Widziadło i inne smętne opowieści - Opracowanie zbiorowe - ebook

Widziadło i inne smętne opowieści ebook

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

Książka zawiera zbiór dość smutnych opowiadań z odrobiną dreszczyku, które wyszły spod pióra polskich pisarzy, dzisiaj powoli skazywanych na zapomnienie. Antologia zawiera takie oto utwory: Jana Kleczyńskiego „Widziadło”, Jana Chryzostoma Zachariasiewicza „Poseł-męczennik”, Pauliny Wilkońskiej „Sto lat dobiega”. Uważamy, że warto sięgnąć po te teksty, których niezwykły klimat, dziś już nieobecny w podobnego typu, czy może rodzaju literaturze, przeniesie nas w inne czasy...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 91

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

Widziadło

 

I INNE SMĘTNE OPOWIEŚCI

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Teksty wg edycji XIX-wiecznych.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-731-3

 

 

 

Jan Kleczyński

 

WIDZIADŁO

 

 Kobieta biegła, biegła, zziajana, nieprzytomna.

 – Uciekać!... Uciekać!... wichrem jej wyło w głowie, dziko szumiało w uszach, zatykało dech w piersi. – Uciekać!... krzyczała w niej krew rozszalała, zawodziło zdyszane, skaczące, biedne serce. – Uciekać! – Uciekać!... chichotała wokoło przestrzeń otwarta, biała, bezmierna, lodowata.

 I chwytał kobietę obłęd i rozkosz strachu.

 Z włosem zjeżonym na głowie, łykając mroźne powietrze, dusząc się w kłębach wydychanej pary, ślizgała się trzęsącemi nogami po zmarzłych grudach śniegu, upadała, podnosiła się – byle dalej, byle dalej.

 O tak, to był on – napewno, napewno! Stał za ogromnym krzakiem, zaczajony, bez ruchu. Widziała najwyraźniej kołpak i długą lancę. Przeszła tuż koło niego, a on nic – czyż umyślnie? Czyżby jej nie zobaczył, czyżby się ulitował? Więc nie chciał jej śledzić? A może usnął pijany?

 O tak, o tak, napewno – ale on widzi wszystko! On zawsze pił i spał – nawet gdy wstawał bić! Oh tak! Ta zielonkawa, śmiertelnie blada twarz, te powieki ogromne, zaciśnięte męcząco... takie białe, wypukłe, przeświecające, cieniutkie! – Przerwą się lada chwila i gały oczne wyskoczą – rzucą się na nią ze śmiechem – a On weźmie bat w rękę...

 Nie – ale ona nie może już biegnąć dłużej! – Oddech świszczał jej w gardle, mgła otaczała głowę, a w piersiach podnosiło się jej ku gardłu wielkie i napęczniałe, trzepoczące się serce. Porywały ją suche, duszące nudności. Trzeci dzień nic nie jadła, więc ksztusiła się, dławiła, wpadała w osłupienie z otwartemi ustami i orgią bólu, który jej skręcał jelita.

 Zwolniła w końcu kroku, bojąc się upaść bez życia. O Jezus Marja! – szeptała ustawicznie, łapiąc w zbolałe piersi suche, mroźne powietrze. O jakżeż jej się chciało położyć gdzie na tym śniegu, wyciągnąć się i odpocząć – odpocząć nareszcie!

 – Może gdzie był ratunek... może oni też błądzą... i może jej szukają... oni tacy poczciwi! Może nie chcą uciekać bez niej.

 Ale nie!

 Za blisko! za blisko! – Tu tak biało, tak biało! Tu tak pusto i wszystko tak widać dokoła... On ją dojrzy – napewno. On się tak czai podstępnie... Oh, ta głowa olbrzymia z rzadkim, rudym zarostem... niby krew ją otacza – uśmiecha się ohydnie... i nagle krzyki, jęki – bić będą! – Oh! on wstaje... ten uśmiech idyotyczny na białej, opuchłej twarzy! Oczy przymknięte – wielkie – a pod powieką... Ha, ha, ha – ręka się wznosi, a w ręku pręt ostry, giętki... Raz – dwa! Raz – dwa! – świst – uderzenie... świst – uderzenie... Pręgi czerwone, pręgi krwawiące – tłumione jęki. Krew ścieka kroplami... Raz – dwa! Raz – dwa! Pręgi i krew, pręgi i krew! – i krew bluzga pod batem i pryska jej na twarz – i te głuche, okropne, okropne uderzenia! Ha, ha!... ona nie może, ona nie może patrzeć. A On wstaje... ha – idzie – idzie – niee! Uciekać!...

 Ale nogi tylko jej drżały bezsilnie i ledwie się suwały po gładkiej, śliskiej powierzchni.

 Świadomość chłodną falą napływała do głowy.

 – Czego ona się boi? – przecież tu jego niema. Oh, ona taka chora... przecież tu nie więzienie... oh, jak pusto, jak pusto... trzeba iść, trzeba iść...

 – Trzeba iść... powtórzyła i powlokła się dalej. Ledwie ciągnęła chore, pokaleczone nogi, ledwie dźwigała grube i ciężkie, twarde buty.

 Jakaś myśl beznadziejna drżała w głębi jej mózgu.

 – Tędy pójdę... mruczała naprzekór owej myśli.

 Z zaciśniętymi zębami szła naprzód bez wahania. Zachciało się jej nagle, nieprzeparcie żartować.

 On myśli, że w tej tundrze ona w końcu zabłądzi! – Ha, ha, ha! – On jest mądry, ale ona mądrzejsza! Ona wie, że to tędy – a on zmarznie na śmierć! Ha, ha, ha – tak, na śmierć! Ona wie, że tam rzeka... Ona wie... tam nareszcie połączy się z nimi! I razem już uciekną, czółnami, do morza – ha, ha!

 I znów ta straszna myśl, ale tylko na chwilę.

 – Ha, ha, ha! – on jest mądry – ha, ha, ha! – on tam czeka... ha, ha, ha! on tam zasnął, zasnął! – No i sam zginie!...

 Zaśmiała się sucho, cicho i tak jakoś boleśnie, jakby to jego ręka szarpnęła jej wnętrzności.

 Krwawa i dziwnie nudna mgła ją otoczyła. Jakoś nagle zupełnie zabrakło jej oddechu. Gardło jej uchwyciły twarde, dławiące kleszcze. Olbrzymia i piekąca w niej przestrzeń wznosiła się do góry, opadała raptownie, wydymała się w jakiemś nieludzkiem pożądaniu, sucha i dygocąca straszliwym bólem próżni, a potem opadając, ściskała puste kiszki i kobieta wyraźnie czuła kościstą dłoń, której stalowe palce rozgniatały jelita.

 – To on – to on! – przemknęło jej przez głowę, ale ból niepojęty zasłonił widmo strachu.

 – Puść mnie – oh, puść mnie – puść mnie! – jęczała głucho i widziała nad sobą dziką, szyderczą twarz. – Weź te ręce okropne – lepiej zabij odrazu – oh, jak szarpie! Człowieku... odejdź, odejdź... Nie patrz na mnie – miej litość, jam taka nieszczęśliwa! – Daj mi wody choć kroplę – oh, jak pali się we mnie!

 Ale on śmiał się cicho, głębiej sięgał palcami i szczypał, szczypał równiutko – powoli...

 Lecz stopniowo rozpływał się, ginął i wreszcie zniknął. Przeczyste, kryształowe strumienie płyną przed nią. Szumią i uciekają w rudą, duszącą mgłę. Uciekają daleko, daleko, za chmury. Uciekają i biorą ze sobą wszystkie bóle. Jakaś miękkość kojąca rozlewa się po członkach...

 Hej, jakie to łagodne, złotawe światło pada. To lampa... przy niej szumi błyszczący samowar. Herbata już nalana. Stoi przed nią gorąca, aromatyczna, mocna, o rubinowej barwie. Ze szklanki unosi się leciutki opar. – Służę pani. Pani bez cukru! Fe, któż widział panno Marjo. – I przechyla się ukochana twarz, patrzy w oczy...

 I nagle wstrząsa się kobieta, przytomnieje. Przed nią bezmierna, lodowa pustynia, na którą już zapada ciężki, z ołowiu zmrok.

 Ogarnia ją dławiąca, bez granic tęsknota.

 – Sama – sama, sama – i na zawsze!... Wszyscy, wszyscy daleko – i w grobie – i te groby daleko! I nigdy już ich nie ujrzy! Oh, jaka ona okropnie, okropnie nieszczęśliwa! Na setki mil tu nie znajdzie żywego człowieka. A oni rozprószyli się, uciekli po tym strzale i wszyscy, wszyscy zginą. Wszyscy zginą!..

 – A ona?

 I śmiertelny niepokój zaciska drżące serce.

 – Dlaczego, dlaczego? – zaszumiało jej w głowie.

 Jakaś larwa okropna, podarta, pokrwawiona, z oczyma wyszłemi na wierzch wyjrzała na nią z ciemności – a potem roztoczyła się przed nią mgła bezbarwna i mętna.

 I nagle łąki – łąki!...

 Hej, łąki na moczarach! Z brzegu bujne, o ciepłej, soczystej zieleni, dalej mienią się w słońcu srebrzyście, falująco... Daleko, daleko, w nieskończoność idą. Unoszą się ponad niemi zapachy rozkoszne – wilgoć aromatyczna, miękka, powietrze ciepłe. Oh tak, to ciepłe, sianem pachnące powietrze!... tak daleko, daleko... ginie w sinawej mgle, w sinawej mgle porannej wiosennego dnia. I z tej mgły niewyraźnie wynurzają się drzewa prawie nagie – szkielety o czarnych gałęziach i stoją w dwóch olbrzymich, ginących w dali szeregach... Chłodno jej w tej alei, ale jasno – ah, jasno! Drży cała i czeka – czeka na niego. Oh, te świeże, żółtawe listeczki na gałązkach!... One także czekają – drżą – błyszczą w słońcu... Wreszcie idzie... ah jak dziwnie on idzie! W każdem jego stąpnięciu była dobroć – taka dobroć! – Zbliżył się – ją chwyciło odrętwienie rozkoszne, wyrazy uwięzły w gardle. – Oh, ten wzrok pełen męki! I ten ból w bladej twarzy! – Te jego drżące wargi, te ich dłonie splecione w uścisku namiętnym – i ten głos urywany, gardlany, nie do poznania...

 – O Boże, Boże! Dlaczego tu tak ciemno? Więc już nigdy – już nigdy, nigdy?

 Co tu tak huczy?

 Jakie czerwone światła błąkają się w tej ciemności! Jak tu zimno! – Drży cała, pieką ją nogi w tych butach – ma rany rozropione na nogach –

 I tak pusto wokoło. Ach, ona idzie w pole. Ona idzie, bo musi – tak, tak... oh, jak ciężko...

 Ołowiana, dusząca fala gniecie piersi. Wciąż gniecie i odpływa, ściska, przytłumia oddech, wznosi się aż do gardła, ustępuje, znów idzie – oh, dusi już ją, dusi... i rozpływa się w płaczu, wylewa się ze łzami w szlochaniach cichych i słodkich, coraz bardziej kojących, coraz bardziej bezwładnych...

 I rozpłakała się kobieta jak dziecko. Po chorych policzkach łzy jej płyną strumieniem, łzy ciche, niewstrzymane, łzy skargi i tęsknoty, łzy straszliwej, bezdennej, bo aż cichej rozpaczy.

 I nie myślała już wtedy o niczem, ale szła, szła jak kula, rzucona silną dłonią; wlokła się, bo ją pchała jakaś trwoga tajemna, trwoga przed czemś okropnem, co wisiało nad głową, siedziało tuż nad karkiem i gnało wciąż naprzód, naprzód.

 I tylko głuchy, dziwny huk wciąż się rozlegał, dudnił jej w mózgu, drażnił, wnikał w duszę głęboko, wstrząsał jej wszystkie nerwy, że aż przestała płakać.

 Co to jest, – co to jest?

 Każde skrobnięcie buta chrobotało donośnie, jak nad pustą przestrzenią, jakby na jakiej cienkiej, odstającej skorupie.

 – Co to jest? – Najwidoczniej dostała się na lód.

 – To pierwszy lód w tym roku. Pierwszy – po pierwszym mrozie.

 Tak...

 Wtem ją ogarnia szalone rozdrażnienie. Wszystko się na nią sprzysięgło. Gdzież ona zabłądziła? Weszła w jakąś okropną, dziką okolicę. Pusto, gładko – widocznie rzeka, lub jezioro.

 I gdyby się tylko skorupa przerwała...

 Mrożący strach mrówkami jej przeszedł po plecach i głowa stała się nagle jasną, jasną jak nigdy.

 Tak, tak, lód się załamie. Pierwszy, więc słaby, kruchy. I szczelin pełno. A jak pod spodem prąd rzeki? – Co, jeżeli prąd? Co? Nie, nie, nie może być! Byłoby słychać prąd. A więc jezioro – co – to jezioro, które dzicy omijali z przerażeniem, to jezioro olbrzymie, bezdenne, pochłaniające?

 Zaraz, zaraz – aha, więc ten lód, ten cieniutki, wydęty ku górze, kruchy lód – więc on wisi w powietrzu ponad wodną przepaścią?..

 Ah, jak to gruchotanie butów jest donośne! Każdy krok – a tuż, tuż pod nogami – ha, ha... To!

 I nagle uchwyciła ją straszna, wyjąca trwoga.

 Uciekać!

 Szybkie, niezgrabne kroki zadudniły.

 Dokąd, dokąd? – majaczyło jej w głowie, a ciężkie buty huczały, skrobały po cienkim lodzie. Dokąd? – pytała głośno, oglądała się nieprzytomna, szukając instynktownie jakiegoś drzewa, pagórka.

 Ale nie widać było nic, prócz ciemności. Niebo wisiało czarne ciężkie, jednolite, pod niem płaska i blada, szarawa przestrzeń lodu świeciła jakiemś nikłem, własnem, matowem światłem i rozpływała się w gęstym, nieprzebitym mroku. Tylko krwawe, mdlejące tumany w tej przestrzeni zakrywały chwilami jej wszystko przed oczyma. O kilkanaście kroków niebyło już nic widać; i kobiecie wyrastały z pod nóg ustawicznie czarne, bezlistne szkielety wodnych roślin.

 

 Kobieta zebrała resztki przytomności i próbowała ogarnąć ohydę niebezpieczeństwa. Zwolniła kroku, skupiła się w sobie, i zacisnąwszy zęby zaczęła słuchać – słuchać.

 Wkrótce otoczyła ją śmiertelna cisza. Nieruchome powietrze stało niby zamarzłe; żaden szmer nie przerywał martwego milczenia – i tylko tem głośniej rozlegały się głucho jej kroki, jak uderzenia o pustą, drewnianą beczkę.

 Nie każdy jednak krok odpowiadał jednakowo. Niektóre dudniły słabym, matowym odgłosem, lub nie dudniły wcale, inne huczały potężnie i budziły pod lodem przygłuszone echa. Kobieta kurczyła się i pot ją oblewał ze strachu, uciekała, wracała, lecz nie trafiała już tam, gdzie kroki jej mniej huczały, gdzie było może bezpieczniej. Bezradna kręciła się jak w pułapce, czując, że stanie się w końcu coś strasznego, co jej mroziło myśli i przyspieszało kroki.

 – Co począć, co począć – przecież nie stanąć w miejscu, by od razu ciężarem swym przebić wątłą powłokę? Iść trzeba było, iść bez ustanku, ujmować ciężaru nogom, by nie tykały ziemi, by nie parzyły się o tę cienką powłokę, która ją oddzielała od przepaści bezdennej i która jej się stała nagle drogą nad wszystko. O tak, ona kochała ten biedny, cienki lód, ona cierpiała strasznie, gdy trzeszczał cichutko – ot, jakby kto na niego rzucał kamykami – ona chciałaby teraz fruwać gdzieś het, wysoko – i dlatego jedynie, aby mu krzywdy nie zrobić.

 I wykręcała dziwacznie nogi w swych grubych butach i nie szła już, ale biegła, a serce jej biło, biło...

 Strach wzbierał w niej, wił się w piersi, szedł w górę, zaciskał gardło, sięgał szponami mózgu, mącił myśli, drżał w głowie, gdzieś w głębi, w najtajniejszych komórkach świadomości budził szalone, głuche, lodowate powiewy – jeszcze chwila i obłęd opanuje jej głowę.

 Ale szczęściem nie