WIARYgodne chrześcijaństwo - Józef Puciłowski OP - ebook

WIARYgodne chrześcijaństwo ebook

Józef Puciłowski OP

0,0

Opis

Żyj wiarą, która nie boi się myśleć

Misją każdego dominikanina są dwie rzeczy: szukanie prawdy i dzielenie się owocami kontemplacji. A co jeśli natrafi się na dominikanina nieco przekornego, uszczypliwego i dość upartego? Łagodnego jak baranek, ale też ostrego jak węgierski gulasz?

Efekt jest oszałamiający.

Otrzymujemy wówczas kaznodzieję, który pokazuje, że prawda wyzwala, że wiara to nie wierność przepisom, że na obrzeżach Kościoła jest nadal wiele dobra, a w życiu warto kierować się sumieniem.

Ta książka to zbiór bezkompromisowych komentarzy do Pisma Świętego. To swoiste Credo ojca Józefa Puciłowskiego OP, pokazanie czym w istocie jest chrześcijaństwo godne wiary, godne życia każdego z nas.

Józef Puciłowski (ur. 1939) – dominikanin, autor wielu książek i ponad 250 artykułów o tematyce politycznej i religijnej. Współpracował z miesięcznikiem „Więź” oraz „Tygodnikiem Powszechnym”. Był aktywnym działaczem Klubu Inteligencji Katolickiej we Wrocławiu. Znany z krytycznego myślenia, prowokacyjnych wykładów oraz kazań.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2019Redakcja: Sławomir RusinOpieka redakcyjna: Kama HawryszkówKorekta: Małgorzata Sękalska Strefa Słowa, Katarzyna OnderkaSkład iopracowanie graficzne: Lucyna SterczewskaProjekt okładki: Jan KrzysztofiakFotografia na okładce: Grażyna MakaraZa zgodąPrzełożonego Polskiej Prowincji Dominikanów,Pawła Kozackiego OP, prowincjała, Warszawa, 15 października 2019 r., Reg. Prow. 615/19.ISBN 978-83-277-2253-9WYDAWNICTWOWAMul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 e-mail: [email protected]ŁHANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 e-mail: [email protected]ĘGARNIAWYSYŁKOWAtel. 12 62 93 260www.wydawnictwowam.plDruk ioprawa: SKLENIARZ • KrakówPublikację wydrukowano na papierze IGEPA super brite 70 g vol. 2.0dostarczonym przez IGEPA Polska Sp. zo.o.

Czternaście lat minęło…

Był rok 2005. Pewnego wrześniowego dnia ówczesny przeor konwentu Świętej Trójcy w Krakowie ojciec Adam Sulikowski przyszedł do celi ojca Józefa Puciłowskiego z propozycją odprawiania „na stałe” niedzielnej mszy ­świętej o godzinie 13.30.

Ojciec Józef już od ponad roku przebywał w krakowskim klasztorze, do którego przybył z Budapesztu, po zakończeniu swojej drugiej kadencji na stanowisku Wikariusza Generalnego Wikariatu Węgierskiego. W tym czasie wykładał historię Kościoła w dominikańskim Kolegium Filozoficzno-Teologicznym, a od kilku miesięcy – na polecenie ówczesnego prowincjała Macieja Zięby – zapoznawał się z odtajnionymi przez IPN materiałami dotyczącymi inwigilacji Prowincji Polskiej Dominikanów przez służby bezpieczeństwa PRL, czego owocem była między innymi wydana w 2017 roku książka Portrety imienne i bezimienne. Polscy dominikanie a bezpieka 1945–1989.

Nie wiem dokładnie, od kiedy istniała niedzielna msza święta o godzinie 13.30. Pamiętam jedynie, że od mojego przybycia do Krakowa w 2001 roku – jeszcze jako brat student – zbierałem na niej od czasu do czasu tacę. Lubiliśmy chodzić za składką podczas „Trzynastki” (bo tak potocznie ją nazywano i nazywa do dzisiaj), głównie dlatego, że uczestniczyło w niej bardzo mało osób, szybko więc było po robocie. Słaba frekwencja sprowokowała nawet w klasztorze dyskusję nad jej „wygaszeniem”. Jednakże nowo wybrany przeor, wspomniany wyżej ojciec Sulikowski, postanowił utrzymać ją w grafiku i na wzór mszy świętej akademickiej czy „Kłoczowej 12-stki” powierzyć ją „na stałe” któremuś z braci.

Wybór padł na ojca Puciłowskiego. Znam tę rozmowę tylko z relacji, ale prawdopodobnie ojciec Józef bronił się, używając tylko jednego argumentu: „nie umiem śpiewać”. Przeor miał mu wtedy powiedzieć – i tu relacje się różnią – by wziął sobie do pomocy któregoś z młodszych, śpiewających braci. Ojciec Józef natomiast twierdzi, że przeor wprost zaproponował mnie. Niezależnie od tego, kto ma rację, minęło już czternaście lat, od kiedy odprawiamy wspólnie ­niedzielną 13-stkę.

Nie wiem, czy była to pierwsza celebrowana przez nas ­13-stka, czy któraś z kolei, ale pamiętam dokładnie słowa, które padły z ust ojca Józefa podczas ogłoszeń: „Postanowieniem ojca przeora obaj będziemy odprawiać tę mszę świętą. Będzie tak, że jednej niedzieli ja będę głosił, a ojciec Dawid śpiewał, a drugiej niedzieli ojciec Dawid będzie głosił, a ja nie będę śpiewał”. To „głoszenie i nieśpiewanie” bardzo szybko zapełniło krakowską bazylikę. Kameralna i „spacerowa” 13-stka przeobraziła się w dużą mszę, na której można było spotkać także wiele znanych i medialnych postaci: inteligencję, polityków, ludzi kultury, sportu, dziennikarzy.

Niniejsza książka jest – można by rzec – owocem 14-letniego głoszenia ojca Józefa. Punktem wyjścia każdego kazania był przypadający na daną niedzielę fragment Ewangelii. Komentarz nie ograniczał się jednak tylko do niej. Wzorem swoich duchowych mistrzów jeszcze z czasów wrocławskich (gdzie studiował, a następnie pracował przed wstąpieniem do zakonu) ojciec Józef starał się pokazywać przewodnią myśl, łączącą całą liturgię słowa, by następnie odnieść ją do konkretnych sytuacji życiowych, rodzinnych, społecznych.

Nie jest moją intencją zrobienie wprowadzenia do treści tej książki. Chciałbym jedynie zarysować kontekst, w ­którym ­rodziły się zawarte w niej myśli.

Po pierwsze, przygotowanie kazania ojciec Józef postrzega przede wszystkim jako namysł nad słowem Bożym, poznawanie ciągle na nowo Pisma, odkrywanie tego, co przez konkretne fragmenty Pan chce powiedzieć dziś Kościołowi, nam żyjącym w konkretnym miejscu i czasie. Ojciec Józef czasem wspomina swojego dziadka. Ten, gdy działy się różne (często trudne) sytuacje, czy to na Węgrzech, czy na świecie, czy też w rodzinie, brał Pismo Święte i zawsze miał gotowy fragment, który cytował, mówiąc: „oto odpowiedź”.

Po drugie, jestem głęboko przekonany, że głoszenie jest dla ojca Józefa istotnym elementem nie tylko jego posługi kapłańskiej, ale i życia. On naprawdę lubi głosić. Chce wiedzieć z kilkudniowym wyprzedzeniem, kiedy ma mieć kazanie i zamyka się w swojej celi, otaczając się stertą książek, biblijnych komentarzy. Tak, kazania ojca Józefa są wypełnione cytatami, co czasem spotyka się z „żartobliwymi uśmieszkami” ze strony braci: „ciekawe kogo dzisiaj zacytuje?”. Jednakże jako osoba bliska autorowi tej książki wiem, skąd się to bierze. Przede wszystkim – i nie waham się tego powiedzieć – ze skromności. Józef nie chce uchodzić za „mędrca”, który zna odpowiedź na wszystkie pytania. Zachował niesamowitą „młodość umysłu”, polegającą na tym, że jest chłonny wiedzy. Józef ciągle czyta, studiuje, kupuje i pożycza książki, nadal ma swoich „mistrzów”, którym często woli ­„oddać głos”.

Owe cytaty to także wyraz troski. Jakiej? Pamiętam pewne niedzielne kazanie ojca Józefa, podczas którego pod uniesionym głosem mówił: „po dwudziestu pięciu latach obecności religii w szkole poziom wiedzy teologicznej i religijnej w Polsce jest zatrważająco niski”. Zupełnie niedawno Józef powiedział mi, że cytuje podczas kazań, mając nadzieję, że może przynajmniej dwie albo nawet jedna osoba zainteresuje się, sięgnie po daną książkę, tekst i przeczyta. Kazania – w zamyśle ojca Józefa – mają być nie tylko biblijnym komentarzem, lecz także pewnym bodźcem do samodzielnych poszukiwań.

Niech zatem ta książka, którą Czytelnik trzyma w ręce, spełni pragnienie „trzynastkowego” kaznodziei. Jestem głęboko ­przekonany, że jest to Jego największym pragnieniem.

Dawid Kusz OP

Wiara, która nie boi się myśleć

Wiara wolna od przepisów, czyli powołani do wolności

Mk 2,23–3,6

Uzdrowienie w szabat – czyli praca w dzień Pański – stanowi znak, iż „to szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu. Zatem Syn Człowieczy jest Panem także szabatu”.Bo to Pascha Chrystusa – a nie ludzkie prawa – ­wyzwoliła człowieka z niewoli.

W IV wieku w sukurs chrześcijaństwu przyszło prawo państwowe Cesarstwa Rzymskiego, „stanowiąc”, że w dniu słońca, czyli w pierwszy dzień tygodnia, sędziowie, mieszkańcy miast oraz członkowie różnych cechów rzemieślniczych mieli nie pracować. Chrześcijanie radowali się z usunięcia przeszkód, które aż do tej chwili sprawiały, że przestrzeganie dnia Pańskiego wymagało nieraz heroicznej odwagi. Od tej pory mogli bez trudności oddawać się wspólnej modlitwie.

Ten fragment Ewangelii św. Marka przypomina jeszcze o ważnej kwestii: spójności natury boskiej i ludzkiej w Jezusie Chrystusie. Był bowiem w dziejach teologii okres – co potem przeniesiono na ambonę – oddzielenia Chrystusa--Boga i Chrystusa-Człowieka oraz osobnej refleksji nad ­Boskością i nad człowieczeństwem Jezusa.

A przecież przywołane tu słowa św. Marka mówią o Jedności! Ta jedność w Chrystusie ma zasadnicze konsekwencje dla każdego ochrzczonego: człowiek ochrzczony wszędzie daje, dać winien, świadectwo swojej wiary. Na pewno najmniej przez słowo, gadanie (chociaż też), a bardziej przez świadectwo życia. Nie na pokaz, ale z przekonania. Na duchownych wszystkich szczebli – głosicieli! – owa Jedność nakłada powinność, by byli, jak mówi papież Franciszek, „pasterzami, a nie urzędnikami”.

A gdzie indziej papież głosi: „Kiedy Kościół chce się szczycić ilością, zakłada organizacje, urzędy i staje się nieco biurokratyczny, wówczas traci swoją istotę i naraża się na niebezpieczeństwo stania się «organizacją pozarządową»”. Mocne słowa Franciszka. Bo Jemu zależy (i każdemu chrześcijaninowi zależeć powinno), by w Chrystusie nie robić podziału na Boskość i Człowieczeństwo. By nie patrzeć Mu na ręce, że uzdrawia w szabat lub że w dniu świątecznym pozwala zrywać uczniom kłosy!

Prawo Pańskie bowiem – Jezusowe Prawo – winno być interpretowane jako wyzwalające człowieka, a nie zamykające, zawłaszczające! Prawdziwa miłość (a za nią stoi prawo Zbawiciela) nigdy nie zniewala, nie zawłaszcza – a czyni człowieka wolnym! Warto, by o tym pamiętali rodzice, ­wychowawcy, duchowni, przyjaciele.

Mt 17,22–27

Prześladowanie. Wrogość. W najlepszym wypadku niechęć. Zawsze były, są i będą udziałem chrześcijan, chrześcijaństwa! Kościół, Kościoły chrześcijańskie, chrześcijanie powinni być najbardziej czujni, gdy są: „doceniani”, głaskani, uprzywilejowani.

Takim klasycznym przykładem Kościoła miejscowego, który bardzo źle wyszedł na owym „głaskaniu”, był w XX wieku Kościół w Hiszpanii za czasów generalissimusa Franco. Stał się ten Kościół wtedy częścią faszystowskiej dyktatury! Do dziś zbiera tego owoce!

W czasie pielgrzymki Benedykta XVI do Polski w maju 2006 roku padły z ust papieża ważkie słowa i mimo upływu dwunastu lat od ich wypowiedzenia nie tylko nie straciły na znaczeniu, ale są aktualne, zwłaszcza po lekturze ­przywołanego fragmentu Ewangelii Mateuszowej.

Papież na placu Józefa Piłsudskiego w Warszawie mówił: „wiara nie oznacza jedynie przyjęcia określonego zbioru prawd dotyczących tajemnic Boga, człowieka, życia i śmierci oraz rzeczy przyszłych. Wiara polega na głębokiej, osobistej relacji z Chrystusem, relacji opartej na miłości Tego, który nas pierwszy umiłował (por. 1 J 4,11), aż do całkowitej ofiary z siebie. Bóg (…) okazuje nam swoją miłość [właśnie] przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami”.

Na Jasnej Górze powiedział: „Mądrość ewangeliczną, zaczerpniętą z dzieł wielkich świętych i sprawdzoną we własnym życiu, trzeba nieść w sposób dojrzały, nie dziecinny, i też nie agresywny, w świat kultury i pracy, w świat mediów i polityki, w świat życia rodzinnego i społecznego”.Tyle Benedykt XVI.

„Chrześcijanie nie powinni starać się przekrzykiwać reklam tego świata, ale raczej prowadzić w ciszy do świątyni sumienia, gdzie Bóg przemawia do nas delikatnymi ­podmuchami” (T. Hálik).

Mt 19,16–22

Zapewne zwróciliśmy uwagę – czytając i słuchając wiele razy ten tekst – na dwie informacje. Pierwsza to fakt posiadania. Druga to relacja między posiadaczem a wartością materialną. Młody człowiek nie odszedł dlatego, że posiadał majątek, ale z tego powodu, że nie wiedział, co z nim zrobić. Zrozumiał, że nie on jest właścicielem „posiadłości”, ale że posiadłość ma w posiadaniu jego. Jest niewolnikiem tego, co ma.

Oczywiście, owa „posiadłość” – zwłaszcza dziś – to niekoniecznie zasoby materialne, wielkie majątki, domy, czy po prostu pieniądze na koncie. To także nasze przyzwyczajenia. Poglądy. To opinia innych, którzy krzyczą: „nie rób tak”, „nie myśl tak”.

Nie chodzi o to, żeby być poza zasadami, żeby niczym się nie ograniczać. Chodzi o to, żeby nie być niewolnikiem grupy, wspólnoty. Sama grupa też może nie być wolna. Czasem człowiek staje się niewolnikiem czegoś, co winno służyć jemu i innym. Nie szukajmy daleko, nie zaglądajmy do portfela ani nie patrzmy na stan konta. Popatrzmy na czas! Do czego nam służy? Dla kogo on jest? Na co go przeznaczamy? Czy umiemy dzielić się nim, a także szanować cudzy czas?

Na koniec przytoczę słowa lubianego przeze mnie autora – ks. Tomaša Hálika z Czech (wiem, że wielu go nie lubi, ale to ich problem). Otóż komentując ten tekst, pisze: „Czy udało się nam już kiedyś w życiu zatrzymać i zadać sobie pytanie, co jest dla mojego życia najistotniejsze, w czym mogę znaleźć sens, co jest tym celem, którego nie chciałbym ominąć – i jaka droga do niego prowadzi? Czy szukaliśmy odpowiedzi jedynie u wielu «dobrych mistrzów», czy też mieliśmy odwagę przedłożyć ją Chrystusowi – i to ze świadomością, że w Jego Ewangelii nie usłyszymy tylko niezobowiązującej porady, lecz słowo Boże? To słowo, które jest żywe, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny (…), zdolne osądzić pragnienia i myśli serca”.

Mk 9,14–29

Góra Przemienienia, wedle wielu – Tabor. Tam miało miejsce zstąpienie Boże w rzeczywistość, w codzienność, z jej ­pytaniami, rozterkami i zwątpieniami. Pokora Boga.

Ale jest też pycha. Pycha uczniów, którzy na górze nie byli, a jak wynika z narracji Marka, próbowali własnymi siłami uzdrawiać chorego na epilepsję, jak wtedy uważano – opętanego. Daremnie. Tymczasem Pan Jezus, który uzdrowił chłopca, odwołuje się do podstaw kontaktu z Bogiem: modlitwy i postu. Modlitwy – źródła łączności z Bogiem i postu, którego jądrem jest skrucha.

Modlitwa i post prowadzą do nadziei skierowanej „ku przyszłości” (T. Hálik). Ona zaś umacnia wiarę, której w tym fragmencie Ewangelii uczniowie nie mieli w sposób dostateczny. Papież Franciszek w encyklice Lumen fidei wyraźnie mówi: „Wiara jest bezinteresownym darem Boga, który wymaga pokory i odwagi, by zaufać i zawierzyć się, i w ten sposób dostrzec świetlaną drogę spotkania między Bogiem a ludźmi, historią zbawienia”. Tylko pamiętajmy: „Wiara wymuszona oczywistością i niepodważalnymi argumentami lub «niewątpliwymi cudami» nie jest wiarą, podobnie jak nadzieja, której przedmiot jest widoczny, nadzieją nie jest” (T. Hálik). Nie możemy traktować Boga jak stoliczka z bajki i wołać „nakryj się”, tylko dlatego, że ofiarujemy Mu modlitwę i post, ­oczekując spełnienia naszych zachcianek.

Pan Bóg jest Tajemnicą, a droga do Niego wiedzie przez miłość, która na co dzień może przybierać postać zwykłej życzliwości, gotowości pomocy drugiemu, prostego słowa bez agresji. I nie ma w niej pychy i arogancji!

Łk 2,16–21

Przed reformą liturgiczną, wprowadzoną w drugiej połowie ubiegłego stulecia, dzień po Nowym Roku obchodzono święto Najświętszego Imienia Jezus. Utożsamiano je z pamiątką obrzezania. Po reformie – na pierwszy dzień Nowego Roku przypada uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki Maryi.

„Dobrze się składa, że z Nowym Rokiem wkraczamy akurat w Święto Matki Bożej, Maryi Panny. Kilka ostatnich stuleci wypełnione było przeważnie «męskimi» próbami projektowania, planowania, przekształcania” (T. Hálik). A kobieta czuje sercem. „Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu” – czytamy w ­przywołanej Ewangelii św. Łukasza.

W Piśmie Świętym serce to nie siedlisko uczuć, ale głębia człowieka. Serce wspomaga rozum, a nawet zdolne jest dojść tam, gdzie on nie sięga. I tu jesteśmy blisko mistyki. Tego doświadczyli Maryja i Józef – pierwsi, wybrani, godni dotykać Syna Bożego. A także pasterze. Tyle że ci ludzie nie mieli wiele albo nic wspólnego z milutkimi postaciami ze „świętych” obrazów czy z szopek. Dwa tysiące lat temu nie cieszyli się taką sympatią jak na przykład dziś nasi, ci z Podhala. Pochodzili z tak zwanego marginesu, z dołów społecznych. Nie mieli dobrej opinii, mimo że ciężko pracowali. Uważano ich za dzikich, niebezpiecznych, ­nieprzestrzegających Prawa.

Biblia mówi, że gdy „trzymali straż nocną nad swoją trzodą”, „stanął przy nich anioł Pański” i kazał im iść do Betlejem. Słyszymy to co roku… I dobrze, bo „w tę cichą i świętą noc dokonało się dowartościowanie zwykłego, szarego człowieka pracy. Dla Boga, który rodzi się człowiekiem, każdy człowiek jest ważny” (ks. J. Kudasiewicz).

W pierwszy dzień uroczystości Bożego Narodzenia 1980 roku św. Jan Paweł II mówił tak: „To nic, że owej pierwszej nocy (…) radość Bożego Narodzenia dotarła tylko do tych kilku serc. To nic. Jest ona przeznaczona dla wszystkich (…). To jest radość rodu człowieczego. Nadludzka radość! Czyż może być większa radość od tej? Czyż może być lepsza nowina od tej, że człowiek został przyjęty przez Boga za syna w tym Synu Bożym, który stał się człowiekiem?”.

Mk 10,17–30

Opisane przez Marka zdarzenie musiało być niezwykle ważne dla świadków, skoro piszą o nim wszyscy trzej synoptycy: Mateusz, Marek i Łukasz.

Może bohaterem był „pewien zwierzchnik”, jak podaje Łukasz w Biblii Tysiąclecia lub „dostojnik” wedle Biblii Ekumenicznej. Nie jest to ważne. To, co dla niego stanowiło największą wartość, mienie, bogactwo w zetknięciu z Panem Jezusem staje się czymś innym, aż tak wartościowym, że ­zmusza do odejścia. Odejścia od wartości najwyższej.

A przecież samo mienie jest czymś dobrym – jak pisze Klemens Aleksandryjski († około 212 roku): „Mieniem jest to, co mamy, i to mieniem pożytecznym, które Bóg ­zgotował ludziom, by się nim posługiwali”.

Chrześcijaństwo nie było, nie jest i nie będzie zaprogramowaną pauperyzacją społeczeństwa, ale szukaniem Boga ponad wszystko, szukaniem sensu ludzkich dróg. Inaczej: ktoś nadaje sens czy coś ten sens nadaje? Jeżeli człowiek podda się Komuś – Bogu samemu, to wie, jak postępować z czymś.

Ważny jest komentarz Jana Pawła II do tego fragmentu tekstu z Ewangelii św. Marka. Papież pisał: „Nad decyzją odejścia od Chrystusa zaciążyły w końcu tylko bogactwa zewnętrzne: to, co posiadał. (…) Nie to, kim był. To «kim» (…) ­przyprowadziło go do Jezusa”.

I niezależnie od słów papieskiego komentarza, wolno i trzeba pytać, czy owym bogactwem młodego człowieka nie było samozadowolenie z racji wypełniania Prawa: „wszystkiego tego przestrzegałem” – słyszeliśmy przed chwilą.

Dlatego powtórzę myśl z początków rozważań: „to, co dla niego stanowiło największą wartość, mienie, bogactwo w zetknięciu z Panem Jezusem staje się czymś innym, aż tak wartościowym, że zmusza do odejścia. Odejścia od wartości najwyższej”.

Ten fragment Ewangelii bardzo nadaje się zarówno do medytacji, jak i na rekolekcje. By przejąć się tym, że podobnie jak Żydom tamtych czasów, Jezusowych czasów na ziemi, nie wystarczyło przestrzegać wszystkich przepisów, podobnie chrześcijanom wszystkich czasów nie wystarcza sama pobożność (jak mówi o. Kłoczowski) „kościołkowa”! „Świętość” osobista na zasadzie „wyklęczenia”, „wyspowiadania”, „wysłuchania” nie konfrontowana z tym, co zewnętrzne, w zetknięciu z drugim człowiekiem – to egoizm. To właśnie egoizm wbrew intencjom człowieczym miast przyprowadzać do Boga, odwodzi od Niego. To jest ta „posiadłość”.

Dlatego – dopowiem na samym końcu – Bóg umieścił w sercu Kościoła zakony kontemplacyjne, w których mniszki i mnisi w ciszy, na czuwaniu, w ciężkiej pracy, mówią Mu – Bogu o bólach świata, o bólach chrześcijan i niechrześcijan, o świecie kochanym przez Boga, bo ludziom tego świata obiecane jest „życie wieczne w czasie przyszłym”.

Łk 1,26–38

Gdy zagłębimy się w tajemnicę uroczystości Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny – głównie przez tekst ­Łukaszowy – od razu dostrzeżemy dwie istotne kwestie.

Pierwszą streszczają słowa św. Jana Pawła II, który tak komentował słowa Ewangelii: „Zgoda Maryi jest zgodą wiary. Znajduje się na linii wiary. Słusznie więc II Sobór Watykański, rozważając postać Maryi – pierwowzoru i modelu Kościoła, postawił Ją jako przykład czynnej wiary właśnie w momencie Jej fiat”. I św. Jan Paweł II cytuje tu fragment Konstytucji dogmatycznej o Kościele, który brzmi: „Maryja nie została czysto biernie przez Boga użyta, lecz (…) z wolną wiarą i posłuszeństwem czynnie współpracowała w dziele ludzkiego zbawienia”. Tyle święty papież i Sobór.

Kwestia druga to konieczność zerwania z wyobrażeniami Matki Pana z poprzednich wieków, zwłaszcza czasów baroku – cukierkowatej, sentymentalnej Pani. Maryja jest kobietą dzielną: prowadziła dialog z archaniołem, samym Bożym wysłannikiem. Urodziła, wychowała, chroniła Syna, była wierna po Krzyż i po zesłanie Ducha Świętego. I jest, stale jest wśród ludu Bożego, by go prowadzić do Syna.

I jeszcze jedno: Maryja uczy sposobu wierzenia – wiary przez dialog. Tylko taka wiara, pytająca „Jak mi się to stanie?”, gwarantuje silny fundament. Bo odpowiedź daje Bóg!

Łk 1,57–66

Można rzec, że wielbienie Boga przez Zachariasza – ojca Jana, jest (ufajmy!) naszym wielbieniem, naszą radością. Zachariasz rozpoznał, że słowo Boga jest mocniejsze od wszystkiego – od przyzwyczajeń, stereotypów, a nawet biologii. W przeddzień przyjścia na ziemski świat Syna Bożego pod wpływem słów Ewangelii rodzi się wśród nas nowa atmosfera, atmosfera radości.

Mądry, wielki teolog niemiecki pisał: „(…) radość jest oczywistym darem nadchodzącego królestwa Bożego”. Bo: „wiara chrześcijańska wyraża się w radości” (W. Kasper).

Życzmy sobie – nie tylko w święta – radości, ale jednocześnie zawsze nieśmy ją w sobie, dając ją innym, zwłaszcza zatroskanym, chorym, uchodźcom, wygnanym. Wszak Święta Rodzina to też uchodźcy, a Syn Boga Żywego narodził się nie w pałacu, ale w niedostatkach! Przyniósł jednak i przynosi radość, że nasz Bóg jest naszym Ojcem. Ojcem wszystkich ludzi, ludzi wszystkich religii i wszystkich ras.

Jeden z księży biskupów, kiedy był młody – to było wtedy, gdy i ja młody byłem − mówił nam, studentom: „Nie ma większej radości dla diabła jak sztuczne nabożne twarze chrześcijan, którzy radość zostawili w łonie matki”. Już dziś życzmy sobie prawdziwej radości i o nią się módlmy!

Mk 5,21–43

Dwadzieścia lat temu przy pewnej okazji ks. Józef Tischner mówił: „Prawdziwym problemem człowieka nie jest to, co widzi zmysłami, co odkrywa głową (…). Prawdziwym ­problemem jest to, co odkrywa sercem”.

Przydarzyło się to – mówię o odkrywaniu sercem – zarówno Jairowi, jak i pewnej kobiecie. Oboje należeli do tych, którzy spodziewali się od Jezusa uzdrowienia i pociechy dla siebie i osoby kochanej! A jedno i drugie: uzdrowienie i pociecha przychodzi od Jezusa przez osobiste, niejako dotykalne ­spotkanie. Nie anonimowo, nie w tłumie.

Pan rozmawia z człowiekiem: „Nie bój się, wierz tylko!”. Pan dotyka człowieka: „Ująwszy dziewczynkę za rękę…”. I nie tyle kobieta „dotknęła się Jego płaszcza”, ile On ­pozwolił się dotknąć!

My dziś dotykamy Pana w Jego słowie – w Biblii i Eucharystii, choć tak naprawdę On to sprawia, przychodząc do nas. Z każdego tekstu Ewangelii, gdy Pan rozmawia, uczy, leczy ludzi, wyłania się Jego miłosierdzie: przez naukę, przez dotyk, przez bycie wśród złaknionych Jego słów i czynów.

Tak jest, było i będzie zawsze! Warto przy tej okazji przypomnieć słowa papieża Franciszka sprzed kilkunastu miesięcy: „Celebracja miłosierdzia osiąga swój cel w Ofierze Eucharystycznej, pamiątce paschalnego misterium Chrystusa, z którego wypływa zbawienie dla każdego człowieka, dla historii i dla całego świata”.

Dlatego tak ważne jest, by miejsce celebracji – świątynia przede wszystkim, plac, gdzie sprawowana jest Najświętsza Ofiara – wolne były od tego, co uczestników dzieli – głównie od polityki!

Dlatego z radością należy powitać dokument z 25 czerwca 2018 roku pod tytułem „Rady Konferencji Episkopatu Polski do spraw Migracji, Turystyki i pielgrzymek o pielgrzymowaniu narodowym”. Rada pisze między innymi: „Zgodnie z (…) tradycją sanktuaria nie mogą być miejscem manifestowania nienawiści względem grup politycznych, społecznych lub etnicznych (…). Nacjonalista nie jest więc patriotą. Prawdziwy patriota, miłujący swój naród, nie ulega agresji i instynktom nakazującym wykluczanie i stygmatyzowanie społeczne innych osób, różniących się światopoglądem, wiarą, ­pochodzeniem etnicznym czy ­odcieniem skóry”.

Warto zapoznać się z tym dokumentem Episkopatu polskiego, wgłębiając się w słowa przywołanego fragmentu tekstu Marka: „Gdy Jezus przeprawił się z powrotem łodzią na drugi brzeg, zebrał się wielki tłum wokół Niego…”. I Pan nie pytał, kto kim był, jak i co myślał. Nawiązał nić ­przyjaźni, kontaktu, uzdrawiał.

To jest także i dziś ciągle ponawiane zadanie Kościoła, Kościołów chrześcijańskich. to nasze zadanie na teraz, gdy posiliwszy się słowem Bożym i Eucharystią, wyjdziemy na zewnątrz świątyni!

Łk 9,18–24

Pomimo upływu dwóch tysięcy lat, pomimo powstania wielkich dzieł teologicznych, filozoficznych i moralnych (by przypomnieć najbardziej znaczących – Augustyna i Tomasza z Akwinu), wciąż żywe jest pytanie Pana Jezusa: „Za kogo uważają Mnie tłumy?”, i: „A wy za kogo Mnie uważacie?”.

A Ty za kogo uważasz Jezusa? Nie można – od razu dopowiedzmy – zadowolić się wyuczonym, okrągłym, katechizmowym zdaniem. Ta odpowiedź ma nabrać rumieńców, stać się sensem życia człowieka. Ów sens, ów rumieniec nadaje Pan Jezus.

„Miarą prawdziwej religijności jest dla Niego nie litera prawa, lecz człowiek. On żądał nawrócenia, które dotyczyło nie tylko zewnętrznych struktur i form zachowania człowieka, lecz także czynnika zasadniczego w jego ­postępowaniu – ­serca” (W. Kasper).

Bo człowiek za Panem Jezusem idzie sercem, kocha Go, myśli o Nim, ma Go przed oczami – choćby wtedy, gdy klęka przed ołtarzem, rozmawia z Nim na Adoracji czy przez Biblię. Kocha Go!

A czy można kochać Boga, nie kochając człowieka? Nie, nie można!

Pamiętamy mądrą formułkę, kończącą się słowami: „a bliźniego swego jak siebie samego”! Dlatego w kontekście tej Ewangelii i przesłania w niej zamieszczonego warto przypomnieć fragment kazania ks. J. Tischnera z 8 marca 1991 roku: „Nosimy na sobie cały ciężar czasu. A czas jest nieludzki, czas jest często antyludzki. Zwłaszcza nasze okolice są bardzo często nieludzkie. W naszej krainie, obok niesłychanej miłości do bliźnich, ofiarności, kwitnie także mała nienawiść, zazdrość, zawiść. Na drodze do drugiego człowieka ścielą się przeszkody. Jest coś takiego jak kurz na miłości. Miłość jest, ale przysypana kurzem. Spróbujmy zdmuchnąć ten kurz ipo nowemu podejść przynajmniej do jednego człowieka. Bo odkrywając tajemnice jednego człowieka, ­będziemy odkrywać tajemnice całej ludzkości”.

Nie wydaje się, że jego słowa straciły na żywotności – wręcz przeciwnie – winny być wyrzutem sumienia! Bo, dodajmy od siebie: za kogo my uważamy Pana Jezusa? Za człowieka, który żył dwa tysiące lat temu? Czy za Tego, który Jest? Który jest Miłością (tylko i aż)…Wiem: miłość to często wyświechtane, sparciałe słowo. Ale: czy jest inne na opis zbawienia każdego z nas? I wszystkich innych…

Pwt 4,1–2.6–8Jk 1,17–18.21b–22.27Mk 7,1–8.14–15.21–23

Co jest zwornikiem, łącznikiem, spoiwem tych tekstów? Jest to religijność, ale zarazem jakże daleko (myślę o pierwszym czytaniu) do praktykowania wiary!

Pisze autor biblijny: „Bo któryż naród wielki ma bogów tak bliskich, jak Pan, Bóg nasz, ilekroć Go wzywamy?”. Pogaństwo miało wielu bogów, niejako zaganianych do różnych ludzkich czynności. Ana dodatek – co jest faktem doskonale udokumentowanym ipowszechnie dziś znanym – kiedy Rzymianie podbili jakiś naród, to zazwyczaj przyjmowali jego bogów do swego panteonu. Problem pojawił się zBogiem Izraela. Nie był to bowiem Bóg podobny do innych, wżadnym stopniu. Dlatego woczach Rzymian Żydzi – apóźniej ichrześcijanie – jawili się jako bezbożnicy, ateiści. Ów Bóg był tajemniczy: nie można zobaczyć Jego oblicza, ani go przedstawiać, ajednocześnie mówi do swojego ludu, daje mu swoje słowo iprzekazuje wolę, która znajduje wyraz wPrawie mojżeszowym. No iżąda, by człowiek przyjął go aktem wiary. Tyle że – i zrozumiał to psalmista – „Bożki pogańskie to srebro i złoto, dzieło rąk ludzkich. Mają uszy, ale nie słyszą i nie ma oddechu w ich ustach” (Ps 135).

Tyle o pogaństwie. Judaizm zaś czasów Pana Jezusa zatracił swój dynamizm, tak widoczny po powrocie z niewoli babilońskiej. Obrazem religii stała się – pod okupacją rzymską i w morzu pogaństwa – obrona polityczna. Zachowanie przepisów stało się czymś najważniejszym. Ginął duch. Religijność bowiem, pojmowana przede wszystkim jako wypełnianie rytualnych przepisów, ulega wyjałowieniu – staje się ludzkim działaniem, nie jest już komunikacją z Bogiem.

Stąd tak żywe i stale aktualne jest wezwanie Jakuba Apostoła: „Wprowadzajcie zaś słowo w czyn, a nie bądźcie tylko słuchaczami oszukującymi samych siebie”. Nakazy, pouczenia, zachęta – to ważne od dwóch tysięcy lat. W świecie, w Europie, w Polsce… Wszędzie aktualne są słowa św. Chromacjusza z Akwilei (†408), który komentując odczytany fragment Ewangelii, pisał:„Bóg nie pyta człowieka, czy myje ręce przed jedzeniem, czy nie, ale o to, czy ma serce obmyte z brudu grzechów i czyste sumienie. Bo zaiste, na co przyda się myć ręce, a mieć skalane sumienie”.

Spójrzmy czasem w siebie, czy aby nie mieszka tam ­obłuda, dwulicowość, wiara na pokaz.

Ps 16,1–2.5.7–11Mt 28,8–15

Ewangelia, czyli Dobra Nowina – najlepsza nowina, innej takiej nie mamy, brzmi jasno: „Jezusa wskrzesił Bóg, a my wszyscy jesteśmy jego świadkami”. Wtedy to „my wszyscy” oznaczało garstkę Żydów – uczniów, którzy ruszyli na misje ku Rzymowi, Grecji i całemu obszarowi politycznemu i ­kulturowemu Imperium. Wtedy.

Dziś to „my” oznacza miliony chrześcijan różnych narodów i ras, którzy do różnych zakątków globu, wymagającego ewangelizacji i re-ewangelizacji, zanoszą codziennie wieść o Panu Jezusie, ukazującym twarz miłosiernego Ojca, który wątpiącym zsyła moc Ducha Świętego. Bo wszyscy, apostołowie i ci, co uwierzyli ich świadectwu, „znaleźli się wobec szczególnego znaku: znaku zwycięstwa nad śmiercią. Jeżeli sam grób przywalony ciężkim kamieniem świadczył o śmierci, to pusty grób i odwalony kamień były pierwszą wieścią o tym, że śmierć została pokonana” (Jan Paweł II).

Co znaczy dziś, teraz, tu i zawsze dla chrześcijan być świadkami? „Oznacza to, że zostaliśmy powołani, aby własnym stylem życia zaświadczyć, że Chrystus żyje. (…) Mamy świadczyć przede wszystkim o tym, że Chrystus żyje dla nas i że żyje w nas” (T. Hálik).

Papież w encyklice Lumen fidei pisał: „(…) dzięki nieprzerwanemu łańcuchowi świadectw dociera do nas oblicze Jezusa”. Ale: czy zawsze? Jak jest czasem w praktyce życia codziennego? Jaka jest atmosfera wśród członków rodziny podczas spotkań międzypokoleniowych, na przykład w okresie świątecznym? Jak wygląda stan świadomości religijnej wśród przeciętnych ludzi w Polsce, skoro w szkole jest katechizacja, działają uniwersytety katolickie – prawie każdy uniwersytet państwowy posiada wydział teologiczny, nie mówiąc o mnóstwie wyższych szkół teologicznych (sami tylko jezuici w Polsce mają trzy wyższe uczelnie z prawem habilitacji!)…

Jak wygląda dyskusja polityków mieniących się chrześcijanami, ale reprezentujących odmienne opcje?

Tu stawiam trzy kropki…

A pytania można mnożyć!

Dziś, w drugim dniu Oktawy Wielkanocy, chcę tylko sobie (bo od siebie trzeba zacząć) i każdemu z nas uświadomić, że Pan Jezus na Sądzie Ostatecznym może zadać pytanie: czy korzystaliśmy z wolności religijnej w duchu troski o drugich, świadcząc, że Bóg jest miłością? Wasz głos, głos chrześcijan (tym bardziej nasze czyny) są ważne w XXI wieku, gdy głodują miliony ludzi.

Bardzo aktualne są słowa Psalmu 16 śpiewanego przed Ewangelią: „Ty ścieżkę życia mi ukażesz, pełnię radości przy Tobie i wieczne szczęście po Twojej prawicy”.

Łk 24,35–48

Bez żadnych cudów, nadzwyczajności, dźwięków Pan po prostu „sam stanął pośród nich” – zwyczajnie. A potem pytał: „czemu jesteście zasmuceni?”. Później kazał im patrzeć na siebie, na swe ciało. Mówił też: „dotknijcie Mnie”. Jeszcze pytał: „Macie tu coś do jedzenia?” I jadł na oczach uczniów.

Wszystko, co mówił i czynił, służyło i służy przekonaniu uczniów, że Zmartwychwstały nie jest duchem, nie jest zjawą, ale rzeczywistością. A wszystko po to, by umieli innym przekazywać świadectwo. I tak się stało. I tak się dzieje. I tak będzie aż do końca świata.

Pan nie uprawia indoktrynacji, ale nakazuje, by uczniowie Go dotykali. I patrząc, uwierzyli, że to On jest – Zmartwychwstały! Wpierw byli zatrwożeni, bali się – tekst mówi o „zatrwożonych i wylękłych”. Bo „droga wiary jest drogą od lęku do radości, od ułudy i iluzji ku zdziwieniu i wdzięczności za rzeczywistość przerastającą możliwości naszej wyobraźni” (T. Hálik).

Tylko droga wiary nie jest wędrówką samotnika: idąc, trzeba mówić, świadczyć, pocieszać… Treść wiary to podjęcie decyzji dotyczącej nie mnie, lecz sprawy Jezusa. Jesteśmy świadkami Jezusa Zmartwychwstałego – jest z nami w Eucharystii i w Biblii. A chodzi o to, by sprawę Jezusa „uczynić swoją własną” i pójść z nią do ludzi (W. Kasper).

Mt 6,19–23

„Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje”. Jakiż może być skarb, gdy stajemy przed Bogiem? Wiara. Jest ona wynikiem trzech elementów: łaski, rozumu i woli. Jakby po scholastycznemu to nie zabrzmiało, trzeba to powiedzieć. Łaska – czyli zbawienie w Chrystusie przez wiarę. Nie inaczej! Rozum – który stale używany, szlifowany, mówi, w co i jak mamy wierzyć. Nie może być wiary według zasady: „moi rodzice, dziadkowie tak wierzyli, więc…”. Bo rzecz nie tylko w treści, ale i w formie, sposobie! Wola, która wybiera, w sposób wolny. Bez jej decyzji wiary nie ma! Może być muzeum lub ideologia.

Skarb wiary musi zważać na tak zwane niezachwiane przekonanie. Wielu ludzi, najlepszej woli, poległo na takim manifeście, nieskonfrontowanym z realiami życia. Bo ów skarb, o którym mówi Ewangelia, a więc wiara i jej wyraz, musi zakładać niejasności (choćby słów czy sytuacji), sam ciężar tajemnicy, wahania, pytania: jak? Jak dziś? Jak jutro?

Dlatego ważne są dwie wskazówki odnośnie do wiary jako największego skarbu. Pierwsza – trzeba uważać na tych, którzy mają jedyną receptę – w imieniu wiary oczywiście – na ocalenie świata, a według nich ci, którzy tej recepty nie aprobują – są głupcami. Druga – i jest to uwaga ks. bpa Andrzeja Czai, ordynariusza opolskiego: „(…) być chrześcijaninem to nie to samo co być filantropem – przyjacielem człowieka. Być chrześcijaninem to być Teofilem – przyjacielem Boga!”. Dodajmy: to jest ów skarb! Być przyjacielem Boga!

Ap 11,19a;12,1–3–6aPs 45,7.10–12.14–151 Kor 15,20–26Łk 1,39–56

Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny. Tej prawdy wiary darmo szukać w Nowym Testamencie. Wynika ona natomiast z logiki wiary, co celnie ujął papież Pius XII w Konstytucji Apostolskiej Munificentissimus Deus ogłaszającej w roku 1950 dogmat wniebowzięcia. Papież cytował św. Jana Damasceńskiego, biskupa zmarłego około 750 roku, który pisał między innymi tak: „Wypadało, aby Ta, która wydając na świat Zbawiciela, zachowała nieskalane dziewictwo, także po śmierci pozostała nietknięta skażeniem ciała. Wypadało, aby ta, która w swym łonie nosiła Stwórcę jako Dziecię, została przyjęta do boskich przybytków. Wypadało, by Oblubienica Ojca zamieszkała w niebieskich komnatach. Wypadało, aby Matka, która patrzyła na Syna swego przybitego do krzyża i której serce przeszył miecz boleści, oszczędzony Jej w chwili wydania na świat Zbawiciela, oglądała Go królującego wraz z Ojcem w niebie. Wypadało, aby Matka Boga miała wszystko to, co należy do Jej Syna, aby jako Matka i Służebnica Boga była czczona przez wszystkie stworzenia”.Tyle ojciec Kościoła.

A więc: „Wniebowzięcie – światłem i drogą” (J. Kudasiewicz). Światłem, bo – tego uczy Maryja – Bóg chce każdego człowieka odkupić. Każdego, bez względu na miejsce zamieszkania, rasę, kolor skóry. Jest drogą. Na tej drodze człowiek nie może żywić się byle czym, być byle kim. Otrzymuje pokarm od samego Boga: Eucharystię i słowo. Ale z prawdy, że wniebowzięcie stanowi światło i drogę, wynika konkretne zadanie, tak bardzo widoczne w zachowaniu się, postępowaniu Maryi. Przypomnijmy sobie wesele w Kanie, gdy wybrzmiewają Jej słowa: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”. Te słowa wybrzmiewają też ze wszystkich objawień maryjnych, z których żadne nie jest dogmatem Kościoła, jest jednak elementem cennej budowy chrystocentryzmu. Maryja nigdy bowiem nie wskazuje na siebie, ale na Syna!

Święty Jan Paweł II pisał: „Bogurodzica Dziewica jest stale obecna w (…) pielgrzymowaniu wiary Ludu Bożego do światła”. Jej Uroczystość – każda, szczególnie dzisiejsza − jest drogowskazem dla chrześcijanina, jak żyć.

Na koniec proponuję współmyśleć i współmodlić się słowami czwartej zwrotki dzisiejszego hymnu brewiarzowego: „Pociesz płaczących, ubogich i chorych, skruchą przejętym uproś przebaczenie, przywróć nadzieję zbawienia pewnego wszystkim cierpiącym”.

Mt 10,37–42

Ten tekst Ewangelii ustawia nas niejako do pionu: każe rewidować sentymentalne wyobrażenie zarówno o tekście, jak i o samym Autorze słów: Panu Jezusie. Są to więc słowa twarde, wymagające, by wszystko co mówimy, robimy, podporządkowane było Jemu – Jezusowi. Także nasza miłość do najbliższych.

Znakomicie to rozumiał św. Jan Chryzostom (†407), gdy pisał, że Pan nie każe najbliższych nienawidzić, ale mówi: „Gdyby żądali, abyś ich bardziej niż Mnie miłował, nienawidź ich dlatego”. To są słowa pozornie tylko okrutnie brzmiące; oznaczają, że również miłość rodzinna – można rzec: przede wszystkim – winna podlegać prawu Bożemu. Nie wymaga bowiem komentarza oczywistość, że dzieci nie są jak rzeczy – własnością rodziców, a rodzice nie są tylko dawcami życia i ubezpieczycielami kariery dzieci. Pan Jezus u zarania Kościoła uregulował zasady stosunków ludzkich, głównie rodzinnych. Ileż przez dwa tysiące lat chrześcijaństwa było w tych kwestiach heroicznych postaw – i rodziców, i dzieci – oraz jak wiele było i jest sprzeniewierzenia się wezwaniu Chrystusa do odpowiedzialnej miłości? Zapisano na ten temat tomy, a i dziś kwestie te są przedmiotem szczególnej troski Kościoła, nie tylko katolickiego, wspólnot chrześcijańskich i wszystkich ludzi dobrej woli – niebędących chrześcijanami.

Dobrze, że od czasu do czasu czyta się w niedzielę taki twardy tekst, gdy miłość Chrystusa nie może rozpłynąć się w sentymentalizmie. Kiedyś przed laty ktoś mądry pytał: „Jak ma postąpić syn, jeśli rodzony ojciec uczy go swych życiowych mądrości – takich, które mogą być skądinąd imponujące i nęcące, ale pachną zgoła nieprzyjemnie? Co ma wybrać: przywiązanie do ojca (…) czy własną swą drogę (…)?”. I ten sam autor dodaje dalej: „Co ma wybrać dziewczyna, w którą rodzona matka wpompowuje dziwactwa własnych swoich urazów?”.

Te pytania sprzed lat nie straciły nic na aktualności, bo tkwią w odczytanej Ewangelii, która przecież nie jest opowiastką dla grzecznych dzieci.

Na koniec ważne zdanie, ważny cytat z adhortacji Amoris laetitia papieża Franciszka: „Rodzina jest pierwszą szkołą wartości ludzkich, w której można nauczyć się dobrego ­korzystania z wolności”.

Mt 14,22–33

Uwierzyłem, uwierzyliśmy. I co dalej? Czy moja wiara – człowieka dorosłego, gdy mam lat dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt i więcej – jest taką samą jak w czasie pierwszej komunii świętej? Bo przecież winna być tą samą, ale inną, przecież między dziecinnością a dziecięcością jest przepaść. Tą samą, ale nie taką samą!

Nad każdym z nas rozlegają się od czasu do czasu słowa Pana Jezusa: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?”. A komu to Pan powiedział? Piotrowi, przyszłej opoce, na której zbudował Kościół. Bo Piotr się uczył, uczył się Pana Jezusa – od zachwytu na Górze Przemienienia, przez zdradę w dniu męki Pana, po wiarę, gdy zobaczył pusty grób. I uwierzył! Wiarę trzeba kształtować, szlifować, uzupełniać przede wszystkim przez modlitwę, czytanie, rozmowy – by nie ulec temu zjawisku, które ks. J. Tischner nazwał „samogwałtem religii – czyli to jest coś, co udaje religię, ale religią nie jest”. I dalej pisze Tischner: „Z ogromnym bólem – bólem skrzywdzonego dziecka – przychodzą w pobliże kościoła, aby ksiądz poświęcił ich krwawiącą nieufność. Jak spleść – pytają – ich krzywdę z krzywdą Ukrzyżowanego? Szukają religii w etyce, ponieważ etyka pozwala im potępiać. Szukają więzi, szukają wspólnoty, szukają gminy. Czy Kościół nie jest wspólnotą? Mają nadzieję, że więź kościelna będzie im więzią religijną. Rycerze nieskończoności? Mieszkańcy świata melancholii? Schorowana wyobraźnia wykazuje niezwykłą płodność i wyłania wciąż nowe surogaty religii: etyczne, narodowe, ideologiczne, polityczne, nawet kościelne. I choć są różne, a często ze sobą sprzeczne, jedno je łączy: podejrzliwość. Zrodzone z podejrzliwości, ­usprawiedliwiają podejrzliwość!”.

Zarazem trzeba jasno wypowiedzieć się o stanie lęku ludzi wierzących w związku z ideologiami, sytuacjami w otaczającym nas świecie. Chrześcijanom w pierwszych dziesięcioleciach (także i później), w większości rekrutującym się z Żydów, zagrażała kultura i obyczajowość grecka, nie mówiąc o moralności, której symbolem mogą być „córy Koryntu”. Do tak zwanego edyktu mediolańskiego z początku IV wieku zagrożeniem był cały świat kultury i polityki wraz z wielobóstwem rzymskim. W średniowieczu zagrażali heretycy. Potem też! W XVIII wieku i następnym – masoni. Potem socjalizm, komunizm i faszyzm. A wszystkie te „izmy” żyją pod różną postacią i dziś, i będą żyły. A Pan Jezus cały czas woła przez Piotra: „Czemu zwątpiłeś, człowiecze małej wiary?”.I każdy moment pokornego zwątpienia: „Panie, ratuj mnie” – stanowi powrót, kolejne uczepienie się Bożej dłoni. Przez modlitwę. Przez czytanie, pogłębianie wiedzy. Przez skupienie. Przez radość oglądania potomstwa. Przez przyrodę. Przez świadomość przemijalności na tym świecie, czyli uświadamianie sobie, że nasz czas tu na ziemi trzeba wypełnić świadomością, że Pan stale – przez ludzi, przez sytuacje, przez sakramenty Kościoła przede wszystkim – wyciąga do nas rękę i chwyta nas!

Warto na koniec przyswoić sobie myśli papieża Franciszka z encykliki Lumen fidei. Papież wiarę porównuje do światła i powiada: „(…) pilnie strzeż światła, które jest właściwą cechą wiary, bo kiedy gaśnie jej płomień, wszystkie inne światła tracą w końcu swój blask (…). Wiara rodzi się w spotkaniu z Bogiem żywym, który nas wzywa i ukazuje nam swoją miłość, miłość nas uprzedzającą, na której można się oprzeć, by trwać ­niezłomnie i budować życie”.

J 20,1–9

Zacznę od banalnego – by nie rzec prostackiego – stwierdzenia: tylko dzieła rąk ludzkich wielu czasów (od momentu, gdy malowidła weszły do wnętrz chrześcijańskich świątyń) widzą i widzieć każą triumf Zmartwychwstałego. Jego wyjście z grobu. Widzą i widzieć każą! Tymczasem Ewangelie milczą. Milczą o tym, jak to się stało. Bo Maria Magdalena „zobaczyła – dodajmy: tylko! – kamień odsunięty od grobu”.

Ksiądz abp Grzegorz Ryś w jednym ze świątecznych wydań „Tygodnika Powszechnego” pisał: „Kamień nie był przeszkodą dla Pana. Był przeszkodą dla nich. Musiał zostać usunięty, aby mogli się otworzyć na prawdę zmartwychwstania”. Bo przecież nie sposób – jak to się wszystko odbyło − jest istotny. Istotny jest fakt przez świadectwo – jak na przykład Piotra, który wszedł do pustego grobu, a tam: „ujrzał i uwierzył”.I ten fakt zostanie w nim i w innych uczennicach i uczniach wzmocniony.

W Poniedziałek Wielkanocny czytamy u Mateusza, że gdy pobożne kobiety zobaczyły pusty grób, „Jezus stanął przed nimi, mówiąc «Witajcie»”. We wtorek czytamy tekst Janowy o tym, jak Maria Magdalena „stała przed grobem, płacząc”, by za chwilę doświadczyć Jezusowej tkliwości: „Mario” – powiedział jej Nauczyciel. A potem, w środę przeczytamy tekst Łukaszowy z opisu drogi do Emaus, kiedy uczniowie „poznali Go przy łamaniu chleba”.

Od tych wydarzeń dzieli nas dwa tysiące lat i trzeba za kimś mądrym powiedzieć:„Miejscem akcji zmartwychwstania Jezusa nie jest jedynie owa ciasna przestrzeń skalnego grobu za murami Jerozolimy – tą przestrzenią, w której Jezus powstaje, jest przestrzeń naszej wiary. My jesteśmy powołani, żeby być świadkami Jego zmartwychwstania”. My – chrześcijanie. Tylko jednocześnie trzeba postawić tischnerowskie pytanie: „co z chrześcijaństwem”. Co z naszym chrześcijaństwem?

Świętej pamięci ks. J. Tischner nakazuje myśleć i powiada:„Nie ma myślenia bez nastawienia na prawdę”. I dodaje: „Chrześcijaństwo może być dla myślenia tym, czym jest deszcz wiosenny dla ziemi. Ziemia sama zakwitnie kwiatami”.

Życzmy sobie, naszym bliższym i dalszym tego tischnerowskiego zakwitnięcia, by nasza wiara, wiara wspólnoty rodzinnej, zakonnej i jakiekolwiek innej – szczególnie rodzinnej, pracy i nauki – zdolna była ukazać chrześcijaństwo nie zideologizowane, ale radosne, wpatrzone w przyszłość. I byśmy rozumieli „Pismo, które mówi, że On ma powstać z martwych”. Byśmy tę prawdę potrafili innym przekazać.

2 Tm 1,1–3.6–12Mk 12,18–27

Mądry polski biskup ewangelicko-augsburski ks. Alfred Jagucki tak oto skomentował tekst Markowy: „Posłużyli się tu anegdotą, pragnąc ośmieszyć naukę o zmartwychwstaniu. «Znamy różne żarty, które mają na celu ośmieszenie wiary: Jeśli podczas wojny obie strony modlą się o zwycięstwo, czy Bóg nie jest wtedy w kłopocie, komu pomóc? Albo: Jeżeli umarli zmartwychwstaną, czy starczy miejsca dla wszystkich? Lub też: Załogi statków kosmicznych nigdzie nie odkryły nieba ani Boga, gdzie On jest?»”.

Bo człowiek jeśli jest – lub chce być – mądry (a kto nie chce?!), wie, że wszystkiego nie wie! Dlatego tak ważną rzeczą jest, by zasobu wiedzy o wierze nie trzymać niejako w ­zamkniętej szufladzie naszej ułomnej na ogół pamięci.

Stale bowiem rozlegają się słowa Pana Jezusa pouczającego saduceuszów, ale przecież i nas: „Czy nie dlatego jesteście w błędzie, że nie rozumiecie Pisma ani mocy Bożej?”. Dlaczego nie rozumieją? Dlaczego wielu z nas nie rozumie Pisma? Bo nie tkwimy w Biblii! Nie czytamy nic z dostępnych publikacji o wierze, o Kościele. Wielu z nas zadowala się – jak to potem się słyszy – „modlitewkami” wyniesionymi z dzieciństwa.

Wiara w Boga, by była dojrzała, musi być zakorzeniona w wiedzy o Bogu! Nie wystarczy o Bogu słyszeć: że jest, ale trzeba stale o Nim się uczyć. By samemu wiedzieć coraz więcej i umieć z innym tą wiedzą się dzielić. Żyjemy w świecie wszechobecnych mediów i nasza wiara powinna być na tyle wykształcona i mądra, by miast na media narzekać, cieszyć się, że nas często krytykują, że pytają. Krytyka i pytania, sposób wyznawania, artykułowania – wiarę rozwijają!

Nie ma czegoś bardziej niebezpiecznego niż wiara niepytająca, zadowolona z siebie! Nic na aktualności nie straciły słowa angielskiego benedyktyna z przełomu XI i XII wieku, Anzelma z Canterbury: „Fides quaerens intellectum” − wiara szukająca uzasadnienia rozumowego! Bez tego uzasadnienia wiara może się znaleźć na dnie zabobonu!

Życiu wiary potrzebny jest dialog, którego to pojęcia wielu katolików, może głównie kapłanów, boi się jak diabeł święconej wody. Tymczasem nie kto inny jak Joseph Ratzinger pisał (nie ukrywam, lubię te dwa zdania cytować): „Teologia scholastyczna nie jest już instrumentem, który by pozwalał wprowadzić wiarę w dialog z dzisiejszymi czasami. Wiara musi wyjść z tego scholastycznego pancerza, musi w nowym języku, z nową otwartością odnieść się do współczesnej sytuacji”.

Słowa Josepha Ratzingera padły ponad dwadzieścia lat temu, ale słowa ks. abpa Grzegorza Rysia całkiem niedawno: „Zrobiliśmy z Pana Boga pojęcie, abstrakcję, definicję. Z wiary zrobiliśmy kawałek pobożności, praktyk, kilku zasad, z którymi się zgadzam lub nie”.Obie wypowiedzi żyjących wielkich pasterzy współczesnego Kościoła powszechnego i polskiego wymagają głębokiej i odpowiedzialnej refleksji.

Łk 2,41–51a

Ktoś napisał: „W dolnośląskim Krzeszowie, w kościele pod Józefowym wezwaniem, mamy cykl obrazów na jego temat: siedzi on na jednym z nich wielce strapiony. Obraz ten starczy za wszystkie”. Obraz ten starczy za wszystkie. Bo Józef miał kim i czym być strapiony, mimo zapewnienia anioła, że wszystko wokół małżonki jest w porządku: „nie bój się wziąć do siebie Maryi, swej małżonki” – słyszeliśmy przed chwilą. Bo jak? Co będzie? I jak będzie?

Przecież Józef nie był starcem (jak go niektóre obrazy i figury przedstawiają, by nikomu nic podejrzanego do głowy nie przyszło), tylko młodym, normalnym mężczyzną, który chciał mieć żonę, dzieci, dom, pracę. Bóg odmienił jego plany i za to, że „uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański”, dał mu więcej, niżby sobie mógł wymarzyć. Dał mu więcej niż jakiemukolwiek mężczyźnie na ziemi! Nie wiemy, co miał na myśli malarz z Krzeszowa, dlaczego Józef na obrazie jest „wielce strapiony”. Dla mnie najważniejsze jest, gdy myślę o owym malowidle, słowo: „jak”. Jak zapewnić bezpieczeństwo Maryi i Dzieciątku, które się z Niej narodzi?

Możemy i winniśmy zadawać sobie to samo pytanie: jak zapewnić bezpieczeństwo, a więc rozwój naszej wiary? Święty Józef może tu być bardzo bliskim doradcą. Służy bowiem świadectwem wierności Maryi i Temu, który się z Niej narodził. Służy też świadectwem opiekuńczości wobec Maryi i Jezusa, Syna samego Boga.

A więc wierność i opiekuńczość. Można było być strapionym, bo z całą pewnością Józef zadawał sobie pytanie: „Jak?”. Wiara nie wyklucza pytań, wręcz przeciwnie: wiara szuka rozumowego uzasadnienia! Bóg Ojciec, który zesłał swego Syna na ziemię i dał – daje nam stale – Ducha Świętego, nie po to uczynił to, by z tych, co uwierzyli w Pana Jezusa, uczynić stado analfabetów! Nie! Uroczystość Józefowa to dzień przypominający, iż wiarę trzeba pogłębiać, pielęgnować, podlewać modlitwą, by wyrosła na Drzewo Życia.

J 2,1–12

Z tekstu Janowego wiemy, że Nauczyciel w dniach poprzedzających cud w Kanie był wraz z Janem Chrzcicielem nad Jordanem, czwartego zaś dnia powołał uczniów, i w końcu siódmego dnia znalazł się w Kanie Galilejskiej, gdzie „odbywało się wesele i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów”.

Zauważmy, o czym wiemy z lektury Pisma Świętego, że jedynie Matka Pana zwraca uwagę na to, iż uczestnicy przyjęcia „nie mają wina”. A zaraz dodaje: „zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”.

Święty Jan Paweł II, interpretując ten fragment Janowego tekstu, pisał: „Wybór Maryi, która prawdopodobnie mogła zdobyć wino gdzie indziej, wskazuje na odwagę Jej wiary, ponieważ do tej chwili Jezus nie dokonał żadnego cudu, ani w Nazarecie, ani w życiu publicznym”. I święty papież dodaje: „Polecenie Maryi: «Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie» zachowuje zawsze swą aktualność dla chrześcijan w każdej epoce, a jego celem jest odnowienie cudownych skutków w życiu każdego człowieka”.

Jezus dokonał cudu ku radości uczestników wesela i ku naszej, chrześcijan, radości. Są oczywiście w naszym życiu chwile smutku, a nawet rozpaczy, ale chrześcijaństwo nie jest religią funeralną, tylko religią zmartwychwstania. Nawet – a może właśnie dlatego – w czasie pogrzebu liturgia mówi o zmartwychwstaniu! Tym bardziej więc w codzienności winna nam towarzyszyć świadomość, że Pan jest w radości.

To, o co mi chodzi, dobrze oddaje pewna anegdotka opisana przez ks. J. Tischnera. Otóż pewna siostra, kiedy proponowała Janowi Pawłowi II jedzenie, którego on nie bardzo chciał, westchnęła: „Oj, proszę Ojca Świętego, ileż ja mam kłopotów z Waszą Świątobliwością”. A On odpowiedział: „Gdyby siostra wiedziała, ile ja mam kłopotów z tą moją świątobliwością”. Kiedyś, po modlitwie Anioł Pański papież Franciszek rzucił myśl: „Nie dawajcie okraść się z radości!”.

Łk 5,1–11

To niezwykle ważny tekst metodologiczny: pokazuje, jak postępował i nauczał Pan Jezus. Mówi do wszystkich. Uczy wszystkich. „Jednakże apostołów naucza w sposób szczególny. Wprowadza ich w takie tajemnice Królestwa, które przede wszystkim oni muszą poznać, ażeby uwierzyć w swoje ­posłannictwo” (Jan Paweł II).

A ono – owe posłannictwo – zaczynać się winno od uświadomienia sobie, że jest się niegodnym grzesznikiem, ale wybranym, wypromowanym przez Boga. Posłannictwo małżeńskie, rodzicielskie, kapłańskie, zakonne. Posłannictwo lekarza, ­pielęgniarki, pielęgniarza, nauczyciela. Posłannictwo ­pracownika mediów…

Jeśli człowiek ochrzczony i świadomy swego chrześcijaństwa nie czuje się posłanym, to znaczy, że nie przeżywa swego chrztu, sakramentów świętych, lektury Biblii. Każda i każdy ma swoją miarę i wedle swej kondycji winien mieć świadomość, że jest właśnie posłanym. Choćby taka prosta – tylko czy dla wszystkich − oczywista rzecz: być uprzejmym i życzliwym wobec każdego człowieka. Banalne?

No to wejdźmy w skórę pani kasjerki w okresie przedświątecznym na dworcu. Albo lekarki czy pielęgniarki na ostrym dyżurze. Matki pięciorga dzieci często chorujących, gdy mąż późno wraca z pracy. Banalne? Nie sadzę!

Wj 34,4b6.8–9Dn 3,52.53a.54a.55ab.56a2 Kor 13,11–13J 3,16–18

Literatura odnosząca się do Trójcy Świętej liczy setki tomów. Za to samego pojęcia „Trójcy Świętej” darmo szukać w Biblii. Jego autorem miał być prawnik o imieniu Tertulian, pochodzący z Kartaginy (w dzisiejszej Tunezji), żyjący w latach 160–220. Przez zagłębianie się w tajemnicę Trójcy Świętej teologia wczesnochrześcijańska wkroczyła w relację między jednością a wielością, co zbliżyło ją do filozofii greckiej.

Jedność i wielość. Joseph Ratzinger, jeszcze jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary podał w wątpliwość – w dziele Wprowadzenie w chrześcijaństwo – podział religii na politeistyczne (wielobóstwo) i monoteistyczne (wiara w jednego Boga), a zwrócił uwagę na to, „że w dogmacie o Trójcy Świętej chrześcijaństwo przekracza obie kategorie i przyznaje na swój sposób rację, która kryje się za obydwoma poglądami”.

To właśnie w świętej rzeczywistości Trójcy – Ojca, Syna, Ducha Świętego, może zrodzić się misterium wspólnoty, Kościoła, wszystkich ochrzczonych w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Jest to dar – konsekwencja chrztu świętego. Ale z tego daru rodzić się winno zadanie, że ochrzczeni mają dawać świadectwo, mają służyć jedności, mają stale i stale budować wspólnotę. Nie tylko Kościół!! Ale i społeczność ludzką, tak bardzo wciąż podzieloną.

Na koniec cytat z pewnej mądrej książki, wydanej ponad trzydzieści lat temu. Autor przytaczał przykład działania pewnego biskupa z Podola, pragnącego nawrócić na chrześcijaństwo tamtejszych chasydów. Tajemnicę Trójcy Świętej tak tłumaczył: „Jest z nią jak ze świecą. Stanowią jedność: wosk, knot, płomień”. Nie wiadomo na ile to przekonało skądinąd dociekliwych chasydów!

My też – katolicy, chrześcijanie – wielu kwestii nie rozumiemy, ale ufamy dzięki krzyżowi i zmartwychwstaniu, że Pan Jezus doprowadzi nas do całej Prawdy – poznania Trójcy Świętej.

J 11,45–57

Bóg może przemówić (i uczynił to także w odczytanym przed chwilą tekście Janowym) przez człowieka niewidzącego Pana Jezusa: tu ustami arcykapłana Kajfasza. Tego, który wszedł do historii, gdyż po ludzku od niego też zależał los Jezusa. Władze religijno-polityczne okupowanej przez Rzymian Palestyny bały się, że wiara w Jezusa – Mesjasza, wytrąci ich z siodła. Wskrzeszenie Łazarza było tu ważnym argumentem.

„Wielu spośród Żydów, przybyłych do Marii, ujrzawszy to, czego Jezus dokonał, uwierzyło w Niego”. A tymczasem Ten, który wskrzesił Łazarza, „odszedł stamtąd do krainy w pobliżu pustyni, do miasta zwanego Efraim (dziś miasta blisko Autonomii Palestyńskiej) i tam przebywał ze swymi uczniami”.Dlaczego? Bo przecież wiedział, co Go czekało. Pragnął wzmocnić więzi wspólnotowe, przyjacielskie, braterskie z uczniami i między uczniami! To było wzmacnianie zrębów zalążka Kościoła – wspólnoty chrześcijan. Wiemy, co się potem stało. Ten wybrany, ustanowiony, namaszczony na Pierwszego – Piotr – zdradzi. Ten najmłodszy, może przez innych, starszych, mało zauważany, który w czasie ostatniej wieczerzy „spoczął na Jego piersi” (J 13,23) zostanie wierny aż po krzyż i stanie pod nim, a Pan Jezus jego opiece powierzy swą Matkę.

Niezbadane są nie tylko tajniki ludzkich serc, motywy postępowania, ale przede wszystkim niezbadana jest Boża pedagogika. Pan nie cofnie swego wyboru wobec Piotra. Przemówi do niego przez przebaczenie! Piotr zapłacze. I pójdzie do Rzymu.

Nie zapominajmy też o różnorodności sposobów przemawiania Boga do człowieka, w końcu – jak czytamy w Księdze Liczb – Pan przemówił przez oślicę proroka Balaama. To ku zawstydzeniu swego właściciela, byśmy mieli świadomość jako chrześcijanie, że jesteśmy „wezwani do zwycięstwa mocą wiary, nadziei i miłości” (Jan Paweł II). Tak myśląc i postępując, można usłyszeć głos Boży także ze strony i z ust pozornie lub naprawdę wrogich nam. No i pamiętajmy o wspomnianej przed chwilą oślicy!

Hojność, odwaga, poświęcenie.O nieświatowym sukcesie

Dz 4,8–12J 10,11–18

Słowa jasne, jednoznaczne: „nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, przez które moglibyśmy być zbawieni”. To z Dziejów Apostolskich. Jan zaś powiada: „(…) ­zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi (…)”.

Przez Biblię – dzięki księgom Nowego, Drugiego Przymierza – po raz nie wiemy który jesteśmy utwierdzani w wierze, w którą zostaliśmy wszczepieni przez chrzest święty.

Pan Jezus kreśli obraz owczarni, której On jest Pasterzem. Tą owczarnią jesteśmy my, którzyśmy za Nim poszli. Wydelikaceni w wielko- lub małomiejskiej kulturze może nie chcielibyśmy być owcami, ale też rzecz nie w tym, by zejść do stadnej roli skądinąd sympatycznych zwierzaków.

Sedno sprawy tkwi w czym innym. Pan mówił do ludzi, dla których pasterstwo było czymś codziennym, „chwytali” pojęcia. Bo tak naprawdę Panu Jezusowi chodziło i chodzi o to: „znam owce moje, a moje Mnie znają (…). Życie moje oddaję za owce”.

Ta Ewangelia podkreśla wielkość trzech rzeczywistości, mających źródło w nauczaniu Pana Jezusa, w Nim samym, a mianowicie: ofiarność, znajomość, miłość.

Ofiarność: musi i winna kojarzyć się na przykład z trudem wychowania nowych pokoleń chrześcijan; na przykład z kształceniem przyszłych kapłanów – chociażby u nas; na przykład ze zmianą języka nienawiści wobec inaczej myślących na język rozumienia racji drugiego (co przecież nie musi oznaczać zgody na nią). To kosztuje, wymaga ofiary: czasu i cierpliwości.

Znajomość: racje drugiego człowieka trzeba poznać, choćby – a może właśnie dlatego! – że się z nimi człowiek nie zgadza; to są te „inne owce”,które nam chrześcijanom zostały dane.

Miłość: wreszcie! A tak nadużywane pojęcie… Ale bez tego pojęcia i praktykowania miłości uczniowie Pana byliby ideologami, a nie apostołami: „miłuje Mnie Ojciec, bo Ja życie moje oddaję, aby je (owce) znów odzyskać”.

I świadectwo, nie tylko słowa. „Ludzie zawsze z uwagą słuchają słowa. Argumentem dodającym słowu po naszej stronie wiarygodności jest świadectwo. Antyświadectwo może przetrącić (w tym momencie? na długo? na zawsze?) każde nauczanie – nawet najmądrzejsze” (G. Ryś).

Mt 4,12–17.23–25

Wedle ludzkich kalkulacji przedsięwzięcie zawiera w sobie – takie jest założenie! – sukces. Inwestycję zaczyna się po to, by się powiodło i by czerpać zyski. Nauczyciel uczy, by świadectwo czy indeks ucznia stanowiło dowód, że się udało. Przedsięwzięcie Pana Jezusa było tu – wedle tekstu Mateuszowego – z góry skazane na niepowodzenie, bankructwo. Zaczęło się od tego, że Jan, poprzednik Jezusa, czyli ten, który przygotowywał Mu drogę, został uwięziony. Sam Chrystus idzie do Kafarnaum, opuszczając rodzinny Nazaret. Idzie do miejscowości na południowy wschód Jeziora Galilejskiego. Do ludu, który „siedział w ciemności”. Robi to wbrew ludzkiej logice.

Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza: „Ziemia Zabulona i ziemia Neftalego. Droga morska, Zajordanie, Galilea pogan. Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie, i mieszkańcom cienistej krainy śmierci światło wzeszło” (Mt 4,12–17). Odtąd począł Jezus nauczać i mówić: „Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie”. (…) I obchodził Jezus całą Galileę, nauczając w tamtejszych synagogach, głosząc Ewangelię o królestwie i lecząc wszelkie choroby i ­wiele słabości wśród ludu (Mt 4,17.23).

Przez dwa tysiące lat chrześcijaństwa wiele razy ta historia była świadkiem życia „mieszkańców cienistej krainy śmierci” – a więc i dziś! Komentując ten fragment tekstu Mateuszowego, znakomity włoski arcybiskup Vincenzo Paglia pisze: „Każdy uczeń, każdy chrześcijanin, każda chrześcijańska wspólnota winna przede wszystkim przekazywać innym Ewangelię”. Problem – nie od dziś – tkwi w pytaniu i w odpowiedzi na nie: „Jak to robić?”.

Najlepiej to widać w dziele obrony wiary Kościoła. Można stale wyszukiwać wrogów i – dopowiem od razu – szybko ich odnajdywać. Kiedyś chrześcijanie, na przykład w XVI, XVII stuleciu, wzajemnie się wyrzynali. Dziś raczej nie jest to możliwe, ale możliwe są inwektywy, złe, wykluczające innych słowa. Słowa potępienia. Nigdy tego rodzaju „obrona” nie przyniosła, mimo pozorów – na przykład w Hiszpanii, po stłumieniu komunizmu pod koniec lat trzydziestych – oczekiwanych rezultatów. Pan Jezus przecież mówił: „Wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza zginą” (Mt 26,52).