39,90 zł
Wspomnienia Diane Keaton, znanej milionom widzów pod postacią Annie Hall, to fascynująca opowieść o drodze aktorki do sławy, o jej związkach ze znakomitymi ludźmi filmu, Woodym Allenem, Warrenem Beattym i Alem Pacino, oraz o zmaganiach z bulimią. Jest to także portret jej rodziny, opowieść o miłości i przyjaźni, a zwłaszcza hymn na cześć matki, Dorothy Hall – kobiety, którą rozpierała intelektualna i twórcza energia, zawsze marzącej o pełniejszym i piękniejszym życiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Mojemu Miastu kobiet:
Stephanie Heaton, Sandrze Shadic, Lindsay Dwelley.
A do tego jeszcze dwóm mężczyznom:
Davidowi Ebershoffowi i Billowi Cleggowi.
Już oni wiedzą dlaczego.
Zawsze powtarzam, że ta rodzina jest całym moim życiem, i to prawda.
Dorothy Deanne Keaton Hall
Myśl
Mama uwielbiała porzekadła, cytaty, maksymy. Do ściany w kuchni zawsze były przyklejone drobne przypomnienia. Na przykład słowo MYŚL. Znalazłam MYŚL przypięte pinezką do tablicy korkowej w jej ciemni fotograficznej. Widziałam je przymocowane taśmą klejącą do pudełka na ołówki, które ozdobiła własnym kolażem. Natknęłam się nawet na broszurę zatytułowaną MYŚL na jej nocnym stoliku. Mama lubiła MYŚLEĆ. Napisała w notatniku: Czytam książkę Toma Robbinsa I kowbojki mogą marzyć. Fragment o małżeństwie odnosi się do walki kobiet o spełnienie. Notuję to sobie do przyszłych ROZMYŚLAŃ… A dalej zamieściła cytat z Robbinsa: Dla większości biednych, głupich kobiet po cywilizacyjnym praniu mózgu małżeństwo jest szczytowym osiągnięciem. Dla mężczyzn to kwestia logistyki: mężczyzna dostaje wikt, nocleg, opierunek, telewizor, seks, potomstwo i wszelkie wygody pod jednym dachem. […] Ale dla kobiety małżeństwo to kapitulacja. Małżeństwo to chwila, gdy dziewczyna rezygnuje z walki… i pozostawia mężowi wszystkie interesujące i istotne zadania… mężowi, który obiecuje dbać o nią. […] Kobiety żyją dłużej niż mężczyźni, ponieważ tak naprawdę nie żyły1. Mama lubiła ROZMYŚLAĆ o życiu, zwłaszcza o doświadczeniu bycia kobietą. Lubiła też o tym pisać.
W połowie lat siedemdziesiątych podczas odwiedzin w domu robiłam w ciemni mamy odbitki zdjęć z Atlantic City, gdy wtem natknęłam się na coś, czego nigdy dotąd nie widziałam. Było to coś w rodzaju, bo ja wiem, szkicownika. Na okładce widniał kolaż złożony z rodzinnych fotografii, opatrzony słowami: Liczy się podróż, a nie dotarcie do celu. Wzięłam brulion do ręki i zaczęłam przerzucać strony. Zawierał wprawdzie kilka kolaży wykonanych z rozmaitych fotek oraz wycinków z pism ilustrowanych, lecz przede wszystkim wypełniały go zapiski strona po stronie.
Spędziłam owocny dzień w księgarni Hunter’s. Przearanżowaliśmy dział książek o sztuce i odkryliśmy wiele interesujących, a schowanych dotąd pozycji. Minęły dwa tygodnie, odkąd przyjęli mnie do pracy. Zarabiam trzy dolary i trzydzieści pięć centów na godzinę. Dzisiaj wypłacono mi w sumie osiemdziesiąt dziewięć dolarów.
Nie był to jeden z jej typowych albumów z wycinkami, na który składały się te same co zwykle serwetki z Clifton’s Cafeteria, stare czarno-białe fotografie i moje nie tak znów porywające świadectwa szkolne. To był pamiętnik.
Wpis z datą 2 sierpnia 1979 roku brzmiał:
NA TEJ STRONIE UWAŻAJ. Od ciebie, potencjalny przyszły czytelniku, będzie wymagało to odwagi. Mówię, co mnie gryzie. Jestem zła. Obiekt złości – Jack – wyzwiska, te, które rzucił mi prosto w twarz – NIE DA się ich zapomnieć i jest to bez wątpienia problem – „Ty przeklęty draniu” – powiedziane – odczute. Boże, wydaje mu się, że kim niby jest, do ciężkiej cholery?
Tyle mi wystarczyło. Zabolało, mocno zabolało. Nie chciałam wiedzieć o takiej stronie życia matki i ojca, która zachwiałaby moim wyobrażeniem o ich miłości. Odłożyłam pamiętnik, wyszłam z ciemni i nie zaglądałam więcej do żadnego z osiemdziesięciu pięciu dzienników aż do jej śmierci dobre trzydzieści lat później. Lecz oczywiście bez względu na to, jak bardzo starałam się zaprzeczyć ich istnieniu, nie mogłam nie widzieć, jak zalegają na półkach z książkami albo leżą wsunięte pod aparat telefoniczny czy też łypią na mnie z wnętrza kuchennej szuflady. Kiedyś zaczęłam przeglądać nowy album mamy z reprodukcjami obrazów Georgii O’Keeffe, leżący na stoliku do kawy i zatytułowany Sto kwiatów, a natychmiast znalazłam pod spodem dziennik opatrzony tytułem Kto mówi, że nie masz szansy?. Odniosłam wrażenie, że wszystkie sprzysięgły się przeciwko mnie: „Weź nas do ręki, Diane. Weź nas”. Ani mi się śni. Nie ma mowy, żebym przeżyła to doświadczenie jeszcze raz. Zaimponowała mi jednak nieustępliwość mamy. Jakim cudem wytrwała w pisaniu, nie mając czytelników, nawet pod postacią własnej rodziny? Tymczasem wytrwała, tak po prostu.
Pisała o powrocie do nauki w wieku czterdziestu lat. Pisała o byciu nauczycielką. Pisała o każdym bezpańskim kocie, którego uratowała. Kiedy jej siostra Marti zachorowała na raka skóry i straciła większą część nosa, pisała także i o tym. Pisała o frustracjach starzenia się. Gdy tato zachorował w 1990 roku, jej dziennik tchnął wściekłością na niesprawiedliwość, że rak zaatakował jego mózg. Dokumentowanie powolnego odchodzenia taty okazało się jedną z najlepszych relacji mamy. Jak gdyby opiekowanie się Jackiem zrodziło w niej miłość, która pomogła jej stać się taką osobą, jaką zawsze pragnęła być.
Próbowałam nakłonić dziś Jacka do jedzenia. Nie był jednak w stanie. Po pewnym czasie zdjęłam okulary. Przysunęłam do niego twarz i powiedziałam mu, wyszeptałam do ucha, że mi go brakuje. Zaczęłam płakać. Nie chciałam, żeby to zobaczył, więc odwróciłam głowę. A Jack tymi resztkami sił, które jeszcze tliły się w jego nieszczęsnym ciele, wyjął mi z kieszeni serwetkę i powoli, jak to on, bardzo powoli popatrzył na mnie tymi świdrującymi niebieskimi oczami i otarł mi łzy. „Damy radę, Dorothy”.
Nie dał rady. Mama opiekowała się tatą, tak samo jak wcześniej opiekowała się Randym, Robin, Dorrie i mną – przez całe nasze życie. Tymczasem kto był przy niej, gdy kreśliła drżącą ręką: Czerwiec 1993. Oto dzień, w którym usłyszałam, że mam początki choroby Alzheimera. Przerażające. Tak rozpoczęła się piętnastoletnia walka z utratą pamięci.
Nie zrezygnowała z pisania. Gdy nie była już w stanie zapisywać pełnych akapitów, poprzestawała na zdaniach w rodzaju: Czy byśmy się mniej ranili, gdybyśmy częściej dotykali się nawzajem? albo Szanuj siebie. Jak również krótkich pytaniach i stwierdzeniach, na przykład: Szybko. Jaka dziś data? Albo dziwactwach w stylu: Moja głowa bierze zakręt. Gdy nie mogła pisać pełnymi zdaniami, notowała pojedyncze wyrazy: CZYNSZ. TELEFON, KWIATY, SAMOCHÓD. A nawet swoje ulubione słowo: MYŚL. Gdy zaczęło brakować słów, zapisywała liczby, a w końcu nie mogła zapisać już nic.
Dorothy Deanne Keaton urodziła się w Winfield w stanie Kansas w 1921 roku. Jej rodzice, Beulah i Roy, przenieśli się do Kalifornii, zanim skończyła trzy lata. Byli przybyszami z samego serca Ameryki goniącymi za wielkim marzeniem. Ta pogoń rzuciła ich na wzgórza Pasadeny. W liceum mama grała na pianinie i śpiewała w triu o nazwie Dwie Kropki i Kreska. Miała szesnaście lat, gdy jej ojciec odjechał w siną dal, pozostawiając Beulah z trzema córkami zdanymi tylko na siebie. Pod koniec lat trzydziestych nastały dla Keatonek ciężkie czasy. Beulah, która nie przepracowała w życiu ani jednego dnia, musiała znaleźć sobie jakieś płatne zajęcie. Dorothy zrezygnowała z marzeń o studiach, żeby pomagać w domu, póki Beulah nie znalazła wreszcie posady dozorczyni.
Mam fotografię szesnastoletniej Dorothy stojącej obok swego ojca, Roya Keatona. Dlaczego zostawił ukochaną córkę, podobną do niego jak dwie krople wody, dlaczego? Jak mógł spakować manatki, wiedząc, że na zawsze złamie jej kawałek serca?
Wszystko uległo zmianie, gdy Dorothy poznała Jacka Halla w Highland Park, na boisku do koszykówki w Los Angeles Pacific College. Mama uwielbiała wspominać, jak ów przystojny młody mężczyzna o czarnych włosach i niebieskich oczach przyszedł z zamiarem poznania jej siostry Marthy, ale to od niej nie odrywał wzroku. Śmiała się i mówiła: „To była miłość od pierwszego wejrzenia”. I musiało tak być, ponieważ wkrótce potem uciekli chyłkiem do Las Vegas i pobrali się w Stardust Hotel.
Mama nigdy nie opowiadała mi, o czym w życiu marzy. Pojawiały się jednak pewne wskazówki. Przewodniczyła Stowarzyszeniu Nauczycieli i Rodziców, jak również Arroyo Vista Ladies Club. Uczyła w szkółce niedzielnej w naszym kościele wolnych metodystów. Brała udział w każdym konkursie ogłaszanym na opakowaniach płatków śniadaniowych. Ubóstwiała teleturnieje. Naszym ulubionym był Queen for a Day (Królowa Jednego Dnia), prowadzony przez Jacka Baileya, który nieodmiennie pięć razy w tygodniu rozpoczynał każdy odcinek pytaniem: „Czy chciałabyś zostać… KRÓLOWĄ… JEDNEGO… DNIA?”. Zabawa wyglądała tak: Bailey przeprowadzał rozmowy z czterema kobietami; tę, która była w najgorszej formie – w ocenie publiczności mierzonej siłą braw – koronowano na Królową Jednego Dnia. Przy dźwiękach orkiestrowego marsza otulał zwyciężczynię aksamitną peleryną z białym futrzanym kołnierzem, wkładał jej na głowę skrzącą się tiarę i wręczał cztery tuziny czerwonych róż z hollywoodzkiej kwiaciarni Carl’s. Mama i ciocia Martha nieraz wysyłały formularze zgłoszeniowe z opisem swoich smutnych historii. Mama o mały włos dostałaby się do programu, kiedy napisała: „Mojemu mężowi potrzebne jest płuco”. Przyparta do muru o podanie więcej szczegółów, wyjawiła prawdę – cóż, w pewnym sensie. Jack Hall, zapalony płetwonurek, musi nurkować coraz głębiej, żeby na talerzach rodziny znalazło się więcej jedzenia. Mamę wyeliminowano.
Pewnego ranka obudziłam się, zastawszy grupę obcych osób plączących się po całym domu i wtykających nos do każdego pomieszczenia. Mama nie zadała sobie trudu, by nas poinformować, że zgłosiła się do konkursu Mrs. America na szczeblu lokalnym. W rywalizacji chodziło o wyłonienie idealnej gospodyni domowej. Później poinformowała nas, dzieci, że współzawodnictwo obejmuje takie umiejętności, jak nakrywanie do stołu, układanie kwiatów w wazonach, ścielenie łóżek oraz gotowanie, a także zarządzanie domowym budżetem i wyróżnianie się wyglądem osobistym. Jedyna reakcja, jaka przyszła nam do głowy, brzmiała: „O RANY”.
Miałam wtedy dziewięć lat, a zatem wystarczająco dużo, by zasiąść na widowni kina przy Figueroa Street, gdzie koronowano ją na Mrs. Highland Park. Nagle moja matka, świeżo upieczona najdoskonalsza gospodyni domowa Highland Park, wyrosła przede mną na przepastnej scenie, na tle wielkiej kurtyny z czerwonego aksamitu. Gdy rozsunęły się draperie, ukazując telewizor RCA Victor Shelby, pralkę i suszarkę Philco, zestaw walizek marki Samsonite, modną garderobę z domu towarowego Ivers oraz sześć kobaltowoniebieskich flakoników wypełnionych perfumami „Evening in Paris”, nie bardzo wiedziałam, na co właściwie patrzę. Co widzę? Dlaczego mama stoi w świetle reflektorów jak jakaś gwiazda filmowa? Było to niesamowicie ekscytujące, a zarazem wyjątkowo nieprzyjemne. Coś się stało, doszło do zdrady. Mama mnie opuściła, lecz co gorsze, znacznie gorsze, marzyłam w duchu o znalezieniu się na tej scenie zamiast niej.
Pół roku później Dorothy Hall zdobyła tytuł po raz kolejny, tym razem jako Mrs. Los Angeles, i odebrała koronę z rąk Arta Linklettera w hotelu Ambassador. Mój brat Randy i ja oglądaliśmy ją w naszym nowiutkim telewizorze wygranym przez mamę w poprzednim konkursie. Do obowiązków Mrs. Los Angeles należało pokazywanie się w lokalnych supermarketach, domach towarowych i klubach na terenie całego hrabstwa Los Angeles. Rzadko bywała w domu, a kiedy już się tam znalazła, piekła na okrągło to samo niemieckie ciasto czekoladowe z orzechami włoskimi w nadziei otrzymania korony Mrs. California. Tato miał powyżej uszu całej tej męki i nie krył swoich uczuć. Przegrawszy upragniony tytuł, zaakceptowała porażkę z taką samą łatwością, z jaką powróciła do powszednich domowych obowiązków; coś się jednak zmieniło, przynajmniej w moim odczuciu.
Czasem zastanawiam się, jak przeobraziłoby się nasze życie, gdyby mama postanowiła zostać Mrs. America. Czy przeistoczyłaby się w osobistość telewizyjną, tak jak Bess Myerson, czy zostałaby rzeczniczką firmy Philco produkującej urządzenia elektryczne, czy może felietonistką magazynu „McCall’s”? Co stałoby się z moimi marzeniami znajdowania się w centrum uwagi, gdyby ona zrealizowała swoje? Inna matka sprzątnęła jej sprzed nosa okazję, mnie to jednak nie obchodziło; byłam zadowolona, że nie muszę dzielić się nią z szerszym światem.
Mama wierzyła, że jej dzieci czeka świetlana przyszłość. Ja byłam przecież taka zabawna. Randy pisał wiersze. Robin śpiewała, a Dorrie błyszczała intelektem. Zanim trafiłam do gimnazjum, zebrałam wystarczająco dużo trój z minusem, by dowieść, że nie jestem jednak uczennicą, którą czeka świetlana przyszłość. Podobnie jak resztę narodu, w 1957 roku poddano mnie testowi na inteligencję. Wyniki mnie nie zaskoczyły. Z jednym wyjątkiem – czymś, co nazywało się „myśleniem abstrakcyjnym”. Nie mogłam się doczekać powrotu do domu i opowiedzenia mamie o tym myśleniu abstrakcyjnym. Co to w ogóle takiego? Podekscytowana każdym naszym osiągnięciem, wyjaśniła mi, że myślenie abstrakcyjne to umiejętność analizowania informacji i rozwiązywania problemów na poziomie złożonego, racjonalnego rozumowania. Bez względu na to, jak bardzo starałam się znaleźć odpowiedzi na pytania drogą gruntownych przemyśleń, wciąż nie do końca rozumiem, czym właściwie jest owo myślenie abstrakcyjne.
W 1959 roku, gdy do sąsiedniego domu wprowadzili się Bastendorfowie, nasze kulturalne horyzonty uległy zmianie. Bill był psychologiem z doktoratem. Zwłaszcza tato nie ufał „lekarzom od głowy”. Nie mógł jednak nie polubić Billa oraz jego żony Laurel, którzy wywołali niemałe poruszenie w okolicy, ponieważ pozwalali dzieciom biegać na golasa po dworze.
Na naszej ulicy identycznych domków osiedlowych obramowanych równiutko skoszonymi trawnikami sąsiedzi nie umieli przekonać się do ogrodowej dżungli Bastendorfów ani do ścian ich domu obwieszonych plakatami z reprodukcjami dzieł Picassa, Braque’a i Miró. Czasem Laurel zawoziła mamę do jedynej kawiarni bitników w Santa Ana. Pewnego razu rozmawiały tam przy filiżance espresso o artykule z najnowszego numeru magazynu „Sunset” poświęconym dyktatorom wnętrzarskich mód rangi Charlesa Eamesa czy Cliffa Maya – coś w tym guście. Wiem tylko, że mama była zachwycona, szczególnie kiedy Laurel pokazała jej, jak się układa obrazy z muszli. Tak ją to zainspirowało, że stworzyła własną hybrydę – obraz z kamyków. Wkrótce rozpanoszyły się w całym domu. Ten, który zapamiętałam najlepiej, miał co najmniej metr na półtora metra i ważył tak dużo, że niektóre kamienie zaczęły odpadać. Choć większość ludzi uważała Dorothy za gospodynię domową, ja dostrzegałam w niej artystkę zmagającą się z poszukiwaniem środka wyrazu.
Zainspirowana przykładem Bastendorfów, mama zapakowała nas, dzieciaki, do rodzinnego kombi i zawiozła aż do Nowego Jorku na wystawę Sztuka asamblażu w Museum of Modern Art. Joseph Cornell oraz sposób, w jaki poruszał się po swoim świecie wyobraźni zamkniętym w pudełkach i kolażach, wprawiły nas w zachwyt i osłupienie. Natychmiast po powrocie do domu postanowiłam pokryć kolażami całą ścianę swojego pokoju. Mama zapaliła się do tego pomysłu, podsuwając zdjęcia z magazynów, które, jak sądziła, mogłyby mi się spodobać, na przykład fotografię Jamesa Deana stojącego na Times Square. Wkrótce kolaże znajdowały się niemal wszędzie: na koszach na śmieci, na pudełkach do przechowywania różnych rzeczy zrobionych z grudkowatej masy papierowej; nawet ozdobiła kolażami wnętrza wszystkich szafek kuchennych. (Szkoda gadać). Randy wyniósł sztukę kolażu na nowy poziom, stając się prawdziwym artystą kolażystą. Do dziś dosłownie setki kolaży z aktualnego cyklu, Powstrzymane przez twarz kobiety, zalegają stosami w jego piekarniku, gdzie, jak twierdzi, są bezpieczne. Można by pewnie rzec, że zbieranie i przerabianie obrazków, przekształcanie tego, co znane, w zaskakujące połączenia i wzory w nadziei odkrycia nowej jakości stało się dla nas jednym ze wspólnych przekonań. Kolaż, podobnie jak myślenie abstrakcyjne, był wizualnym procesem analizowania informacji. „Racja?”, jak zawsze pytałam mamę w dzieciństwie. Z pewnością przyznawała mi rację.
Miałam czternaście lat, kiedy zaczęłam nosić w sobie wspomnienie, które pozostało ze mną na zawsze. Mama tańczyła z tatą w świetle księżyca na wzgórzu w Ensenada w Meksyku. Przygrywał zespół mariachi. Patrzyłam z boku, jak całują się z głębokim uczuciem, które powinno speszyć nastoletnią córkę. Tymczasem wzbudziło mój podziw. A wręcz tchnęło we mnie jakąś nową wiarę. Wiarę w ich miłość. Otoczona skrzydłami ich wzajemnego zauroczenia wiedziałam, że nie będzie pożegnań.
Na ostatniej stronie mojego pamiętnika nastolatki napisałam: „Do wszystkich zainteresowanych. Kiedy wyjdę za mąż, chcę omawiać wspólnie z mężem wszystkie ważne sprawy. Żadnych emocjonalnych wybuchów na oczach dzieci. Żadnego przeklinania. Nie chcę, żeby mój mąż palił, ale może od czasu do czasu pozwolić sobie na drinka. Chcę, żeby moje dzieci chodziły co niedziela do szkółki niedzielnej. Będą dostawały klapsy, ponieważ wierzę w ich skuteczność. W gruncie rzeczy chciałabym, żebyśmy prowadzili z mężem dom tak samo, jak robią to teraz mama i tato”.
„Do wszystkich zainteresowanych”? Komu chciałam mydlić oczy? I dlaczego starałam się zgrywać taką grzeczną dziewczynkę, skoro moje prawdziwe uczucia były dalekie od tych zasad na niby w temacie, który mnie przerażał? Oto coś, co pominęłam w pamiętniku, a co na zawsze utkwiło mi w pamięci. Pewnego razu puszczaliśmy sobie z Dave’em Garlandem liściki na lekcji algebry u pani Hopkins w dziewiątej klasie. Dave był „prawdziwym równiachą”, ale „mnie nie znosił”. Zakończył naszą wymianę korespondencji czterema słowami: „Będziesz kiedyś dobrą żoną”. Żoną? Nie chciałam być żoną. Chciałam być dziewczyną, która ma powodzenie, kimś, z kim wszyscy chcą się obściskiwać po kątach. Chciałam być Barbrą Streisand, która śpiewa: „Nigdy, nigdy nie wyjdę za mąż; wolność moim przeznaczeniem”. I nigdy za mąż nie wyszłam. Nigdy nie związałam się z nikim na stałe. Podczas gdy jako oddana i posłuszna córka nie przestawałam zadowalać rodziców, głowę miałam w chmurach, całując się w wyobraźni z nieosiągalnymi bożyszczami w rodzaju Dave’a Garlanda. Wykoncypowałam, że jedynym sposobem zrealizowania mojego głównego marzenia – zostania prawdziwą gwiazdą komedii muzycznych na Broadwayu – jest poprzestanie na roli kochającej córki. Miłość do mężczyzny oraz rolę żony należało zepchnąć na bok. Zatem nadal goniłam za nieosiągalnymi bożyszczami.
Imiona się zmieniały, najpierw Dave, później Woody, Warren i wreszcie Al. Czy mogłabym stworzyć z nimi trwały związek? Trudno orzec. Podświadomie musiałam wiedzieć, że nigdy by to nie wypaliło i z tego powodu nigdy nie stanęli na mojej drodze do realizacji marzeń. Ja mierzyłam wyżej. Pragnęłam publiczności. Jakiejkolwiek. Co zatem zrobiłam? Chodziłam na wszelkie możliwe przesłuchania, nie opanowując przy tym żadnych szczególnych umiejętności. Śpiewałam w chórze kościelnym i szkolnym zespole wokalnym. Próbowałam swoich sił przy naborze do wymachującej pomponami drużyny cheerleaderek. Zgłaszałam się na przesłuchanie do każdego konkursu młodych talentów i każdego przedstawienia, z Poskromieniem złośnicy, której nie rozumiałam, włącznie. Byłam klasową dyskutantką i redaktorką biuletynu Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Młodzieży Żeńskiej. Kandydowałam na stanowisko sekretarza dziewiątej klasy. Błagałam nawet mamę, żeby pomogła mi dostać się do Job’s Daughters, sponsorowanego przez masonerię tajnego klubu, którego członkinie paradowały w długich sukniach w widowiskowej atmosferze. Pragnęłam być wielbiona, postanowiłam zatem pozostawać w bezpiecznych ramionach Jacka i Dorothy; tak mi się przynajmniej wydawało.
Teraz, kiedy przekroczyłam sześćdziesiątkę, chcę lepiej zrozumieć, jak czuła się urodziwa żona Jacka Halla wychowująca czworo dzieci w słonecznej Kalifornii. Chcę wiedzieć, dlaczego mama nieustannie zapominała pamiętać, jaka jest cudowna. Chciałabym, żeby była dumna z tego, jaką wielką sprawiała nam frajdę, kiedy grała dla nas na pianinie Mamusię i śpiewała: „Słonko na wschodzie, słonko na zachodzie, a najjaśniej – u mamusi w ogrodzie”. Nie wiem, dlaczego nie doceniała, jakie niezwykłe fundowała mi przeżycia, zabierając mnie do muzealnej sali, w której stał marmurowy lew z odłupaną prawą stroną pyska; brakowało mu też stóp. Wyniosła bogini w innej sali była pozbawiona ramion. Mama wydawała z siebie ochy i achy:
– Diane, czy to nie piękne?
– Przecież wszystkiego im brakuje. Są niekompletne – zauważałam.
– Ale czy nie widzisz? Nawet bez tych wszystkich utrąconych fragmentów, zobacz, jakie są wspaniałe.
Uczyła mnie patrzeć. A mimo to nigdy nie przypisywała sobie żadnych zasług. Ciekawa jestem, czy ten brak poczucia własnej wartości był wczesnym objawem zapominania. Czy to rzeczywiście alzheimer skradł jej pamięć, czy raczej obezwładniające poczucie braku pewności siebie?
Przez piętnaście lat mama nieustannie się żegnała: żegnała się z nazwami miejsc; żegnała się ze swoimi słynnymi zapiekankami z tuńczykiem; żegnała się z BMW, które tato kupił jej na sześćdziesiąte pierwsze urodziny; żegnała się z rozpoznawaniem we mnie własnej córki. Witała się z kocią karmą układaną na papierowych talerzykach w apteczce; witała się z pielęgniarkami i opiekunkami; witała się z wózkiem inwalidzkim wiozącym ją na ulubiony program nadawany co rano na kanale PBS; witała się z pozbawionym wyrazu spojrzeniem. Gdzieś między tymi okropnymi powitaniami i tragicznymi pożegnaniami zaadoptowałam malutką dziewczynkę. Miałam pięćdziesiąt lat. Przez całe życie unikałam bliskości, a nagle zaznałam jej aż nadto. Kiedy mama z trudem kończyła zdania, ja przyglądałam się, jak Dexter, moja córka, a kilka lat później także Duke, mój syn, zaczynają formować słowa, żeby uchwycić i utrwalić sobie w pamięci cud rozwoju ich mózgów.
Stan bycia kobietą zawieszoną między dwiema miłościami – jako kochana córka i kochająca matka – odmienił mnie. To nie lada wyzwanie być świadkiem podstępnej, okrutnej choroby, a jednocześnie uczyć się dawania miłości zawierającej w sobie obietnicę stabilizacji. Skoro moja matka była dla mnie najważniejszą osobą, skoro to, kim jestem i jaka jestem, zawdzięczam w dużej mierze temu, kim była i jaka była ona, co w takim razie mówi to o moim wpływie na Duke’a i Dexter? Myślenie abstrakcyjne zdaje się tu na nic.
Na początku ostatniego roku życia Dorothy mały krąg jej oddanych przyjaciół wydatnie się skurczył. Ludzi, którzy ją kochali, można było policzyć na palcach jednej ręki. Trudno było rozpoznać w niej kobietę, którą znaliśmy. Czy jednak da się we mnie rozpoznać tę samą osobę, którą byłam, kiedy bez mała trzydzieści pięć lat temu Annie Hall wchodziła na ekrany kin? Pamiętam, jak ludzie podchodzili do mnie na ulicy ze słowami: „Tylko nigdy się nie zmieniaj. Po prostu się nie zmieniaj”. Nawet mama powiedziała kiedyś: „Nie starzej się, Diane”. Nie spodobała mi się wtedy ta przestroga i nie podoba mi się do dzisiaj. Wyczerpujący wysiłek kontrolowania czasu poprzez niwelowanie skutków jego upływu nie daje szczęścia. Oto istotne słowo: „szczęście”. Dlaczego uważałam, że szczęście to coś, do czego mam prawo? A tak w ogóle, czym jest szczęście? „Brakiem wrażliwości”. Tak wyraził się Tennessee Williams.
Ostatnie słowo mamy brzmiało „nie”. Nie – bezustannemu podpowiadaniu. Nie – nieproszonym najazdom. Nie – pytaniu „Dorothy, kolacja?”. Nie – uwagom „Czas na lekarstwa. Otwórz buzię”. „Teraz przewrócimy cię na bok, mamuśko”. „NIE!” „No proszę, czy teraz nie wygodniej?” „NIE!!” „Chcesz pooglądać telewizję? Leci właśnie program Lucy’s”. „Podam ci słomkę. Przyniosę widelec”. „NIE”. „Pomasuję ci ramiona”. „Nie, nie, nie, nie, NIE!!!” Gdyby mogła, powiedziałaby: „Na litość boską, zostawcie mnie i moje ciało w spokoju. Nie dotykajcie mnie. To moje życie. To mój koniec”. Nie w tym rzecz, że wszystkie te czynności były wykonywane bez czułości i troski; nie w tym tkwił problem. Problem tkwił w braku niezależności. Kiedy byłam mała, mama zaszywała się w którymś z nieużywanych pokojów, owładnięta tęsknotą, która brała górę nad jej wszechogarniającą miłością do nas. Tam odkładała na bok rolę oddanej matki i kochającej żony i uciekała w świat własnych rozmyślań. Koniec końców, jedyne, co pozostało Dorothy z pragnienia, by szanowano jej wolę, było owo „nie”.
„Wyzwolona wreszcie z przymusu życia, mama połączyła się z tatą – tak samo jak połączyła się ze swoimi siostrami, Orphą i Marthą; swoją matką Beulah; oraz ze wszystkimi ukochanymi kotami, począwszy od Węgielka, na Cyrusie skończywszy. Obiecuję zaopiekować się jej myślami i słowami. Obiecuję MYŚLEĆ. I obiecuję nieść dalej spuściznę przepięknej Dorothy Deanne Keaton Hall z Kansas, urodzonej trzydziestego pierwszego października 1921 roku – mojej matki”.
Wygłosiłam te słowa podczas nabożeństwa żałobnego w listopadzie 2008 roku. Mama wciąż jest dla mnie najważniejszą osobą, mającą na mnie największy wpływ. Jeśli patrzeć z zewnątrz, wiodłyśmy diametralnie odmienne życie. Ona była gospodynią domową oraz matką, która marzyła o sukcesie; ja jestem aktorką, której sukces – pod pewnymi względami – przeszedł najśmielsze oczekiwania. Porównywanie dwóch kobiet o dużych aspiracjach, które zmagały się z wieloma identycznymi rozterkami, a przy okazji odgrywały rolę zarówno matki, jaki i córki, stanowi poniekąd opowieść o tym, co zatraca się w wielkiej karierze, a co zyskuje poprzez akceptację zwyczajnego życia. Byłam zwykłą dziewczyną, która wyrosła na zwykłą kobietę, z tym jednym wyjątkiem: mama dała mi niezwykłą siłę woli. Nie przyszło to bez wysiłku. Lecz ostatecznie życie mamy także nie było usłane różami.
Dlaczego zatem napisałam wspomnienia? Ponieważ mama wciąż jest blisko; ponieważ starała się ocalić w słowach historię naszej rodziny; ponieważ kilka dekad zajęło mi zrozumienie, że jej najbardziej urzekającą cechą była złożoność charakteru; ponieważ nie chcę, żeby zniknęła, chociaż zniknęła. Tak wiele powodów, jednak najlepszą odpowiedź daje fragment tekstu, w którym posłużyła się swą znakomitą, przekazaną mi umiejętnością abstrakcyjnego myślenia. Był rok 1980. Miała pięćdziesiąt dziewięć lat.
Każdą żyjącą osobę należałoby zmusić do napisania autobiografii. Wszyscy powinni cofnąć się do przeszłości i wyjaśnić oraz ujawnić wszystko, co pomieściło ich życie. Odkrywanie niezwykłego sposobu, w jaki autorzy ubierają swoje idee w słowa, daje mi niezmiernie satysfakcjonującą wiedzę, że także i ja mogłabym to uczynić, gdybym się na tym skoncentrowała. Być może pomogłoby mi to rozładować napięcie spowodowane nagromadzonymi wspomnieniami, które nie dają mi teraz spokoju. Tymczasem robię coś okropnie głupiego. Powtarzam sobie, że moje dawne przyzwyczajenia zbyt mocno trzymają mnie w szachu. Naprawdę chciałabym opisać swoje życie, bliskich przyjaciół, nasze życie rodzinne, ale się powstrzymuję. Gdybym była całkowicie szczera, mogłabym dotrzeć pewnie do punktu, w którym zaczęłabym widzieć SIEBIE w bardziej zrozumiałym świetle. W obecnej chwili moimi wspomnieniami rządzi chaos, a mimo to wiem, że spisanie ich tylko przyniosłoby mi pożytek.
Żałuję, że tego nie zrobiła. I dlatego właśnie napisałam wspomnienia nie swoje, lecz nasze. Opowieść o dziewczynie, która dzięki matce zrealizowała marzenia, nie jest odkrywcza, za to jest moja własna. Głęboka miłość i wdzięczność, które czuję teraz, kiedy odeszła, skłoniły mnie do próby wyjaśnienia tajemnicy jej podróży. Czyniąc to, miałam nadzieję odnaleźć istotę naszych relacji oraz zrozumieć, dlaczego spełnione marzenia tak osobliwie ciążą. Stworzyłam w rezultacie książkę, która łączy w sobie moje własne wspomnienia i opowieści z tymi zawartymi w notesach i pamiętnikach mamy. Sięgając pamięcią do jej albumów z wycinkami i czerpiąc z naszego wspólnego upodobania do kolaży, zestawiłam jej słowa ze swoimi, okraszając je listami, wycinkami oraz innymi materiałami dokumentującymi nie tylko nasze życie, ale i łączącą nas więź. Pragnę przedstawić obok siebie życie własne i mamy, ażeby, jak sama napisała, dotrzeć do punktu, w którym zacznę widzieć siebie – oraz ją – w bardziej zrozumiałym świetle.
1
Dorothy
Pisarskie zacięcie Dorothy rozpoczęło się od listu do chorążego Jacka Halla, który stacjonował z marynarką wojenną w Bostonie. Było tuż po zakończeniu II wojny światowej. Mama leżała w połogu w szpitalu Queen of Angels, wydawszy mnie na świat. Sama jak palec, z niemowlakiem ważącym trzy kilogramy i czterysta gramów, zainicjowała korespondencję, która rozwinęła się później w pasję innego rodzaju. W owym czasie na sposób wysławiania się mamy miała wpływ garstka filmów, które Beulah pozwalała jej oglądać, na przykład Broadway Melody z 1938 roku. Niewinne, banalne strzępy dialogu zasłyszane z ust Judy Garland. Mamine „kocham cię ponad wszystko” oraz używane z upodobaniem „świetnie” bądź „nikt nie uszczęśliwiłby mnie bardziej niż ty” odzwierciedlały amerykański światopogląd i związane z nim nadzieje w latach czterdziestych. Dla Dorothy najważniejsza była miłość. Był nią Jack. Była nią Diane. I było „świetnie”.
Mama napisała swój pierwszy list z cyklu Cześć, kochanie, kiedy miałam osiem dni. Pięćdziesiąt lat później ujrzałam swoją córkę Dexter i trzymałam ją w ramionach, kiedy miała osiem dni. Była pogodnym dzieckiem. Wbrew mojemu długo utrzymującemu się przeświadczeniu ja wcale nie byłam dzieckiem pogodnym ani nawet uroczym. Zatroskanie mamy z powodu mojego wyglądu wyjaśniało kiepskie zdjęcie. Fotografia od razu narzucała ludziom mój wizerunek. Oblałam egzamin taty na ładną buzię, zresztą u mamy też go nie zdałam. Dorothy, zaszyta w małym parterowym domku babci Keaton przy Monterey Road w Highland Park, nie miała wyboru. Patrząc na mnie swoimi dwudziestoczteroletnimi oczami, pragnęła wierzyć, że jestem nadzwyczajna. Nieodwołalnie. Przekazała tę nadzieję maleńkiej córeczce, która zaraziła się potęgą jej wiary. Nasze spędzone tylko we dwie pół roku przypieczętowało układ. Dorothy odczuwała wszystko ze wzmożoną intensywnością, ponieważ rozpierały ją radość, ból, lęk i empatia świeżo upieczonej matki.
13 stycznia 1946
Najdroższy Jacku,
pewnie docierasz właśnie do Bostonu i założę się, że jesteś wykończony podróżą. Trudno wyobrazić sobie, że tam może być tak zimno, skoro u nas tak przyjemnie. Przepraszam za moje zachowanie przed Twoim wyjazdem. Absolutnie nie chciałam, ale myśl o Twoim wyjeździe bardzo wytrąciła mnie z równowagi. Starałam się ze wszystkich sił przestać płakać, ponieważ wiedziałam, że to niedobre dla Diane.
Jest 20.00 i Twoja córka śpi. Z każdym dniem robi się ładniejsza, a kiedy ją zobaczysz, postanowisz pewnie schrupać ją na pierwszy posiłek. To nie fair, kochanie – ja poznałam Cię pierwsza, a więc powinnam zajmować pierwsze miejsce w Twoim haremie, nie sądzisz? Wpadły dzisiaj Chiquita i Lois. Zgodnie stwierdziły, że mała jest świetna, mimo że ma jeden paskudny zwyczaj – gdy tylko ktoś na nią patrzy, ona w odpowiedzi zezuje.
Wiesz, kochanie, chyba obudzę małego aniołka. Trafiła się nam nagroda, nie ma co. Za każdym razem, kiedy na nią spoglądam, nie mogę się doczekać, kiedy i Ty będziesz mógł ją zobaczyć i kiedy będziemy znów razem.
Dobranoc, kochany,
Dorothy
18 stycznia 1946
Cześć, kochanie,
okropna ze mnie beksa. Sama siebie nie rozumiem. Póki nie wyszłam za mąż, nic nie mogło zmusić mnie do płaczu. Myślałam już, że nie potrafię płakać – a teraz wystarczy, że pomyślę o Tobie i o tym, jaki jesteś świetny i jak okropnie za Tobą tęsknię, a zanim się obejrzę, ryczę jak, nie przymierzając, mała Diane. Kocham Cię tak mocno, że nawet sobie nie wyobrażasz, skarbie. Chociaż nie mówię tego zbyt często, gdy Cię widzę, zawsze tak czuję.
Zrobiłyśmy sobie z Diane zdjęcia – takie małe, tanie fotki. Obawiam się, że nie wyszła na nich zbyt dobrze – taki z niej drobiażdżek – i oczywiście ja też nie, ale tego można było się spodziewać. Mam nadzieję, że chociaż trochę będziesz mógł zobaczyć, jak wygląda. Fotograf powiedział, że była bardzo grzeczna jak na tak małe dziecko. Nie jest gruba, tak jak kiedyś jej mama. Nawiasem mówiąc, wciąż jestem pulchnawa – psiakość. Mała waży prawie cztery kilogramy i, jak powtarzam w każdym liście, z każdym dniem robi się słodsza. Uważam, że to miły pomysł, żeby przesyłać jej po dwa dolary. Odkładam je dla niej. Stosik rośnie. Może wkrótce będziemy mogli założyć jej konto oszczędnościowe. Dobranoc, mój skarbie.
Pozdrawiam Cię,
Dorothy
21 lutego 1946
Dzień dobry, kochanie,
jestem strasznie rozczarowana. Zdjęcia są dokładnie takie, jak się spodziewałam – okropne. Diane wygląda trochę dziwnie. Nie będę ich wysyłać, bo pomyślisz, że Cię nabieram, mówiąc, że jest taka urocza.
Napisałeś w liście, że chciałbyś jeszcze raz przeżyć tamte stare dobre czasy. Ja też spoglądam wstecz i z rozrzewnieniem wspominam, jak było świetnie. Nigdy się nie zmienimy, prawda? Chociaż mamy teraz rodzinę i więcej obowiązków, nie wydaje mi się, żeby to był powód do spoważnienia i niebawienia się tak dobrze, jak kiedyś. Racja?!
Dobranoc, najdroższy Jacku,
Twoja Dorothy
31 marca 1946
Drogi Jacku,
jestem na Ciebie tak wściekła, że naprawdę bym Cię obsztorcowała, gdybyś tylko tu był. Nie mam pojęcia, skąd ten idiotyczny pomysł, że mogłam się zmienić i „polubić kogoś innego”. Nie jesteś jedyną osobą na świecie, która wierzy w udane małżeństwo – dla mnie znaczy ono równie wiele, co dla Ciebie, a jeśli sądzisz, że chodzę i rozglądam się za kimś, kto mógłby mi trochę bardziej odpowiadać, to znaczy, że nie masz o mnie zbyt dobrego mniemania. Nie uważasz, że poważnie traktuję małżeństwo? Powinieneś wiedzieć, jak bardzo Cię kocham – więc dlaczego, u licha, miałabym szukać sobie innego? Mówiłeś, że chcesz, żebym była szczęśliwa – no to uwierz mi, nie mógłbyś unieszczęśliwić mnie bardziej, nawet gdybyś się postarał. Gdybyś miał choć odrobinę wiary we mnie i bardziej mi ufał, nie wymyślałbyś takich historii. Nie musisz mi przypominać, że obiecaliśmy najpierw wyznać wszystko sobie nawzajem, gdyby coś się zmieniło. To dotyczy także i Ciebie. Byłoby Ci przyjemnie, gdybym w kółko powtarzała, że nie sądziłam, że to będzie coś trwałego i że wkrótce znajdziesz sobie inną? Cóż, mnie w każdym razie nie podoba się to ani trochę, więc proszę, nie pisz więcej takich rzeczy.
Pewnie nie powinnam wysyłać tego listu, ale im dłużej o tym myślę, tym większa ogarnia mnie złość! Jednak bez względu na to, jak bardzo się wścieknę, skarbie – kocham Cię całym sercem i gdybym przeszukała cały świat, nie widziałabym nikogo poza Tobą, ponieważ z nikim nie będę nigdy tak szczęśliwa, jak byłam, jestem i będę z Tobą. Już mi lepiej – złość mi przeszła, ale wścieknę się nie na żarty, jeśli jeszcze kiedyś napiszesz do mnie w ten sposób – zapamiętaj.
Pozdrawiam,
Dorothy
PS Postanowiłam jednak wysłać Ci nasze zdjęcia.
25 kwietnia 1946
Cześć, kochanie,
A więc nie podobały Ci się fotografie, co? Proszę Cię, nie myśl, że Twoja córka tak wygląda, ponieważ zapewniam Cię, że tak nie jest. A nawet gdyby nie była śliczna, byłaby urocza z uwagi na swoją osobowość. Bo już ją ma – to pewnik. Myślę, że nieco odczekam, zanim znów wybiorę się z nią do fotografa.
Wiesz, oczywiście, że mamy bardzo niezwykłą i inteligentną córkę. Sprawdzałam w swojej książce o dzieciach, co powinno robić czteromiesięczne niemowlę, a ona już w wieku dwóch miesięcy robiła to wszystko, o czym jest tu napisane, naprawdę. Nieustannie próbuje siadać, a dzieci robią to dopiero w wieku pięciu, sześciu miesięcy. Naprawdę wdała się w Ciebie pod każdym względem – wyglądu, bystrości umysłu i osobowości. Nie martw się, na pewno wyrośnie na piękność.
Cóż, kochanie, jeszcze tylko trzydzieści osiem dni do tej cudownej chwili, kiedy znowu Cię zobaczę. Diane powiedziała „ju-hu!”.
A w każdym razie się uśmiechnęła.
Do zobaczenia, skarbie,
pozdrawiam,
Dorothy
Moim pierwszym wspomnieniem są cienie tworzące wzory na ścianie. Z łóżeczka widziałam sylwetkę kobiety o długich włosach przesuwającą się za szczebelkami. Nawet kiedy mama brała mnie na ręce, była dla mnie tajemnicą. Niemal jakbym od początku wiedziała, że świat i życie na tym świecie będą niezrozumiałe, a mimo to naładowane pociągającą, bezustanną i wnikliwą fascynacją. Jakby reszta życia miała upłynąć mi na próbach zrozumienia tej kobiety. Czy to wspomnienie jest prawdziwe? Nie wiem.
Pewne rzeczy rysują się wyraźnie: zamieć śnieżna w Los Angeles, gdy miałam trzy latka; barak z blachy falistej, w którym mieszkaliśmy do mojego piątego roku życia. Miał cudowny kształt. Od tamtej pory uwielbiam łuki. Pewnego wieczoru pan Eigner, nasz sąsiad, posłyszał, jak śpiewam Over the Rainbow na świeżo wybrukowanym przez tatę podjeździe. Myślałam, że dostanę burę. Tymczasem sąsiad oznajmił, że jestem „niezwykle utalentowaną młodą damą”. Tato pracował w wydziale wodno-energetycznym w centrum Los Angeles. Odwiedziłam go w jego biurze, kiedy miałam pięć lat. Było coś hipnotyzującego w spoglądaniu na zachód z wagonika kolejki szynowej Angels Flight. Zza wzgórza wyzierały wysokie budynki, między innymi ratusz. Przepadałam za barem Clifton’s i domem towarowym przy Broadwayu. Wszystko było skondensowane, betonowe, kanciaste i tętniło życiem. Śródmieście było bez skazy. Uważałam, że tak jak w Los Angeles może być tylko w raju. Nic jednak nie równało się z radością ciągnięcia mamy za rękaw i pokrzykiwania: „Patrz! Mamo, patrz”. Obie uwielbiałyśmy patrzeć.
Trudno było się zorientować, co mama lubiła bardziej: obserwować czy pisać. Rozwlekłe wyjaśnienia pod fotografiami psuły sporządzane przez nią albumy z wycinkami, przynajmniej te z okresu mojego dzieciństwa. Kiedy byłam starsza, unikałam jak ognia niechcianych kopert z jej Listami do Diane. Kogo obchodziły jakieś listy? Mnie interesowały tylko zdjęcia. Po epizodzie z maminym dziennikiem znalezionym w ciemni fotograficznej miałam dość. Kiedy jednak, mając sześćdziesiąt trzy lata, powzięłam decyzję spisania wspomnień, zaczęłam czytać pamiętniki mamy w zupełnie przypadkowej kolejności. W połowie natknęłam się na coś, co było zapewne jej próbą przelania na papier własnych wspomnień. Na okładce widniała wytłoczona na złoto data „1980”. Co oznacza, że zaczęła pisać w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat. Każdy wpis był datowany. Czasem mama rozpoczynała ustęp, po czym przerywała, zostawiając kilkadziesiąt pustych stron. Albo pisała akapit poświęcony jakiemuś wydarzeniu, a powracała do niego dopiero parę lat później czy też od nowa podchodziła do tematu po kilku miesiącach. W ciągu pięciu lat przeskakiwała do wspomnień z dzieciństwa i z powrotem, niemal na zasadzie wolnych skojarzeń. W przeważającej mierze ton zapisków był łagodny i życzliwy, czasem uderzała w elegijną nutę. Ale bywało inaczej. Sporządzała zapewne bilans swojego życia, przywołując wspomnienia dawnych czasów, lat trzydziestych, kiedy znajdowała się między młotem a kowadłem, wciśnięta pomiędzy surowe reguły wytyczane przez Kościół wolnych metodystów a nęcące uroki życia poza narzuconymi przez Beulah ograniczeniami. Wolałabym, żeby prawda była inna, ale życie zadało Dorothy kilka ciosów, z których się nie otrząsnęła.
Kiedy byłam bardzo mała, miałam może trzy albo cztery latka, mój ojciec Roy Keaton przezywał mnie Perkins. Używał tej ksywki, kiedy ogarniały go „uczucia familijne”. Gdy czuł się wyalienowany, mówił do mnie „Dorothy”. Tatuś nie krył przy żadnej z trzech ciąż mamy, że pragnie syna. Kiedy my, dziewczyny, dorastałyśmy, stało się jasne, że to ja miałam być jego wymarzonym chłopcem. Byłam chłopczycą, cichą dziewczynką, która nie sprawiała nikomu kłopotu. Nie wiem, dlaczego tato faworyzował akurat mnie. Czasem zwierzał mi się z przemyśleń, którymi nie dzielił się nawet z matką. Zawsze słuchałam bez słowa. Na koniec pytał: „Czy to nie racja, Perkins? Co?”. Wiedział, że zawsze przytaknę. Myślę, że wiedział także, że matce również przytakuję.
Często się przeprowadzaliśmy. Kiedy miałam cztery latka, mieszkaliśmy w starym piętrowym domu z drewna przy Walnut Street w Pasadenie. Stał dosłownie na chodniku. Mieliśmy za to wielkie podwórze z tyłu ciągnące się aż do torów kolejowych, po których jeździł nowiutki pociąg „Super Chief” do Santa Fe. Nic nie dzieliło naszego podwórka od torów, ani mur, ani żaden rodzaj ogrodzenia. Widziałam twarze pasażerów zaglądające nam do kuchni. Dziś byłoby to niedopuszczalne, ale wtedy nikt się nie przejmował. Owczarek niemiecki taty, niejaki Zrzęda, spał na torach, ale za każdym razem zwlekał się stamtąd na czas.
Zawsze mieliśmy koty. Byłam wciąż jeszcze dzieckiem, kiedy przenieśliśmy się do tańszego domu czynszowego na szczycie wzgórza w Highland Park. Wzniesiono go na połowie akra grząskiej ziemi ze skrawkiem trawy. Sąsiadów nie mieliśmy. Niewielu ludziom chciało się wspinać na górę stromymi schodami z ulicy. Dla kotów miejsce było wprost wymarzone. Mama pozwalała mi mieć ich tyle, ile dusza zapragnie. Trzynaście. Tato miał to w nosie. Zresztą bywał tam rzadko. Pieniędzy było jak na lekarstwo. Jakimś cudem te małe futerkowe stworzenia dostawały codziennie jedzenie, wraz z naszą piątką. W jednym tygodniu znalazłam Ślicznotka, Ciacho, Krzykacza i Aleksa. Ale tylko jeden kot najmocniej zapadł mi w pamięć. A właściwie kotka. Nazywała się Dzidzia. Była nijakim burym stworzonkiem o chudych łapach i wielkich oczach, które dominowały w mordce, z przetrąconym, zwisającym krzywo ogonem. Najdziwniejsze było to, że nie wydawała żadnych dźwięków; żadnego miauczenia, żadnego prychania, żadnego mruczenia. Dzidzia była uważana za genetyczną pomyłkę przez wszystkich oprócz mnie. Kochałam ją. Pewnego dnia wydała na świat miot złożony z czterech kociąt. Ku mojej wielkiej rozpaczy później już nigdy nie była taka sama. Wkrótce zdechła. Orpha aż tak się tym nie przejęła. Umawiała się już z chłopakami, o których nie mówiła mamie, więc nieustannie wymykała się z domu w środku nocy. Marti była jeszcze malutka, nie zwracała więc na nie uwagi, dla mnie jednak koty były najważniejsze i najukochańsze pod słońcem. Matka zawsze powtarzała, że jako średnia siostra mam w sobie najwięcej wrażliwości. Tego nie wiem, ale było mi smutno, że nie mam z kim dzielić swoich zachwytów. Nigdy nie zwierzyłam się siostrom z marzenia posiadania wielkiej kociej farmy, gdzie mogłabym przygarniać wszystkie kocie sieroty, na jakie bym się natknęła, i te chore czy kulawe, i te zdrowe.
Bycie dzieckiem pierworodnym miało swoje zalety. Mogłam mieć mamę i tatę tylko dla siebie. Potem pojawił się Randy, młodszy ode mnie o dwa lata. Randy był wrażliwy – nazbyt wrażliwy. Jako przewodnicząca i założycielka Klubu Bobra kazałam Randy’emu, skarbnikowi, pójść na schody obok wyschniętego koryta rzeczki i szukać pieniędzy. Naszą misją numer jeden był zakup czapek ze skóry szopa, takich, jakie nosił Davy Crockett. Kosztowały dolara i dziewięćdziesiąt osiem centów za sztukę. Kiedy już się zniechęciliśmy, Randy zauważył prawdziwą, najprawdziwszą półdolarówkę. A to dopiero. Ponieważ to ja pełniłam funkcję przewodniczącej Klubu Bobra, moim samozwańczym obowiązkiem było zajmowanie się wszystkimi finansami, wzięłam więc monetę i trzymałam w ręku przez jedną upojną chwilę, póki Randy nie podniósł larum. Zadarłam głowę i zobaczyłam samolot sunący po niebie w zwolnionym tempie. Wielka mi rzecz. Randy był jednak tak przerażony, że nie dał się zatrzymać, pobiegł do domu ze łzami w oczach i schował się pod piętrowe łóżko. Nawet mama nie potrafiła go przekonać, że to przecież zwykły samolot. Po tym incydencie Randy nabrał poważnego dystansu do świata zewnętrznego, zwłaszcza do obiektów latających. Kiedy miał kilkanaście lat, skłonienie go do wyściubienia nosa z własnego pokoju graniczyło niemal z cudem. Robin była przekonana, że Randy znika, no i znikał: wsiąkał we Franka Zappę, którego teksty piosenek, jak choćby Zomby Woof, stały się mantrą Randy’ego.
Mama i tato martwili się o niego od samego początku. Wykorzystywałam to ich strapienie, usilnie starając się różnić od Randy’ego pod każdym względem. Gruby błąd. Nie rozumiałam, że jego wrażliwość pozwalała mu postrzegać świat z wielką intensywnością i wnikliwością.
Aż nazbyt łatwo było wycyganić od niego różne przedmioty, na przykład jego jedyne zielone jo-jo firmy Duncan Tournament albo nugatowy batonik Big Hunk, który zostawił sobie z Halloween, czy jedną z bardzo wyjątkowych szklanych kulek z kocim okiem, które ukrywał pod piętrowym łóżkiem. Oczywiście, miał lepszą intuicję i był wyjątkowy, ale co mnie to obchodziło, skoro dostawałam to, co chciałam?
Kiedy trzy lata po Randym pojawiła się Robin, zżerała mnie zazdrość. Dziewczynka? Jak to możliwe? Na pewno zaszła jakaś pomyłka. Musieli ją adoptować. Oczywiście okazała się śliczna i miała lepszy głos ode mnie, ale najgorsze ze wszystkiego było to, że została oczkiem w głowie taty. Wiele lat później dostałam szału, kiedy Warren Beatty nazwał Robin „śliczną, ponętną siostrzyczką”.
Dorrie przyszła na świat jako „nieprzewidywana niespodzianka”. Byłam od niej siedem lat starsza, więc nie mogła mi w żaden sposób zagrozić. Jej buzia była miniaturową kopią twarzy Dorothy. Była najbystrzejszym i najinteligentniejszym dzieckiem Hallów. Prawdę mówiąc, jako jedyna z rodzeństwa przyniosła do domu świadectwo szkolne z szóstkami od góry do dołu. Uwielbiała czytać biografie inspirujących kobiet, takich jak Simone de Beauvoir i Anaïs Nin. Przeczytała Szpiega w domu miłości, ponieważ była to dobra powieść „z przesłaniem”. Twierdziła, że ta książka wpoiła jej optymistyczne spojrzenie na przyszłość. Robin uważała, że mogłabym znaleźć tam smakowite kąski przystające do mojej „filozofii miłości”. Nie miałam żadnej filozofii miłości. Właśnie to przyciągało mnie do Dorrie; jej pełna sprzeczności natura. Pewnie dlatego została jedyną intelektualistką w naszym gronie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Fragment powieści I kowbojki mogą marzyć Toma Robbinsa w przekładzie Piotra W. Cholewy. [wróć]
