Wieczny pokój - Joe Haldeman - ebook + audiobook + książka

Wieczny pokój ebook i audiobook

Joe Haldeman

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

POWIEŚĆ ZDOBYŁA NAGRODY HUGO, NEBULA I JOHNA W. CAMPBELLA.

Siły Sojuszu toczą niekończącą się wojnę z rebeliantami z krajów Trzeciego Świata. Jej przyczyny są odwieczne: nierówny dostęp do zasobów i bogactw. Nierówności widoczne są też w sposobie prowadzenia walki: sojusznicy dysponują machinami bojowymi, których operatorzy przebywają tysiące mil od pola bitwy i są ze sobą mentalnie połączeni. Jednym z nich jest Julian Class, który coraz gorzej znosi skutki wojny. Wytchnieniem jest dla niego praca naukowa na uczelni i związek z doktor Amelią Harding. Wkrótce i tutaj sytuacja się komplikuje. Naukowcy dokonują bowiem przerażającego odkrycia, w obliczu którego bledną inne problemy. Pojawia się jednak także nieoczekiwana sposobność zakończenia wszelkich trapiących ludzkość konfliktów. Czy wszyscy będą nią zainteresowani…?

Bezlitosne spojrzenie na psychologiczny koszt wojny. Nie opisuje wyłącznie przyszłego konfliktu, ale wnika w umysły walczących. - No-life.net.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 434

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 38 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Powieść tę dedy­kuję dwóm wydaw­com: Joh­nowi W. Camp­bel­lowi, który ją odrzu­cił, uwa­ża­jąc pomysł pisa­nia o ame­ry­kań­skich kobie­tach wal­czą­cych i giną­cych w walce za absur­dalny, oraz Benowi Bovie, który był innego zda­nia.

***

Caveat lec­tor: Książka ta nie jest kon­ty­nu­acją powie­ści Wieczna wojna napi­sa­nej w 1975 roku. Jed­nakże z punktu widze­nia autora sta­nowi jej swo­iste roz­wi­nię­cie, gdyż roz­pa­truje nie­które z wcze­śniej poru­szo­nych pro­ble­mów w spo­sób, jaki nie był moż­liwy dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej.

1

Nie było zupeł­nie ciemno, gdyż nikły błę­kitny blask księ­życa prze­są­czał się przez bal­da­chim liści. I ni­gdy nie było cał­kiem cicho.

Trza­snęła nadep­nięta gałąź, lecz cię­żar ciała stłu­mił dźwięk. Wyrwany z drzemki wyjec spoj­rzał w dół, gdzie poru­szał się jakiś czarny, led­wie widoczny w ciem­no­ści cień. Samiec nabrał tchu, żeby wydać ostrze­gaw­czy krzyk.

Roz­legł się odgłos przy­po­mi­na­jący dar­cie gazety. Tułów małpy znikł w ciem­nym roz­bry­zgu krwi i roze­rwa­nych narzą­dów. Prze­cięte na połowy ciało runęło w dół, obi­ja­jąc się o gałę­zie.

Może zosta­wisz w spo­koju te cho­lerne małpy?

Zamknij się!

To rezer­wat.

Moja sprawa, więc się zamknij. Ćwi­czę strze­la­nie do celu.

Czarny cień przy­sta­nął, a potem znów zaczął sunąć przez dżun­glę niczym wielki i ciężki wąż. Czło­wiek, sto­jąc dwa metry od niego, mógłby go nie zauwa­żyć. Pod­czer­wień go nie wykry­wała. Pro­mie­nie radaru ześli­zgi­wały się po nim.

Wyczuł woń ludz­kiego ciała i przy­sta­nął. Zwie­rzyna w odle­gło­ści naj­da­lej trzy­dzie­stu metrów, samiec cuch­nący zjeł­cza­łym potem i czosn­kiem. Zapach smaru do kon­ser­wa­cji broni i spa­lo­nego pro­chu bez­dym­nego. Cień spraw­dził kie­ru­nek wia­tru, cof­nął się i zato­czył łuk. Ten czło­wiek będzie obser­wo­wał ścieżkę. Dla­tego trzeba podejść lasem.

Zła­pał go od tyłu za szyję i zdjął mu głowę z ramion jak zwię­dły kwiat. Ciało zady­go­tało, zabul­go­tało i zaśmier­działo. Cień poło­żył je na ziemi i umie­ścił głowę mię­dzy nogami.

Nie­zły numer.

Dzięki.

Cień pod­niósł kara­bin męż­czy­zny i zgiął lufę pod kątem pro­stym. Potem sta­ran­nie uło­żył broń na ziemi i na kilka minut zastygł w bez­ru­chu.

Nagle z lasu wyło­niły się trzy inne cie­nie i razem ruszyły w kie­runku chatki o drew­nia­nych ścia­nach obi­tych alu­mi­niową bla­chą z puszek po napo­jach i pokrytą dachem z poskle­ja­nych kawał­ków pla­stiku.

Cień szarp­nię­ciem otwo­rzył drzwi. Kiedy jaśniej­sze od sło­necz­nego świa­tło czo­łówki zalało wnę­trze chaty, włą­czył się alarm, który gwał­tow­nie wyrwał ze snu sze­ścioro ludzi na pry­czach.

— Nie sta­wiać oporu! — huk­nął po hisz­pań­sku cień. — Jeste­ście jeń­cami wojen­nymi i zosta­nie­cie potrak­to­wani zgod­nie z kon­wen­cją genew­ską.

— Mierda!

Jeden z męż­czyzn zła­pał ładu­nek wybu­chowy i rzu­cił nim w stronę źró­dła świa­tła. Wystrzał przy­po­mi­na­jący odgłos dar­cia papieru był cich­szy od dźwięku roz­szar­py­wa­nego ciała. Uła­mek sekundy póź­niej cień trzep­nął dło­nią bombę jak natręt­nego owada. Eks­plo­zja wyrwała fron­tową ścianę i ogłu­szyła wszyst­kich miesz­kań­ców chaty.

Czarny cień obej­rzał sobie lewą dłoń. Dzia­łały tylko kciuk i mały palec, a prze­gub lekko chrzę­ścił przy poru­sza­niu.

Nie­zły refleks.

Och, zamknij się.

Pozo­stałe trzy cie­nie włą­czyły jaskrawe czo­łówki, zerwały dach chatki i zwa­liły trzy pozo­stałe ściany.

Ludzie w środku wyglą­dali na mar­twych — zakrwa­wieni i nie­ru­chomi. Maszyny zaczęły ich spraw­dzać po kolei. Młoda kobieta nagle prze­to­czyła się na bok i unio­sła do strzału kara­bin lase­rowy, który do tej pory zasła­niała cia­łem. Wyce­lo­wała w robota z uszko­dzoną ręką i zdo­łała wzbić obło­czek dymu z jego piersi, zanim została roze­rwana na strzępy.

Ten, który spraw­dzał ciała, nawet się nie obej­rzał.

— Nic — oznaj­mił. — Wszy­scy nie żyją. Żad­nych tuneli. Nie widzę też żad­nej egzo­tycz­nej broni.

— No cóż, mamy tro­chę mate­riału do ósmego modułu.

Jed­no­cze­śnie wyłą­czyły lampy i roze­szły się w cztery strony.

Ten z nie­sprawną ręką prze­był około pół kilo­me­tra i przy­sta­nął, żeby w pod­czer­wieni obej­rzeć uszko­dze­nie. Kil­ka­krot­nie ude­rzył ręką o udo. Na­dal dzia­łały tylko dwa palce.

Cudow­nie. Będziemy musieli oddać go do naprawy.

A co mia­łem zro­bić?

Czy ja narze­kam? W końcu spę­dzę część zmiany w bazie.

Wszyst­kie cztery roboty róż­nymi dro­gami dotarły na szczyt nagiego wzgó­rza. Tam przez kilka sekund stały rzę­dem, z unie­sio­nymi rękami, aż zabrał je nisko lecący heli­kop­ter trans­por­towy.

Komu przy­pada dru­gie tra­fie­nie? — pomy­ślał ten z uszko­dzoną ręką.

W gło­wach wszyst­kich czte­rech roz­legł się głos:

— Ber­ry­man zare­ago­wał pierw­szy. Jed­nak Hogarth zdą­żył otwo­rzyć ogień, kiedy cel jesz­cze żył. Tak więc zgod­nie z prze­pi­sami dzielą się tra­fie­niem po poło­wie.

Heli­kop­ter ze zwi­sa­ją­cymi pod nim czte­rema żoł­nie­rzy­kami opadł w dolinę i z rykiem pomknął w noc tuż nad drze­wami i w kom­plet­nych ciem­no­ściach. Na wschód, ku przy­ja­znej Pana­mie.

Nie lubi­łem przej­mo­wać żoł­nie­rzyka po Sco­ville’u. Zanim obej­miesz kon­trolę, musisz przez dwa­dzie­ścia cztery godziny moni­to­ro­wać poprzed­niego ope­ra­tora, żeby się roz­grzać i wyczuć wszel­kie ewen­tu­alne róż­nice, jakie mogły zajść od ostat­niej zmiany. Na przy­kład uszko­dze­nie trzech pal­ców.

Pod­czas roz­grzewki tylko sie­dzisz i patrzysz. Nie jesteś pod­łą­czony do reszty plu­tonu, gdyż byłoby to bez­na­dziej­nie dez­orien­tu­jące. Zmiany nastę­pują w ści­śle okre­ślo­nych porach, tak więc tuż za ple­cami pozo­sta­łych dzie­wię­ciu ope­ra­to­rów żoł­nie­rzy­ków rów­nież sie­dzieli zmien­nicy.

Sły­szy się o sytu­acjach alar­mo­wych, kiedy to zmien­nik musi nagle prze­jąć kon­trolę od ope­ra­tora. Nie­trudno w to uwie­rzyć. Ostatni dzień jest naj­gor­szy, nawet bez dodat­ko­wego stresu wywo­ła­nego świa­do­mo­ścią, że jest się obser­wo­wa­nym. Jeśli dopad­nie cię zała­ma­nie ner­wowe, atak serca lub wylew, to zazwy­czaj wła­śnie dzie­sią­tego dnia.

Tutaj, w ukry­tym głę­boko pod zie­mią bun­krze dowo­dze­nia w Por­to­bello ope­ra­to­rom nie zagraża żadne fizyczne nie­bez­pie­czeń­stwo. Jed­nak odse­tek zabi­tych i ran­nych jest w naszych oddzia­łach wyż­szy niż w regu­lar­nej pie­cho­cie. Nie tra­fiają nas kule, lecz zawo­dzą nasze mózgi lub żyły.

Przej­mo­wa­nie kon­troli po ludziach z plu­tonu Sco­ville’a jest trudne nie tylko dla mnie, lecz dla każ­dego z moich ope­ra­to­rów. Oni są oddzia­łem pości­gowo-bojo­wym, a my nęka­jąco-osło­no­wym, w skró­cie „neo”, cza­sami wypo­ży­cza­nym psy­cho­pom. Rzadko zabi­jamy. Nie na tym polega nasza rola.

Cała dzie­siątka naszych żoł­nie­rzy­ków w ciągu paru minut wró­ciła do garażu. Ope­ra­to­rzy się roz­łą­czyli i egzo­ge­niczne szkie­lety ich pan­ce­rzy się roz­warły. Ludzie z plu­tonu Sco­ville’a wygra­mo­lili się z nich jak zgraja star­ców i sta­ru­szek, cho­ciaż ich ciała regu­lar­nie gim­na­sty­ko­wano i kon­tro­lo­wano stę­że­nie tok­syn w orga­ni­zmach. Mimo to po dzie­wię­ciu dniach czło­wiek zawsze miał wra­że­nie, że cały ten czas prze­sie­dział nie­ru­chomo w jed­nym miej­scu.

Roz­łą­czy­łem się. Moje połą­cze­nie ze Sco­ville’em jest dość luźne, nie takie jak pra­wie tele­pa­tyczna więź, jaka łączy dzie­się­ciu ope­ra­to­rów w plu­to­nie. Mimo to, mając znów umysł wyłącz­nie dla sie­bie, przez chwilę czu­łem się lekko zdez­o­rien­to­wany.

Znaj­do­wa­li­śmy się w dużym bia­łym pomiesz­cze­niu z dzie­się­cioma pan­ce­rzami ope­ra­to­rów i dzie­się­cioma podob­nymi do fry­zjer­skich fote­lami zmien­ni­ków. Za nimi na ścia­nie umiesz­czono wielką pod­świe­tlaną mapę Kosta­ryki, na któ­rej róż­no­ko­lo­rowe świa­tełka uka­zy­wały miej­sca dzia­ła­nia żoł­nie­rzy­ków i lot­ni­ków. Pozo­stałe ściany prze­sła­niały moni­tory i wyświe­tla­cze cyfrowe opa­trzone tablicz­kami z nie­zro­zu­mia­łym żar­go­nem. Wokół krę­cili się ludzie w bia­łych far­tu­chach, spraw­dza­jąc wska­za­nia apa­ra­tów.

Sco­ville prze­cią­gnął się, ziew­nął i pod­szedł do mnie.

— Przy­kro mi, że twoim zda­niem ten ostatni akt prze­mocy był zby­teczny. Uwa­ża­łem, że sytu­acja wymaga natych­mia­sto­wego dzia­ła­nia.

O Boże, Sco­ville i te jego aka­de­mic­kie gadki. Dok­to­rat ze sztuki roz­rywki.

— Jak zwy­kle. Gdy­byś ich ostrzegł, mie­liby czas prze­my­śleć sytu­ację. Pod­dać się.

— Tak, pew­nie. Tak samo jak w Ascen­sion.

— To odosob­niony przy­pa­dek.

Stra­ci­li­śmy dzie­się­ciu żoł­nie­rzy­ków i lot­nika w wyniku wybu­chu pod­ło­żo­nego ładunku nukle­ar­nego.

— No cóż, następny nie zda­rzy się na mojej zmia­nie. Sze­ściu pedrów mniej na tym świe­cie. — Wzru­szył ramio­nami. — Zapalę im świeczkę.

— Kali­bra­cja za dzie­sięć minut — oznaj­mił głos w gło­śniku.

Pan­cerz led­wie zdąży osty­gnąć. Posze­dłem za Sco­ville’em do szatni. On ruszył w jeden koniec prze­brać się w cywilne ubra­nie, a ja w prze­ciwną stronę, aby dołą­czyć do mojego plu­tonu.

Sara była już pra­wie roze­brana.

— Julia­nie, zro­bisz mi to?

Ow­szem, jak więk­szość moich kole­gów i jedna kole­żanka, chęt­nie bym jej t o zro­bił, o czym dosko­nale wie­działa, ale nie to miała na myśli. Zdjęła perukę i podała mi maszynkę. Na gło­wie miała trzy­ty­go­dniową szcze­cinkę blond wło­sów. Deli­kat­nie wygo­li­łem miej­sce wokół gniazdka w pod­sta­wie jej czaszki.

— Ta ostat­nia akcja była bar­dzo bru­talna — powie­działa. — Sądzę, że Sco­ville chciał zapi­sać na swoje konto kilka tra­fień.

— Pew­nie przy­szło mu to do głowy. Bra­kuje mu jede­na­stu do E-8. Dobrze, że nie natra­fili na sie­ro­ci­niec.

— Dosta­nie awans na kapi­tana — orze­kła.

Skoń­czy­łem, a ona spraw­dziła moje łącze, pocie­ra­jąc kciu­kiem wokół gniazdka.

— Gładko — stwier­dziła.

Goli­łem sobie głowę, nawet kiedy nie byłem na służ­bie, cho­ciaż u czar­no­skó­rych na kam­pu­sie nie było to w modzie. Nie mam nic prze­ciwko dłu­gim, gęstym wło­som, ale nie lubię ich aż tak, żeby przez cały dzień pocić się w peruce.

Pod­szedł do nas Louis.

— Cześć, Julia­nie. Skrob­nij mnie, Saro.

Pod­nio­sła rękę — on ma pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt, a Sara jest nie­wy­soka. Louis skrzy­wił się, kiedy włą­czyła maszynkę.

— Niech rzucę na to okiem — powie­dzia­łem. Skórę po jed­nej stro­nie implantu miał lekko zaczer­wie­nioną. — Lou, będą z tego kło­poty. Powi­nie­neś się ogo­lić przed roz­grzewką.

— Moż­liwe. Trzeba wybie­rać.

Kiedy wej­dziesz do klatki, sie­dzisz w niej dzie­więć dni. Ope­ra­to­rzy o szybko rosną­cych wło­sach i wraż­li­wej skó­rze, tacy jak Sara i Lou, zazwy­czaj golili się dopiero po roz­grzewce i przed obję­ciem zmiany.

— To nie pierw­szy raz — rzekł. — Wezmę jakiś krem od medy­ków.

W plu­to­nie B pano­wała nie­zła atmos­fera. Czę­ściowo było to dzie­łem przy­padku, ponie­waż wybie­rano nas z tłumu zdol­nych do służby pobo­ro­wych, kie­ru­jąc się wzro­stem i tuszą odpo­wied­nimi do roz­mia­rów pan­ce­rzy, jak rów­nież zdol­no­ściami kwa­li­fi­ku­ją­cymi nas do neo. Z pier­wot­nego składu oddziału pozo­stało nas pię­cioro: Candi i Mel oraz Lou, Sara i ja. Robi­li­śmy to już od czte­rech lat. Dzie­się­cio­dniowa służba i dwa­dzie­ścia wol­nych dni. Wyda­wało się, że minęły całe wieki.

W cywilu Candi jest doradcą ubez­pie­cze­nio­wym. Pozo­stali mają dyplomy wyż­szych uczelni. Lou i ja nauk ści­słych, Sara poli­to­lo­gii, a Mel jest kucha­rzem. Ści­ślej mówiąc, dyplo­mo­wa­nym gastro­no­mem, ale świet­nie gotuje. Kilka razy w roku spo­ty­kamy się wszy­scy na ban­kie­cie w jego miesz­ka­niu w St. Louis.

Wró­ci­li­śmy razem do kla­tek.

— W porządku, słu­chaj­cie — ode­zwał się gło­śnik. — Mamy uszko­dze­nia w modu­łach pierw­szym i siód­mym, więc tym razem nie będziemy kali­bro­wali lewej ręki i pra­wej nogi.

— Czyli będą nam potrzebne lacho­ciągi? — zapy­tał Lou.

— Nie, nie będziemy zakła­dać cew­ni­ków. Jeśli wytrzy­masz czter­dzie­ści pięć minut.

— Będę się bar­dzo sta­rał, sir.

— Wyko­namy czę­ściową kali­bra­cję, a potem będzie­cie wolni przez pół­to­rej, może dwie godziny, zanim pod­łą­czymy nową rękę i nogę do maszyn Juliana i Candi. Potem dokoń­czymy kali­bra­cję, pod­łą­czymy pro­tezy i wyj­dzie­cie na scenę.

— Już mam tremę — mruk­nęła Sara.

Uło­ży­li­śmy się w klat­kach, wepchnę­li­śmy ręce i nogi w sztywne rękawy, a tech­nicy nas pod­łą­czyli. Pod­czas kali­bro­wa­nia poziom połą­cze­nia obni­żano do dzie­się­ciu pro­cent war­to­ści bojo­wej, prze­sta­łem więc cokol­wiek sły­szeć poza gło­sem wywo­łu­ją­cego mnie Lou, a i ten dźwięk wyda­wał się dobie­gać z oddali.

Ci spo­śród nas, któ­rzy robili to od lat, prze­cho­dzili przez pro­ces kali­bra­cji pra­wie odru­chowo, ale dwu­krot­nie musie­li­śmy zaczy­nać od początku przez Ral­pha, nowi­cju­sza, który dołą­czył do nas dwa cykle wcze­śniej, kiedy Richard odpadł z powodu zawału. Pro­ces kali­bra­cji był nie­zwy­kle pro­sty. Cała nasza dzie­siątka miała jed­no­cze­śnie napi­nać kolejne mię­śnie, tak by wska­za­nia czer­wo­nego ter­mo­me­tru pokryły się ze wska­za­niami nie­bie­skiego w heł­mach. Jeśli jed­nak ktoś nie jest do tego przy­zwy­cza­jony, napina je za mocno i prze­kra­cza skalę.

Po godzi­nie otwo­rzyli klatki i nas odłą­czyli. Mie­li­śmy pół­to­rej godziny wol­nego. Wła­ści­wie nie warto było się ubie­rać, ale i tak to zro­bi­li­śmy. Zro­zu­miały odruch. Przez dzie­więć dni mie­li­śmy żyć w jed­nym wspól­nym ciele. To wystar­czy.

Wspólna praca zbliża, jak powia­dają. Nie­któ­rzy ope­ra­to­rzy zosta­wali kochan­kami i cza­sem te związki oka­zy­wały się trwałe. Pró­bo­wa­łem tego z Caro­lyn, która umarła przed trzema laty, ale ni­gdy nie udało nam się poko­nać prze­pa­ści mię­dzy służbą a życiem w cywilu. Usi­ło­wa­li­śmy zasię­gnąć rady psy­cho­loga, lecz ten ni­gdy nie był pod­łą­czony, więc rów­nie dobrze mogli­by­śmy mówić do niego w san­skry­cie.

Nie wiem, jak by to było „zako­chać się” w Sarze, ale to czy­sto aka­de­mic­kie roz­wa­ża­nia. Ona nic do mnie nie czuje i oczy­wi­ście nie potrafi ukryć swo­ich uczuć, a raczej ich braku. Łączy nas sil­niej­szy zwią­zek niż jaką­kol­wiek parę cywi­lów, gdyż w peł­nej goto­wo­ści bojo­wej jeste­śmy jedną istotą o dwu­dzie­stu rękach i nogach, dzie­się­ciu mózgach, pię­ciu pochwach i pię­ciu peni­sach.

Nie­któ­rzy ludzie nazy­wają to boskim uczu­ciem i sądzę, że w taki spo­sób powstało kilku bogów. Ten, do któ­rego ja przy­wy­kłem, był bia­łym star­cem z siwą brodą i nie miał ani jed­nej pochwy.

Oczy­wi­ście już od dzie­wię­ciu dni stu­dio­wa­li­śmy plan bitwy i nasze roz­kazy. Mie­li­śmy kon­ty­nu­ować dzia­ła­nia na obsza­rze Sco­ville’a i w typowy spo­sób utrud­niać życie prze­ciw­ni­kowi w lasach desz­czo­wych Kosta­ryki. Nie było to szcze­gól­nie nie­bez­pieczne zada­nie, raczej budzące nie­smak, jak bicie słab­szego, gdyż rebe­lianci nie mieli niczego choć w przy­bli­że­niu podob­nego do żoł­nie­rzy­ków.

Ralph gło­śno wyra­ził swoje nie­za­do­wo­le­nie. Sie­dzie­li­śmy przy dłu­gim stole, pijąc kawę lub her­batę.

— Nie lubię prze­sady — rzekł. — Tamta dwójka na drze­wie ostat­nim razem…

— Paskudna sprawa — przy­znała Sara.

— Och, wła­ści­wie to było samo­bój­stwo — powie­dział Mel. Upił łyk kawy i spoj­rzał na nas, marsz­cząc brwi. — Pew­nie byśmy ich nie zauwa­żyli, gdyby nie otwo­rzyły ognia.

— Nie­po­koi cię, że to były jesz­cze dzieci? — spy­ta­łem Ral­pha.

— Jasne. A cie­bie nie? — Potarł szcze­cinę na bro­dzie. — Dwie dziew­czynki.

— Dziew­czynki z pisto­le­tami maszy­no­wymi — przy­po­mniała Karen, a Claude ener­gicz­nie poki­wał głową.

Doszli do nas razem przed około rokiem i byli kochan­kami.

— Ja też się nad tym zasta­na­wia­łem — przy­zna­łem. — Co by było, gdy­by­śmy wie­dzieli, że to małe dziew­czynki?

Miały po około dzie­sięć lat i ukry­wały się w domku na drze­wie.

— Zanim zaczęły strze­lać czy póź­niej? — zapy­tał Mel.

— Niech­by i póź­niej — odparła Candi. — Jakie szkody można wyrzą­dzić pisto­le­tem maszy­no­wym?

— Mnie uszko­dziły bar­dzo sku­tecz­nie! — zauwa­żył Mel. Stra­cił oko i recep­tory węchowe. — Dobrze wie­działy, w co celo­wać.

— Wielka mi strata — powie­działa Candi. — Mia­łeś czę­ści zapa­sowe.

— Ja odczu­wa­łem ją jako wielką.

— Wiem. Byłem tam.

Kiedy wysiada sen­sor, wła­ści­wie nie czu­jesz bólu. Uczu­cie jest rów­nie silne jak ból, ale nie ma słów, żeby je opi­sać.

— Nie sądzę, byśmy musieli je zabi­jać, gdyby były na otwar­tej prze­strzeni — zauwa­żył Claude. — Gdy­by­śmy widzieli, że to tylko dzieci, do tego słabo uzbro­jone. Tyle że, do dia­bła, rów­nie dobrze mogli to być wyszko­leni ter­ro­ry­ści mogący rąb­nąć w nas gło­wicą jądrową.

— W Kosta­ryce? — zdzi­wiła się Candi.

— To się zda­rza — powie­działa Karen.

W ciągu ostat­nich trzech lat taka sytu­acja zda­rzyła się raz. Nikt nie wie­dział, skąd rebe­lianci wzięli pocisk nukle­arny. Kosz­to­wało ich to dwa mia­sta: to, w któ­rym zamie­niono w parę żoł­nie­rzyki, oraz to, które znisz­czy­li­śmy w odwe­cie.

— Tak, tak — mruk­nęła Candi i w tych dwóch sło­wach usły­sza­łem wszystko, czego nie powie­działa gło­śno: że wystrze­lony w nas pocisk nukle­arny znisz­czyłby tylko dzie­sięć maszyn. Nato­miast gdy Mel pod­pa­lił domek na drze­wie, usma­żył żyw­cem dwie dziew­czynki, pew­nie za małe, by zda­wały sobie sprawę, co robią.

Kiedy byli­śmy połą­czeni, zawsze wyczu­wa­łem w umy­śle Candi poboczny prąd. Była dobrą ope­ra­torką, ale czę­sto się zasta­na­wia­łem, dla­czego nie przy­dzie­lono jej jakie­goś innego zada­nia. Była zbyt empa­tyczna i z pew­no­ścią się zała­mie, zanim zdąży przejść do cywila.

Może jed­nak miała peł­nić w naszym plu­to­nie rolę zbio­ro­wego sumie­nia. Nikt na naszym szcze­blu wta­jem­ni­cze­nia nie miał poję­cia, w jaki spo­sób wybiera się ope­ra­to­rów, i tylko się domy­śla­li­śmy, dla­czego przy­dzie­lono nas wła­śnie do tego plu­tonu. Repre­zen­to­wa­li­śmy cały wachlarz pozio­mów agre­sji, od Candi do Mela. Nie było jed­nak wśród nas żad­nego Sco­ville’a. Nikogo, kto czer­pałby ponurą przy­jem­ność z zabi­ja­nia. Ponadto plu­ton Sco­ville’a czę­ściej brał udział w akcjach niż mój, co by­naj­mniej nie było przy­pad­kowe. Ci z oddzia­łów pości­gowo-bojo­wych zde­cy­do­wa­nie lepiej paso­wali do rzezi. Tak więc kiedy Wielki Kom­pu­ter w Nie­bie­siech decy­duje o roz­dziale misji, plu­tonowi Sco­ville’a przy­pada zabi­ja­nie, a mojemu reko­ne­sans.

Szcze­gól­nie narze­kają na to Mel i Claude. Potwier­dzone tra­fie­nie ozna­czało kolejny krok do awansu, jeśli nie zawo­do­wego, to przy­naj­mniej finan­so­wego, jakiego nie zapew­niały okre­sowe testy spraw­no­ściowe. Ludzie Sco­ville’a mieli wyniki, więc śred­nio otrzy­my­wali o dwa­dzie­ścia pięć pro­cent wyż­szy żołd niż moi ludzie. Tylko na co mogli go wydać? Odkła­dać, żeby wyku­pić się z woj­ska?

— Czyli mamy zała­twić cię­ża­rówki — rzekł Mel. — Samo­chody i cię­ża­rówki.

— No wła­śnie — przy­tak­ną­łem. — Może nawet czołg, jeśli dopi­sze ci szczę­ście.

Sate­lity zauwa­żyły ślady w pod­czer­wieni świad­czące o tym, że rebe­lianci znów otrzy­mali dostawę małych nie­wy­kry­wal­nych cię­ża­ró­wek, praw­do­po­dob­nie samo­bież­nych lub zdal­nie kie­ro­wa­nych. Jedno z osią­gnięć tech­no­lo­gii, dzięki któ­rym ta wojna nie prze­ro­dziła się w masa­krę.

Podej­rze­wam, że gdyby potrwała dosta­tecz­nie długo, prze­ciw­nik także zaopa­trzyłby się w żoł­nie­rzyki. Wów­czas osią­gnę­li­by­śmy szczyt (tylko nie wiem czego): maszyny war­to­ści dzie­się­ciu milio­nów dola­rów zmie­nia­łyby się w złom, pod­czas gdy ich ope­ra­to­rzy sie­dzie­liby setki kilo­me­trów od pola bitwy, sku­pieni w swych kli­ma­ty­zo­wa­nych jaski­niach.

Pisy­wano już o tym, o woj­nie ukie­run­ko­wa­nej na znisz­cze­nia mate­rialne, a nie na uni­ce­stwia­nie życia. Jed­nak zawsze łatwiej było stwo­rzyć nowe życie niż nowe bogac­twa. A walka eko­no­miczna toczy się według od dawna usta­lo­nych reguł, na niwie poli­tycz­nej i nie tylko, rów­nie czę­sto mię­dzy wro­gami, jak i przy­ja­ciółmi.

No cóż, co może o tym wie­dzieć fizyk? Moja nauka ma reguły i prawa, które zdają się odno­sić do rze­czy­wi­sto­ści. Eko­no­mia opi­suje rze­czy­wi­stość post fac­tum, lecz nie nadaje się do pro­gno­zo­wa­nia. Nikt nie prze­wi­dział nano­fak­tur.

Gło­śnik kazał nam wsia­dać na koń. Dzie­więć dni tro­pie­nia cię­ża­ró­wek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Fore­ver Peace

Copy­ri­ght © 1997 by Joe Hal­de­man

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor tego wyda­nia: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man/www.kala­dan.pl

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wieczny pokój, wyd. II popra­wione, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-630-0

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer