niesie. Zapomniałem, co one jedzą.

– Jak to co, cukier. Ciągle jest jakieś gadanie, że mrówki wlazły do cukru. W zeszłym roku na Mazurach wszyscy mieli mrówki w cukrze, pamiętasz?

– A, rzeczywiście! To przy kempingu miałyby nieźle, ale tu? Skąd tu biorą cukier?

– Przyniesiemy im – zadecydowała bez namysłu Janeczka, podniosła się i pochyliła o krok dalej. – Zaraz jutro im przyniesiemy. Chaber zapamięta drogę. Codziennie trzeba tędy chodzić nad morze i codziennie przynosić im trochę. Dużo na raz nie zjedzą.

– Znajdźmy wreszcie to morze, bo ciągle jesteśmy w lesie...

Kilkanaście metrów za mrowiskiem las zaczął schodzić w dół, a nędzna imitacja ścieżki rozwidliła się. Jedna odnoga prowadziła ostro w dół i nieco w prawo, druga, po łagodnym szczycie wzgórza, nieco w lewo. Byliby poszli prosto w dół, w słusznym przekonaniu, że im niżej, tym bliżej morza, gdyby nie to, że drogę przegradzał zbity gąszcz straszliwie kłujących jeżyn. Skierowali się zatem w lewo przez kępy jarzębin i zupełnie niespodziewanie trafili na prostą, wygodną aleję, łagodnie schodzącą ku morzu. Szli nią ludzie.

Do domu wrócili identycznie, przez jarzębiny, obok mrowiska i stromym piaszczystym stokiem w dół. Nie sprawiło im to żadnego trudu, ponieważ prowadził Chaber, z nosem przy ziemi idący tropem swych państwa.

– Od dawna mówię, że bez tego psa w ogóle byśmy zginęli – orzekł Pawełek, wychodząc z lasu prosto na furtkę właściwego domu. – To jest na pewno najprostsza i najkrótsza droga nad morze.

Nazajutrz trafność tej oceny potwierdziła się w całej pełni. Mimo iż stracili nieco czasu na posypywanie mrowiska dwiema łyżeczkami cukru, znaleźli się przy wydmach wcześniej niż rodzice, którzy poszli trasą okrężną, użytkowaną przez wszystkich turystów. Pani Krystyna stanowczo odmówiła włażenia na piaszczyste zbocze i przedzierania się przez gęste jarzębiny. Bardzo zadowolona ze swej decyzji, schodziła spokojnie wygodną aleją, na końcu której za wydmami połyskiwało w słońcu morze. Pan Roman szedł za żoną skrajem alei, gapiąc się pod nogi i pozostając nieco w tyle. Nagle zatrzymał się, odszukał wzrokiem swoje dzieci i zaczął je przyzywać gwałtownymi gestami.

– Patrzcie – rzekł tajemniczo. – Tu przeszły dwa wielkie dziki. Widzicie ślady? Musiały być ogromne, przeszły przez tę alejkę, w poprzek, w tamtą stronę.

– Skąd wiesz, że w tamtą stronę? – zainteresował się Pawełek.

– Widać racice. Przyjrzyj się, zwrócone są w tamtym kierunku. O, tu jeszcze jeden ślad!

Pełna emocji Janeczka przyglądała się śladom, trochę niewyraźnie odciśniętym na piaszczystym gruncie. Koniecznie chciała zobaczyć te dziki. Mimo spędzania wakacji nad jeziorami i w lasach przez całe jedenaście lat swego życia nigdy nie miała okazji obejrzeć z bliska prawdziwego dzika. Widywała sarny, zające, raz nawet widziała jelenia, ale dzika nigdy. W ZOO jakoś nie zwróciła na nie uwagi, poza tym dzik w ogrodzie zoologicznym to zupełnie coś innego niż dzik w lesie, na swobodzie...

Pawełek żywił podobne uczucia. Wszystkie wakacje spędzali razem i widział to samo, co jego siostra. Miał nawet o to jakąś niejasną pretensję, nie wiadomo do kogo, bo, ostatecznie, był o rok starszy i powinien był widzieć więcej. Postanowił sobie niezłomnie, że nie wyjedzie stąd, dopóki nie zobaczy dzika na własne oczy.

– Ty, wiesz co? – rzekł do siostry, z zapałem kopiąc wielki grajdół. – One były na cmentarzu... Znaczy, obok cmentarza.

– Dziki? – upewniła się Janeczka.

– No! Chaber poznał. Ojciec mówi, że w dzień siedzą w chaszczach, takie chaszcze tam były, że hej! Trzeba było od razu zobaczyć.

– Nie mieliśmy czasu – przypomniała z niechęcią Janeczka, która na myśl o straconej okazji natychmiast poczuła niezadowolenie. – I jeszcze ten cmentarz... Umrę, jeśli się nie dowiem, o co tam chodzi! W ogóle nie wiem, kiedy nadążymy z robotą!

– Z jaką robotą?

– No jak to? Musimy się zaczaić na dziki, musimy karmić mrówki, musimy sprawdzić, co z cmentarzem...

– Musimy zobaczyć, jak oni łowią te ryby – przerwał Pawełek. – O nic go wczoraj nie zdążyłem zapytać, tego pana Łubiańskiego, a potem już go nie było.

– On mieszka w naszym domu. I gospodyni jest jego córką, słyszałam, jak mówiła do niego „taTusiu”.

– Fajnie, to mamy go pod ręką. Musimy zobaczyć, co tam jest...

Odwrócił się i machnął łopatką w kierunku niedalekiego portu rybackiego. Widać tam było kilka łodzi wyciągniętych na piasek, otoczonych tłumem ludzi, którzy coś robili, kręcili się, stali i patrzyli. Nad plażą wznosiły się jakieś baraki i wieżyczka WOP–u. Janeczka kiwnęła głową.

– Zaraz tam pójdziemy. Trzeba im powiedzieć, że idziemy na spacer i wrócimy dopiero na obiad.

Rodzice bez zastanowienia wyrazili zgodę na spacer dzieci. Pani Krystyna ulokowała się w świeżo wykopanym grajdole.

– Obiad będzie później – powiedziała stanowczo. – Tatuś weźmie wszystko ze stołówki w menażkach i podgrzejemy w kuchni u naszej gospodyni. Nie będziemy nigdzie lecieli z plaży w najlepszych godzinach dnia!

– Wasza matka wpadła w rewolucyjny nastrój – westchnął smętnie pan Roman.

– Bardzo słusznie – pochwaliła Janeczka. – To całe latanie na obiad to tylko strata czasu. Na którą mamy wrócić?

Pani Krystyna uniosła się na piasku. Nagle wyczuła, że dzieci mają już jakieś swoje tajemnicze plany, i poczuła lekki niepokój.

– Słuchajcie no, gdzie wy się wybieracie?

– Nigdzie – odparł energicznie Pawełek. – To znaczy wszędzie. Obejrzymy trochę okolicę i tyle. Co to za przebywanie takie gdzieś, żeby człowiek sam nie wiedział, gdzie!

– Będziecie głodni...

– Bierzemy ze sobą drugie śniadanie – przerwała uspokajająco Janeczka. – Mamy gotowe.

Pani Krystyna spojrzała na wielką paczkę, której zawartość składała się głównie z grubo krajanych kawałków chleba, posmarowanych odrobiną masła i przełożonych szczątkiem topionego sera. Posiłek wydał się jej dość spartański. Westchnęła, położyła się znów na piasku, po czym uniosła się raz jeszcze.

– Aha, byłabym zapomniała! W naszym domu mieszka dziewczynka w waszym wieku. Jej matka prosiła, żebyście się z nią bawili, bo nie zna tu nikogo. Zaprzyjaźnicie się z nią jakoś?

– Teraz zaraz? – spytała Janeczka tonem namiętnego protestu.

– No nie, teraz nie, one gdzieś poszły. Ale może po południu...

– Dobra, coś się wykombinuje – mruknął Pawełek.

Chwycił pakę, dołożył do niej szybko cztery pomidory i ruszył plażą na wschód. Janeczka gwizdnęła na psa i podążyła za bratem. Pani Krystyna przez chwilę jeszcze obserwowała swoje dzieci, wyróżniające się w tłumie plażowiczów wyjątkowo jasnymi włosami. Koński ogon Janeczki i czupryna Pawełka znikły jej z oczu dopiero w pobliżu portu.

– Jak na plażę w pogodny dzień, to tu jest zdumiewająco mało ludzi – zauważyła, układając się wygodnie na kocu. – Cudowna miejscowość!

– Na końcu świata – mruknął pan Roman, nie otwierając oczu. – Ostatnia przed granicą, dalej nie ma już nic, nawet drogi. Granica podobno o trzy i pół kilometra stąd.

– Mam nadzieję, że jej nie przekroczą – mruknęła pani Krystyna i również zamknęła oczy pod gorącymi promieniami słońca.

Janeczka i Pawełek zatrzymali się przy łodziach, w skupieniu śledząc operację wydobywania z siatek zaplątanych w oczka fląder. Ryby wrzucano do skrzynek, które sukcesywnie odnoszone były gdzieś wyżej, na wydmę, pomiędzy wznoszące się tam budynki. Ostra, intensywna woń unosiła się wokół, największego natężenia nabierając pod samymi wydmami, gdzie coś leżało. Trudno było stwierdzić, co to jest, bo stanowiło skomplikowaną, niewyraźną plątaninę, przysypaną nieco piaskiem. Dawały się w niej rozróżnić szczątki sieci, szczątki ryb, szczątki pierza, skrzynek i jakichś kawałków blachy. Rodzeństwo przyglądało się temu krótko, bo straszliwy odór odpychał. Janeczka wlazła wyżej na wydmę, Pawełek wrócił do łodzi.

– Wszystko wiem – oznajmił, kiedy ruszyli w dalszą drogę. – Nauczyłem się, jak oni łowią te ryby. Wypływają łodziami i rozciągają sieci wieczorem, i ryby pchają się do nich w nocy. Same włażą. A rano płyną i przywożą wszystko z powrotem. Teraz to będą rozprostowywać i elegancko układać. Mówią, że wolą śledzie niż flądry, bo flądry są okropne do wyjmowania. Mają chorągiewki, widziałaś?

– Widziałam. Do czego?

– Do rozpoznawania, która sieć czyja i w ogóle, żeby z daleka było widać, gdzie one są. A na dole przyczepiają ciężary.

– A po co ciężary?

– Żeby sieć im się nie pętała po wierzchu, tylko sięgała dna. Inaczej ryby uciekałyby spodem. Tak mi powiedzieli. Co tam jest na górze?

Janeczka przykucnęła, podniosła z piasku dwie małe różowe muszelki, popatrzyła, czy nie ma więcej podobnych, i dogoniła brata.

– Przyjechała Centrala Rybna – zakomunikowała. – Taki wielki samochód. Ważą te ryby i od razu do niego pchają. Mówią, że czasem przyjeżdżają konie z wozem i zabierają skrzynki prosto z plaży. Chyba tu będzie potworna awantura.

– Bo co?

– Jakiś człowiek tam przyjechał.

– Bosman.

– Skąd wiesz?

– Mówili przy łodziach, że „o, przyjechał bosman, co mu się stało, że się ruszył”. Nie bardzo dobrze o nim mówili.

Janeczka kiwnęła głową.

– Zgadza się. Tym na górze też się nie podobał. Mówił, że podobno ma tu przyjechać minister i niech sobie robią, co chcą, ale muszą zrobić porządek.

– Jaki porządek? – zdziwił się Pawełek. – Pozamiatać plażę czy co?

– Głównie mu chodzi o ten smród. Już wiem, co to jest, to są stare dorsze. Morze im poszarpało sieci, jak był sztorm, tak mówili, nie wiedzieli, co z tym zrobić, i zakopali w piasku. A teraz się to odkopało. Nikt z tym nie chce mieć do czynienia.

– Wcale się nie dziwię.

– Ja też nie, ale on mówił, że jakby minister, to nie ma siły, muszą posprzątać, a oni powiedzieli, że niech sobie sam posprząta, bo tu nikt nie ma czasu. Jestem pewna, że z tego będzie okropna awantura.

Pawełek zgodził się z siostrą.

– Jakby minister, awantura murowana. Warto by nie przeoczyć. Kupa ludzi przed nami. Chyba tu jest przejście przez wydmy.

Odcinek plaży za portem był prawie pusty, woń ryb działała odstraszająco. Dalej również było niewielu plażowiczów, dopiero po kilkuset metrach pojawił się tłum. Nie był to tłum gęsty, ale wyglądał tak, jakby zagęszczał się specjalnie. Zgodnie z przypuszczeniem Pawełka znajdowało się tu przejście przez wydmy i wszyscy gnietli się na małym odcinku piasku dookoła.

– To są ci z ośrodka kempingowego – stwierdziła Janeczka, podszedłszy bliżej.

– Skąd wiesz?

– Poznaję. Widzieliśmy ich w stołówce, jak byliśmy z tatusiem po śniadanie. Ten rudy. Widzisz?

– A, rzeczywiście. Dobra, to możemy iść tędy.

– Czekaj! – syknęła Janeczka i zatrzymała się nagle. – Chaber...

Pawełek nagle zatrzymał się również. Biegnący dotychczas grzecznie wzdłuż plaży Chaber zaczął robić coś dziwnego. Zwolnił, powęszył, po czym powoli, znów węsząc przy ziemi, zaczął się zbliżać do czegoś, co go wyraźnie interesowało. Rodzeństwo obserwowało go uważnie.

Na nadmuchanym materacu siedział rudy, dość korpulentny osobnik, przyglądając się jakiejś pani w morzu. Pani, bardzo tłusta, opalona na malinowo, usiłowała w wodzie dostać się na materac, zapewne po to, żeby odpłynąć nieco dalej i pokołysać się na fali. Nie udawało jej się to w żaden sposób. Ominęła pas piany, weszła głębiej i stojąc w wodzie prawie po pas, właziła na materac jedną stroną, po czym natychmiast ześlizgiwała się drugą. Rudy oglądał to widowisko z takim zajęciem, że nie dostrzegał nic dookoła. Za każdym pluśnięciem malinowej pani podskakiwał na swoim materacu i chichotał.

Nie zwrócił żadnej uwagi na brązowego, dość dużego psa, który zbliżył się do niego jakimś dziwnym, ostrożnym, jakby skradającym się krokiem. Janeczka i Pawełek z rosnącym zdumieniem obserwowali Chabra. Za materacem leżała odzież i buty rudego. Chaber podkradł się do tych butów i zaczął je obwąchiwać z nadzwyczajną gorliwością, przesunął je nawet po piasku, pchając nos do środka. Po długiej chwili obejrzał się na swoją panią, cofnął nieco, znów obejrzał i triumfalnie wystawił zwierzynę.

– Rany gorzkie, o co mu chodzi? – szepnął Pawełek prawie z rozpaczą.

Janeczka poczuła się zdezorientowana. Pies chciał im coś powiedzieć. Zawiadamiał o jakimś ważnym odkryciu. Nie mogła go zrozumieć, nie mogła odgadnąć, co ma na myśli. Czego mógł chcieć od tego rudzielca, z jakich powodów wyróżnił go spośród wszystkich obecnych na plaży?

– No nie wiem... – szepnęła, zdenerwowana. – Może go już kiedyś spotkał... Chaber, dobry piesek, kochany, zostaw go. Zostaw tego Rudego Sprężynowca.

– Dlaczego sprężynowca? – zainteresował się mimo woli Pawełek.

– Podskakuje jak na sprężynach. Chaber, zostaw go na razie. Rozumiem, on coś znaczy, to jest Rudy Sprężynowiec, już będziemy wiedzieli. Chodź, teraz idziemy do lasu...

Chaber szczeknął, co mu się bardzo rzadko zdarzało. W odpowiedzi z koca obok poderwał się i przeraźliwie zaszczekał mały czarny pudełek. Rudy z roztargnieniem obejrzał się na pudełka, po czym znów odwrócił się ku morzu, Chabra w ogóle nie dostrzegając. Z jakichś niepojętych przyczyn Janeczka doznała wyraźnej ulgi, że Rudy Sprężynowiec nie zauważył psa.

– Chodźmy stąd – powiedziała pośpiesznie. – Jeszcze nie wiem, co w tym jest, więc lepiej chodźmy prędzej.

Pawełek nagle zmienił zdanie w kwestii trasy. Zaproponował, żeby iść plażą jeszcze kawałek dalej. Ośrodek kempingowy już znają, chwilowo im niepotrzebny, należy raczej spenetrować teren za nim. Pójdą plażą, znajdą następne przejście przez wydmy i wrócą przez las. Janeczka bez namysłu zaaprobowała propozycję.

– A po drodze będziemy się kąpać – dodała. – Jest okropnie gorąco...

Mniej więcej po godzinie panujące już od dłuższej chwili milczenie przerwał Pawełek.

– Łażenie po wydmach surowo wzbronione – wymamrotał jakby do siebie, przy czym w jego głosie brzmiał ton rozgoryczenia.

Janeczka zwolniła kroku.

– Jak zaznaczają granice państwa? – spytała z lekkim niepokojem. – Czy na granicy coś jest?

Pawełek obejrzał się na nią.

– Punkt kontroli celnej – odparł. – Ale tutaj chyba nie będzie. Bo co?

– Bo mnie się wydaje, że już dawno jesteśmy w Związku Radzieckim. Z tej strony jest Związek Radziecki. Dochodzimy do Leningradu...

Pawełek z niesmakiem popatrzył na siostrę, wzruszył ramionami i również zwolnił. Osobiście był zdania, że cały Związek Radziecki został z tyłu, minęli Władywostok i zbliżają się do Oceanu Spokojnego. Chociaż znów z drugiej strony ten sypki, gorący piasek, w którym nogi niemiłosiernie grzęzły, przypominał mu raczej Saharę, więc właściwie nie wiadomo, gdzie powinni być. W każdym razie przeszli pół świata bez żadnej możliwości opuszczenia plaży.

Możliwość opuszczenia plaży została istotnie za nimi, ponieważ ostatnie przejście przez wydmy zwyczajnie przeoczyli. Zajęci byli akurat obserwacją zachowania się większych i mniejszych meduz w wodzie i na piasku i cały ten kawałek brzegu, z którego przejście było widoczne, przemierzyli tyłem do wydm. Potem nie pozostało już nic innego, jak tylko iść przed siebie.

Paczka z drugim śniadaniem zaczęła ciążyć nieznośnie, zjedli zatem jedną pajdę chleba, z pozostałych zeskrobując masło i ser. Chaber bez oporuj zjadł drugą pajdę. Trzy pajdy przeznaczone były dla dzików i należało konsekwentnie nieść je dalej. Zjedli pomidory. Wykąpali się. Odpoczęli. Znów ruszyli przed siebie...

Kiedy wreszcie drogę przegrodziła im siatka, zakończona przy samej wodzie słupem z tablicą, na której widniał napis: GRANICA PAŃSTWA. PRZEKRACZANIE WZBRONIONE, poczuli, że są kompletnie wyczerpani. Poprzedniej, takiej samej tablicy, ustawionej u podnóża wydmy, nie zauważyli, szli bowiem skrajem plaży, gdzie mokry piasek ułatwiał marsz. Zatrzymali się teraz bezradnie, zagapieni w tablicę i napis, niezdolni do dalszych wysiłków.

– No...! – zaczął buntowniczo Pawełek. – Jeżeli i tu nie ma przejścia, włażę na wydmy! A to całe kolegium...

Nie zdążył wyjawić swojej opinii o kolegium, grożącym surowymi karami za łażenie po wydmach, bo Janeczka spojrzała w bok i gwałtowniej szturchnęła go w łokieć.

– Jest! – wykrzyknęła z ożywieniem. – Patrz! Autobusem można przejechać.

Przy samej siatce widoczne było przejście przez wydmy, szerokie, wygodne, gęsto zadeptane śladami stóp. Możliwość wejścia do lasu, zrealizowania pierwotnych zamiarów, powrotu do domu inną drogą, bez tego przekopywania się przez piasek pod gorącym słońcem, sprawiła, że nagle wstąpił w nich nowy duch. Janeczka gwizdnęła na psa, Pawełek odłożył paczkę z chlebem na betonowe podmurowanie słupka.

– No, to teraz wreszcie się mogę spokojnie wykąpać – oznajmił z zadowoleniem. – Do tej pory byłem ciągle zdenerwowany. Gdzie Chaber?

– Leci – odparła Janeczka. – Ty, on coś niesie!

Pawełek wstrzymał się z kąpielą. Chaber pędził ku nim, trzymając w pysku coś wielkiego. Musiało mu być trochę niewygodnie, bo co kilkanaście metrów hamował, upuszczał swój ciężar na piasek i ponownie brał go w zęby od innej strony. Nadbiegł wreszcie, ożywiony, uradowany, szczęśliwy, i złożył zdobycz u stóp swej pani.

– Rany kota...! – jęknął Pawełek.

Chaber usiadł, ziając wywieszonym jęzorem i zamiatając ogonem piasek. Dostarczył swojej ukochanej pani łup wyjątkowej klasy i wyraźnie oczekiwał pochwały. Jego pani przemogła wstrząs, odzyskała zdolność ruchu i wydobyła z siebie głos.

– Ładny piesek – powiedziała słabo. – Kochany, dobry piesek... Pawełek...Co to jest?!

Łup śmierdział szatańsko, a przy tym jakoś znajomo. Janeczka cofnęła się o krok, zaintrygowany Pawełek zbliżył się nieco.

– To jest łeb – zawyrokował po krótkiej chwili oględzin. – Jak pragnę kichnąć, łeb od ryby!

– No coś ty, zgłupiałeś chyba! Taki wielki?! Z wieloryba czy co...?!

– Mówię ci, rybi łeb! Nie z wieloryba, czekaj... Z dorsza! Przyjrzyj się, z dorsza, mur- beton!

W Janeczce zainteresowanie przezwyciężyło odrazę. Pochyliła się nad psim osiągnięciem, usiłując nie oddychać. Pawełek patykiem obrócił zdobycz.

Rzeczywiście był to łeb gigantycznego dorsza. Jego rozmiary były tak monstrualne, że, mimo stanu dalekiego od świeżości, budził podziw. Wręcz nie pozwalał przejść obok siebie obojętnie. Myśl o pozostawieniu go na pastwę losu lub wrzuceniu do wody nawet nie zaświtała w umyśle tak siostry, jak i brata. Narada, co z tym fantem zrobić, od razu nasunęła pewne skojarzenia.

– Leśniczy to miał na ścianie – przypomniał Pawełek. – Same takie szkielety. Pamiętasz?

– Ale on miał rogi! – zaprotestowała Janeczka.

– Rybią mordę też miał. Szczupaka. Sterczał z tymi wszystkimi zębami! Tylko trochę mniejszy od tego!

– Ale to były same kości! A na tym tutaj jest mięso!

– Mięso jak mięso – skrytykował Pawełek. – Ja bym nie zjadł... Na tamtych też było chyba mięso, ale on coś... Już wiem! Przypomniałem sobie! On mówił, że to się kładzie na mrowisku i mrówki zżerają wszystko, i zostaje sam szkielet! Mówił, że tak robił!

Janeczka była pełna wahań i wątpliwości.

– Mrówki... To znaczy, że co, że mrówki jedzą mięso? I jeszcze takie...?

– Czy takie, to nie wiem. Ale w ogóle, to... Czekaj! Czytałem o czymś takim, że jakieś dzikie plemiona przywiązują wrogów do mrowiska i mrówki rąbią takiego wroga, aż kurz leci. I zostaje sam szkielet.

– I do czego im ten szkielet?

– Nie wiem, może też przyczepiają na ścianie. Ale ty się zastanów, to jest duże, zanim zeżrą całego, pięć razy się zaśmierdnie! I jakoś im smakuje.

– No owszem... Taki dziki szkielet wystarczy na długo. Może i jedzą...

Dziki szkielet przesądził sprawę. Zapadło postanowienie dostarczenia dorsza do mrowiska. Nieco kłopotów nastręczył tylko transport woniejącego przeraźliwie brzemienia. Obarczenie nim Chabra odpadało, Pawełek miał obawy, że pies ściśnie zębami za mocno i pogniecie, Janeczka uważała ciężar za zbyt wielki i niewygodny, mimo iż Chaber prezentował wyraźną sympatię do rybich szczątków. Widać było, że przywleczony łeb uważa za najpiękniejszą zabawkę, jaką zdarzyło mu się w życiu posiadać.

Znaleźli w końcu patyk, którym przebili łeb na wylot, i nieśli go za oba końce. Trudności w drodze powrotnej nie uległy zmniejszeniu. Dopiero teraz uświadomili sobie, jakim błędem było pozostawienie w grajdole sandałów. Po piaszczystej drodze szło się nieźle, ale dalej w głębi lasu pojawiły się sosnowe igły, szyszki, korzenie, kłujące bose podeszwy. Patyk z dorszem utrudniał ruchy.

– Więcej niczego nie niosę! – oznajmił stanowczo Pawełek. – Żeby tu złoto leżało albo brylanty i granaty, nie biorę!

Chaber, który usłyszał wyraźny rozkaz powrotu domu, prowadził po swojemu. Niekiedy biegł drogą, niekiedy zbaczał i ruszał na przełaj, przez las. Niewątpliwie szedł na azymut, wybierając najkrótszą trasę, jego państwo jednakże przebywali doły i góry resztkami sił. Już wydawało się, że część ciężaru odpadnie, kiedy na łagodnym, trawiastym garbie natrafili na drugie mrowisko, ale nic z tego nie wyszło. Mrowisko znajdowało się w samym środku kępy dzikich róż, niezbyt gęstych, ale dostatecznie kłujących, żeby bose stopy nie zdołały przez nie przebrnąć. Nie udało im się dosięgnąć dorszem mrówek i trzeba było nieść go dalej.

– Niepotrzebnie idziemy do domu – stwierdziła Janeczka, ruszając po kolejnym odpoczynku.

Pawełek spojrzał na siostrę prawie z przerażeniem.

– A gdzie ty chcesz iść?

– No, do domu, ale nie od razu. Najpierw dziki i szkielet. Z domu musielibyśmy lecieć z powrotem!

– A, rzeczywiście. Nie dadzą nam lecieć z powrotem, będzie obiad.

– Kolacja – poprawiła smętnie Janeczka. – Obiad już dawno był. Gdzie im ten chleb położymy?

– Nie wiem. W tych chaszczach chyba, nie?

– Nie wiem, w których chaszczach. Pełno tu tego. Lepiej tam, gdzie one ciągle chodzą. W tych trzcinach.

– Może być w trzcinach. Nad Zalewem. To najpierw chodźmy nad Zalew, a potem do mrówek. Mrówki bliżej domu.

– Bardzo dobrze, Chaber zapamięta miejsce. I wieczorem przyjdziemy podglądać.

– Rany, ale będzie draka! – westchnął Pawełek, po słońcu oceniając spóźnienie na obiad.

Draki jednakże nie było, państwo Chabrowiczowie bowiem oczekiwali swoich dzieci na plaży. Kiedy późnym popołudniem pani Krystyna zdecydowała się zostawić na posterunku męża, a sama wróciła do domu, dzieci już były. Siedziały w łazience i myły nogi. O tym, że wróciły zaledwie pięć minut wcześniej, pani Krystyna nie wiedziała, była przekonana, że czekają już dawno, i za spóźnienie obiadu obwiniła siebie. Dzieci starannie unikały wyprowadzenia jej z błędu. Pana Romana sprowadził z plaży Chaber, z którym razem weszła do pokoju nieznośna woń i zaraz po obiedzie trzeba było kąpać psa.

Potem nadciągnęli inni mieszkańcy willi i pojawiła się zapowiadana wcześniej przez panią Krystynę dziewczynka. Należało się nią zająć, złożona rano obietnica obowiązywała.

Nowa przyjaciółka nie spodobała się Janeczce. Imię Mizia nie budziło jej zastrzeżeń, mogła się nazywać Mizia, dlaczego nie. Imię jak imię. Inne cechy Mizi były nie do przyjęcia. Przede wszystkim bała się Chabra, co dobitnie świadczyło, że musiała być beznadziejnie głupia. Obydwoje z Pawełkiem namęczyli się straszliwie, nakłaniając ją, żeby pozwoliła mu się obwąchać. Ustawicznie wykrzykiwała coś wyjątkowo kwikliwym głosem, treść zaś okrzyków świadczyła o niej jak najgorzej.

– Ojej, ojej! – kwiczała, unosząc ręce w górę i nie wiadomo po co wspinając się na palce. – Ojej, on mnie zje! On mnie zje! Ojej! Zabierzcie go!

Pawełek mruknął pod nosem coś, czego za nic na świecie nie powtórzyłby głośno, i odwrócił się do Mizi tyłem, pełen wstrętu. Janeczka prezentowała lodowaty spokój.

– Nie zje cię – rzekła zimno. – Jest najedzony.

– Ojej! On mnie wącha! Ojej!

Pawełek nie wytrzymał.

– A coś ty chciała? – spytał gniewnie. – Żeby ci guziki przyszywał? Pies jest od wąchania!

– On na mnie patrzy! Ojej! Taki duży!

Janeczka miała tego całkowicie dość. Od razu stało się widoczne, że Mizia potwornie skomplikuje wszystkie plany. Będą z nią mieli ciężki krzyż pański.

– Chaber, zostaw ją – rzekła z niejakim rozgoryczeniem. – Już ją znasz, to jest Mizia. Pawełek, nie ma tu gdzie kotów? Kotów ona się chyba nie boi?

Ale Mizia bała się także kotów. Tłuste, łakome koty siedziały za szopą i pilnowały beczki, w której wędziły się węgorze. Zbliżał się wieczór, były zatem ożywione i chętne do zabawy, ale cóż z tego, skoro każdy skok kota wyrywał Mizi przenikliwy okrzyk strachu i zmuszał ją do ucieczki. Po zachodzie słońca Janeczka i Pawełek sami już nie wiedzieli, co zmęczyło ich bardziej: ów nadmiernie przedłużony spacer czy towarzystwo Mizi.

– Ta cała Mizia wszystko nam pokiełbasi – powiedział z pretensją Pawełek, układając się do snu. – Już nam pokiełbasiła. Ani się urwać, ani co... A teraz ciemno kompletnie!

– Za dwie godziny wzejdzie księżyc – oznajmiła Janeczka. – Sprawdziłam w kalendarzu. Moglibyśmy iść, jeżeli się obudzimy. A jak nie, to jutro...

– Jakie jutro, co jutro! Niby jak się jej pozbędziemy? A dziki zeżrą chleb i tyle!

– Zeżrą i przyjdą jutro po następny. Tylko ta Mizia... Wiem!

Przypływ natchnienia był tak gwałtowny, że Janeczka aż usiadła na łóżku. Pawełek z zainteresowaniem uniósł głowę.

– No? Co wiesz?

– Wiem, co zrobimy. Pozbędziemy się jej w czasie kolacji!

– Ich czy naszej?

Janeczka opadła z powrotem na poduszkę.

– Ich, oczywiście. One chodzą na śniadania, obiady i kolacje do stołówki koło portu.

– Gdzie koło portu? Ja tam nie widziałem żadnej stołówki.

– Ale nie portu na morzu, tylko portu na Zalewie. Tam jest drugi port i dokoła stoją domy. Stołówka i kawiarnia, i sklep, i co popadnie. One tam chodzą w tych godzinach, kiedy mamusia nie chce, więc jak pójdą o szóstej...

– Bardzo dobrze! – pochwalił Pawełek. – O wpół do siódmej oddalamy się w nieznanym kierunku. Nie było mowy, że mamy siedzieć i czekać na nią bez przerwy!

– W czasie ich obiadu też się można oddalić w nieznanym kierunku...

* * *

Na piaszczyste zbocze pierwszy właził Pawełek, usiłujący zachować jak największy dystans między sobą i Mizią. Mizia i Janeczka wdrapywały się za nim. Pawełek pierwszy przekroczył drogę, zagłębił się w las i nagle stanął jak rażony gromem.

– Rany koguta! – krzyknął ze zgrozą.

Mizia kwiknęła i zawróciła, gotowa do ucieczki. Janeczka rzuciła się ku bratu i zamarła tuż przy nim, wstrząśnięta.

Widok był okropny. Wielkie mrowisko, wczoraj jeszcze kopiaste i uporządkowane, dziś znajdowało się w opłakanym stanie. Rozwalone kompletnie, zrujnowane, wyglądało, jakby po nim ktoś orał. Ziemia wokół była skopana i poryta, po resztkach zdewastowanej budowli biegały okropnie zdenerwowane mrówki. Łeb dorsza znikł bez śladu.

Janeczka poczuła, że jej coś rośnie w gardle.

– Kto to...? – wyszeptała zdławionym głosem. – Kto to zrobił...?

Wściekły, śmiertelnie oburzony Pawełek ze złością wzruszył ramionami.

– A skąd ja mam wiedzieć? Chuligan jakiś! Barbarzyńca! Skończona świnia!

– Wstrętny... wstrętny... zwyrodnialec! Co mu zawiniły te mrówki? Łobuz! Wstrętny łobuz!

– Pewnie, że wstrętny. I jeszcze jak porył dookoła! Orał tu czy co? I dorsza nie ma. Chyba zeżarł!

– Och, może mu zaszkodzi! – powiedziała mściwie Janeczka i nagle zreflektowała się. – Coś ty, on przecież strasznie śmierdział! Kto może zeżreć coś takiego?

– No to widocznie zabrał sobie...

Za ich plecami trwożliwie zbliżyła się Mizia i wyciągnęła szyję, ciekawie oglądając rozwalone mrowisko. Nie zwracali na nią uwagi. Pawełek mamrotał pod nosem gniewne inwektywy, Janeczka milczała, czując, jak jej się serce ściska. Zarazem rosła w niej zimna nienawiść do sprawcy tego mrówkowego nieszczęścia.

Mizia za ich plecami zatrzepotała się nagle i odskoczyła z przeraźliwym kwikiem.

– Ojej, oblazły mnie! – piszczała płaczliwie, miotając się, podskakując i wierzgając nogami. – Ojej, one mnie zjedzą! Ojej, gryzą mnie!

Pawełek nagle odzyskał energię.

– Niech ona się zamknie, bo zapominam, co myślę! – zażądał stanowczo. – Tu trzeba przeprowadzić śledztwo. Ja mu tego nie daruję!

Janeczka zgodziła się z nim bez wahania.

– Trzeba zobaczyć, czy na pewno nie ma łba. Może go nie zabrał. Może gdzieś kopnął.

– Chaber poszuka. Chaber, szukaj ryby! Ty, ona depcze po mrówkach!

Mizia miotała się jak oszalała, skacząc po skraju rozrzuconego mrowiska. Janeczka chwyciła ją za rękę i odciągnęła kawałek dalej.

– Cicho bądź, bo przyjdą dziki! – powiedziała ze złością! – Jesteśmy w lesie, tu jest pełno dzików! Chaber...

Mizia kwiknęła przenikliwiej i na moment zamilkła ze strachu, nieruchomiejąc z szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Nagle wrzasnęła, podskoczyła i znów zaczęła podrygiwać.

– One mnie gryzą! Wstrętne mrówki! Ojej! Gryzą mnie! Ojej! One mnie zjedzą!

– Daj Boże jak najprędzej – mruknął żarliwie Pawełek.

– Ja z nią zwariuję – powiedziała z przekonaniem Janeczka. – Sama jesteś wstrętna. Strząśnij mrówki i nie zawracaj nam głowy. I przestań się drzeć, bo mówię ci, że naprawdę przyjdą dziki. Dziki rzucają się na ludzi.

Mizia wpadła w niebotyczną histerię. Z zamkniętymi oczami próbowała strząsać z nóg kilka zaaferowanych mrówek, ciągle jęcząc i kwiląc, tyle że teraz szeptem. Komunikat o dzikach zrobił swoje. Szeptane kwiki przeszkadzały nieco mniej, można było zatem skupić uwagę na ważniejszych sprawach.

– Sprawdzamy ślady! – zadecydował Pawełek. – Chaber!

Chaber był gotów już dawno. Czuł doskonale zdenerwowanie swoich państwa, kręcił się wokół nich, przysiadając sprężyście na tylnych łapach, zniecierpliwiony, pełen oczekiwania, kiedy wreszcie pozwolą mu zabrać się do roboty. Rybiego łba nie znalazł, ale trafił na trop. Z nosem przy ziemi jeszcze raz obiegł mrowisko i poszedł w las.

Rodzeństwo odbyło błyskawiczną naradę. Janeczka ruchem głowy wskazała Mizię.

– Nie możemy jej zabierać – rzekła pośpiesznie.

– Sama tu nie zostanie – zauważył przytomnie Pawełek.

– I sama nie pójdzie. W ogóle nie trafi. O Boże, istna kłoda na szyi!

– Trudno, musisz z nią iść. Zobaczę, co Chaber powie, i wrócę. Wykombinuj tam coś...

– Dobrze, trudno, niech będzie. Tylko sam nic nie rób!

Pawełek znikł w lesie za Chabrem. Janeczka z ciężkim westchnieniem odwróciła się do piszczącej, popłakującej i pojękującej Mizi. Obejrzała jej nogi i starannie sprawdziła, czy nie ma na nich mrówek. Uczyniła to, rzecz jasna, nie z troski o Mizię, a w obawie, że mrówki, zaniesione zbyt daleko, nie trafią z powrotem do domu. Zrujnowany, bo zrujnowany, niemniej był to ich dom.

Chlipiąca przez całą drogę Mizia rzuciła się na plaży ku swojej matce, zwierzając się jej ze strasznych przeżyć.

– Ojej – powiedziała matka Mizi i Janeczka wzdrygnęła się nerwowo. – Pogryzło cię! Ojej! Co ty mówisz, Miziuniu, straszne zwierzęta...?! Ojej! Co za jakąś okropną drogą chodzą pani dzieci, jak pani może na to pozwalać?! Pełno dzikich zwierząt! Opadły moją córeczkę...

Stropiona nieco pani Krystyna przyglądała się Mizi i jej matce, a potem spojrzała na własną córkę. Janeczka grzecznie siedziała na piasku, patrząc w dal wzrokiem pełnym zadumy. Jej wielkie niebieskie oczy miały wyraz absolutnej niewinności.

– Co za zwierzęta was opadły? – spytała pani Krystyna niepewnie.

– Mrówki – odparła Janeczka uprzejmie. – Chodziły nam trochę po nogach.

Pani Krystynie zabrakło dalszych słów. Pan Chabrowicz uniósł się, usiadł na kocu, króciutko popatrzył na matkę Mizi, a potem z wytężeniem jął wpatrywać się w przestrzeń.

– Mrówki! – wykrzyknęła ze zgrozą matka Mizi. – Całe mrowisko! Miliony mrówek! I dziki! Wszystko tam było! To jest dziki las!

– Dżungla – mruknął pod nosem pan RoMan.

– Jak pani może pozwalać, żeby dzieci się tak narażały! Powinny chodzić tylko między ludźmi, po alejkach! Same w lesie...!

– Moje dzieci są zahartowane – powiedziała słabo pani Krystyna, czując, że mówi coś bez sensu, ale nie mogąc opanować lekkiego zamętu w głowie. Matka Mizi wydawała okrzyki tak samo piskliwe jak jej córka.

– One mnie jadły – pisnęła płaczliwie Mizia.

Pani Krystyna uświadomiła sobie nagle, że widzi na plaży tylko jedno ze swoich dzieci. Brakowało drugiego, jak również brakowało psa.

– Gdzie Pawełek? – spytała trochę niespokojnie.

– Chodzi z Chabrem po lesie. Zaraz tu przyjdą. Chaber uważa na dziki.

– Ach, więc jednak dziki! – krzyknęła gwałtownie matka Mizi.

Pan Chabrowicz podniósł się z koca.

– Także lwy, tygrysy i lamparty – wymamrotał w przestrzeń. – Janeczka, idziemy do wody!

– Tatusiu, czy mrówki jedzą mięso? – spytała Janeczka, trzymając ojca za ręce, chlapiąc wodą i udając, że pływa.

– Oczywiście, że jedzą. Słuchaj, co tam było w lesie z tą Mizia?

– Nic. Oblazło ją parę mrówek. Może z pięć. Tatusiu, czy to prawda, że na mrowisku można położyć łeb i mrówki zjedzą mięso, i zostanie sam szkielet?

– Prawda. Myśliwi często tak robią. Naprawdę oblazło ją tylko parę mrówek?

– No przecież nie oblazły jej dziki! – zniecierpliwiła się Janeczka. – Parę mrówek i tyle! A tak w ogóle to, tatusiu, my z nią nie wytrzymamy.

– Nikt by nie wytrzymał – przyznał pan Roman. – Ale wiesz, czasem trzeba się zdobyć na trochę uprzejmości. Wasze towarzystwo dobrze jej zrobi...

– Chyba nie – przerwała z nadzieją Janeczka. – Mnie się wydaje, że nasze towarzystwo zrobi jej całkiem źle... Już mam dosyć tego chlapania, możemy popływać jak normalni ludzie...

Pawełek pojawił się spóźniony prawie godzinę i nieco podrapany. Porozumieć się z nim nie można było w żaden sposób, bo Mizia trwała przy nich przyczepiona jak rzep. Dla świętego spokoju pozwolili jej uczestniczyć w budowie twierdzy z piasku, a krótkiej chwili wytchnienia dostarczyła tylko jedna mała meduza, przed którą Mizia z przeraźliwym krzykiem uciekła aż pod wydmy.

– Co za szczęście, że one jadają obiady! – westchnął Pawełek, kiedy obydwie kwikliwe damy znikły w wyjściu z plaży. – Myślałem, że tej pierwszej godziny nie będzie już nigdy! No więc słuchaj. To nie był żaden człowiek.

Janeczka z wrażenia zawaliła most na fosie przy twierdzy,

– Jak to nie człowiek? Tylko kto? Skąd wiesz, że nie człowiek?

– Żaden człowiek by nie poszedł taką drogą i nie wlazł w takie coś, to mowy nie ma! Myślałem, że Chaber woli zwierzynę i człowieka zostawia na koniec, trzy razy wracałem do mrowiska, prosiłem go i błagałem na klęczkach, zdenerwował się nawet, ale nic. Ciągle swoje. Pokazał, że owszem, łaziło tam coś innego, ale powiedział, że to nieważne, i też leciało w las. A najważniejsze, on się upierał, wcale nie mogło być człowiekiem.

Janeczka z wielką uwagą wysłuchała tej osobliwej relacji.

– I co to było? Zwierzyna?

– Zwierzyna. Nawet wiem jaka. Dziki.

– Chaber powiedział?

– Nie tylko. Same powiedziały. Uciekły ze strasznym łomotem. I kwiczały jak prawdziwe świnie.

– Widziałeś je?!

– Nie. Nic nie widziałem, bo akurat byłem na dole. Ale słyszałem, były jeszcze bardziej na dole, tam już w ogóle nie ma żadnego dostępu. Wleciałem do tego mojego dołu z takim hukiem, że chyba się spłoszyły i Chaber zaraz do mnie wrócił, i przepraszał, że on tam nie pójdzie. Ale doprowadził jak po sznurku.

Zmartwiona Janeczka zawaliła następny most na fosie. Śledztwo niczego właściwie nie wyjaśniło, nadal nie było wiadomo, kto zniszczył mrowisko. Nie zamierzali jednak tak łatwo się poddawać i pan Chabrowicz został wyrwany z drzemki.

– Tatusiu, kto oprócz ludzi jada mrówki? – spytała Janeczka żałosnym głosem.

Pan Chabrowicz wytrzeszczył oczy na córkę.

– Pierwsze słyszę, żeby ludzie jadali mrówki! – odparł ze zdumieniem.

– Toteż właśnie mówimy, że ludzie nie – wyjaśnił Pawełek cierpliwie. – Ale jak nie ludzie, to kto?

Pan Chabrowicz milczał przez chwilę, nieco oszołomiony.

– Mrówkojady – rzekł wreszcie. – Jak sama nazwa wskazuje.

– Tu są mrówkojady?

– Nie. Raczej nie...

– No to kto? Nam chodzi o to, kto tutaj jada!

– Niektóre ptaki. Ale w małych ilościach. No i dziki, oczywiście! Także niedźwiedzie, ale niedźwiedzi tu nie ma. Dziki są.

– Dziki?! Jak to?!

Pan Chabrowicz oprzytomniał i udzielił wyczerpującego wyjaśnienia. O dzikach i mrówkach wiedział bardzo dużo.

– Dziki lubią mrówki, ale na ogół rozwalają mrowiska tylko w okresie głodu, na przykład w zimie. W lecie raczej nie, mają mnóstwo innego pożywienia. W lecie mogą zburzyć mrowisko i dobrać się do mrówek niejako przy okazji, jeżeli coś je zwabi.

– A co je może zwabić? – spytała Janeczka tonem pełnym napięcia.

– Jakieś pożywienie. Jakaś padlina, zdechła mysz, ktoś może rzucić na mrowisko chleb... Dziki mają doskonały węch, poczują z daleka. Jeżeli przyjdą po taki chleb, przy okazji zjedzą mrówki, rozryją mrowisko i dobiorą się do czerwi. Wiecie, do tych białych jajeczek. Mnóstwo razy bywało, że się kładło na mrowisku czaszkę do oczyszczenia, a przychodziły dziki.

– A... – zająknął się Pawełek – a... rybi łeb? Może je zwabić?

– Ho, ho! Jeszcze jak! Szczególnie nieświeży. Poczują z drugiego końca lasu. Ryba to dla nich przysmak!

Janeczka i Pawełek milczeli. Czuli się okropnie. Wykryli złoczyńcę, który spowodował zniszczenie mrowiska, i odkrycie to legło na nich nieznośnym ciężarem. Janeczka była bliska płaczu.

– No dobra – odezwał się przygnębiony Pawełek. – Ale one bez tych mrówek nie umrą przecież z głodu, nie? Co to jest mrówka dla dzika! Nie muszą ich żreć!

– No nie, oczywiście, że nie muszą...

Janeczka ożywiła się odrobinę.

– A co trzeba zrobić, żeby dziki nie mogły zjadać mrówek i rozwalać mrowiska? To znaczy... No, czy na to jest jakiś sposób?’

– Jest. Dziki dość często niszczą mrowiska. Zabezpiecza się je ogrodzeniem i nawet popełnia się niekiedy błąd. Mianowicie niektórzy nadgorliwcy ogradzają je wysokimi żerdziami, a tak nie wolno robić, bo żerdzie zasłaniają słońce. Mrówki muszą mieć słońce. Powinno się ogradzać czymś niskim, poziomym, na przykład sękatym konarem albo drutem...

Janeczka ożywiła się nieco bardziej. Jej umysł oddawał się już intensywnej pracy. Przerwała ojcu.

– A dzika róża? Widzieliśmy wielkie mrowisko w dzikiej róży. Czy dzika róża przeszkadza dzikom?

– Kłująca okropnie – dodał Pawełek.

– Dzika róża? – zastanowił się pan Chabrowicz. – Owszem, jeżeli taka z wielkimi kolcami i odpowiednio gęsta... Nawet bardzo im przeszkadza, te kolce je zniechęcają. A dzika róża miewa mnóstwo starych pędów, długich, kolczastych i pozbawionych liści. Nie zasłaniają słońca, a zabezpieczenie stanowią bardzo dobre. Poza tym korzenie róży przeszkadzają dzikom ryć. Owszem, dzika róża bardzo dobra...

– Zrobiliśmy im straszne świństwo – powiedział ponuro Pawełek chwilę później, bez zapału chlapiąc nogami w wodzie. – Takie mrowisko!

– Wiem, co teraz – oznajmiła stanowczo Janeczka. – Odpracujemy to!

– Niby jak?

Obydwoje chlapali się w morzu, wsparci rękami na jednym materacu. Zeszli do wody, żeby spokojnie się naradzić. Monotonny szum fal zagłuszał głosy.

– Posadzimy obok dziką różę. Nawet dwie. A oprócz tego...

– Skąd weźmiemy dziką różę?

– Skądkolwiek. Chociażby spod tamtego mrowiska...

– Ale czy one się zakorzenią? Z tym przesadzaniem zawsze jest urwanie głowy i to się potem nie chce przyjmować.

– Toteż nie będziemy ich całkiem wyciągać z ziemi, tylko przesadzimy bez naruszania. Weźmiemy jakiś koszyk, albo co, okopiemy dookoła i przesadzimy ze wszystkim. Taka róża nawet nie zauważy, że została przeniesiona w inne miejsce. A oprócz tego przyniesiemy im cukru i tych igieł sosnowych, i mchu, żeby nie musiały daleko latać po to wszystko. Podetkniemy im pod nos. To jest nasz święty obowiązek!

Pawełek kilkakrotnie kiwnął głową, aprobując pomysł. Zastanawiał się chwilę.

– Ale nie spod mrowiska – zdecydował stanowczo. – Ta róża na mrowisku jest okropnie rozgałęziona. Trzeba znaleźć jakąś pojedynczą... Dwie pojedyncze. No, jakieś małe. I całe okopać, i przesadzić.

Janeczka ze zmarszczonymi brwiami szukała w pamięci.

– Wcale nie widzieliśmy małych – zauważyła niepewnie. – Same takie wielkie, rozgałęzione. Nie wiem, gdzie znajdziemy pojedynczą.

– Gdzieś musi być. Każda róża ma kiedyś początek dla swojego rośnięcia. Będziemy szukali, aż znajdziemy, i możemy zacząć od razu...

* * *