Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najmniej oczywiste ścieżki prowadzą do najciekawszych odkryć
Jo ma wrażenie, że jej życie stanęło w miejscu. Trudne doświadczenia z dzieciństwa, skomplikowana relacja z rodzicami oraz poczucie dojmującej samotności uniemożliwiają jej rozwinięcie skrzydeł. Aby wyzwolić się od buzujących w niej toksycznych emocji, udaje się w podróż z tajemniczym Panem Id. Wędrując po niezwykłej wyspie, na nowo odkrywa znaczenie słów: miłość, dobro, piękno. Staje oko w oko ze śmiercią i uczy się, jak stać się dorosłą, świadomą siebie kobietą. Wkrótce Jo czeka sprawdzian, podczas którego okaże się, czy doświadczenia z podróży pomogą jej uporać się z tym, co najbardziej bolesne i trudne do zrozumienia…
Gdy mąż wyjechał, zapomniała, co było między nimi raniące. Tłumaczyła sobie, że chwilowo kusi ją dłuższy pobyt w obcym kraju, wizja doświadczenia czegoś nowego, dostatniejszego życia za pieniądze, które teraz on zarabiał. Chciała też uchodzić za odpowiedzialną i przedstawić się jako ta, która próbuje ratować małżeństwo. Twierdziła jednocześnie, że nie wie, co robić. Wiedziała tyle, że coś trzeba. W czasie naszej rozmowy przypomniała sobie, jak kiedyś potrafiła wpływać na swoje życie. Teraz nie umiała się przed sobą przyznać, że ciągnie ją do męża. Nie miała nadziei, że potrafi wrócić do niego na dłużej. Wciąż chciała wracać, zamiast iść dalej, do przodu.
W zamęcie słów ginęły najprostsze stwierdzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 557
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Osłupiałem. Zobaczyłem ją za oknem. Zeskakiwała ze stopnia wagonu. Musiała być znużona jak ja. Z lawiną kamieni osunęła się z nasypu, niezdarnie przeskoczyła rów i weszła w wysokie trawy, które natychmiast zabliźniały się za nią. „Ja” śniło? Jaśniało.
Przed chwilą siedziała przy mnie i do mnie mówiła, a jej opowieść na nocy się zawiesiła. Bywa, że noce są spokojne, wtedy rano można pomilczeć i wszystko inne niż cisza wydaje się głupstwem. Nie tym razem. Po tym, co usłyszałem, dzień dość ociężale zaczął podnosić się we mnie i znów to, czym obdarował mnie ktoś obcy, przeszkadzało i od rana drażniło. To, do czego popychał mnie niepokój, jeszcze chwilę grzęzło w krępującej senności.
Otworzyłem okno.
– Dokąd idziesz? – krzyknąłem, zanim podmuch powietrza wcisnął zaduch w głąb przedziału. Momentalnie stało się dla mnie ważne, by choćby na chwilę odnaleźć swój głos, zagrzmieć i jasno jej wykazać, jak dziwaczną podjęła decyzję.
Pociąg stanął w szczerym polu. Jego trzewia nie stęknęły, nie puściły smużki pary, a ja w zupełnej ciszy pomyślałem o rosie. Zmartwiłem się, że z usztywnionymi nią nogawkami nieprzyjemnie jej będzie maszerować. Wtedy posłyszałem:
– Idę odnaleźć ojca.
Była winna i już. Za karę nie próbowałem jej zawracać. Zapewne przyciągała ją usychająca sosna, która ostrożnie wystąpiła z rozmazanej porannymi oparami szarości. Znieruchomiałe w ciszy nastroszone kikuty, niczym system nerwowy nieba, uwrażliwiały wkoło sporą przestrzeń. Z oddali drzewo wyglądało jak wysadzony w powietrze parasol. Swą zużytą koroną pochylało się ono tuż nad drzewkiem, które za rozedrganą zasłoną w odcieniach świeżej zieleni na zbyt długo zniewoliło przemijanie. Widok tej samotnie stojącej pary miał swój wyraz, robił wrażenie i domagał się, bym obdarzył go znaczeniem. Stało się dla mnie jasne, jak bardzo nasza siła i rozum zakorzenione są we wrażeniach i znaczeniach.
W tamtej chwili miałem dość wymówek i byłem święcie przekonany, że nie rozpoznaję znaczeń. Nie chciałem dostrzegać licznych sensów, które wplotłem w pytanie: „Dokąd idziesz?”.
Jeszcze przed chwilą do mnie mówiła; mówiła, że chce wreszcie spokoju. Starałem się nie wnikać, co tak bardzo chce uspokoić. Z uległością pozwalałem jej wymądrzać się, a ona tym swoim trajkotaniem burzyła moją i swoją równowagę. Niechętnie słuchałem jej kolejnych pomysłów, czegóż to tak naprawdę trzeba człowiekowi.
Przekonywała, że jedyne, co można zrobić dla drugiego, to ofiarować mu trochę troski, i dobrze jest, kiedy czasem jest się życzliwym.
Tak, tak, wiem, wiem! Przestraszyłem się, że dalej będzie ględzić bez litości, jak to trzeba trochę czułego i uczynnego serca. Dobre sobie. Najbardziej spodobało mi się, kiedy mówiła „trochę”. Miała jakąś rozkosz w wypowiadaniu tego słowa. Szkoda, że nie powiedziała, jak używa tych mądrości w swoim życiu. Czy rozumiała, że wiedza to nie to samo, co praktyka?
Gadała całą naszą wspólną podróż. Prędko stała się dla mnie wyłącznie głosem z ciemności wnętrza przedziału kolejowego i nie pamiętałem nawet, jak wygląda. Na podstawie tego, jak bardzo nie dbała o siebie, można było pomyśleć, że innych też ma w nosie. Poznawałem, jak wielkie ma wymagania i jak skazuje się na długie wyczekiwanie, żeby inny ją uznał i nie zechciał niczego w zamian.
*
Za oknem kolory popełzły w noc. Wokół niej rozpanoszyło się nienasycenie. Mówiła. Jej słowa tak naprawdę mnie nie obchodziły, wbrew swej woli w ich środek zostałem wpisany. Bez zająknięcia częstowała mnie strzelistymi kłamstwami, które powtarzała sobie co dzień. Z zadziwiającą cierpliwością ich słuchałem, aż zaczęły osadzać się we mnie. Gdybym chciał się bronić, musiałbym kształt siebie utwardzić, skamienieć.
Obrzmiała żalami i potrafiła we mnie wypatrzeć uległość. Rozpoznała natychmiast, że jestem nawykły do słuchania. Jej opowieść wydawała się podobna do tylu innych zasłyszanych od moich pacjentów historii o umęczeniu, za które podobno należy się zadośćuczynienie. To oni nauczyli mnie, jak nie chcę żyć.
Bała się stanąć twarzą w twarz wobec znaczeń słów. Z rękami do góry wolała obracać się do nich plecami. Przedstawiała się jako ktoś, kto ufa jedynie przyswojonej wiedzy. W naszej rozmowie znalazła dość miejsca na liczne ogólnikowe formułki i teoretyczne ujęcia. Ujmowała w słowa. Próbowała wypowiedzieć siebie, a nawet całe istnienie. Z potrzeby mówienia splatała, ale nie potrafiła uwięzić życia słowami. Cóż z tego, że tak wiele o sobie wiedziała i była tak boleśnie szczera? Im bardziej poddawała się swojej odwadze, tym zapamiętalej rąbała topornymi dźwiękami, a te ze zbyt ostrymi krawędziami trudno było zebrać w płynne akordy. Przybierała kształt swoich kruchych jak lód myśli i zaczynała kruszeć. Ujmowała, wytrwale coś określała, zapamiętale kreśliła, a znaczenia stawały się miałkie. Jej słowa zabijały wszystko, co nazbyt żywe, a potem rzeczy. Tak powstawał nowy, zagadkowy, niemiły mi świat, który zaczynał panoszyć się w mojej głowie. Ona próbowała coś ująć, czasem dodać, a ja siłą rzeczy rozpoznawałem, co w tym pyle jest znaczące.
Prędko stało się jasne, że nie miała dla siebie krztyny łagodności. Dużo wymyślała, byle nie podjąć tego, co mogło wyłonić się z niej tuż przed tym, jak docierała do pustki w głowie, bo tam w istocie była pustka. Twierdziła, że jest bliska jakiegoś odkrycia, a tak naprawdę w rozmowie ze mną domagała się, bym się nad nią użalił.
Już nie tak emocjonujące wydawało mi się świadkowanie podobnym poszukiwaniom, kiedy każdym wstrząsa błędna pewność, że nareszcie za chwilę chwyci rozwiązanie tajemnicy o sobie. A kiedy wokół niej zacznie krążyć, będzie musiała przyznać, że rozwiązanie wcale nie pochodzi stamtąd, skąd go wypatrywała.
I nią również wstrząśnie to, co odnajdzie, a czego nigdy nie zgubiła, kiedy nagle, niby przypadkiem, na moment, przejrzy swą poruszającą istotę. Znowu obserwowałem, jak wielką moc ma to nigdy niestwarzane, przychodzące sprzed narodzin, gdzieś sponad głowy, z samej natury, z ciszy – sedno.
Znaliśmy się ze szkoły. Poprzedniego wieczora musiałem otrzeć się o nią w zbyt wąskim korytarzu wagonu. Jechała na lotnisko, żeby odlecieć do męża, który pracował gdzieś na innym kontynencie. Trapiły ją wątpliwości, czy naprawdę tego chce.
Rozważała, czy nie robi tego tylko po to, żeby znów mieć okazję wymuszać na mężu uległość. Pewnie kolejny raz bez szacunku zechce go zmieniać, a on zacznie się bronić. Dotychczas jej związek sprowadzał się do kłótni i jątrzącego się latami podejmowania decyzji o rozstaniu. Zastanawiała się, czy może jednak związać się na stałe z kochankiem. Od dawna okłamywała i zdradzała męża. Miała go przecież za kogoś, kto obumiera albo już jest trupem. Chciała odejść, zanim sama zostanie porzucona. Była pewna, że któregoś dnia to on zechce się jej pozbyć.
Gdy mąż wyjechał, zapomniała, co było między nimi raniące. Tłumaczyła sobie, że chwilowo kusi ją dłuższy pobyt w obcym kraju, wizja doświadczenia czegoś nowego, dostatniejszego życia za pieniądze, które teraz on zarabiał. Chciała też uchodzić za odpowiedzialną i przedstawić się jako ta, która próbuje ratować małżeństwo. Twierdziła jednocześnie, że nie wie, co robić. Wiedziała tyle, że trzeba robić. W czasie naszej rozmowy przypomniała sobie, jak kiedyś potrafiła wpływać na swoje życie. Teraz nie umiała się przed sobą przyznać, że ciągnie ją do męża. Nie miała nadziei, że potrafi wrócić do niego na dłużej. Wciąż chciała wracać, zamiast iść dalej, do przodu.
W zamęcie słów ginęły najprostsze stwierdzenia.
Zapomnij o nim. Szukaj innego. Nie trać czasu – pomyślałem ze złością. Miłość to spełnienie i radość. Nie chroń siebie, używając męża.
Nad ranem nagle rzuciła, że ma dość bicia piany, i wyszła. W tej samej chwili, z niewyjaśnionych powodów, jakby do tego wystarczyło podwyższone ciśnienie krwi, semafor nie zezwolił na dalszą jazdę. Wyglądało na to, że pociąg stanął tylko po to, żeby mogła wysiąść. Nie przejęła się pozostawioną torbą z pieniędzmi i dokumentami. W innych okolicznościach nasze pozbawione serdeczności pożegnanie nastąpiłoby na zawsze. Teraz zostałem skazany na oglądanie jej jeszcze raz, kiedy zjawi się u mnie po porzucony bagaż.
Kiedy zostałem sam, pomyślałem, na ile i ja jestem podobny do księżyca, który nie ma swojego głosu i świeci tylko odbitym światłem; na ile moje myśli są jedynie echem cudzych myśli, czymś z drugiej ręki.
Coś ciągnęło, coś popędzało. Pociąg gnał dalej i dalej. Nie potrafiłem już zasnąć.
*
Kilka godzin temu usiadła naprzeciwko mnie. Była przerażona. Starała się powiedzieć coś ważnego, ale sobie w tym przeszkadzała.
Cieniem każdego zdania była wątpliwość, za nią szły przeprosiny, bo tak bardzo oglądała się, czy to, co robi, jest właściwe. Każde „przepraszam” uzupełniało wyjaśnienie, które jednak nic nie wyjaśniało. Niejasne było dla niej, co ma robić. Wciąż próbowała się usprawiedliwić i uniknąć wyimaginowanej kary za to, że nie robi tego, co powinna. Dbała, by nie stracić w moich oczach. Ale nawet gdyby wpłynęła na moje zdanie, nie mogła wiedzieć, że i tak do niczego się nie przyznam.
Podły nastrój odbierał jej dech. Nie pomagały moje próby zniechęcenia jej do tego dość skutecznego upuszczania z siebie sił. Jak zwykle zawiodła porada, którą miałem na każdą okazję.
– Jeśli czujesz się nieszczęśliwa, pozwól sobie na to, zamiast uciekać. Napinasz się i udajesz, że cierpienia nie ma, bo myślisz, że da się je wytrzymać. Możesz posmakować nieszczęścia, dobrze się mu przyjrzeć, naprawdę poznać. Tylko dzięki temu masz szansę zdecydować, że nie chcesz w nim tkwić ani chwili dłużej. Wszystko wciąż się zmienia i jedynie zmiana jest pewna. Tak naprawdę znasz wszystkie odpowiedzi, ale nie pozwalasz sobie ich wypowiedzieć i usłyszeć. Wiesz, jak być, tylko sobie w tym przeszkadzasz.
Przytaknęła ze zniecierpliwieniem. Potraktowała wywód, jak na to zasługiwał. Nie miała ochoty zastanawiać się nad tą pokraczną próbą zatamowania jej męki. Nie chciała recept, chciała być pacjentką. Powiedziała: „wiem, wiem” i dalej błądziła w swoim.
– Jestem pod wrażeniem – przerwałem jej. – Tak wytrwale starasz się być kimś, kim, jak sobie wymyśliłaś, powinnaś być. Od kiedy cię znam, tak było. Komu i co jesteś winna?
Po chwili ciszy gwałtownie podniosła głowę:
– Muszę robić, co należy!
– To znaczy nie wyglądać na smutną? Problem leży w tym „muszę”. Musisz? Kto cię zmusi? Kto ci nakazał nie dawać po sobie poznać, że jesteś przerażona?
– To takie widoczne? Jest mi trudno.
– Widać najtrudniej rozpoznać to, co jest. Nie pozwalasz sobie poczuć się zakłopotaną i zagubioną. Czego się boisz?
– Znanego. – Gorzko westchnęła. Lód w niej kruszał, a potem topniał i ku mojemu zakłopotaniu spłynął jej po policzkach. Szybko przykryła grymas żalu półuśmiechem, przez który przedarło się jeszcze jedno westchnienie.
Noc w tamtej chwili już stała za oknem w kolorach żałoby.
– Czy już nigdy nie spotkam kogoś, kto pojmie, jak się czuję? Moje życie jest puste, a powinno mieć jakieś znaczenie. – Wyglądało na to, że ma ochotę przeklinać, ale zaraz się wzięła w garść i przybrała wygląd potulnego stworzenia.
Co ona tak uspakajała? Wnioskowałem, że skoro mówi, że i ja nie jestem tym, który potrafi ją zrozumieć, to próbuje mnie zmobilizować do jeszcze większego wysiłku.
– Chcę, żeby można było poznać, że jestem.
– Wątpisz, że potrafisz dać siebie do poznania?
– Żyję tyle czasu i wciąż kręcę się w kółko. Wciąż tańczę w parze z tym samym. Jestem przekonana, że bez faceta sobie nie poradzę. To on ma zagwarantować mi bezpieczeństwo. Czuję się rozczarowana.
– To nie jest takie złe. Byłaś zaczarowana, teraz jesteś rozczarowana.
– Moje ponure zastanawianie się nad sobą i chęć poznania wszystkiego od podszewki wydają się zbędne i pochłaniają wiele sił. Pewnie chcesz powiedzieć, że niepotrzebnie kombinuję i utrudniam najprostsze sprawy.
– Nie wiem, czy są takie proste – odparłem.
– Zawsze mi mówiono, że wszystko niepotrzebnie komplikuję.
– Zawsze? To brzmi mało wiarygodnie.
– Cały czas myślę i myślę. Teraz mam dziwną potrzebę mówienia. Tak jakby mówienie było w stanie przebić moje zasklepienie. Chcę jeszcze raz przejść przez te wszystkie męczące miejsca i zdarzenia. Moje wspomnienia zbladły, może w opowieści nabiorą kolorów. Powtórzenia są niezbędne. Może gdybym wypowiedziała ból, byłoby w tym i zrozumienie, i zmiana?
– Rzecz w tym, że ty jakby chcesz. Niby. Nie potrzebujesz się usprawiedliwiać. Możesz po prostu mówić i mów, co chcesz – powiedziałem.
Zamilkła na dłuższą chwilę. Potem zaczęła opowiadać i wydawało się, że nigdy nie skończy. Sam się prosiłem…
Kiedyś ni stąd, ni zowąd ktoś, nie wiem nawet kto, nazwał mnie Jo. Wtedy jeszcze nie potrafiłam dobrze się chować za pozami. Jakbym wiedziała, że daje to dość mętny efekt. To w tamtym czasie przestałam na moment pędzić to tu, to tam i przez moment przestały przygniatać mnie zdarzenia. W bezruchu, bezczasie, pojęłam dotąd dobrze przede mną skrywaną prawdę. Podglądnęłam, co znaczy być dorosłym.
Sięgnęłam wtedy po swoje odpowiedzi, a nie te, które podsuwali mi oni, zanim pojawiły się moje pytania. Wcześniej miałam przekonanie, że jestem skazana na trwanie w nierozumieniu, gdzie brak nawet poczucia kierunku. Byłam z siebie taka dumna. Przejrzałam, co oni dojrzeli i do czego dorośli.
Zrozumiałam, że oni pojmują siebie zaledwie jako obraz, który przedstawiają innym. Może nawet i wiedzieli, dlaczego posługują się takimi przedstawieniami. Nie pojmowali jednak, kim był w istocie sprawca, który ten obraz stworzył. Potem straciłam dźwięczność w głosie, rozproszyła się moja serdeczność, w gestach zapanował chaos. Kiedy dorosłam, i ja zaczęłam sądzić, że bycie tylko w płaskim obrazie mi służy.
Po moim odkryciu każdego dnia obserwowałam, jak dorośli, tacy ciągle czymś zajęci, znajdowali dość okazji, by mimo swojego rozedrgania traktować mnie jak rzecz i kłamstwami zamazywać mi istotę tego, kim jestem. W końcu potrafiłam domyślić się, że dorosły to ten, który pociąga, napiera i dostarcza powodów, by dorosnąć.
*
Kolejne myśli wypowiadała z narastającym impetem. Potem nieco się wyczerpywała, odpoczywała, mówiła spokojniej, a następnie, znów pociągana przez gniew, nabierała pędu. Wątki znikały jak odarte z koloru, stworzone z punktów świateł krajobrazy za oknem. A ja słuchałem.
*
Dorośli dotykali zaledwie obrzeży swojej esencji, a podstawowy destylat, rdzeń, ten wewnętrzny instrument, który stwarza inne instrumenty, pozostawał nieznany, nie brzmiał i nie poruszał.
Najchętniej zapadali się w siebie i skrywali w bebechy. Tak chronili się przed spojrzeniem drugiego, by nie ujawnił się chaos, którego nie udało się im upchać w głowach. Chcieli jak najskuteczniej ustrzec się rozpoznania, kim są.
Zatrzaskiwali się wewnątrz siebie i życie nie potrafiło do nich przeniknąć. Milczeli o tym, co chowali w sobie, a dla mnie stawało się jasne, że są tylko przestrzeniami zmąconymi nadmiarem wątpliwości, gdzie przestało dominować to, co własne, a myśli czerpią wyłącznie z potoku tego samego rodzaju myśli.
Karmili się przyszłością. Brzydzili się przeszłości. Oddychali złością. Uważnie śledzili, co znów może się zdarzyć przeciw nim. Czujnie kalkulowali, snuli podejrzenia i pielęgnowali złe nastawienia. Prześladowało ich przekonanie, że powinni być lepsi. Mieli jak najgorsze mniemanie o sobie.
Roili sobie, że kiedy się uporają z wątpliwościami co do siebie, znajdą powód, by jednak się powściągać, poddadzą się sumieniu, dzięki któremu radzili sobie ze sprzecznościami, i w końcu zyskają do siebie szacunek, a inni bezwarunkowo zaczną spełniać ich oczekiwania, wtedy zaczną być szczęśliwi. Okłamywali nawet siebie.
Nie wiem, jak oni to wymyślili, że rodzili się po to, żeby osiągać szczęście. Gdy szczęścia nie dostawali, słyszałam, jak nikczemnie podsumowywali swoje życie. Narzekali, że im ono uciekło. Być dorosłym oznaczało stawanie się kimś, od kogo życie uciekało. Ciekawe, czemu to robiło…
*
Pomyślałem, że jest zbyt późno na jej kombinacje i litanie żalów.
*
Dorośli, wciąż tacy zmartwieni, niespokojni, wciąż spięci i niezadowoleni, byli jak rany cuchnące wewnętrzną nędzą. Unurzani zdarzeniami, które się im przytrafiały, potrzebowali być godni podziwu zamiast reagować na świat adekwatnie, czyli ani za mocno, ani za słabo.
Istnieli jedynie w kontrastach, pewnie po to, by móc występować przeciw sobie i siebie pokonywać. Byli formą cierpienia. Roztrząsali i szarpali się z przeciwnościami. Wciąż się tylko nimi zajmowali. Wciąż zdarzało się im coś, a za chwilę, o zgrozo, coś innego. To ich przerażało. Próbowali zagłuszać to, co intensywne. Okazywali się tacy sztywni.
Marnie się im udawało osłabianie wstrząsów powodowanych zderzeniami skrajności. Potrafili co najwyżej stwarzać iluzoryczne całości, w których próbowali łączyć prawdę i kłamstwo albo miłość i nienawiść. Można było według nich kochać i nienawidzić w tym samym momencie, tę samą osobę. Miłość i nienawiść są przeciwieństwami, ale może rzeczywiście da się znaleźć wspólną im istotę, doświadczyć, że te przeciwstawne bieguny tworzą jedność. Może i inne przeciwieństwa są zjednane, w istocie są tym samym, tyle że mają przeciwne znaki. Na przykład w magnesie nie da się rozłączyć plusa i minusa, tworzą całość. Uznanie, że sprzeczności są w istocie jednym, jest możliwe tylko dla tych, którzy wobec tego, co się zjawia, nie chcą być ani za wysoko, ani za nisko.
Dorośli przedstawiali się wyłącznie za pomocą swoich niezadowolonych myśli. Cali powymyślani w wystylizowane formy przeżywania i złego humoru tylko uskarżali się, opłakiwali i świętowali niezadowolenie. Dręczyli się pytaniami, czy angażować się, czy izolować; jak poradzić sobie z tym, czego już nie było, a co z przeszłości i przyszłości panoszyło się bardziej niż to, co obecne, i próbowało wodzić ich za nos. Zmagali się z wewnętrznym rozdarciem. Dorośli próbowali tylko przetrwać. Dziecko potrafiło być „nieosobą” i równie dobrze pozostawało sobą.
*
Słuchałem. Za oknem stała czerń. Patrzyłem na punkty odległych i bliższych świateł, na uciekające światłobrazy.
*
Dorośli nie pozwalali zapomnieć o swoim rozdrażnieniu. Byli umęczeni swoim rozpaczliwie aktywnym trybem życia istot zatroskanych i wciąż zagrożonych. Twardzi i bezlitośni, nieustannie atakowali, podbijali, panowali i kontrolowali. Dla nich najlepsze brało się ze zwyciężania. Dziś wiem, że prawdziwa wygrana obejmuje wnętrze, kiedy się nie gra i nie toczy żadnej walki.
Chcieli zarządzać tym, co nieznane i przeżywać nieprzewidywalne w jak najbardziej zapośredniczony sposób. Nie potrafili uznać, że wszystko wciąż się zmienia. Stały był tylko ich strach, że stracą wygodę, kiedy znów w ich życie wkroczy realne i uderzy, gdy są tacy nieprzygotowani.
Dorośli sądzili, że przed realnością można się uchronić i ustalali jej łagodną formę, stwarzali rzeczywistość. Układali odpowiednie koncepcje świata i stałe nań reakcje. Przedstawiali nawet sami siebie jako świat i przekonywali dzieci, że trzeba się przed tym światem bronić, a potem zmieniać w kogoś takiego jak oni.
*
Milczeniem stwarzałem rozmowę. Moje domniemane odpowiedzi dopowiadała sobie sama. Wypowiadałem się ciszą i tak organizowałem jej obecność. Sobą wskazywałem, nie wskazując, te miejsca, gdzie działało coś nieredukowalnego, czyli to, co jest jej istotą. Milczałem, wciąż przez nią wzywany do przepytywania jej i do pomocy. Swoją obecnością powodowałem produkowanie przedstawień i odniesień do źródła jej pomieszania. Ona dalej wylewała swoją wiedzę na temat związków z ludźmi, męczących objawów, niezaspokojonych nadziei i pustych rzeczy.
*
Dorośli wciąż się bali, że nie zasłużą na posłuch i podziw. Że dziecko zważy ich wagę, czyli ustali, jak są ważni, a potem określi ich wartość. Im bardziej się tego bali, tym bardziej tłumili sposób, w jaki dzieci przeżywały świat.
Dorośli bardzo liczyli, że będą postrzegani jako istoty niemal boskie. Zanim nauczyłam się dostrzegać niechęć w ich oczach, żyłam oczarowana nadzwyczajnymi zdolnościami mamy, która samą swoją obecnością odganiała lęk przed ciemnościami. Potrafiła powodować jasność, kiedy zapalała światło, a ja przecież nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak elektryczność.
Tata na równi z nią przedstawiał się jako wszechmocny i wszechwiedzący. Po powrocie z delegacji okazywał się najwyższym stwórcą podarowanego misia. Przecież nie wiedziałam, że istnieją chińskie fabryki zabawek.
To dorośli dali nam życie. Mieli, to dali. Okazywało się potem, że jednak nie dali. Zaczynali żądać, byśmy je im oddali. Mówili, że ono nie jest nasze, że jesteśmy je im winni i winniśmy posłuszeństwo. Że powinniśmy.
*
Pragnienie innego dało jej życie, teraz skarżyła się, że ono to życie jej utrudnia. Poważna sprawa. Chyba miała zamiar sprawdzić, czy to, co mówi, jest głupstwem i odważnie podważać dotychczasowy sposób myślenia o sobie.
*
Dorośli wymuszali, bym otrząsnęła się z wszelkiej żywotności. Woleli, żeby moje spojrzenie nie promieniowało zachwytem i kiedy zachodziło szarą zaćmą, byli zadowoleni.
Przekształcałam się w osobę przestraszoną światem. Zamykałam się w sztywny kształt charakteru. Reagowałam mechanicznie.
Ostatecznie miałam umieć przezwyciężać gorsze, czyli dziecięce sposoby funkcjonowania. Nauczyłam się zachowywać – siebie chować i innym podobać. Potrafiłam odczytywać całym swoim jestestwem cudze wymagania. Zmieniałam nawet sposób poruszania się i mówienia, byle się dopasować i nie budzić wrogości tych większych, silniejszych i sprytniejszych istot. Stwarzałam różne wersje siebie. Dorośli wybierali, która im najbardziej odpowiada.
Traciłam rozeznanie w sobie i zaczęłam tworzyć swój obraz z cudzych opinii. Dziwiło mnie, czego dowiadywałam się o sobie od nich, ale wiedzę gromadziłam i jej wierzyłam. Mówili, jaka jestem niewdzięczna i zła. Sugerowali, że jestem kimś gorszym, kogo nie można szanować.
Przedstawiałam się jako ktoś mało wyrazisty. Tak bardzo się chroniłam, że moje odczuwanie przestawało być możliwe. Kurczył się i zamykał dostęp do mojej istoty, która jest zgodna z naturą tego, co dookoła. Oni karmili mnie sztucznościami aż do choroby.
Nie ujawniałam choćby skrawka siebie, wszystko wolałam skryć wewnątrz i tak dopuściłam niemal do wymazania siebie. A pragnęłam być kochana.
*
Bezgłośnie, tylko spojrzeniem, popychałem ją do mówienia, a ona przedstawiała mi siebie. Mówiła bez wybierania, co jej przychodziło na myśl albo zalegało w głowie. Miała przyjemność w mówieniu. Produkowała wiele zdań, żeby określić to, co jednak wciąż jej umykało. Definiowała się jako ktoś nieodpowiedni. Tak rozumiała siebie, że nie ma wystarczającej wiedzy, jak żyć. Realność przykrywała siecią wyobrażeń. Chciała być przydatna, pożyteczna i ważna. Przedstawiała swoje powinności i obowiązki. Chciała móc uznać za prawdę to, co jej przedstawiono.
Produkowany dla mnie obraz dla niej był zbyt ubogi i jej nie zadawalał. Czekałem, kiedy jeszcze lepiej chwyci i opisze swoją biedę. Chciała wiedzieć, co ma robić i dzięki sile woli zrobić.
Podlegała jednak temu czemuś, co pozostawało przed nią ukryte i funkcjonowało równolegle z jej wyobrażeniami, rozdwajało ją, miało swoją wiedzę, wpływało na nią.
Cieszyła się, że nic nie mówię. Mimo żalu i niechęci dbała o dobrze jej znane pozory wygody, choć doświadczała niewygody. Nie chciała niewygodnych pytań. Jakże liczyła, że nie sprowokuję więcej jej dociekań i miała nadzieję, że uda się jej zakorkować krater, z którego wypływały zagadki i słowa.
*
Kwileniem udawało mi się czasem wybłagać chwilę uwagi, smutnym wzrokiem wyżebrać nieco ich zainteresowania. Wiele razy pozwalałam, by zaledwie strzępami ciepła przechytrzyli moje rozczarowanie i ponownie wzniecali zaufanie. Na nowo mamili mnie nadzieją, że kiedyś zostanę przygarnięta i zezwolą mi chłonąć ukojenie.
Dorośli zniewalali, a potem zdradzali, przekonani, że upokorzona lepiej będę im służyć. W zamian za posłuszeństwo podsuwali mi niewypowiadane wprost, kuszące obietnice i dziwaczne nagrody.
Na przykład obiecali, że pozostanę dziecinna i stara jednocześnie. Do dziś jestem jakaś niedorozwinięta, podobnie jak moje ciało wetknięte na wąskie biodra i pękate nóżki. Wciąż wylewam z obrzmiałej głowy raz śliskie, raz naiwne albo lodowate słowa.
Byłam dość wytrwała, nie skarżyłam się, nie przeklinałam. Długo udawało się nie słyszeć niczego ponad to, co słyszałam. Rozumiałam, ile rozumiałam. Pomijałam to, co nie pochodziło ze smakowania, dotykania, patrzenia. Miałam dość sił i wbrew okolicznościom wciąż wracałam do swoich podstaw; sedna, które zawsze współbrzmi i daje się poruszać przez wszystko dookoła. Potem, nawet jeśli dorośli przejrzeli i byli gotowi mnie spotkać, uszanować, i tak okazywało się, przynajmniej tak to wyglądało, że mnie już prawie nie ma.
Trzeba było poradzić sobie i z nimi, i ze sobą. Dorosłość zaczęła dla mnie oznaczać umiejętność uporania się z bólem i uodpornienie na wrogość. Dorosłość jest wymysłem dziecka i zyskaniem prawa do obrony. To dziecko stwarza dorosłego.
*
Mówiła do siebie o sobie w mojej obecności. Chciała, bym odkrył w niej kogoś innego. Pragnęła, bym zobaczył ją poza odmalowywaną mizerią, choć jednocześnie bała się utracić stan, w którym tkwiła. Nie zamierzałem sprzyjać tym wymysłom. Nie mogła liczyć, że poprę jej ucieczki od przytomności i wątpienie w siebie.
Próbowała być wyjątkowa. To ją uruchamiało. Podejmowała w życiu wiele działań, które miały gorzki smak. Czuła się zmęczona. Miała wiedzę o sobie, lecz wciąż chciała ją uzupełniać. Żyła iluzją pełni. Czekała, aż urzeczywistni się to wypełnienie, żeby mogła być szczęśliwa. Musiała jednak wciąż brać pod uwagę niepewność i zagrożenia.
Chciała mieć definicję siebie i wiedzę, czego miałaby przestać się trzymać, by móc chwycić prawdę o sobie. Ciekawiło ją, co w niej działa, że wciąż prowadzi siebie do cierpienia.
*
Zanim dorosłam, żyłam w nieustającym uniesieniu. Coś mnie pociągało, za chwilę interesowało już co innego. Nic nie było w stanie podważyć mojej zgody na rytm tego, co następowało. To mnie upajało. W nurcie wypadków topiłam poczucie siebie. Poddawałam się tym porywom i utożsamiałam się z tym, co mnie porywało. Można powiedzieć, że wychodziłam poza czas, wyłączałam się z reszty przestrzeni, ale wspaniale było zatracać się w tym, czym się właśnie zajmowałam.
Jeśli tylko mi nie przeszkadzali, polegałam na sobie – na tym, co posiadałam, na co było mnie stać, co robiłam. Znałam swoje miejsce i wiedziałam, jak współdziałać z ograniczeniami. Byłam taka zwyczajna i prosta. Taka sama wewnątrz i na zewnątrz.
Uwalniałam wewnętrzne możliwości bez zamierzonego wysiłku, bez kontroli i planowania. W takim czystym stanie nie obserwowałam siebie z pozycji widza lub krytyka. Wyłącznie doświadczałam. Ulegałam tylko prawom sytuacji. Dostrzegałam ze swobodą bogactwo i niepowtarzalność wszystkiego dookoła.
Kiedy działałam tak intensywnie i nie myślałam o konsekwencjach, dorośli nie potrafili tego znieść. Byłam gotowa do odczytania mnie przez każdego; skłonna zrobić wiele, żeby móc być z innymi blisko. Nikt mnie takiej nie potrzebował i tylko dorosłych złościłam, że tyle życia jeszcze przede mną.
*
Co powodowało jej tak wytrwałe mówienie? Dlaczego tak chętnie przedstawiała dziwaczne konstrukcje z wyobrażeń i oczekiwań, a jednocześnie ujawniała, co się działo w niej i wbrew niej?
Udawała, że rozumie swoje reakcje. Bardzo się starała, żeby nie móc tego podważyć, nie słyszeć pytań o sposób przeżywania otoczenia i przedstawiania siebie. Jej poczucie winy sugerowało, że zgadza się z oczekiwaniami innych i wie, jak powinna funkcjonować. Wyglądało jednak na to, że ma zamiaru poddać tego, co wie, badaniom i wzbogacać swojego rozumienia oraz znaczeń, którymi się posługiwała na początku.
*
Miałam wrażenie, że prawda została mi jakoś przekazana. Pozwalałam, żeby mnie prowadziła. Z kontaktu, z wymiany z tym, co jest, brałam radość. Realność porywała mnie do tańca.
Nie do pomyślenia było, żebym w trakcie swoich pazernych poszukiwań chciała cokolwiek odrzucić czy potępić. Tajemniczy, godny podziwu był każdy przedmiot, zjawisko, poznawany człowiek. Nie stawiałam oporu. Nie próbowałam, bo i po co, przechytrzać życia.
Mówią, że dzieci są niesforne, ale one są tylko żywotne. Dorośli próbują je krępować, żeby nie szły zbyt wysoką albo zbyt niską drogą i by stawały się wręcz przezroczyste, w żadnym razie nie takie, jak się do tego skłaniały. Starali się, żeby dzieci nie były zbyt odkryte, nagie, szczere i miękkie. Dzieci dość wytrwale pozostawały wrażliwe, ale niewiele było trzeba, by zesztywniały, stwardniały i chroniły się za tym stwardnieniem. Dorosłych niepokoi myśl, że słabość jest bliżej życia niż sztywność i siła.
*
Wyszła. Zdziwiłem się ciszą. Brakowało mi jej głosu. Kiedy wróciła, znów podjęła mozolne wysiłki, żeby potwierdzać swoje rozumienie i decyzje podejmowane na podstawie tego rozumienia.
Przedstawiała mi grę, którą prowadziła, żeby po zsumowaniu różnych przedstawień siebie okazać się tą wygraną. Wciąż nie tak chętnie chciała podać swoje osiągnięcia w zwątpienie. Zależała od uznania i dzięki niemu miała stać się kimś.
*
Pozwalałam mojej istocie, realności wnętrza, opracowywać każde zagadnienie, jakie podsunął mi umysł, a jego sedno przygotowywało właściwe rozwiązania. Przy takim wsparciu umysł wykorzystywał wszystkie doświadczenia, uważność, zdolność do przystosowania, wiedzę i spryt. Zawartość umysłu płynnie się równoważyła z istotą mnie i razem porządkowały, co było do uporządkowania; jednoczyły się, a czasem dzieliły. Nie było wtedy we mnie miejsca na nadmierną racjonalność, zbytnią duchowość albo przywiązanie do tego, co materialne. Nie było miejsca na uległość czy zbuntowanie.
Wszystko szło zgodniej. Mogłam tańczyć z realnością, reagowałam na świat adekwatnie. Poznałam, że realności obce są komplikacje. Dorosły gubi tę oczywistość, utrudnia naturalny bieg rzeczy i sprowadza na siebie nieszczęścia.
*
Mówiła, a sensy wciąż uciekały. Pozostawało coś nieuchwytnego. Całość i logikę tej całości miała dawno opracowaną. Dawała mi ją do rozszyfrowania. Miałem w nią wejść i znaleźć zasady ją organizujące. Nie pozwalała, by zbyt łatwo wziął ją we władanie inny porządek, niż znała. Uosabiałem sobą wartość dociekania tej zapisanej w niej prawdy.
*
Nie marnowałam życia na ulepszenie go. Cokolwiek robiłam, długo pozostawałam, w różnych sytuacjach, wciąż taką samą istotą – tą samą, kiedy pojawiły się trudności i kiedy trwała radość. Nie musiałam zastanawiać się, co jest udawaniem, a co nie; co jest mroczne, a co dobrze widziane.
Wewnętrzne nakazy mojej istoty często wydawały się nieprzewidywalne i popychały w nieznane. Zaskakiwały, gdy zyskiwałam dzięki nim zdolność rozpoznawania esencji innych osób, przedmiotów i zdarzeń.
Czasem wahałam się w działaniu, ale tylko po to, by zdobyć więcej niezbędnych informacji do podjęcia decyzji. Ruszałam z miejsca i już tylko ufałam temu, co robiłam, i miałam odwagę ryzykować w reakcji na przytrafiające się sploty zdarzeń. Inaczej moje decyzje i reakcje musiały być wyuczone. Jakże często wtedy przestawały mnie ciekawić nowe doświadczenia i to, do czego prowadziłam swoim działaniem.
Dorośli powiadali, że wystarcza ograniczone rozumienie świata. Zmniejszali ilość jego wymiarów, zjawisk i związków, jakie zachodzą między nimi. Na szczęście nie przemija w nas pragnienie ponownego wzbudzenia połączenia z tym, co własne i jest istotą rzeczy.
Cisnęły się niewiadome, a oni kazali je odrzucać albo upychać na boku. To były daremne pytania, przedwczesne twory. Nie należało ich, podobno przez grzeczność, wypowiadać. Znaczyło to, że należy się ich wstydzić. Byłam posłuszna. Jak ktoś rozsądny stosowałam się do wymagań i uganiałam się za poczuciem bezpieczeństwa albo wygodą. Siedziałam cicho, dzięki nadmiarowi strachliwej zapobiegliwości i z obawy przed zranieniem, po każdym odezwaniu się własnym głosem. Własny głos budził wrogość.
*
Tworzyła wytrwale zwidy, czuła ból, kiedy straciła którąś ułudę. Brnęła do kresu swoich wymysłów. Wydawało się jej, że to inni mają wartość, a ona gnije, a kiedy mówi, to, co zgniło, odpada. Bała się mojej reakcji, gdy dowiem się o niej dostatecznie dużo. Brakowało jej gwarancji, że po tym zyska znaczenie. Zaspokojenie było wątpliwe.
*
Wbrew wszystkiemu długo pozostawałam identyczna wewnątrz i na zewnątrz, czyli szczera. Działałam, nie bardzo kłopocząc się o konsekwencje. To było radosne posługiwanie się tym, co z własnej woli; co intensywne; co z uczestnictwa całą sobą i piękne. Dorośli nie szanują tych, którzy są w zgodzie ze sobą i nie rezygnują z radości. Takich nazywają głupkami, bo jak można się radować, skoro nie jest się odpowiednim?
Dorośli byli formą samopotępienia i potępienia tego świata, bo nie było tu tak, jak sobie życzyli. Miało być pewnie, na wieczność i jak w raju. Światu wciąż czegoś brakowało, ale nie było to dla nich wyzwaniem. Dorośli domagali się, żeby tych braków nie było. Chcieli te wyzywające stany wyciszyć i uczynić bezczynnymi. Chcieli, żebym i ja była znieczulona na brak.
Dziecko szuka w każdym podobnego sobie i chcąc nie chcąc, staje się sędzią. Dopóki tego nie zwalczy, jest gotowe powiedzieć coś dosadnie, tonem nieznoszącym sprzeciwu i błyskotliwie wykazać niedostatki dorosłego. Dziecko potrafi w ten sposób niepotrzebnie wzmóc niepokój, zdezorientować, a nawet spowodować porywcze reakcje. Może dorosłych przerazić uporem. Nie w smak im dziecięca odwaga.
Dorosłym niewygodnie żyć pod okiem istot otwartych, chłonnych i dalekich jeszcze od podlegania tyranii powinności. Trudno im znieść świadków, którzy nie mają jeszcze niezbywalnych przekonań, nawyków, schematów i nie przejmują się tym, co jest normalne i co właściwe. Dorośli wiele wiedzą o dziecięcych zdolnościach domyślania się prawdziwych uczuć. Przyznają, że widzą one, co zakrywane, jak na dłoni, w źrenicy, w skurczu mięśni pod skórą, w sztywności ramion albo kolan.
Nie było spokoju. Miałam być posłuszna i przestraszona. Ale jeśli posłuszeństwo miało mnie doprowadzić w miejsce, gdzie się znaleźli oni, to musiałabym być głupia, żeby chcieć być posłuszną.
W końcu zaczęłam lgnąć do tego, co marne, i tak zyskiwałam okazję do odpokutowania win. Rezygnowałam ze zdolności ranienia dorosłych, by nie stać się ich porażką wychowawczą. Miałam się nie szarpać. Dzięki złości mogłoby przecież nabrać zbyt wiele wyrazu i siły.
Opierałam się dorosłym dość długo, ale w końcu, pod ich naciskiem, w ciągu siedmiu dni stworzyłam w sobie kosmos obaw, wątpliwości i przygnębienia. Stąd był już tylko krok do drażliwości, snów na jawie, imitacji działania i pośpiechu. Pytałam siebie, jaka mam być, a oni przebiegle grozili mi potępieniem i uczyli samopotępienia. Podobało się im moje wytrwałe dążenie bez umiaru, żeby stać się im bardziej miłą.
*
Byłem jak kawałek płótna i rama dla jej obrazu. Nie należało przegapić żadnej kreski czy plamy. Cała jej wiedza wpisywała się w te ramy, a ona dawała ją do odczytania. Rozkoszowała się aktem tworzenia swojego wizerunku. Kryła się za przedstawieniami. Podporządkowała się jakiemuś zagadkowemu przymusowi. Czy zamierzała przejść od obrazu do bycia kimś żywym, a nie rzeczą, jak ją dotąd traktowali inni?
Z przyjemnością trwała w wizerunku kogoś, kto chce przedstawiać się na nowo w następnym obrazie. Szukała w sobie okna z widokiem na inną rzeczywistość. Szukała potwierdzenia, czy w ten sposób przywróci radość w swoim życiu. Chciała mnie użyć do przeprawy na drugą stronę, do dojrzałości. Czy naprawdę pragnęła dorosnąć?
*
Oni chcieli, żebym stawała się kimś bliskim ideału. Chcieli mnie polepszać, a to znaczyło, że to, jaka jestem, jest gorsze.
Nienasyceni i zlęknieni dorośli sądzą, że to, kim się jest, to za mało. Gdy się ma zmętniały rozdrażnieniem umysł, chce się być kimś innym, niż się jest.
Poszukiwali, nie wiadomo czego, choć mieli świadomość, że wartość tego jest płonna. Sprawy zawsze miały się toczyć lepiej, na pewno nie tak, jak się toczyły.
Dorośli próbowali stanąć ponad życiem i narzucić mu swoje pomysły, jak powinno ono przebiegać. Przez ruchliwość umysł dorosłego pęczniał, rozwarstwiał się z wewnętrzną naturą, stawał się butny i miał sam siebie za coś nadzwyczajnego.
Ambicje dorosłych przepełniała chęć uczynienia z siebie kogoś większego niż samo istnienie. Czuli obowiązek bycia kimś, kto mieści w sobie życie. Za wszelką cenę próbowali udowadniać, jak wiele są warci, jak są mocni i jak wiele od nich zależy, choć sami w to nie wierzyli.
Żeby być wyjątkowym, trzeba zaprzeczyć temu, co zwykłe, a czymś najzwyklejszym jest przecież czuć gniew. Można i do końca swoich dni nie zorientować się, że nakaz bycia niezwykłym sprzyja stawaniu się wątłą iluzją. To najlepszy sposób, żeby nie pogodzić się ze sobą i utrudnić sobie dostęp do życia. Też próbowałam wymyślić sobie swoją nadzwyczajność i zaczęłam bzdurzyć, kim jestem. Zapominałam, że jestem życiem.
*
Mówiła do mnie jak do lustra. Mozoliła się, by stworzyć odpowiednie odbicia, fikcję przedstawiającą się jako prawda. Kolejnymi zdaniami chciała dodać wagi takiemu przedstawieniu. Przytrzymywała moją uwagę przy jakimś fragmencie i wskazywała, czego nie wolno mi przegapić.
Kierowała też do mnie złość. Nie dziwiłem się. Gniewne spojrzenia jednak nie niszczyły naszego zaufania, tylko zbliżały nas do siebie. Jo wysilała się, by wprawić w ruch myśli o tym, czego jej brak. Miała już dość kontrolowania własnego życia. Złościła się i jeszcze więcej mówiła.
*
Mieli stałą, utartą koncepcję siebie, która się chwiała zależnie od tego, gdzie popchnęły ich różne sytuacje i stany. Różne rzeczy znaczyły dla nich prawdę i nie wiedzieli, na czym się oprzeć. Ich postawy brały się z wymuszeń i dlatego były sztucznościami. Byli we władzy sztucznego. Postawę mieli sztuczną, coś sztucznego podejmowało w nich decyzje. Obiecywało też to sztuczne. Znali tylko sztuczne ograniczenia. Ich poglądy były łatwe do przejrzenia. Sztuczne jest słabe. Słaby nie wyrazi tego, co mu niewygodne.
Dorośli regulowali mi życie. Reguły ściśle określały, jak się poruszać, siedzieć, jeść. Mieli surową opinię, co jest właściwe, co nie.
*
Kiedy przestawałem słuchać, zaczynałem liczyć, że w ciemnościach zacznie obowiązywać jakiś nakaz milczenia. Ale ona wciąż mówiła.
*
Miałam być raczej rozmowna niż cicha. W odpowiednim momencie milcząca i zakłopotana, broń Boże nadmiernie gadatliwa. Raz aktywna, raz nieruchoma. Woleli mieć ze mną do czynienia, kiedy byłam wyczerpana, a sami ze wszystkich sił próbowali znaleźć sposób na swoją ociężałość i otępienie.
Raz byłam szarpana tu, raz przepychana tam. To, co rozumiałam, stawało się po chwili nieistotne; co pochodziło wyłącznie ode mnie, zupełnie nieważne. Nie wiedziałam, w którą stronę się obrócić.
Raz twierdzili, że jestem taka jak trzeba, wystarczająco uległa. Innym razem nieodpowiednia. Byłam rozdarta, pełna wahania. Miałam być użyteczna, godzić się bez sprzeciwu z ich życzeniami i nie ociągać się z ich wykonaniem. Miałam być nieoddzielona od nich i mieć w głowie, co mieli oni. Wtedy już bałam się tego, co niezafałszowane. Szczerość postrzegałam już jako naiwność.
