Wieczna wolność - Joe Haldeman - ebook + audiobook + książka

Wieczna wolność ebook i audiobook

Joe Haldeman

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja Wiecznej wojny, laureatki nagród Hugo i Nebula.

Pierwszorzędna science fiction - „Asimov’s Science Fiction”

Weteran William Mandella osiadł na pokrytej śniegiem planecie wydzielonej dla takich jak on. Ożenił się, ma dwoje dzieci i pracuje. Jednakże jego styl życia uważany jest za archaiczny. W wyniku ewolucji mieszkańcy Ziemi wytworzyli zbiorową świadomość nazywaną Człowiekiem i przejęli kontrolę nad nową ojczyzną Mandelli. Jej mieszkańcy uważani są za niebezpiecznych ze względu na swą niezależność, jednakże toleruje się ich w celu zachowania zróżnicowanej puli genów. Taka egzystencja nie odpowiada Williamowi i jego kolegom-żołnierzom. Porywają kosmolot i ruszają w próżnię, by dać początek nowej ludzkiej rasie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 272

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 58 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
4,3 (183 oceny)
103
46
25
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ryleh

Z braku laku…

punkt wyjściowy książki dobry, jednak im dalej tym dziwniej (co nie znaczy, że dobrze)...
10
Weganka_i_Tajga

Dobrze spędzony czas

ciekawa wizja istnienia, choć wyjaśnienie troche dla mnie osobiście nie jest satysfakcjonujące
00
narvik7

Dobrze spędzony czas

Zakończenie jest czasami krytykowane. Jak dla mnie mocno wpłynęło na ocenę i zamiast 3 dałem 4 Jest nieszablonowe, według mnie w pozytywnym znaczeniu
00
IwoPiotr

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka polecam
00
Jedoo

Całkiem niezła

W porównaniu do Wiecznej Wojny, rozczarowuje. Ale wciąż na tyle wciągająca bu doczytać do końca. OK
00

Popularność




Strona tytułowa

Joe Hal­de­man

WIECZNA

WOL­NOŚĆ

Prze­ło­żył

Zbi­gniew A. Kró­licki

Dom Wydaw­ni­czy REBIS

Cza­sem ludzie zaprze­stają wojen, aby bogów

stwo­rzyć. Bogów pokoju, któ­rzy zmie­ni­liby

Zie­mię w niebo. Miej­sce, w któ­rym ludzie mogliby

myśleć, kochać i być. Bez opa­rów wojny

spo­wi­ja­ją­cych mro­kiem umy­sły i serca. Wolni

jakimś cudem od pęt swej ludz­ko­ści.

Bogo­wie zsy­łają wojnę, by nie pozwo­lić ludziom

stać się rów­nym bogom. Bez ogłu­sza­ją­cego

łoskotu wer­bli w jakiż raj mogli­by­śmy zmie­nić

Zie­mię! Zerwaw­szy kotwicę, jaką jest wojna?

Gdy­by­śmy jakoś umieli jej

zapo­biec? Ponoć bogo­wie two­rzą ludzi

na swe podo­bień­stwo. Tak więc wojny wznie­ca­jąc,

ludzie swoją boskość wyra­żają.

Pozba­wia­jąc życia, gdyż tak bogo­wie czy­nią.

Za nic mając kobiecą wolę pod­trzy­ma­nia życia.

I zwy­czajny zdrowy roz­są­dek.

Wojow­nicy two­rzą bogów. Aby powstrzy­mać

tych bóstw sza­leń­stwo, musimy

zna­leźć serce i rozum, żeby stwo­rzyć

nowych bogów, któ­rzy nie będą żądać

ludz­kich ofiar. Zupeł­nie nowych bogów

z odrazą spo­glą­da­ją­cych na wojnę.

Bogo­wie cza­sem każą ludziom wojo­wać

dla ich roz­rywki. Możemy im popsuć tę

zabawę. Możemy stwo­rzyć nowych bogów

w ludz­kiej postaci. I nie musimy wcale

wzy­wać pomocy nie­bios. Wystar­czy zwy­kłym

ludziom poka­zać niebo, jakie mogą stwo­rzyć!

Powstrzy­mać boże wojny! Niech ludzie sami

swe prze­zna­cze­nie two­rzą. Nie trzeba nam wojen,

aby dowieść, kim naprawdę jeste­śmy. Lecz

nawet i tego mało. By powstrzy­mać wojny,

potrzeba cze­goś wię­cej. Aby im zapo­biec,

sami powin­ni­śmy stać się bogami.

By poło­żyć kres woj­nom, uczyń­cie bogiem czło­wieka.

Dedykacja

Dla Gay, ponow­nie, po dwu­dzie­stu pię­ciu latach

KSIĘGA PIERWSZA

KSIĘGA RODZAJU

Rozdział 1

Zima długo nad­cho­dzi na tej zapo­mnia­nej przez Boga pla­ne­cie i za długo trwa. Patrzy­łem, jak nagły podmuch nie­sie wał zim­nej piany po sza­rym jezio­rze, i myśla­łem o Ziemi – nie pierw­szy raz tego dnia. O tych dwóch cie­płych zimach w San Diego, kiedy byłem chłop­cem. Nawet o tych cięż­kich zimach w Nebra­sce. Tamte przy­naj­mniej były krót­kie.

Może za szybko odmó­wi­li­śmy, kiedy po woj­nie ci wiel­ko­duszni zom­bie zapro­po­no­wali, że podzielą się z nami Zie­mią. Przy­by­wa­jąc tutaj, wcale się od nich nie uwol­ni­li­śmy.

Od szyby okien­nej cią­gnął chłód. Mary­gay zna­cząco zakasz­lała za moimi ple­cami.

– Co jest? – zapy­tała.

– Idzie zmiana pogody. Powi­nie­nem spraw­dzić sznury.

– Dzieci wrócą za godzinę.

– Lepiej jeśli zro­bię to teraz, dopóki nie pada, żeby­śmy wszy­scy nie musieli mok­nąć na desz­czu – powie­dzia­łem. – Albo na śniegu. Nie wia­domo, co spad­nie.

– Pew­nie śnieg.

Zawa­hała się, ale nie zapro­po­no­wała, że mi pomoże. Po dwu­dzie­stu latach wie­działa, kiedy nie pra­gnę towa­rzy­stwa. Wło­ży­łem weł­niany swe­ter i czapkę, a płaszcz prze­ciw­desz­czowy zosta­wi­łem na kołku.

Wysze­dłem na zimny i wil­gotny wiatr. W powie­trzu nie czuło się zapa­chu rychłego śniegu. Zapy­ta­łem o to zegarka, a ten z dzie­więć­dzie­się­cio­pro­cen­tową pew­no­ścią zapo­wie­dział deszcz, ale także zimny front, który wie­czo­rem przy­nie­sie mar­z­nącą mżawkę ze śnie­giem. Nie­zła pogoda na spo­tka­nie towa­rzy­skie. Od czasu do czasu musie­li­śmy przejść kilka kli­ków. W prze­ciw­nym razie zom­bie mogliby spraw­dzić rejestr i zauwa­żyć, że my, odmieńcy, wciąż spo­ty­kamy się w jed­nym i tym samym domu.

Mie­li­śmy osiem sznu­rów roz­cią­gnię­tych na odle­głość dzie­się­ciu metrów od końca przy­stani do pali, które wbi­łem w wodzie się­ga­ją­cej mi do połowy piersi. Pozo­stałe dwa zostały wywró­cone pod­czas burzy. Wbiję nowe na wio­snę. Czyli za dwa lata czasu rze­czy­wi­stego.

Bar­dziej przy­po­mi­nało to żniwa niż łowie­nie ryb. Jesio­try są tak głu­pie, że biorą na wszystko, a kiedy połkną haczyk i zaczy­nają się rzu­cać, zwa­biają następne, które wydają się mówić: „Cie­kawe, co mu jest… Och, patrz­cie! Ma taki śliczny błysz­czący haczyk!”.

Kiedy wysze­dłem na przy­stań, zoba­czy­łem zbie­ra­jące się na wscho­dzie burzowe chmury, więc zaczą­łem się naprawdę spie­szyć. Każdy sznur to linka pod­trzy­mu­jąca tuzin żyłek z haczy­kami, wiszą­cych w wodzie, przy­trzy­my­wa­nych na głę­bo­ko­ści jed­nego metra przez pla­sti­kowe pły­waki. Wyglą­dało na to, że połowa spła­wi­ków poszła pod wodę, co ozna­czało około pięć­dzie­się­ciu ryb. Skal­ku­lo­wa­łem wszystko w myślach i zda­łem sobie sprawę, że praw­do­po­dob­nie skoń­czę dopiero wtedy, kiedy Bill wróci ze szkoły. Nie­wąt­pli­wie jed­nak nad­cho­dziła burza.

Wzią­łem robo­cze ręka­wice i z wie­szaka przy zle­wie zdją­łem far­tuch, po czym zało­ży­łem koniec pierw­szego sznura na koło­wrót znaj­du­jący się na wyso­ko­ści moich oczu. Otwo­rzy­łem wbu­do­waną zamra­żarkę – gniewne niebo odbiło się w jej polu siło­wym jak w jeziorku rtęci – i wcią­gną­łem pierw­szą rybę. Zdją­łem ją z haczyka, odrą­ba­łem tasa­kiem głowę i ogon. Wrzu­ci­łem rybę do zamra­żarki, po czym zało­ży­łem łeb na haczyk na przy­nętę. Potem wycią­gną­łem następ­nego klienta.

Trzy ryby były nie­zdat­nymi do niczego mutan­tami, jakie łowi­li­śmy od ponad roku. Miały różowe paski i paskudny smak siar­ko­wo­doru. Nie nada­wały się na przy­nętę ani nawet jako nawóz. Rów­nie dobrze mógł­bym posy­pać zie­mię solą.

Naj­wy­żej godzina pracy dzien­nie – pół godziny, jeśli poma­gały dzieci – wystar­czała, by zaopa­trzyć w ryby jedną trze­cią osady. Sam rzadko je jadłem. Oprócz nich w sezo­nie mie­li­śmy na wymianę kuku­ry­dzę, fasolę i szpa­ragi.

Bill wysiadł z auto­busu, kiedy wcią­ga­łem ostatni sznur. Mach­ną­łem ręką, żeby wszedł do domu. Po co obaj mamy się uwa­lać rybimi fla­kami i krwią. Po dru­giej stro­nie jeziora ude­rzył pio­run, mimo to ponow­nie nasta­wi­łem sznur. Odwie­si­łem sztywny far­tuch i ręka­wice, a potem na moment wyłą­czy­łem pole siłowe, żeby oce­nić połów.

Zdą­ży­łem tuż przed desz­czem. Przez chwilę sta­łem na ganku i patrzy­łem, jak szkwał z sykiem prze­la­tuje po jezio­rze.

W środku było cie­pło – Mary­gay roz­pa­liła ogień w kuchen­nym pie­cyku. Bill sie­dział tam ze szklanką wina w ręku. Wciąż miało to dla niego urok nowo­ści.

– Jak poszło?

Kiedy wra­cał ze szkoły, w pierw­szej chwili zawsze miał nieco dziwny akcent. W kla­sie nie mówił po angiel­sku, a podej­rze­wa­łem, że z przy­ja­ciółmi także.

– Sześć­dzie­siąt pro­cent brań – odpo­wie­dzia­łem, myjąc ręce i twarz nad zle­wem. – Gdyby poszło lepiej, musie­li­by­śmy sami jeść to świń­stwo.

– Chyba ugo­tuję jedną na kola­cję – oświad­czyła z kamienną miną Mary­gay.

Goto­wana ryba miała smak i kon­sy­sten­cję waty.

– Daj spo­kój, mamo – rzekł Bill. – Zjedzmy ją na surowo.

Nie lubił ryb jesz­cze bar­dziej niż ja, a odci­na­nie łbów uwa­żał za przy­jemne zaję­cie.

Pod­sze­dłem do trzech beczu­łek na końcu pomiesz­cze­nia i uto­czy­łem szkla­neczkę czer­wo­nego wytraw­nego wina, a potem usia­dłem obok Billa na ławie przy ogniu. Prze­gar­ną­łem żar pogrze­ba­czem – odwieczny gest, zapewne star­szy niż ta młoda pla­neta.

– Mie­li­ście dziś zom­bie od histo­rii sztuki?

– Czło­wieka od histo­rii sztuki – popra­wił. – Ona jest z Cen­trusa. Nie widzia­łem jej od roku. Nie ryso­wa­li­śmy ani nic takiego. Tylko oglą­da­li­śmy obrazy i posągi.

– Z Ziemi?

– Głów­nie.

– Tau­rań­ska sztuka jest dziwna.

To łagodne okre­śle­nie. Jest także paskudna i nie­zro­zu­miała.

– Powie­działa, że musimy dojść do tego stop­niowo. Oglą­da­li­śmy archi­tek­turę.

Ich archi­tek­tura… Coś o niej wie­dzia­łem. Przed wie­kami znisz­czy­łem wiele jej akrów. Cza­sem wydaje mi się, że to było wczo­raj.

– Pamię­tam, jak po raz pierw­szy zoba­czy­łem ich koszary – powie­dzia­łem. – Mnó­stwo poje­dyn­czych komó­rek. Jak w ulu.

Mruk­nął coś nie­chęt­nie, co uzna­łem za ostrze­że­nie.

– A gdzie twoja sio­stra? – Była jesz­cze w liceum i chyba powinna wró­cić następ­nym auto­bu­sem. – Nie mogę zapa­mię­tać jej planu zajęć.

– Jest w biblio­tece – wyja­śniła Mary­gay. – Zadzwoni, gdyby miała się spóź­nić.

Zer­k­ną­łem na zega­rek.

– Nie możemy zbyt długo cze­kać z kola­cją.

Zebra­nie miało się zacząć o wpół do dzie­wią­tej.

– Wiem. – Pode­szła do ławy, usia­dła mię­dzy nami i podała mi talerz palusz­ków. – Od Snella, dosta­łam dziś rano.

Były słone, twarde i z inte­re­su­ją­cym chrup­nię­ciem łamały się w zębach.

– Podzię­kuję mu wie­czo­rem.

– Bal sta­rusz­ków? – zapy­tał Bill.

– Dziś szó­stek – oświad­czy­łem. – Pój­dziemy pie­szo, jeśli chcesz wziąć latacz…

– Tylko nie pij za dużo wina – dopo­wie­dział i uniósł szklankę. – Nie będę. W sali gim­na­stycz­nej jest mecz siat­kówki.

– Punkt dla gip­pera.

– Co?

– Tak mówiła moja mama. Nie mam poję­cia, co to ozna­cza.

– Brzmi fachowo – odrzekł. – Serw, blok, gip­per.

Tak jakby naprawdę inte­re­so­wała go siat­kówka. Grają nago, w mie­sza­nych zespo­łach, więc jest to w takim samym stop­niu rytuał godowy, co sport.

Nagły podmuch zabęb­nił kro­plami desz­czu o szybę.

– Lepiej nie idź­cie pie­szo – powie­dział. – Może­cie wysa­dzić mnie przy sali gim­na­stycz­nej.

– Cóż, może to ty nas wysa­dzisz – zapro­po­no­wała Mary­gay. Trasa lata­cza nie była reje­stro­wana. Tylko jego miej­sce par­ko­wa­nia, teo­re­tycz­nie w celu prze­ka­za­nia wezwa­nia. – Pod domem Char­liego i Diany. Nie będą mieli nam za złe, jeśli zja­wimy się wcze­śniej.

– Dzięki. Zaosz­czę­dzę tro­chę pary.

Nie miał na myśli gry w siat­kówkę. Kiedy posłu­gi­wał się naszym sta­rym slan­giem, ni­gdy nie wie­dzia­łem, czy oka­zuje w ten spo­sób sza­cu­nek, czy też z nas drwi. Pew­nie mając dwa­dzie­ścia jeden lat, robi­łem jedno i dru­gie jed­no­cze­śnie, roz­ma­wia­jąc z rodzi­cami.

Na zewnątrz zatrzy­mał się auto­bus. Usły­sza­łem, jak Sara bie­gnie w desz­czu po pode­ście. Fron­towe drzwi się otwo­rzyły i pra­wie natych­miast zamknęły. Pobie­gła na górę, żeby się prze­brać.

– Kola­cja za dzie­sięć minut – zawo­łała za nią Mary­gay.

W odpo­wie­dzi usły­szała znie­cier­pli­wione burk­nię­cie.

– Jutro zacznie krwa­wić – mruk­nął Bill.

– Od kiedy to bra­cia inte­re­sują się takimi spra­wami? – rzu­ciła Mary­gay. – Albo mężo­wie?

Wbił wzrok w pod­łogę.

– Mówiła coś dzi­siaj rano.

Prze­rwa­łem mil­cze­nie.

– Jeśli będzie tam dziś jakiś Czło­wiek…

– Ni­gdy tam nie przy­cho­dzą. Nikomu nie powiem, że poszli­ście spi­sko­wać.

– Nie spi­sku­jemy – odparła Mary­gay. – Pla­nu­jemy. W końcu im powiemy. Ale to nasza sprawa.

Nie oma­wia­li­śmy tego z nim i z Sarą, lecz nie pró­bo­wa­li­śmy rów­nież niczego ukry­wać.

– Też mógł­bym kie­dyś pójść.

– Kie­dyś – powie­dzia­łem. Raczej nie. Do tej pory była to sprawa wyłącz­nie pierw­szego poko­le­nia: sami wete­rani oraz ich mał­żon­ko­wie. Zale­d­wie kil­koro z tych mał­żon­ków uro­dziło się na tej pla­ne­cie, którą Czło­wiek nazwał „ogro­dem”, kiedy pozwo­lono nam wybrać miej­sce, gdzie chcemy osie­dlić się po woj­nie.

Zazwy­czaj nazy­wa­li­śmy „naszą” pla­netę MF. Więk­szo­ści zamiesz­ka­łych tu ludzi wie­lo­po­ko­le­niowa prze­paść kul­tu­rowa nie pozwa­lała zro­zu­mieć zna­cze­nia tego skrótu od „środ­ko­wego palca”. A nawet jeśli go rozu­mieli, to zapewne nie koja­rzyli tego akro­nimu z histo­rią Edypa.

Mimo to, prze­żyw­szy tutaj choć jedną zimę, z pew­no­ścią nazy­wali tę pla­netę takimi odpo­wied­ni­kami słowa „pie­przona”, jakie ist­niały w ich kul­tu­rze.

MF przed­sta­wiono nam jako cichą przy­stań, schro­nie­nie i miej­sce, gdzie na nowo można uło­żyć sobie życie. Będziemy na niej mogli żyć jak zwy­czajni ludzie, z dala od Czło­wieka, a jeśli ktoś zgu­bił przy­ja­ciół lub uko­cha­nych w rela­ty­wi­stycz­nym labi­ryn­cie Wiecz­nej Wojny, mógł na nich zacze­kać w Time Warp, prze­ro­bio­nym krą­żow­niku, który kur­so­wał tam i z powro­tem mię­dzy Miza­rem a Alco­rem z pręd­ko­ścią pra­wie powstrzy­mu­jącą pro­ces sta­rze­nia.

Oczy­wi­ście oka­zało się, że Czło­wiek chce mieć nas na oku, gdyż byli­śmy ele­men­tem jego prze­zor­nej poli­tyki gene­tycz­nej. Mogliby wyko­rzy­stać nas jako matrycę, gdyby po iluś tam poko­le­niach coś się pokrę­ciło w mecha­ni­zmie gene­tycz­nym wytwa­rza­ją­cym osob­niki będące kal­kami samych sie­bie. (Kie­dyś uży­łem tego okre­śle­nia w roz­mo­wie z Bil­lem; chcia­łem je wyja­śnić, ale on wie­dział, co to takiego „kalka”. Tak jakby wie­dział, co to rysu­nek naskalny).

Czło­wiek nie był jed­nak bier­nym obser­wa­to­rem. Był dozorcą zoo. A MF rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nała zoo: sztuczne i uprosz­czone śro­do­wi­sko. Tylko że dozorcy wcale go nie stwo­rzyli. Oni po pro­stu na nie natra­fili.

Mid­dle Fin­ger, jak wszyst­kie odkryte przez nas pla­nety klasy Wegi, była prze­dziwną ano­ma­lią. Nie mie­ściła się w żad­nym nor­mal­nym modelu powsta­wa­nia i ewo­lu­cji pla­net.

Nazbyt młoda i jasna błę­kitna gwiazda z jedną pla­netą wiel­ko­ści Ziemi, zasobna w tlen i wodę. Pla­neta krąży po takiej orbi­cie, która umoż­li­wia ist­nie­nie życia, cho­ciaż nie­zbyt buj­nego.

(Fachowcy mówią nam, że nie można uzy­skać pla­nety typu Ziemi, jeśli w ukła­dzie pla­ne­tar­nym nie ma olbrzyma podob­nego do Jowi­sza. Tak więc takie gwiazdy, jak Wega czy Mizar, też nie powinny mieć swo­ich odpo­wied­ni­ków Ziemi).

Na Mid­dle Fin­ger są pory roku, ale nie zapew­nia ich nachy­le­nie do słońca, lecz mocno wydłu­żona orbita. Mamy tu sześć pór roku roz­ło­żo­nych na trzy ziem­skie lata: wio­snę, lato, jesień, przed­zi­mie, zimę i odwilż. Oczy­wi­ście pla­neta poru­sza się tym wol­niej, im dalej jest od słońca, tak więc zimne pory roku są dłu­gie, a cie­płe krót­kie.

Więk­szość pla­nety to ark­tyczna pusty­nia lub sucha tun­dra. Nawet na rów­niku jeziora i stru­mie­nie pokrywa w zimie gruba kra. Przy bie­gu­nach akweny są blo­kami litego lodu i tylko na ich powierzchni w cie­płe let­nie dni two­rzą się ste­rylne kałuże. Na dwóch trze­cich powierzchni pla­nety nie wystę­pują żadne formy życia poza przy­nie­sio­nymi przez wiatr zarod­ni­kami i mikro­or­ga­ni­zmami.

Sys­tem eko­lo­giczny rów­nież jest dziw­nie pro­sty: mniej niż sto miej­sco­wych gatun­ków roślin oraz zbli­żona liczba owa­dów oraz stwo­rzeń podob­nych do sta­wo­no­gów. Żad­nych miej­sco­wych ssa­ków, tylko kil­ka­dzie­siąt gatun­ków mniej­szych lub więk­szych zwie­rząt tro­chę przy­po­mi­na­ją­cych nasze gady lub płazy. Zale­d­wie sie­dem gatun­ków ryb i cztery rodzaje mię­cza­ków.

Nic tutaj nie ewo­lu­owało z cze­goś innego. Nie ma tu ska­mie­nia­ło­ści, ponie­waż nie miały czasu, by powstać – ana­liza izo­to­powa ato­mów węgla nie wyka­zuje na powierzchni i tuż pod nią niczego, co mia­łoby wię­cej niż dzie­sięć tysięcy lat. A jed­no­cze­śnie pobrane na głę­bo­ko­ści pięć­dzie­się­ciu metrów próbki ujaw­niają, że ta pla­neta jest rów­nie stara jak Zie­mia.

Tak jakby ktoś ją przy­ho­lo­wał i zapar­ko­wał tutaj, pozo­sta­wiw­szy na niej kilka pro­stych form życia. Tylko skąd ją zabrał, kim był i kto zapła­cił rachu­nek za trans­port? Cała ener­gia zużyta przez ludzi i Tau­rań­czy­ków pod­czas Wiecz­nej Wojny nie wystar­czy­łaby, żeby wyrwać tę pla­netę z orbity.

Dla nich, dla Tau­rań­czy­ków, to także pozo­staje zagadką, co tro­chę mnie pocie­sza.

Są inne zagadki, już nie tak krze­piące. Naj­więk­szą z nich jest fakt, że ten zaką­tek wszech­świata był już kie­dyś zamiesz­kany, ponad pięć tysięcy lat temu.

Naj­bliż­sza pla­neta Tau­rań­czy­ków, Tso­got, została odkryta i sko­lo­ni­zo­wana pod­czas Wiecz­nej Wojny. Zna­leźli na niej ruiny wiel­kiego mia­sta, więk­szego od Nowego Jorku czy Lon­dynu, zasy­pane przez ruchome wydmy. Na orbi­cie krą­żyły kadłuby kil­ku­dzie­się­ciu obcych stat­ków kosmicz­nych, w tym jed­nego mię­dzy­gwiezd­nego.

I żad­nego śladu istot, które stwo­rzyły tę potężną cywi­li­za­cję. Nie pozo­sta­wili po sobie żad­nych posą­gów ani obra­zów, co jesz­cze można wytłu­ma­czyć spe­cy­ficzną kul­turą. Jed­nak nie pozo­stały po nich też ciała, ani jedna kosteczka, co już trud­niej wyja­śnić.

Tau­rań­czycy nazy­wają ich Boloor, co ozna­cza „zagi­nieni”.

Zwy­kle gotuję w szó­stek, ponie­waż wtedy nie uczę, ale Grey­to­no­wie przy­nie­śli dwa kró­liki, a sos potraw­kowy to spe­cjal­ność Mary­gay. Dzieci lubią to danie bar­dziej od jakie­go­kol­wiek innego z Ziemi. A najbar­dziej sma­kują im nie­wy­szu­kane miej­scowe potrawy, gdyż tylko takie dostają w szkole. Mary­gay twier­dzi, że to instynkt samo­za­cho­waw­czy. Nawet na Ziemi dzieci wolały zwy­czajne, dobrze znane poży­wie­nie. Ja byłem wyjąt­kiem od tej reguły, ale moi rodzice byli dzi­wa­kami – hip­pi­sami. Jada­li­śmy ogni­ście ostre hin­du­skie potrawy. Po raz pierw­szy skosz­to­wa­łem mięsa, mając dwa­na­ście lat, kiedy zgod­nie z kali­for­nij­skim pra­wem musieli mnie posłać do szkoły.

Kola­cja była zabawna. Bill z Sarą plot­ko­wali o rand­kach i schadz­kach swo­ich zna­jo­mych. Sara w końcu prze­bo­lała utratę Tay­lora, który cho­dził z nią przez rok, a Bill z przy­jem­no­ścią słu­chał opo­wie­ści o wywo­ła­nej przez tego chło­paka towa­rzy­skiej kata­stro­fie. Sara poczuła się ura­żona, kiedy Tay­lor zade­kla­ro­wał się jako homo, ale po kilku mie­sią­cach ponow­nie stał się hetero i popro­sił, żeby znów zaczęła z nim cho­dzić. Powie­działa mu, żeby trzy­mał się chłop­ców. Teraz się oka­zało, że w tajem­nicy rze­czy­wi­ście spo­ty­kał się z jakimś chło­pa­kiem, który wściekł się na niego, przy­szedł do col­lege’u i zro­bił wielką awan­turę. Wyja­wił przy tym kilka sek­su­al­nych sekre­tów, jakich nie zwy­kli­śmy oma­wiać przy jedze­niu. Czasy się jed­nak zmie­niają i każdy bawi się, jak umie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Fore­ver Free

Copy­ri­ght © 1999 by Joe Hal­de­man

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor tego wyda­nia: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man / www.kala­dan.pl

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wieczna wol­ność, wyd. II popra­wione, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-841-7

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer