Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
POWIEŚĆ ZDOBYŁA NAGRODY HUGO, NEBULA I JOHNA W. CAMPBELLA.
Siły Sojuszu toczą niekończącą się wojnę z rebeliantami z krajów Trzeciego Świata. Jej przyczyny są odwieczne: nierówny dostęp do zasobów i bogactw. Nierówności widoczne są też w sposobie prowadzenia walki: sojusznicy dysponują machinami bojowymi, których operatorzy przebywają tysiące mil od pola bitwy i są ze sobą mentalnie połączeni. Jednym z nich jest Julian Class, który coraz gorzej znosi skutki wojny. Wytchnieniem jest dla niego praca naukowa na uczelni i związek z doktor Amelią Harding. Wkrótce i tutaj sytuacja się komplikuje. Naukowcy dokonują bowiem przerażającego odkrycia, w obliczu którego bledną inne problemy. Pojawia się jednak także nieoczekiwana sposobność zakończenia wszelkich trapiących ludzkość konfliktów. Czy wszyscy będą nią zainteresowani…?
Bezlitosne spojrzenie na psychologiczny koszt wojny. Nie opisuje wyłącznie przyszłego konfliktu, ale wnika w umysły walczących. - No-life.net.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 38 min
Lektor: Marcin Stec
Powieść tę dedykuję dwóm wydawcom: Johnowi W. Campbellowi, który ją odrzucił, uważając pomysł pisania o amerykańskich kobietach walczących i ginących w walce za absurdalny, oraz Benowi Bovie, który był innego zdania.
Caveat lector: Książka ta nie jest kontynuacją powieści Wieczna wojna napisanej w 1975 roku. Jednakże z punktu widzenia autora stanowi jej swoiste rozwinięcie, gdyż rozpatruje niektóre z wcześniej poruszonych problemów w sposób, jaki nie był możliwy dwadzieścia lat wcześniej.
Nie było zupełnie ciemno, gdyż nikły błękitny blask księżyca przesączał się przez baldachim liści. I nigdy nie było całkiem cicho.
Trzasnęła nadepnięta gałąź, lecz ciężar ciała stłumił dźwięk. Wyrwany z drzemki wyjec spojrzał w dół, gdzie poruszał się jakiś czarny, ledwie widoczny w ciemności cień. Samiec nabrał tchu, żeby wydać ostrzegawczy krzyk.
Rozległ się odgłos przypominający darcie gazety. Tułów małpy znikł w ciemnym rozbryzgu krwi i rozerwanych narządów. Przecięte na połowy ciało runęło w dół, obijając się o gałęzie.
Może zostawisz w spokoju te cholerne małpy?
Zamknij się!
To rezerwat.
Moja sprawa, więc się zamknij. Ćwiczę strzelanie do celu.
Czarny cień przystanął, a potem znów zaczął sunąć przez dżunglę niczym wielki i ciężki wąż. Człowiek, stojąc dwa metry od niego, mógłby go nie zauważyć. Podczerwień go nie wykrywała. Promienie radaru ześlizgiwały się po nim.
Wyczuł woń ludzkiego ciała i przystanął. Zwierzyna w odległości najdalej trzydziestu metrów, samiec cuchnący zjełczałym potem i czosnkiem. Zapach smaru do konserwacji broni i spalonego prochu bezdymnego. Cień sprawdził kierunek wiatru, cofnął się i zatoczył łuk. Ten człowiek będzie obserwował ścieżkę. Dlatego trzeba podejść lasem.
Złapał go od tyłu za szyję i zdjął mu głowę z ramion jak zwiędły kwiat. Ciało zadygotało, zabulgotało i zaśmierdziało. Cień położył je na ziemi i umieścił głowę między nogami.
Niezły numer.
Dzięki.
Cień podniósł karabin mężczyzny i zgiął lufę pod kątem prostym. Potem starannie ułożył broń na ziemi i na kilka minut zastygł w bezruchu.
Nagle z lasu wyłoniły się trzy inne cienie i razem ruszyły w kierunku chatki o drewnianych ścianach obitych aluminiową blachą z puszek po napojach i pokrytą dachem z posklejanych kawałków plastiku.
Cień szarpnięciem otworzył drzwi. Kiedy jaśniejsze od słonecznego światło czołówki zalało wnętrze chaty, włączył się alarm, który gwałtownie wyrwał ze snu sześcioro ludzi na pryczach.
— Nie stawiać oporu! — huknął po hiszpańsku cień. — Jesteście jeńcami wojennymi i zostaniecie potraktowani zgodnie z konwencją genewską.
— Mierda!
Jeden z mężczyzn złapał ładunek wybuchowy i rzucił nim w stronę źródła światła. Wystrzał przypominający odgłos darcia papieru był cichszy od dźwięku rozszarpywanego ciała. Ułamek sekundy później cień trzepnął dłonią bombę jak natrętnego owada. Eksplozja wyrwała frontową ścianę i ogłuszyła wszystkich mieszkańców chaty.
Czarny cień obejrzał sobie lewą dłoń. Działały tylko kciuk i mały palec, a przegub lekko chrzęścił przy poruszaniu.
Niezły refleks.
Och, zamknij się.
Pozostałe trzy cienie włączyły jaskrawe czołówki, zerwały dach chatki i zwaliły trzy pozostałe ściany.
Ludzie w środku wyglądali na martwych — zakrwawieni i nieruchomi. Maszyny zaczęły ich sprawdzać po kolei. Młoda kobieta nagle przetoczyła się na bok i uniosła do strzału karabin laserowy, który do tej pory zasłaniała ciałem. Wycelowała w robota z uszkodzoną ręką i zdołała wzbić obłoczek dymu z jego piersi, zanim została rozerwana na strzępy.
Ten, który sprawdzał ciała, nawet się nie obejrzał.
— Nic — oznajmił. — Wszyscy nie żyją. Żadnych tuneli. Nie widzę też żadnej egzotycznej broni.
— No cóż, mamy trochę materiału do ósmego modułu.
Jednocześnie wyłączyły lampy i rozeszły się w cztery strony.
Ten z niesprawną ręką przebył około pół kilometra i przystanął, żeby w podczerwieni obejrzeć uszkodzenie. Kilkakrotnie uderzył ręką o udo. Nadal działały tylko dwa palce.
Cudownie. Będziemy musieli oddać go do naprawy.
A co miałem zrobić?
Czy ja narzekam? W końcu spędzę część zmiany w bazie.
Wszystkie cztery roboty różnymi drogami dotarły na szczyt nagiego wzgórza. Tam przez kilka sekund stały rzędem, z uniesionymi rękami, aż zabrał je nisko lecący helikopter transportowy.
Komu przypada drugie trafienie? — pomyślał ten z uszkodzoną ręką.
W głowach wszystkich czterech rozległ się głos:
— Berryman zareagował pierwszy. Jednak Hogarth zdążył otworzyć ogień, kiedy cel jeszcze żył. Tak więc zgodnie z przepisami dzielą się trafieniem po połowie.
Helikopter ze zwisającymi pod nim czterema żołnierzykami opadł w dolinę i z rykiem pomknął w noc tuż nad drzewami i w kompletnych ciemnościach. Na wschód, ku przyjaznej Panamie.
Nie lubiłem przejmować żołnierzyka po Scoville’u. Zanim obejmiesz kontrolę, musisz przez dwadzieścia cztery godziny monitorować poprzedniego operatora, żeby się rozgrzać i wyczuć wszelkie ewentualne różnice, jakie mogły zajść od ostatniej zmiany. Na przykład uszkodzenie trzech palców.
Podczas rozgrzewki tylko siedzisz i patrzysz. Nie jesteś podłączony do reszty plutonu, gdyż byłoby to beznadziejnie dezorientujące. Zmiany następują w ściśle określonych porach, tak więc tuż za plecami pozostałych dziewięciu operatorów żołnierzyków również siedzieli zmiennicy.
Słyszy się o sytuacjach alarmowych, kiedy to zmiennik musi nagle przejąć kontrolę od operatora. Nietrudno w to uwierzyć. Ostatni dzień jest najgorszy, nawet bez dodatkowego stresu wywołanego świadomością, że jest się obserwowanym. Jeśli dopadnie cię załamanie nerwowe, atak serca lub wylew, to zazwyczaj właśnie dziesiątego dnia.
Tutaj, w ukrytym głęboko pod ziemią bunkrze dowodzenia w Portobello operatorom nie zagraża żadne fizyczne niebezpieczeństwo. Jednak odsetek zabitych i rannych jest w naszych oddziałach wyższy niż w regularnej piechocie. Nie trafiają nas kule, lecz zawodzą nasze mózgi lub żyły.
Przejmowanie kontroli po ludziach z plutonu Scoville’a jest trudne nie tylko dla mnie, lecz dla każdego z moich operatorów. Oni są oddziałem pościgowo-bojowym, a my nękająco-osłonowym, w skrócie „neo”, czasami wypożyczanym psychopom. Rzadko zabijamy. Nie na tym polega nasza rola.
Cała dziesiątka naszych żołnierzyków w ciągu paru minut wróciła do garażu. Operatorzy się rozłączyli i egzogeniczne szkielety ich pancerzy się rozwarły. Ludzie z plutonu Scoville’a wygramolili się z nich jak zgraja starców i staruszek, chociaż ich ciała regularnie gimnastykowano i kontrolowano stężenie toksyn w organizmach. Mimo to po dziewięciu dniach człowiek zawsze miał wrażenie, że cały ten czas przesiedział nieruchomo w jednym miejscu.
Rozłączyłem się. Moje połączenie ze Scoville’em jest dość luźne, nie takie jak prawie telepatyczna więź, jaka łączy dziesięciu operatorów w plutonie. Mimo to, mając znów umysł wyłącznie dla siebie, przez chwilę czułem się lekko zdezorientowany.
Znajdowaliśmy się w dużym białym pomieszczeniu z dziesięcioma pancerzami operatorów i dziesięcioma podobnymi do fryzjerskich fotelami zmienników. Za nimi na ścianie umieszczono wielką podświetlaną mapę Kostaryki, na której różnokolorowe światełka ukazywały miejsca działania żołnierzyków i lotników. Pozostałe ściany przesłaniały monitory i wyświetlacze cyfrowe opatrzone tabliczkami z niezrozumiałym żargonem. Wokół kręcili się ludzie w białych fartuchach, sprawdzając wskazania aparatów.
Scoville przeciągnął się, ziewnął i podszedł do mnie.
— Przykro mi, że twoim zdaniem ten ostatni akt przemocy był zbyteczny. Uważałem, że sytuacja wymaga natychmiastowego działania.
O Boże, Scoville i te jego akademickie gadki. Doktorat ze sztuki rozrywki.
— Jak zwykle. Gdybyś ich ostrzegł, mieliby czas przemyśleć sytuację. Poddać się.
— Tak, pewnie. Tak samo jak w Ascension.
— To odosobniony przypadek.
Straciliśmy dziesięciu żołnierzyków i lotnika w wyniku wybuchu podłożonego ładunku nuklearnego.
— No cóż, następny nie zdarzy się na mojej zmianie. Sześciu pedrów mniej na tym świecie. — Wzruszył ramionami. — Zapalę im świeczkę.
— Kalibracja za dziesięć minut — oznajmił głos w głośniku.
Pancerz ledwie zdąży ostygnąć. Poszedłem za Scoville’em do szatni. On ruszył w jeden koniec przebrać się w cywilne ubranie, a ja w przeciwną stronę, aby dołączyć do mojego plutonu.
Sara była już prawie rozebrana.
— Julianie, zrobisz mi to?
Owszem, jak większość moich kolegów i jedna koleżanka, chętnie bym jej t o zrobił, o czym doskonale wiedziała, ale nie to miała na myśli. Zdjęła perukę i podała mi maszynkę. Na głowie miała trzytygodniową szczecinkę blond włosów. Delikatnie wygoliłem miejsce wokół gniazdka w podstawie jej czaszki.
— Ta ostatnia akcja była bardzo brutalna — powiedziała. — Sądzę, że Scoville chciał zapisać na swoje konto kilka trafień.
— Pewnie przyszło mu to do głowy. Brakuje mu jedenastu do E-8. Dobrze, że nie natrafili na sierociniec.
— Dostanie awans na kapitana — orzekła.
Skończyłem, a ona sprawdziła moje łącze, pocierając kciukiem wokół gniazdka.
— Gładko — stwierdziła.
Goliłem sobie głowę, nawet kiedy nie byłem na służbie, chociaż u czarnoskórych na kampusie nie było to w modzie. Nie mam nic przeciwko długim, gęstym włosom, ale nie lubię ich aż tak, żeby przez cały dzień pocić się w peruce.
Podszedł do nas Louis.
— Cześć, Julianie. Skrobnij mnie, Saro.
Podniosła rękę — on ma prawie metr dziewięćdziesiąt, a Sara jest niewysoka. Louis skrzywił się, kiedy włączyła maszynkę.
— Niech rzucę na to okiem — powiedziałem. Skórę po jednej stronie implantu miał lekko zaczerwienioną. — Lou, będą z tego kłopoty. Powinieneś się ogolić przed rozgrzewką.
— Możliwe. Trzeba wybierać.
Kiedy wejdziesz do klatki, siedzisz w niej dziewięć dni. Operatorzy o szybko rosnących włosach i wrażliwej skórze, tacy jak Sara i Lou, zazwyczaj golili się dopiero po rozgrzewce i przed objęciem zmiany.
— To nie pierwszy raz — rzekł. — Wezmę jakiś krem od medyków.
W plutonie B panowała niezła atmosfera. Częściowo było to dziełem przypadku, ponieważ wybierano nas z tłumu zdolnych do służby poborowych, kierując się wzrostem i tuszą odpowiednimi do rozmiarów pancerzy, jak również zdolnościami kwalifikującymi nas do neo. Z pierwotnego składu oddziału pozostało nas pięcioro: Candi i Mel oraz Lou, Sara i ja. Robiliśmy to już od czterech lat. Dziesięciodniowa służba i dwadzieścia wolnych dni. Wydawało się, że minęły całe wieki.
W cywilu Candi jest doradcą ubezpieczeniowym. Pozostali mają dyplomy wyższych uczelni. Lou i ja nauk ścisłych, Sara politologii, a Mel jest kucharzem. Ściślej mówiąc, dyplomowanym gastronomem, ale świetnie gotuje. Kilka razy w roku spotykamy się wszyscy na bankiecie w jego mieszkaniu w St. Louis.
Wróciliśmy razem do klatek.
— W porządku, słuchajcie — odezwał się głośnik. — Mamy uszkodzenia w modułach pierwszym i siódmym, więc tym razem nie będziemy kalibrowali lewej ręki i prawej nogi.
— Czyli będą nam potrzebne lachociągi? — zapytał Lou.
— Nie, nie będziemy zakładać cewników. Jeśli wytrzymasz czterdzieści pięć minut.
— Będę się bardzo starał, sir.
— Wykonamy częściową kalibrację, a potem będziecie wolni przez półtorej, może dwie godziny, zanim podłączymy nową rękę i nogę do maszyn Juliana i Candi. Potem dokończymy kalibrację, podłączymy protezy i wyjdziecie na scenę.
— Już mam tremę — mruknęła Sara.
Ułożyliśmy się w klatkach, wepchnęliśmy ręce i nogi w sztywne rękawy, a technicy nas podłączyli. Podczas kalibrowania poziom połączenia obniżano do dziesięciu procent wartości bojowej, przestałem więc cokolwiek słyszeć poza głosem wywołującego mnie Lou, a i ten dźwięk wydawał się dobiegać z oddali.
Ci spośród nas, którzy robili to od lat, przechodzili przez proces kalibracji prawie odruchowo, ale dwukrotnie musieliśmy zaczynać od początku przez Ralpha, nowicjusza, który dołączył do nas dwa cykle wcześniej, kiedy Richard odpadł z powodu zawału. Proces kalibracji był niezwykle prosty. Cała nasza dziesiątka miała jednocześnie napinać kolejne mięśnie, tak by wskazania czerwonego termometru pokryły się ze wskazaniami niebieskiego w hełmach. Jeśli jednak ktoś nie jest do tego przyzwyczajony, napina je za mocno i przekracza skalę.
Po godzinie otworzyli klatki i nas odłączyli. Mieliśmy półtorej godziny wolnego. Właściwie nie warto było się ubierać, ale i tak to zrobiliśmy. Zrozumiały odruch. Przez dziewięć dni mieliśmy żyć w jednym wspólnym ciele. To wystarczy.
Wspólna praca zbliża, jak powiadają. Niektórzy operatorzy zostawali kochankami i czasem te związki okazywały się trwałe. Próbowałem tego z Carolyn, która umarła przed trzema laty, ale nigdy nie udało nam się pokonać przepaści między służbą a życiem w cywilu. Usiłowaliśmy zasięgnąć rady psychologa, lecz ten nigdy nie był podłączony, więc równie dobrze moglibyśmy mówić do niego w sanskrycie.
Nie wiem, jak by to było „zakochać się” w Sarze, ale to czysto akademickie rozważania. Ona nic do mnie nie czuje i oczywiście nie potrafi ukryć swoich uczuć, a raczej ich braku. Łączy nas silniejszy związek niż jakąkolwiek parę cywilów, gdyż w pełnej gotowości bojowej jesteśmy jedną istotą o dwudziestu rękach i nogach, dziesięciu mózgach, pięciu pochwach i pięciu penisach.
Niektórzy ludzie nazywają to boskim uczuciem i sądzę, że w taki sposób powstało kilku bogów. Ten, do którego ja przywykłem, był białym starcem z siwą brodą i nie miał ani jednej pochwy.
Oczywiście już od dziewięciu dni studiowaliśmy plan bitwy i nasze rozkazy. Mieliśmy kontynuować działania na obszarze Scoville’a i w typowy sposób utrudniać życie przeciwnikowi w lasach deszczowych Kostaryki. Nie było to szczególnie niebezpieczne zadanie, raczej budzące niesmak, jak bicie słabszego, gdyż rebelianci nie mieli niczego choć w przybliżeniu podobnego do żołnierzyków.
Ralph głośno wyraził swoje niezadowolenie. Siedzieliśmy przy długim stole, pijąc kawę lub herbatę.
— Nie lubię przesady — rzekł. — Tamta dwójka na drzewie ostatnim razem…
— Paskudna sprawa — przyznała Sara.
— Och, właściwie to było samobójstwo — powiedział Mel. Upił łyk kawy i spojrzał na nas, marszcząc brwi. — Pewnie byśmy ich nie zauważyli, gdyby nie otworzyły ognia.
— Niepokoi cię, że to były jeszcze dzieci? — spytałem Ralpha.
— Jasne. A ciebie nie? — Potarł szczecinę na brodzie. — Dwie dziewczynki.
— Dziewczynki z pistoletami maszynowymi — przypomniała Karen, a Claude energicznie pokiwał głową.
Doszli do nas razem przed około rokiem i byli kochankami.
— Ja też się nad tym zastanawiałem — przyznałem. — Co by było, gdybyśmy wiedzieli, że to małe dziewczynki?
Miały po około dziesięć lat i ukrywały się w domku na drzewie.
— Zanim zaczęły strzelać czy później? — zapytał Mel.
— Niechby i później — odparła Candi. — Jakie szkody można wyrządzić pistoletem maszynowym?
— Mnie uszkodziły bardzo skutecznie! — zauważył Mel. Stracił oko i receptory węchowe. — Dobrze wiedziały, w co celować.
— Wielka mi strata — powiedziała Candi. — Miałeś części zapasowe.
— Ja odczuwałem ją jako wielką.
— Wiem. Byłem tam.
Kiedy wysiada sensor, właściwie nie czujesz bólu. Uczucie jest równie silne jak ból, ale nie ma słów, żeby je opisać.
— Nie sądzę, byśmy musieli je zabijać, gdyby były na otwartej przestrzeni — zauważył Claude. — Gdybyśmy widzieli, że to tylko dzieci, do tego słabo uzbrojone. Tyle że, do diabła, równie dobrze mogli to być wyszkoleni terroryści mogący rąbnąć w nas głowicą jądrową.
— W Kostaryce? — zdziwiła się Candi.
— To się zdarza — powiedziała Karen.
W ciągu ostatnich trzech lat taka sytuacja zdarzyła się raz. Nikt nie wiedział, skąd rebelianci wzięli pocisk nuklearny. Kosztowało ich to dwa miasta: to, w którym zamieniono w parę żołnierzyki, oraz to, które zniszczyliśmy w odwecie.
— Tak, tak — mruknęła Candi i w tych dwóch słowach usłyszałem wszystko, czego nie powiedziała głośno: że wystrzelony w nas pocisk nuklearny zniszczyłby tylko dziesięć maszyn. Natomiast gdy Mel podpalił domek na drzewie, usmażył żywcem dwie dziewczynki, pewnie za małe, by zdawały sobie sprawę, co robią.
Kiedy byliśmy połączeni, zawsze wyczuwałem w umyśle Candi poboczny prąd. Była dobrą operatorką, ale często się zastanawiałem, dlaczego nie przydzielono jej jakiegoś innego zadania. Była zbyt empatyczna i z pewnością się załamie, zanim zdąży przejść do cywila.
Może jednak miała pełnić w naszym plutonie rolę zbiorowego sumienia. Nikt na naszym szczeblu wtajemniczenia nie miał pojęcia, w jaki sposób wybiera się operatorów, i tylko się domyślaliśmy, dlaczego przydzielono nas właśnie do tego plutonu. Reprezentowaliśmy cały wachlarz poziomów agresji, od Candi do Mela. Nie było jednak wśród nas żadnego Scoville’a. Nikogo, kto czerpałby ponurą przyjemność z zabijania. Ponadto pluton Scoville’a częściej brał udział w akcjach niż mój, co bynajmniej nie było przypadkowe. Ci z oddziałów pościgowo-bojowych zdecydowanie lepiej pasowali do rzezi. Tak więc kiedy Wielki Komputer w Niebiesiech decyduje o rozdziale misji, plutonowi Scoville’a przypada zabijanie, a mojemu rekonesans.
Szczególnie narzekają na to Mel i Claude. Potwierdzone trafienie oznaczało kolejny krok do awansu, jeśli nie zawodowego, to przynajmniej finansowego, jakiego nie zapewniały okresowe testy sprawnościowe. Ludzie Scoville’a mieli wyniki, więc średnio otrzymywali o dwadzieścia pięć procent wyższy żołd niż moi ludzie. Tylko na co mogli go wydać? Odkładać, żeby wykupić się z wojska?
— Czyli mamy załatwić ciężarówki — rzekł Mel. — Samochody i ciężarówki.
— No właśnie — przytaknąłem. — Może nawet czołg, jeśli dopisze ci szczęście.
Satelity zauważyły ślady w podczerwieni świadczące o tym, że rebelianci znów otrzymali dostawę małych niewykrywalnych ciężarówek, prawdopodobnie samobieżnych lub zdalnie kierowanych. Jedno z osiągnięć technologii, dzięki którym ta wojna nie przerodziła się w masakrę.
Podejrzewam, że gdyby potrwała dostatecznie długo, przeciwnik także zaopatrzyłby się w żołnierzyki. Wówczas osiągnęlibyśmy szczyt (tylko nie wiem czego): maszyny wartości dziesięciu milionów dolarów zmieniałyby się w złom, podczas gdy ich operatorzy siedzieliby setki kilometrów od pola bitwy, skupieni w swych klimatyzowanych jaskiniach.
Pisywano już o tym, o wojnie ukierunkowanej na zniszczenia materialne, a nie na unicestwianie życia. Jednak zawsze łatwiej było stworzyć nowe życie niż nowe bogactwa. A walka ekonomiczna toczy się według od dawna ustalonych reguł, na niwie politycznej i nie tylko, równie często między wrogami, jak i przyjaciółmi.
No cóż, co może o tym wiedzieć fizyk? Moja nauka ma reguły i prawa, które zdają się odnosić do rzeczywistości. Ekonomia opisuje rzeczywistość post factum, lecz nie nadaje się do prognozowania. Nikt nie przewidział nanofaktur.
Głośnik kazał nam wsiadać na koń. Dziewięć dni tropienia ciężarówek.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Forever Peace
Copyright © 1997 by Joe Haldeman
All rights reserved
Copyright © for the Polish e‑book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2025
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Sławomir Folkman
Redaktor tego wydania: Agnieszka Horzowska
Projekt i opracowanie graficzne serii i okładki: Sławomir Folkman/www.kaladan.pl
Ilustracja na okładce: Igor Morski
Wydanie I e‑book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Wieczny pokój, wyd. II poprawione, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-630-0
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