Mędrkowali, wciskali mi swoje strachy, nie dawali dokończyć zdania, wciąż dopowiadali swoje racje. Nie dopuszczali niczego innego. Oduczyli mnie słuchania i wyrażenia siebie. W końcu udało się im ukształtować we mnie taki sposób funkcjonowania, który był całkowicie niezgodny z pierwotnymi poruszeniami. Trzeba było siebie maskować.
*
Zgłodniała. O tak późnej porze zaczęła jeść kanapkę. Nawet chciała mnie poczęstować, ale ja, głupi, odmówiłem.
*
Słodycze, które tak przypominały słodycz mleka matki, okazały się niezdrowe. Rzeczy musiały leżeć na swoim miejscu. W końcu przyszedł czas na naukę i posługiwanie się tylko jedynie słusznym sposobem myślenia.
Dzieci krótko mają czyste umysły i wszystko dla nich jest czyste, a świat objawia się jako tej czystości tkanka.
Moi rodzice dbali, bym się nie pobrudziła, a więc uznawali mnie za czystą. Kiedy uznali mnie za próżną, trzeba było mnie napełniać. Wciąż bardziej i bardziej chcieli wypełnić mnie treścią. Nie tak łatwo dawało się przemóc tę próżnię we mnie. Próbowali ją przynajmniej pozasłaniać. Potrzebowali punktu zaczepienia, żeby to, co gromadziło się na brzegach pustki, pochodziło od nich. Udawało się im tę pustkę otoczyć wiedzą. Bardzo się bali, by ta wiedza nie przepadła w pustce.
*
Próbowała coś wyjaśnić, ale mętnie. Trafiała w myślach na przeszkody, ale moja obecność mobilizowała ją, by je omijać. Już wydawało się, że znalazła coś istotnego, ale za sekundę znów biegła za niejasnością, by w końcu jednym zdaniem doprowadzić się do właściwego słowa.
Rzygała tym, co przepełniało ją od dawna. Uczestniczyłem w rytuale oczyszczania ciała napełnionego zdegustowaniem i upokorzeniem. Próbowała zrozumieć, dokąd do tej pory podążała, co chciała osiągnąć. Nie rozumiała tej wściekłości w sobie. Potrzebowała lepszego zobrazowania, czym ona jest.
*
Trudno było żyć w ciągłym napięciu pod okiem dorosłego. Zawsze zjawiał się ktoś grzeczniejszy, nadmiernie staranny, bardziej błyskotliwy, mniej pyskaty. Żeby się dorosłym spodobać, trzeba było przede wszystkim zaprzestać poszukiwań oparcia w sobie. Na wieki wieków miałam opierać się wyłącznie na nich. Żeby znaleźć ich uznanie, należało wymazać wszystko, co oni uznali za mało przydatne, pozbawione wyróżniających cech. Doszłam do wniosku, że racje dorosłych są moimi racjami, a jeśli chciałam zadbać o swoje racje, myślałam, że coś jest ze mną nie tak.
Odkrywałam porządek, jakim skutkowały ich zasady. Na nich polegałam i w nich się zakorzeniałam. Uczyłam się siebie potępiać i zabiegać, bym nie została potępiona na wieczność. Lepiona według ich wzorca, już lepiej potrafiłam znaleźć dla siebie miejsce w ich dorosłym świecie. Zaskarbiłam sobie ich poklask.
*
Nie wiedziała, jak sobie radzić z tym, co w niej działało. Była niespokojna i martwiła się, czego od niej oczekuję. Ja niczego nie oczekiwałem. Bała się, na ile dobrze zrozumie moje domniemane wskazówki, co powinna robić, czy wystawię jej dobrą ocenę, czy jej sprzyjam. Zawiesiła się i tylko się bała, czy zaakceptuję jej poczynania.
Nie poznawała się. Postrzegała siebie, ale nie wiedziała, gdzie jest. Jej wypowiedzenia były jak mgła, a za mgłą znajdowałem się ja. Nie potrafiłaby mnie chwycić. Zacząłem dla niej istnieć już tylko jako pozór.
*
Dorosnąć znaczyło próbować chronić się przed cierpieniem. Dorośli umieli budować kokony, bunkry, czołgi i skuteczną izolację. Uczyli, jak walczyć, atakować i przygotować do obrony, a to znaczyło, że liczyli się z tym, że w końcu mogą przegrać. Zapominali, że można pozostać w zgodzie z bezwzględną realnością, która – kiedy uderza – zawsze zaskakuje, jest nie do pojęcia i budzi trwogę. Zamiast się jej bać, można ją przyjąć i wiedzieć, że w człowieku jest zawsze wystarczająco dużo sprytu, który pomaga poradzić sobie z zagrożeniami.
Dorośli sami przedstawiali się jako wcielone niebezpieczeństwo. Naciskali i instruowali, dzięki jakim zachowaniom da się oswoić z ich naporem. Tresowali i warczeli: reaguj, nie reaguj, goń, nie ciesz się zbyt szybko. Wytrwale dawali wprawki, jak może być nieprzyjemnie. Byli okrutni. Przygotowywali dzieci na nadejście prawdziwego życia.
Świat, do którego wprowadzali dorośli, nie stawał się dzięki nim ani trochę bardziej przejrzysty. Nie czynili go zrozumiałym ani znośnym. Nie okazali się istotami, które potrafią dać oparcie. Zmuszali do przeżywania wszystkiego, czego sami woleli uniknąć. Sprawiali zawód na tysiące sposobów, ranili każdego dnia.
W spotkaniach z nimi plątały mi się myśli, mętniała jasność widzenia. Zawstydzona nie umiałam rozeznać, co jest ważne, gdzie jest góra, gdzie dół, przed czym trzeba umykać, jak radzić sobie z nieprzewidywalnym, które czyha na chwilę nieuwagi. Trwałam w ułudzie, że dorośli potrafią dawać bezpieczeństwo, jak obiecywali.
Co chwilę stawało się jasne, że bezpiecznie nie będzie. Musiałam wymyślić przed nimi ochronę. Takie zabezpieczanie nazywają dorosłością.
*
Nie wiedziała, jaki obraz siebie wybrać. Patrzyłem na jedno z wielu możliwych przedstawień; definicję siebie też podawała jedną z wielu. Tworzyła kompozycję złożoną z odniesień do innych kompozycji. Badała mnie, jak może spowodować, żeby się spodobała. Milczałem, a ona wciąż ustosunkowywała się do mnie przez swoje fałszywe kreacje.
Domyślałem się już, co zostanie z jej wypowiedzeń, gdyby je odrzeć z kwiecistości. Gdybyż tylko chciała dotrzeć tam, gdzie kryje się szkielet opowieści, łańcuch słów, który ją pętał… Gdybyż tylko nie zamierzała od tego uciekać…
*
Dorośli nawet nie potrafili ukryć, jak zachwyca ich świeżość postrzegania, przeżywania czy działania dzieci. Marzyli o powrocie do prostego życia, bez myśli o korzyściach, zasługach czy poważaniu. Pragnęli być traktowani jak dzieci, mieć przyzwolenie na reagowanie natychmiast, w sposób może i trudny do przewidzenia, ale nie mechaniczny. Nie dawali jednak poznać, że znów chcieliby tak żywo pragnąć, umieć się dziwić, zachwycać i sprzyjać potrzebie swobody.
Osadzało się w nich niezadowolenie, że ich zdolność odbioru i rozumienia jest taka ciasna. Czasem tęsknili, by być w sytuacji dziecka, kiedy można liczyć na wyrozumiałego, hojnego opiekuna i bez winy pozostać bezradnym. Chcieli, żeby ktoś zdecydował za nich, co mają robić. Potrzebowali troski i czułości. Jednocześnie marzyli, żeby nie podlegać wpływom, jakie wywierali na nich inni.
*
Jej pragnienie wikłało się w swoje kolejne chwiejne wizerunki. Życzyłem jej, żeby nie chciała tworzyć kolejnego oblicza, tylko zajrzała, co jest za pokazywanym.
Błagała każdym gestem: „Jestem sama, przepadam, ochroń mnie!”. Nie brałem jej jednak w ramiona. Dalej milczałem, a ona wyrażała siebie i stawiała pytania temu komuś, kogo umiejscawiała we mnie. Coraz bardziej otwierała się na jego pragnienie i słyszała bezgłośną sugestię, żeby rozwijała to, co w niej pozostawało zwinięte.
*
Wiedziałam, że jeśli zawiodę i jawnie obrócę się przeciw ich władzy czy mądrości, bezlitośnie mnie upokorzą i zranią. Nabywałam martwoty, sztywności i umiejętności obrony przed atakami, nawet tymi, których nie było. Swoim cechom nadawałam znaczenia kalekie, zależne od wpływów.
Miałam gruntować swoją osobowość. Nikomu nie zależało, żebym korzystała ze swojego sedna. Esencja miała przestać działać. Czynny miał być charakter.
Pod pozorem kształtowania programowano mnie, bym zachowywała się zawsze jednakowo, sztywno. Jeśli kogoś uznali za nieśmiałego, zyskiwał wymówkę, by nawet tam, gdzie nie ma miejsca na nieśmiałość, funkcjonować bez śmiałości. Tchórzliwego obciążała tchórzliwość, gwałtowny miał wytłumaczenie w gwałtowności, leniwy w lenistwie.
Stawałam się na ich wzór, choć sami wstydzili się tego, kim byli. Ustanawiali, co dobre, co złe, ale trudno było rozróżnić jedno od drugiego.
Chciałam poruszać się bez zasad, zwierzęco, bezpośrednio, podług wyzwań życia. Według zachcianek i pragnienia dorosłego tworzyłam już stałą koncepcję, kim jestem. Utożsamiałam się już z tymi wymysłami.
*
Prezentowała wątpliwości i poczucie niemocy. Zmagała się, by znów jej ktoś powiedział, co ma robić, żeby zachować wygodę i uniknąć niepowodzeń. Zakładała, że wiem, jak zorganizować jej szczęście.
Może i na początku sądziła, że jestem zbyt toporny i niezdolny ją pojąć. Moja wartość jednak wzrastała. Przedstawiała już sobie mnie w myśli jako mądrego, zdolnego do rozumienia, a nawet wnikliwego. Z siebie też chciała czynić odpowiedni twór i nawet wierzyła, że może mnie uzupełnić i uznam, że warto jej słuchać.
Marzyła, aby obraz, który tworzyła o sobie, był zgodny z wizerunkiem, który powstawał w mojej głowie. Nie musiałaby się wtedy o nic martwić.
*
Różnymi sztuczkami narzucony i utrwalany obraz osoby okazywał się ograniczeniem i powodem poddania. Gwałtowny mógł pozostać tylko gwałtownym. Kiedy ktoś utożsamił się z takim wyobrażeniem siebie i przyzwyczaił się do wciśniętego mu kształtu, trudno mu było ośmielić się i pozbyć przyjętej formy. To był wyrok. Skoro wiadomo, kim ktoś był i do czego się nadawał, wystarczyło tylko nauczyć się znosić, co doskwierało. Jeśli nawet ktoś odważył się na zmiany, robił to bez serca; po to, by się na sobie zawieść.
Dalej, wbrew nim, pozwalałam sobie reagować zgodnie z przepływami życia. Jeśli pojawiał się we mnie gniew, płonęłam gniewem, nawet gdy ustalili, że nie mam gniewnego charakteru. Byłam jednak zbyt żywa i trzeba było mnie wychowywać, co znaczyło schować i ukrócać moją żywotność.
*
Słuchałem. Dawałem szansę, by zajęła się tym, co powracało i narzucało jak senny koszmar. Wpadła w pułapkę powtórzeń. W powrotach nie było przypadku. Czegoś chciała dla siebie i miała przekonanie, że znajdzie to w stałym miejscu. Parła, żeby tam dotrzeć. Miała znaleźć siebie, ale znajdowała tylko natrętne poczucie, że jest coś jeszcze więcej do wypowiedzenia. Ciekawiło trwanie tego jej pragnienia.
Nie wszystko potrafiła powiedzieć. Posługiwała się wiedzą o sobie, która tylko ją zasłaniała, choć miała nasycić i ukoić. Niepokoiła się, bo natrafiała na wiele zagadek. Wyglądało, że za chwilę będzie gotowa podać w wątpliwość wiedzę, jaką nasiąknęła, ale póki co dalej ją produkowała, ponieważ miała ona pomóc jej wyjaśnić, co jest tą prawdą powodującą cierpienie.
*
Próbowali poskromić we mnie to, co było dziecięce. Chcieli dostosować moją nieobliczalną, kapryśną naturę do swojego porządku. Dopóki to był porządek, to w porządku. Ten porządek był jednak zamykaniem, uwiązywaniem mnie, upychaniem w martwy kształt. I tak przepadała radość, której dojrzali tak zazdrościli niedojrzałym.
Patrzyłam, ale przestawałam widzieć, jak stawałam się bardziej nieobecna. Nie byłam już na miarę pragnień i uczuć lęgnących się we mnie. Nie miały one prawa do istnienia. Gubiłam szansę odnalezienia innego miejsca w życiu, niż mi wyznaczono. Traciłam wiarę w swoją zdolność wybierania.
Wprowadzenie w taki stan odbywało się podobno dla mojego dobra. Jakże dorosłych dziwiło, że marudziłam, wykazywałam się wolą – że coś wolę, a czegoś nie wolę – i byłam trudna. Moje niezdarne bycie ich złościło. Należało mnie besztać i naprawiać. Żywotna zbyt wykazywałam ich niedostatki.
*
Oczekiwała potwierdzenia, że jej ukryty w opowieści zamiar przynosi efekty. Wierzyła, że w końcu potwierdzę, że jest całkowita i pełna. Nie robiłem tego. Kiedy jest się pełnym, nie można już niczego do siebie przyjąć.
Milczenie ją kłopotało. Nie udawało się przypisać mi pożądanej przez nią roli. A ja chciałem w tym, co mówi, usłyszeć odgłosy drugiego nieuświadomionego dialogu, jaki równocześnie w niej przebiegał. Potrzebowała otwarcia na innego, na siebie i na prawdę ujawnianą przez to, co wypowiadała.
*
Dorośli tylko sobie przyznawali prawo do niepanowania nad emocjami i tylko sobie dawali prawo do ulgi. Tylko oni mogli być podenerwowani, niespokojni, wzburzeni i napastliwi.
Tam, skąd pochodzę, obojętne, czy uczucia mają przyjemny czy cierpki smak, nie mogły przedrzeć się i przedzierzgnąć w pełny wyraz. Dorośli woleli, żebym dzięki emocjom nie rozpoznawała, dokąd zmierzam i czemu podlegam. Nie znosili najmniejszej zjawy – jak mówili – złych emocji, bo obawiali się, że nie będą zdolni kontrolować działania, które te emocje uruchomiły. Te zbyt dotkliwie targały ich wnętrzem. Z wielkim mozołem starali się grzebać te poruszenia w sobie jak w mule.
Dorośli nie znosili płaczu dzieci, bo pobudzał on ich własny, stłumiony płacz. Nie lubili tego dojmującego strumienia żalu w głowie, ścisku w sercu, płytkiego, roztrzepanego oddechu, który pojawiał się, kiedy dziecko zaczynało opowiadać o niewygodach, stratach albo strachach. Płacz może zechcieć dorosnąć w krzyk, a oni wiedzieli, że krzykiem nie da się przywrócić raju na ziemi. Wzburzeniem próbowali spłaszczyć naprężony rozpaczą głos dziecka. Zabraniali się bronić.
Wybuchowy to ten, który ma dość zgromadzonej energii i dzięki niej działa, czyli wybucha. Kiedy sytuacja wymyka się i wymaga przywrócenia porządku, to na wyzwanie odpowiada się porażającym błyskiem i niekoniecznie jest to spopielające uderzenie. Gniew nie musi burzyć. Dzięki gniewowi powoduje się zmiany. Gniew dodaje działaniu spójności i smaku. Nikt mnie jednak nie uczył, jak prowadzić gniew, żeby to nie on mnie prowadzał.
Nie wiedziałam też, że można dzielić się bez obaw tym, co się ma, a za chwilę pojawia się coś innego. Kiedy jest się przywiązanym do jednego, nie ma miejsca na następne i dalej tylko się walczy, krytykuje, tworzy jedynie słuszne teorie, głosi wstrzemięźliwość, potępia grzech, zaspokaja się zazdrością.
*
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Wenus na wygnaniu
ISBN: 978-83-8219-909-3
© Piotr Paluch i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Jędrzej Szulga
Korekta: Kinga Dolczewska
Okładka: Joanna Oszczepińska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek