Wciąż od nowa - Diane Keaton - ebook + książka

Wciąż od nowa ebook

Diane Keaton

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wspomnienia Diane Keaton, znanej milionom widzów pod postacią Annie Hall, to fascynująca opowieść o drodze aktorki do sławy, o jej związkach ze znakomitymi ludźmi filmu, Woodym Allenem, Warrenem Beattym i Alem Pacino, oraz o zmaganiach z bulimią. Jest to także portret jej rodziny, opowieść o miłości i przyjaźni, a zwłaszcza hymn na cześć matki, Dorothy Hall – kobiety, którą rozpierała intelektualna i twórcza energia, zawsze marzącej o pełniejszym i piękniejszym życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Mojemu Mia­stu kobiet:

Ste­pha­nie Heaton, San­drze Sha­dic, Lind­say Dwel­ley.

A do tego jesz­cze dwóm męż­czy­znom:

Davi­dowi Eber­shof­fowi i Bil­lowi Cleg­gowi.

Już oni wie­dzą dla­czego.

Cytat

Zawsze powta­rzam, że ta rodzina jest całym moim życiem, i to prawda.

Doro­thy Deanne Keaton Hall

Myśl

Myśl

Mama uwiel­biała porze­ka­dła, cytaty, mak­symy. Do ściany w kuchni zawsze były przy­kle­jone drobne przy­po­mnie­nia. Na przy­kład słowo MYŚL. Zna­la­złam MYŚL przy­pięte pinezką do tablicy kor­ko­wej w jej ciemni foto­gra­ficz­nej. Widzia­łam je przy­mo­co­wane taśmą kle­jącą do pudełka na ołówki, które ozdo­biła wła­snym kola­żem. Natknę­łam się nawet na bro­szurę zaty­tu­ło­waną MYŚL na jej noc­nym sto­liku. Mama lubiła MYŚLEĆ. Napi­sała w notat­niku: Czy­tam książkę Toma Rob­binsa I kow­bojki mogą marzyć. Frag­ment o mał­żeń­stwie odnosi się do walki kobiet o speł­nie­nie. Notuję to sobie do przy­szłych ROZ­MY­ŚLAŃ… A dalej zamie­ściła cytat z Rob­binsa: Dla więk­szo­ści bied­nych, głu­pich kobiet po cywi­li­za­cyj­nym pra­niu mózgu mał­żeń­stwo jest szczy­to­wym osią­gnię­ciem. Dla męż­czyzn to kwe­stia logi­styki: męż­czyzna dostaje wikt, noc­leg, opie­ru­nek, tele­wi­zor, seks, potom­stwo i wszel­kie wygody pod jed­nym dachem. […] Ale dla kobiety mał­żeń­stwo to kapi­tu­la­cja. Mał­żeń­stwo to chwila, gdy dziew­czyna rezy­gnuje z walki… i pozo­sta­wia mężowi wszyst­kie inte­re­su­jące i istotne zada­nia… mężowi, który obie­cuje dbać o nią. […] Kobiety żyją dłu­żej niż męż­czyźni, ponie­waż tak naprawdę nie żyły1. Mama lubiła ROZ­MY­ŚLAĆ o życiu, zwłasz­cza o doświad­cze­niu bycia kobietą. Lubiła też o tym pisać.

W poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych pod­czas odwie­dzin w domu robi­łam w ciemni mamy odbitki zdjęć z Atlan­tic City, gdy wtem natknę­łam się na coś, czego ni­gdy dotąd nie widzia­łam. Było to coś w rodzaju, bo ja wiem, szki­cow­nika. Na okładce wid­niał kolaż zło­żony z rodzin­nych foto­gra­fii, opa­trzony sło­wami: Liczy się podróż, a nie dotar­cie do celu. Wzię­łam bru­lion do ręki i zaczę­łam prze­rzu­cać strony. Zawie­rał wpraw­dzie kilka kolaży wyko­na­nych z roz­ma­itych fotek oraz wycin­ków z pism ilu­stro­wa­nych, lecz przede wszyst­kim wypeł­niały go zapi­ski strona po stro­nie.

Spę­dzi­łam owocny dzień w księ­garni Hun­ter’s. Prze­aran­żo­wa­li­śmy dział ksią­żek o sztuce i odkry­li­śmy wiele inte­re­su­ją­cych, a scho­wa­nych dotąd pozy­cji. Minęły dwa tygo­dnie, odkąd przy­jęli mnie do pracy. Zara­biam trzy dolary i trzy­dzie­ści pięć cen­tów na godzinę. Dzi­siaj wypła­cono mi w sumie osiem­dzie­siąt dzie­więć dola­rów.

Nie był to jeden z jej typo­wych albu­mów z wycin­kami, na który skła­dały się te same co zwy­kle ser­wetki z Cli­fton’s Cafe­te­ria, stare czarno-białe foto­gra­fie i moje nie tak znów pory­wa­jące świa­dec­twa szkolne. To był pamięt­nik.

Wpis z datą 2 sierp­nia 1979 roku brzmiał:

NA TEJ STRO­NIE UWA­ŻAJ. Od cie­bie, poten­cjalny przy­szły czy­tel­niku, będzie wyma­gało to odwagi. Mówię, co mnie gry­zie. Jestem zła. Obiekt zło­ści – Jack – wyzwi­ska, te, które rzu­cił mi pro­sto w twarz – NIE DA się ich zapo­mnieć i jest to bez wąt­pie­nia pro­blem – „Ty prze­klęty dra­niu” – powie­dziane – odczute. Boże, wydaje mu się, że kim niby jest, do cięż­kiej cho­lery?

Tyle mi wystar­czyło. Zabo­lało, mocno zabo­lało. Nie chcia­łam wie­dzieć o takiej stro­nie życia matki i ojca, która zachwia­łaby moim wyobra­że­niem o ich miło­ści. Odło­ży­łam pamięt­nik, wyszłam z ciemni i nie zaglą­da­łam wię­cej do żad­nego z osiem­dzie­się­ciu pię­ciu dzien­ni­ków aż do jej śmierci dobre trzy­dzie­ści lat póź­niej. Lecz oczy­wi­ście bez względu na to, jak bar­dzo sta­ra­łam się zaprze­czyć ich ist­nie­niu, nie mogłam nie widzieć, jak zale­gają na pół­kach z książ­kami albo leżą wsu­nięte pod apa­rat tele­fo­niczny czy też łypią na mnie z wnę­trza kuchen­nej szu­flady. Kie­dyś zaczę­łam prze­glą­dać nowy album mamy z repro­duk­cjami obra­zów Geo­r­gii O’Keeffe, leżący na sto­liku do kawy i zaty­tu­ło­wany Sto kwia­tów, a natych­miast zna­la­złam pod spodem dzien­nik opa­trzony tytu­łem Kto mówi, że nie masz szansy?. Odnio­słam wra­że­nie, że wszyst­kie sprzy­się­gły się prze­ciwko mnie: „Weź nas do ręki, Diane. Weź nas”. Ani mi się śni. Nie ma mowy, żebym prze­żyła to doświad­cze­nie jesz­cze raz. Zaim­po­no­wała mi jed­nak nie­ustę­pli­wość mamy. Jakim cudem wytrwała w pisa­niu, nie mając czy­tel­ni­ków, nawet pod posta­cią wła­snej rodziny? Tym­cza­sem wytrwała, tak po pro­stu.

Pisała o powro­cie do nauki w wieku czter­dzie­stu lat. Pisała o byciu nauczy­cielką. Pisała o każ­dym bez­pań­skim kocie, któ­rego ura­to­wała. Kiedy jej sio­stra Marti zacho­ro­wała na raka skóry i stra­ciła więk­szą część nosa, pisała także i o tym. Pisała o fru­stra­cjach sta­rze­nia się. Gdy tato zacho­ro­wał w 1990 roku, jej dzien­nik tchnął wście­kło­ścią na nie­spra­wie­dli­wość, że rak zaata­ko­wał jego mózg. Doku­men­to­wa­nie powol­nego odcho­dze­nia taty oka­zało się jedną z naj­lep­szych rela­cji mamy. Jak gdyby opie­ko­wa­nie się Jac­kiem zro­dziło w niej miłość, która pomo­gła jej stać się taką osobą, jaką zawsze pra­gnęła być.

Pró­bo­wa­łam nakło­nić dziś Jacka do jedze­nia. Nie był jed­nak w sta­nie. Po pew­nym cza­sie zdję­łam oku­lary. Przy­su­nę­łam do niego twarz i powie­dzia­łam mu, wyszep­ta­łam do ucha, że mi go bra­kuje. Zaczę­łam pła­kać. Nie chcia­łam, żeby to zoba­czył, więc odwró­ci­łam głowę. A Jack tymi reszt­kami sił, które jesz­cze tliły się w jego nie­szczę­snym ciele, wyjął mi z kie­szeni ser­wetkę i powoli, jak to on, bar­dzo powoli popa­trzył na mnie tymi świ­dru­ją­cymi nie­bie­skimi oczami i otarł mi łzy. „Damy radę, Doro­thy”.

Nie dał rady. Mama opie­ko­wała się tatą, tak samo jak wcze­śniej opie­ko­wała się Ran­dym, Robin, Dor­rie i mną – przez całe nasze życie. Tym­cza­sem kto był przy niej, gdy kre­śliła drżącą ręką: Czer­wiec 1993. Oto dzień, w któ­rym usły­sza­łam, że mam początki cho­roby Alzhe­imera. Prze­ra­ża­jące. Tak roz­po­częła się pięt­na­sto­let­nia walka z utratą pamięci.

Nie zre­zy­gno­wała z pisa­nia. Gdy nie była już w sta­nie zapi­sy­wać peł­nych aka­pi­tów, poprze­sta­wała na zda­niach w rodzaju: Czy byśmy się mniej ranili, gdy­by­śmy czę­ściej doty­kali się nawza­jem? albo Sza­nuj sie­bie. Jak rów­nież krót­kich pyta­niach i stwier­dze­niach, na przy­kład: Szybko. Jaka dziś data? Albo dzi­wac­twach w stylu: Moja głowa bie­rze zakręt. Gdy nie mogła pisać peł­nymi zda­niami, noto­wała poje­dyn­cze wyrazy: CZYNSZ. TELE­FON, KWIATY, SAMO­CHÓD. A nawet swoje ulu­bione słowo: MYŚL. Gdy zaczęło bra­ko­wać słów, zapi­sy­wała liczby, a w końcu nie mogła zapi­sać już nic.

Doro­thy Deanne Keaton uro­dziła się w Win­field w sta­nie Kan­sas w 1921 roku. Jej rodzice, Beu­lah i Roy, prze­nie­śli się do Kali­for­nii, zanim skoń­czyła trzy lata. Byli przy­by­szami z samego serca Ame­ryki gonią­cymi za wiel­kim marze­niem. Ta pogoń rzu­ciła ich na wzgó­rza Pasa­deny. W liceum mama grała na pia­ni­nie i śpie­wała w triu o nazwie Dwie Kropki i Kre­ska. Miała szes­na­ście lat, gdy jej ojciec odje­chał w siną dal, pozo­sta­wia­jąc Beu­lah z trzema cór­kami zda­nymi tylko na sie­bie. Pod koniec lat trzy­dzie­stych nastały dla Keato­nek cięż­kie czasy. Beu­lah, która nie prze­pra­co­wała w życiu ani jed­nego dnia, musiała zna­leźć sobie jakieś płatne zaję­cie. Doro­thy zre­zy­gno­wała z marzeń o stu­diach, żeby poma­gać w domu, póki Beu­lah nie zna­la­zła wresz­cie posady dozor­czyni.

Mam foto­gra­fię szes­na­sto­let­niej Doro­thy sto­ją­cej obok swego ojca, Roya Keatona. Dla­czego zosta­wił uko­chaną córkę, podobną do niego jak dwie kro­ple wody, dla­czego? Jak mógł spa­ko­wać manatki, wie­dząc, że na zawsze zła­mie jej kawa­łek serca?

Wszystko ule­gło zmia­nie, gdy Doro­thy poznała Jacka Halla w High­land Park, na boisku do koszy­kówki w Los Ange­les Paci­fic Col­lege. Mama uwiel­biała wspo­mi­nać, jak ów przy­stojny młody męż­czy­zna o czar­nych wło­sach i nie­bie­skich oczach przy­szedł z zamia­rem pozna­nia jej sio­stry Mar­thy, ale to od niej nie odry­wał wzroku. Śmiała się i mówiła: „To była miłość od pierw­szego wej­rze­nia”. I musiało tak być, ponie­waż wkrótce potem ucie­kli chył­kiem do Las Vegas i pobrali się w Star­dust Hotel.

Mama ni­gdy nie opo­wia­dała mi, o czym w życiu marzy. Poja­wiały się jed­nak pewne wska­zówki. Prze­wod­ni­czyła Sto­wa­rzy­sze­niu Nauczy­cieli i Rodzi­ców, jak rów­nież Arroyo Vista Ladies Club. Uczyła w szkółce nie­dziel­nej w naszym kościele wol­nych meto­dy­stów. Brała udział w każ­dym kon­kur­sie ogła­sza­nym na opa­ko­wa­niach płat­ków śnia­da­nio­wych. Ubó­stwiała tele­tur­nieje. Naszym ulu­bio­nym był Queen for a Day (Kró­lowa Jed­nego Dnia), pro­wa­dzony przez Jacka Baileya, który nie­odmien­nie pięć razy w tygo­dniu roz­po­czy­nał każdy odci­nek pyta­niem: „Czy chcia­ła­byś zostać… KRÓ­LOWĄ… JED­NEGO… DNIA?”. Zabawa wyglą­dała tak: Bailey prze­pro­wa­dzał roz­mowy z czte­rema kobie­tami; tę, która była w naj­gor­szej for­mie – w oce­nie publicz­no­ści mie­rzo­nej siłą braw – koro­no­wano na Kró­lową Jed­nego Dnia. Przy dźwię­kach orkie­stro­wego mar­sza otu­lał zwy­cięż­czy­nię aksa­mitną pele­ryną z bia­łym futrza­nym koł­nie­rzem, wkła­dał jej na głowę skrzącą się tiarę i wrę­czał cztery tuziny czer­wo­nych róż z hol­ly­wo­odz­kiej kwia­ciarni Carl’s. Mama i cio­cia Mar­tha nie­raz wysy­łały for­mu­la­rze zgło­sze­niowe z opi­sem swo­ich smut­nych histo­rii. Mama o mały włos dosta­łaby się do pro­gramu, kiedy napi­sała: „Mojemu mężowi potrzebne jest płuco”. Przy­parta do muru o poda­nie wię­cej szcze­gó­łów, wyja­wiła prawdę – cóż, w pew­nym sen­sie. Jack Hall, zapa­lony płe­two­nu­rek, musi nur­ko­wać coraz głę­biej, żeby na taler­zach rodziny zna­la­zło się wię­cej jedze­nia. Mamę wyeli­mi­no­wano.

Pew­nego ranka obu­dzi­łam się, zastaw­szy grupę obcych osób plą­czą­cych się po całym domu i wty­ka­ją­cych nos do każ­dego pomiesz­cze­nia. Mama nie zadała sobie trudu, by nas poin­for­mo­wać, że zgło­siła się do kon­kursu Mrs. Ame­rica na szcze­blu lokal­nym. W rywa­li­za­cji cho­dziło o wyło­nie­nie ide­al­nej gospo­dyni domo­wej. Póź­niej poin­for­mo­wała nas, dzieci, że współ­za­wod­nic­two obej­muje takie umie­jęt­no­ści, jak nakry­wa­nie do stołu, ukła­da­nie kwia­tów w wazo­nach, ście­le­nie łóżek oraz goto­wa­nie, a także zarzą­dza­nie domo­wym budże­tem i wyróż­nia­nie się wyglą­dem oso­bi­stym. Jedyna reak­cja, jaka przy­szła nam do głowy, brzmiała: „O RANY”.

Mia­łam wtedy dzie­więć lat, a zatem wystar­cza­jąco dużo, by zasiąść na widowni kina przy Figu­eroa Street, gdzie koro­no­wano ją na Mrs. High­land Park. Nagle moja matka, świeżo upie­czona naj­do­sko­nal­sza gospo­dyni domowa High­land Park, wyro­sła przede mną na prze­past­nej sce­nie, na tle wiel­kiej kur­tyny z czer­wo­nego aksa­mitu. Gdy roz­su­nęły się dra­pe­rie, uka­zu­jąc tele­wi­zor RCA Vic­tor Shelby, pralkę i suszarkę Philco, zestaw wali­zek marki Sam­so­nite, modną gar­de­robę z domu towa­ro­wego Ivers oraz sześć kobal­to­wo­nie­bie­skich fla­ko­ni­ków wypeł­nio­nych per­fu­mami „Eve­ning in Paris”, nie bar­dzo wie­dzia­łam, na co wła­ści­wie patrzę. Co widzę? Dla­czego mama stoi w świe­tle reflek­to­rów jak jakaś gwiazda fil­mowa? Było to nie­sa­mo­wi­cie eks­cy­tu­jące, a zara­zem wyjąt­kowo nie­przy­jemne. Coś się stało, doszło do zdrady. Mama mnie opu­ściła, lecz co gor­sze, znacz­nie gor­sze, marzy­łam w duchu o zna­le­zie­niu się na tej sce­nie zamiast niej.

Pół roku póź­niej Doro­thy Hall zdo­była tytuł po raz kolejny, tym razem jako Mrs. Los Ange­les, i ode­brała koronę z rąk Arta Lin­klet­tera w hotelu Ambas­sa­dor. Mój brat Randy i ja oglą­da­li­śmy ją w naszym nowiut­kim tele­wi­zo­rze wygra­nym przez mamę w poprzed­nim kon­kur­sie. Do obo­wiąz­ków Mrs. Los Ange­les nale­żało poka­zy­wa­nie się w lokal­nych super­mar­ke­tach, domach towa­ro­wych i klu­bach na tere­nie całego hrab­stwa Los Ange­les. Rzadko bywała w domu, a kiedy już się tam zna­la­zła, pie­kła na okrą­gło to samo nie­miec­kie cia­sto cze­ko­la­dowe z orze­chami wło­skimi w nadziei otrzy­ma­nia korony Mrs. Cali­for­nia. Tato miał powy­żej uszu całej tej męki i nie krył swo­ich uczuć. Prze­graw­szy upra­gniony tytuł, zaak­cep­to­wała porażkę z taką samą łatwo­ścią, z jaką powró­ciła do powsze­dnich domo­wych obo­wiąz­ków; coś się jed­nak zmie­niło, przy­naj­mniej w moim odczu­ciu.

Cza­sem zasta­na­wiam się, jak prze­obra­zi­łoby się nasze życie, gdyby mama posta­no­wiła zostać Mrs. Ame­rica. Czy prze­isto­czy­łaby się w oso­bi­stość tele­wi­zyjną, tak jak Bess Myer­son, czy zosta­łaby rzecz­niczką firmy Philco pro­du­ku­ją­cej urzą­dze­nia elek­tryczne, czy może felie­to­nistką maga­zynu „McCall’s”? Co sta­łoby się z moimi marze­niami znaj­do­wa­nia się w cen­trum uwagi, gdyby ona zre­ali­zo­wała swoje? Inna matka sprząt­nęła jej sprzed nosa oka­zję, mnie to jed­nak nie obcho­dziło; byłam zado­wo­lona, że nie muszę dzie­lić się nią z szer­szym świa­tem.

Mama wie­rzyła, że jej dzieci czeka świe­tlana przy­szłość. Ja byłam prze­cież taka zabawna. Randy pisał wier­sze. Robin śpie­wała, a Dor­rie błysz­czała inte­lek­tem. Zanim tra­fi­łam do gim­na­zjum, zebra­łam wystar­cza­jąco dużo trój z minu­sem, by dowieść, że nie jestem jed­nak uczen­nicą, którą czeka świe­tlana przy­szłość. Podob­nie jak resztę narodu, w 1957 roku pod­dano mnie testowi na inte­li­gen­cję. Wyniki mnie nie zasko­czyły. Z jed­nym wyjąt­kiem – czymś, co nazy­wało się „myśle­niem abs­trak­cyj­nym”. Nie mogłam się docze­kać powrotu do domu i opo­wie­dze­nia mamie o tym myśle­niu abs­trak­cyj­nym. Co to w ogóle takiego? Pod­eks­cy­to­wana każ­dym naszym osią­gnię­ciem, wyja­śniła mi, że myśle­nie abs­trak­cyjne to umie­jęt­ność ana­li­zo­wa­nia infor­ma­cji i roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów na pozio­mie zło­żo­nego, racjo­nal­nego rozu­mo­wa­nia. Bez względu na to, jak bar­dzo sta­ra­łam się zna­leźć odpo­wie­dzi na pyta­nia drogą grun­tow­nych prze­my­śleń, wciąż nie do końca rozu­miem, czym wła­ści­wie jest owo myśle­nie abs­trak­cyjne.

W 1959 roku, gdy do sąsied­niego domu wpro­wa­dzili się Basten­dor­fo­wie, nasze kul­tu­ralne hory­zonty ule­gły zmia­nie. Bill był psy­cho­lo­giem z dok­to­ra­tem. Zwłasz­cza tato nie ufał „leka­rzom od głowy”. Nie mógł jed­nak nie polu­bić Billa oraz jego żony Lau­rel, któ­rzy wywo­łali nie­małe poru­sze­nie w oko­licy, ponie­waż pozwa­lali dzie­ciom bie­gać na golasa po dwo­rze.

Na naszej ulicy iden­tycz­nych dom­ków osie­dlo­wych obra­mo­wa­nych rów­niutko sko­szo­nymi traw­ni­kami sąsie­dzi nie umieli prze­ko­nać się do ogro­do­wej dżun­gli Basten­dor­fów ani do ścian ich domu obwie­szo­nych pla­ka­tami z repro­duk­cjami dzieł Picassa, Bra­que’a i Miró. Cza­sem Lau­rel zawo­ziła mamę do jedy­nej kawiarni bit­ni­ków w Santa Ana. Pew­nego razu roz­ma­wiały tam przy fili­żance espresso o arty­kule z naj­now­szego numeru maga­zynu „Sun­set” poświę­co­nym dyk­ta­to­rom wnę­trzar­skich mód rangi Char­lesa Eamesa czy Cliffa Maya – coś w tym guście. Wiem tylko, że mama była zachwy­cona, szcze­gól­nie kiedy Lau­rel poka­zała jej, jak się układa obrazy z muszli. Tak ją to zain­spi­ro­wało, że stwo­rzyła wła­sną hybrydę – obraz z kamy­ków. Wkrótce roz­pa­no­szyły się w całym domu. Ten, który zapa­mię­ta­łam naj­le­piej, miał co naj­mniej metr na pół­tora metra i ważył tak dużo, że nie­które kamie­nie zaczęły odpa­dać. Choć więk­szość ludzi uwa­żała Doro­thy za gospo­dy­nię domową, ja dostrze­ga­łam w niej artystkę zma­ga­jącą się z poszu­ki­wa­niem środka wyrazu.

Zain­spi­ro­wana przy­kła­dem Basten­dor­fów, mama zapa­ko­wała nas, dzie­ciaki, do rodzin­nego kombi i zawio­zła aż do Nowego Jorku na wystawę Sztuka asam­blażu w Museum of Modern Art. Joseph Cor­nell oraz spo­sób, w jaki poru­szał się po swoim świe­cie wyobraźni zamknię­tym w pudeł­kach i kola­żach, wpra­wiły nas w zachwyt i osłu­pie­nie. Natych­miast po powro­cie do domu posta­no­wi­łam pokryć kola­żami całą ścianę swo­jego pokoju. Mama zapa­liła się do tego pomy­słu, pod­su­wa­jąc zdję­cia z maga­zy­nów, które, jak sądziła, mogłyby mi się spodo­bać, na przy­kład foto­gra­fię Jamesa Deana sto­ją­cego na Times Squ­are. Wkrótce kolaże znaj­do­wały się nie­mal wszę­dzie: na koszach na śmieci, na pudeł­kach do prze­cho­wy­wa­nia róż­nych rze­czy zro­bio­nych z grud­ko­wa­tej masy papie­ro­wej; nawet ozdo­biła kola­żami wnę­trza wszyst­kich sza­fek kuchen­nych. (Szkoda gadać). Randy wyniósł sztukę kolażu na nowy poziom, sta­jąc się praw­dzi­wym arty­stą kola­ży­stą. Do dziś dosłow­nie setki kolaży z aktu­al­nego cyklu, Powstrzy­mane przez twarz kobiety, zale­gają sto­sami w jego pie­kar­niku, gdzie, jak twier­dzi, są bez­pieczne. Można by pew­nie rzec, że zbie­ra­nie i prze­ra­bia­nie obraz­ków, prze­kształ­ca­nie tego, co znane, w zaska­ku­jące połą­cze­nia i wzory w nadziei odkry­cia nowej jako­ści stało się dla nas jed­nym ze wspól­nych prze­ko­nań. Kolaż, podob­nie jak myśle­nie abs­trak­cyjne, był wizu­al­nym pro­ce­sem ana­li­zo­wa­nia infor­ma­cji. „Racja?”, jak zawsze pyta­łam mamę w dzie­ciń­stwie. Z pew­no­ścią przy­zna­wała mi rację.

Mia­łam czter­na­ście lat, kiedy zaczę­łam nosić w sobie wspo­mnie­nie, które pozo­stało ze mną na zawsze. Mama tań­czyła z tatą w świe­tle księ­życa na wzgó­rzu w Ense­nada w Mek­syku. Przy­gry­wał zespół maria­chi. Patrzy­łam z boku, jak całują się z głę­bo­kim uczu­ciem, które powinno spe­szyć nasto­let­nią córkę. Tym­cza­sem wzbu­dziło mój podziw. A wręcz tchnęło we mnie jakąś nową wiarę. Wiarę w ich miłość. Oto­czona skrzy­dłami ich wza­jem­nego zauro­cze­nia wie­dzia­łam, że nie będzie poże­gnań.

Na ostat­niej stro­nie mojego pamięt­nika nasto­latki napi­sa­łam: „Do wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych. Kiedy wyjdę za mąż, chcę oma­wiać wspól­nie z mężem wszyst­kie ważne sprawy. Żad­nych emo­cjo­nal­nych wybu­chów na oczach dzieci. Żad­nego prze­kli­na­nia. Nie chcę, żeby mój mąż palił, ale może od czasu do czasu pozwo­lić sobie na drinka. Chcę, żeby moje dzieci cho­dziły co nie­dziela do szkółki nie­dziel­nej. Będą dosta­wały klapsy, ponie­waż wie­rzę w ich sku­tecz­ność. W grun­cie rze­czy chcia­ła­bym, żeby­śmy pro­wa­dzili z mężem dom tak samo, jak robią to teraz mama i tato”.

„Do wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych”? Komu chcia­łam mydlić oczy? I dla­czego sta­ra­łam się zgry­wać taką grzeczną dziew­czynkę, skoro moje praw­dziwe uczu­cia były dale­kie od tych zasad na niby w tema­cie, który mnie prze­ra­żał? Oto coś, co pomi­nę­łam w pamięt­niku, a co na zawsze utkwiło mi w pamięci. Pew­nego razu pusz­cza­li­śmy sobie z Dave’em Gar­lan­dem liściki na lek­cji alge­bry u pani Hop­kins w dzie­wią­tej kla­sie. Dave był „praw­dzi­wym rów­nia­chą”, ale „mnie nie zno­sił”. Zakoń­czył naszą wymianę kore­spon­den­cji czte­rema sło­wami: „Będziesz kie­dyś dobrą żoną”. Żoną? Nie chcia­łam być żoną. Chcia­łam być dziew­czyną, która ma powo­dze­nie, kimś, z kim wszy­scy chcą się obści­ski­wać po kątach. Chcia­łam być Bar­brą Stre­isand, która śpiewa: „Ni­gdy, ni­gdy nie wyjdę za mąż; wol­ność moim prze­zna­cze­niem”. I ni­gdy za mąż nie wyszłam. Ni­gdy nie zwią­za­łam się z nikim na stałe. Pod­czas gdy jako oddana i posłuszna córka nie prze­sta­wa­łam zado­wa­lać rodzi­ców, głowę mia­łam w chmu­rach, cału­jąc się w wyobraźni z nie­osią­gal­nymi bożysz­czami w rodzaju Dave’a Gar­landa. Wykon­cy­po­wa­łam, że jedy­nym spo­so­bem zre­ali­zo­wa­nia mojego głów­nego marze­nia – zosta­nia praw­dziwą gwiazdą kome­dii muzycz­nych na Broad­wayu – jest poprze­sta­nie na roli kocha­ją­cej córki. Miłość do męż­czy­zny oraz rolę żony nale­żało zepchnąć na bok. Zatem na­dal goni­łam za nie­osią­gal­nymi bożysz­czami.

Imiona się zmie­niały, naj­pierw Dave, póź­niej Woody, War­ren i wresz­cie Al. Czy mogła­bym stwo­rzyć z nimi trwały zwią­zek? Trudno orzec. Pod­świa­do­mie musia­łam wie­dzieć, że ni­gdy by to nie wypa­liło i z tego powodu ni­gdy nie sta­nęli na mojej dro­dze do reali­za­cji marzeń. Ja mie­rzy­łam wyżej. Pra­gnę­łam publicz­no­ści. Jakiej­kol­wiek. Co zatem zro­bi­łam? Cho­dzi­łam na wszel­kie moż­liwe prze­słu­cha­nia, nie opa­no­wu­jąc przy tym żad­nych szcze­gól­nych umie­jęt­no­ści. Śpie­wa­łam w chó­rze kościel­nym i szkol­nym zespole wokal­nym. Pró­bo­wa­łam swo­ich sił przy nabo­rze do wyma­chu­ją­cej pom­po­nami dru­żyny che­er­le­ade­rek. Zgła­sza­łam się na prze­słu­cha­nie do każ­dego kon­kursu mło­dych talen­tów i każ­dego przed­sta­wie­nia, z Poskro­mie­niem zło­śnicy, któ­rej nie rozu­mia­łam, włącz­nie. Byłam kla­sową dys­ku­tantką i redak­torką biu­le­tynu Chrze­ści­jań­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Mło­dzieży Żeń­skiej. Kan­dy­do­wa­łam na sta­no­wi­sko sekre­ta­rza dzie­wią­tej klasy. Bła­ga­łam nawet mamę, żeby pomo­gła mi dostać się do Job’s Dau­gh­ters, spon­so­ro­wa­nego przez maso­ne­rię taj­nego klubu, któ­rego człon­ki­nie para­do­wały w dłu­gich suk­niach w wido­wi­sko­wej atmos­fe­rze. Pra­gnę­łam być wiel­biona, posta­no­wi­łam zatem pozo­sta­wać w bez­piecz­nych ramio­nach Jacka i Doro­thy; tak mi się przy­naj­mniej wyda­wało.

Teraz, kiedy prze­kro­czy­łam sześć­dzie­siątkę, chcę lepiej zro­zu­mieć, jak czuła się uro­dziwa żona Jacka Halla wycho­wu­jąca czworo dzieci w sło­necz­nej Kali­for­nii. Chcę wie­dzieć, dla­czego mama nie­ustan­nie zapo­mi­nała pamię­tać, jaka jest cudowna. Chcia­ła­bym, żeby była dumna z tego, jaką wielką spra­wiała nam frajdę, kiedy grała dla nas na pia­ni­nie Mamu­się i śpie­wała: „Słonko na wscho­dzie, słonko na zacho­dzie, a naj­ja­śniej – u mamusi w ogro­dzie”. Nie wiem, dla­czego nie doce­niała, jakie nie­zwy­kłe fun­do­wała mi prze­ży­cia, zabie­ra­jąc mnie do muze­al­nej sali, w któ­rej stał mar­mu­rowy lew z odłu­paną prawą stroną pyska; bra­ko­wało mu też stóp. Wynio­sła bogini w innej sali była pozba­wiona ramion. Mama wyda­wała z sie­bie ochy i achy:

– Diane, czy to nie piękne?

– Prze­cież wszyst­kiego im bra­kuje. Są nie­kom­pletne – zauwa­ża­łam.

– Ale czy nie widzisz? Nawet bez tych wszyst­kich utrą­co­nych frag­men­tów, zobacz, jakie są wspa­niałe.

Uczyła mnie patrzeć. A mimo to ni­gdy nie przy­pi­sy­wała sobie żad­nych zasług. Cie­kawa jestem, czy ten brak poczu­cia wła­snej war­to­ści był wcze­snym obja­wem zapo­mi­na­nia. Czy to rze­czy­wi­ście alzhe­imer skradł jej pamięć, czy raczej obez­wład­nia­jące poczu­cie braku pew­no­ści sie­bie?

Przez pięt­na­ście lat mama nie­ustan­nie się żegnała: żegnała się z nazwami miejsc; żegnała się ze swo­imi słyn­nymi zapie­kan­kami z tuń­czy­kiem; żegnała się z BMW, które tato kupił jej na sześć­dzie­siąte pierw­sze uro­dziny; żegnała się z roz­po­zna­wa­niem we mnie wła­snej córki. Witała się z kocią karmą ukła­daną na papie­ro­wych tale­rzy­kach w apteczce; witała się z pie­lę­gniar­kami i opie­kun­kami; witała się z wóz­kiem inwa­lidz­kim wio­zą­cym ją na ulu­biony pro­gram nada­wany co rano na kanale PBS; witała się z pozba­wio­nym wyrazu spoj­rze­niem. Gdzieś mię­dzy tymi okrop­nymi powi­ta­niami i tra­gicz­nymi poże­gna­niami zaadop­to­wa­łam malutką dziew­czynkę. Mia­łam pięć­dzie­siąt lat. Przez całe życie uni­ka­łam bli­sko­ści, a nagle zazna­łam jej aż nadto. Kiedy mama z tru­dem koń­czyła zda­nia, ja przy­glą­da­łam się, jak Dexter, moja córka, a kilka lat póź­niej także Duke, mój syn, zaczy­nają for­mo­wać słowa, żeby uchwy­cić i utrwa­lić sobie w pamięci cud roz­woju ich mózgów.

Stan bycia kobietą zawie­szoną mię­dzy dwiema miło­ściami – jako kochana córka i kocha­jąca matka – odmie­nił mnie. To nie lada wyzwa­nie być świad­kiem pod­stęp­nej, okrut­nej cho­roby, a jed­no­cze­śnie uczyć się dawa­nia miło­ści zawie­ra­ją­cej w sobie obiet­nicę sta­bi­li­za­cji. Skoro moja matka była dla mnie naj­waż­niej­szą osobą, skoro to, kim jestem i jaka jestem, zawdzię­czam w dużej mie­rze temu, kim była i jaka była ona, co w takim razie mówi to o moim wpły­wie na Duke’a i Dexter? Myśle­nie abs­trak­cyjne zdaje się tu na nic.

Na początku ostat­niego roku życia Doro­thy mały krąg jej odda­nych przy­ja­ciół wydat­nie się skur­czył. Ludzi, któ­rzy ją kochali, można było poli­czyć na pal­cach jed­nej ręki. Trudno było roz­po­znać w niej kobietę, którą zna­li­śmy. Czy jed­nak da się we mnie roz­po­znać tę samą osobę, którą byłam, kiedy bez mała trzy­dzie­ści pięć lat temu Annie Hall wcho­dziła na ekrany kin? Pamię­tam, jak ludzie pod­cho­dzili do mnie na ulicy ze sło­wami: „Tylko ni­gdy się nie zmie­niaj. Po pro­stu się nie zmie­niaj”. Nawet mama powie­działa kie­dyś: „Nie sta­rzej się, Diane”. Nie spodo­bała mi się wtedy ta prze­stroga i nie podoba mi się do dzi­siaj. Wyczer­pu­jący wysi­łek kon­tro­lo­wa­nia czasu poprzez niwe­lo­wa­nie skut­ków jego upływu nie daje szczę­ścia. Oto istotne słowo: „szczę­ście”. Dla­czego uwa­ża­łam, że szczę­ście to coś, do czego mam prawo? A tak w ogóle, czym jest szczę­ście? „Bra­kiem wraż­li­wo­ści”. Tak wyra­ził się Ten­nes­see Wil­liams.

Ostat­nie słowo mamy brzmiało „nie”. Nie – bez­u­stan­nemu pod­po­wia­da­niu. Nie – nie­pro­szo­nym najaz­dom. Nie – pyta­niu „Doro­thy, kola­cja?”. Nie – uwa­gom „Czas na lekar­stwa. Otwórz buzię”. „Teraz prze­wró­cimy cię na bok, mamuśko”. „NIE!” „No pro­szę, czy teraz nie wygod­niej?” „NIE!!” „Chcesz pooglą­dać tele­wi­zję? Leci wła­śnie pro­gram Lucy’s”. „Podam ci słomkę. Przy­niosę wide­lec”. „NIE”. „Poma­suję ci ramiona”. „Nie, nie, nie, nie, NIE!!!” Gdyby mogła, powie­dzia­łaby: „Na litość boską, zostaw­cie mnie i moje ciało w spo­koju. Nie doty­kaj­cie mnie. To moje życie. To mój koniec”. Nie w tym rzecz, że wszyst­kie te czyn­no­ści były wyko­ny­wane bez czu­ło­ści i tro­ski; nie w tym tkwił pro­blem. Pro­blem tkwił w braku nie­za­leż­no­ści. Kiedy byłam mała, mama zaszy­wała się w któ­rymś z nie­uży­wa­nych poko­jów, owład­nięta tęsk­notą, która brała górę nad jej wszech­ogar­nia­jącą miło­ścią do nas. Tam odkła­dała na bok rolę odda­nej matki i kocha­ją­cej żony i ucie­kała w świat wła­snych roz­my­ślań. Koniec koń­ców, jedyne, co pozo­stało Doro­thy z pra­gnie­nia, by sza­no­wano jej wolę, było owo „nie”.

„Wyzwo­lona wresz­cie z przy­musu życia, mama połą­czyła się z tatą – tak samo jak połą­czyła się ze swo­imi sio­strami, Orphą i Mar­thą; swoją matką Beu­lah; oraz ze wszyst­kimi uko­cha­nymi kotami, począw­szy od Węgielka, na Cyru­sie skoń­czyw­szy. Obie­cuję zaopie­ko­wać się jej myślami i sło­wami. Obie­cuję MYŚLEĆ. I obie­cuję nieść dalej spu­ści­znę prze­pięk­nej Doro­thy Deanne Keaton Hall z Kan­sas, uro­dzo­nej trzy­dzie­stego pierw­szego paź­dzier­nika 1921 roku – mojej matki”.

Wygło­si­łam te słowa pod­czas nabo­żeń­stwa żałob­nego w listo­pa­dzie 2008 roku. Mama wciąż jest dla mnie naj­waż­niej­szą osobą, mającą na mnie naj­więk­szy wpływ. Jeśli patrzeć z zewnątrz, wio­dły­śmy dia­me­tral­nie odmienne życie. Ona była gospo­dy­nią domową oraz matką, która marzyła o suk­ce­sie; ja jestem aktorką, któ­rej suk­ces – pod pew­nymi wzglę­dami – prze­szedł naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Porów­ny­wa­nie dwóch kobiet o dużych aspi­ra­cjach, które zma­gały się z wie­loma iden­tycz­nymi roz­ter­kami, a przy oka­zji odgry­wały rolę zarówno matki, jaki i córki, sta­nowi ponie­kąd opo­wieść o tym, co zatraca się w wiel­kiej karie­rze, a co zyskuje poprzez akcep­ta­cję zwy­czaj­nego życia. Byłam zwy­kłą dziew­czyną, która wyro­sła na zwy­kłą kobietę, z tym jed­nym wyjąt­kiem: mama dała mi niezwy­kłą siłę woli. Nie przy­szło to bez wysiłku. Lecz osta­tecz­nie życie mamy także nie było usłane różami.

Dla­czego zatem napi­sa­łam wspo­mnie­nia? Ponie­waż mama wciąż jest bli­sko; ponie­waż sta­rała się oca­lić w sło­wach histo­rię naszej rodziny; ponie­waż kilka dekad zajęło mi zro­zu­mie­nie, że jej naj­bar­dziej urze­ka­jącą cechą była zło­żo­ność cha­rak­teru; ponie­waż nie chcę, żeby znik­nęła, cho­ciaż znik­nęła. Tak wiele powo­dów, jed­nak naj­lep­szą odpo­wiedź daje frag­ment tek­stu, w któ­rym posłu­żyła się swą zna­ko­mitą, prze­ka­zaną mi umie­jęt­no­ścią abs­trak­cyj­nego myśle­nia. Był rok 1980. Miała pięć­dzie­siąt dzie­więć lat.

Każdą żyjącą osobę nale­ża­łoby zmu­sić do napi­sa­nia auto­bio­gra­fii. Wszy­scy powinni cof­nąć się do prze­szło­ści i wyja­śnić oraz ujaw­nić wszystko, co pomie­ściło ich życie. Odkry­wa­nie nie­zwy­kłego spo­sobu, w jaki auto­rzy ubie­rają swoje idee w słowa, daje mi nie­zmier­nie satys­fak­cjo­nu­jącą wie­dzę, że także i ja mogła­bym to uczy­nić, gdy­bym się na tym skon­cen­tro­wała. Być może pomo­głoby mi to roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane nagro­ma­dzo­nymi wspo­mnie­niami, które nie dają mi teraz spo­koju. Tym­cza­sem robię coś okrop­nie głu­piego. Powta­rzam sobie, że moje dawne przy­zwy­cza­je­nia zbyt mocno trzy­mają mnie w sza­chu. Naprawdę chcia­ła­bym opi­sać swoje życie, bli­skich przy­ja­ciół, nasze życie rodzinne, ale się powstrzy­muję. Gdy­bym była cał­ko­wi­cie szczera, mogła­bym dotrzeć pew­nie do punktu, w któ­rym zaczę­ła­bym widzieć SIE­BIE w bar­dziej zro­zu­mia­łym świe­tle. W obec­nej chwili moimi wspo­mnie­niami rzą­dzi chaos, a mimo to wiem, że spi­sa­nie ich tylko przy­nio­słoby mi poży­tek.

Żałuję, że tego nie zro­biła. I dla­tego wła­śnie napi­sa­łam wspo­mnie­nia nie swoje, lecz nasze. Opo­wieść o dziew­czy­nie, która dzięki matce zre­ali­zo­wała marze­nia, nie jest odkryw­cza, za to jest moja wła­sna. Głę­boka miłość i wdzięcz­ność, które czuję teraz, kiedy ode­szła, skło­niły mnie do próby wyja­śnie­nia tajem­nicy jej podróży. Czy­niąc to, mia­łam nadzieję odna­leźć istotę naszych rela­cji oraz zro­zu­mieć, dla­czego speł­nione marze­nia tak oso­bli­wie ciążą. Stwo­rzy­łam w rezul­ta­cie książkę, która łączy w sobie moje wła­sne wspo­mnie­nia i opo­wie­ści z tymi zawar­tymi w note­sach i pamięt­ni­kach mamy. Się­ga­jąc pamię­cią do jej albu­mów z wycin­kami i czer­piąc z naszego wspól­nego upodo­ba­nia do kolaży, zesta­wi­łam jej słowa ze swo­imi, okra­sza­jąc je listami, wycin­kami oraz innymi mate­ria­łami doku­men­tu­ją­cymi nie tylko nasze życie, ale i łączącą nas więź. Pra­gnę przed­sta­wić obok sie­bie życie wła­sne i mamy, ażeby, jak sama napi­sała, dotrzeć do punktu, w któ­rym zacznę widzieć sie­bie – oraz ją – w bar­dziej zro­zu­mia­łym świe­tle.

Część pierwsza

1. Dorothy

1

Doro­thy

Nadzwyczajna

Pisar­skie zacię­cie Doro­thy roz­po­częło się od listu do cho­rą­żego Jacka Halla, który sta­cjo­no­wał z mary­narką wojenną w Bosto­nie. Było tuż po zakoń­cze­niu II wojny świa­to­wej. Mama leżała w połogu w szpi­talu Queen of Angels, wydaw­szy mnie na świat. Sama jak palec, z nie­mow­la­kiem ważą­cym trzy kilo­gramy i czte­ry­sta gra­mów, zaini­cjo­wała kore­spon­den­cję, która roz­wi­nęła się póź­niej w pasję innego rodzaju. W owym cza­sie na spo­sób wysła­wia­nia się mamy miała wpływ garstka fil­mów, które Beu­lah pozwa­lała jej oglą­dać, na przy­kład Broad­way Melody z 1938 roku. Nie­winne, banalne strzępy dia­logu zasły­szane z ust Judy Gar­land. Mamine „kocham cię ponad wszystko” oraz uży­wane z upodo­ba­niem „świet­nie” bądź „nikt nie uszczę­śli­wiłby mnie bar­dziej niż ty” odzwier­cie­dlały ame­ry­kań­ski świa­to­po­gląd i zwią­zane z nim nadzieje w latach czter­dzie­stych. Dla Doro­thy naj­waż­niej­sza była miłość. Był nią Jack. Była nią Diane. I było „świet­nie”.

Mama napi­sała swój pierw­szy list z cyklu Cześć, kocha­nie, kiedy mia­łam osiem dni. Pięć­dzie­siąt lat póź­niej ujrza­łam swoją córkę Dexter i trzy­ma­łam ją w ramio­nach, kiedy miała osiem dni. Była pogod­nym dziec­kiem. Wbrew mojemu długo utrzy­mu­ją­cemu się prze­świad­cze­niu ja wcale nie byłam dziec­kiem pogod­nym ani nawet uro­czym. Zatro­ska­nie mamy z powodu mojego wyglądu wyja­śniało kiep­skie zdję­cie. Foto­gra­fia od razu narzu­cała ludziom mój wize­ru­nek. Obla­łam egza­min taty na ładną buzię, zresztą u mamy też go nie zda­łam. Doro­thy, zaszyta w małym par­te­ro­wym domku babci Keaton przy Mon­te­rey Road w High­land Park, nie miała wyboru. Patrząc na mnie swo­imi dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nimi oczami, pra­gnęła wie­rzyć, że jestem nad­zwy­czajna. Nie­odwo­łal­nie. Prze­ka­zała tę nadzieję maleń­kiej córeczce, która zara­ziła się potęgą jej wiary. Nasze spę­dzone tylko we dwie pół roku przy­pie­czę­to­wało układ. Doro­thy odczu­wała wszystko ze wzmo­żoną inten­syw­no­ścią, ponie­waż roz­pie­rały ją radość, ból, lęk i empa­tia świeżo upie­czo­nej matki.

13 stycz­nia 1946

Naj­droż­szy Jacku,

pew­nie docie­rasz wła­śnie do Bostonu i założę się, że jesteś wykoń­czony podróżą. Trudno wyobra­zić sobie, że tam może być tak zimno, skoro u nas tak przy­jem­nie. Prze­pra­szam za moje zacho­wa­nie przed Twoim wyjaz­dem. Abso­lut­nie nie chcia­łam, ale myśl o Twoim wyjeź­dzie bar­dzo wytrą­ciła mnie z rów­no­wagi. Sta­ra­łam się ze wszyst­kich sił prze­stać pła­kać, ponie­waż wie­dzia­łam, że to nie­do­bre dla Diane.

Jest 20.00 i Twoja córka śpi. Z każ­dym dniem robi się ład­niej­sza, a kiedy ją zoba­czysz, posta­no­wisz pew­nie schru­pać ją na pierw­szy posi­łek. To nie fair, kocha­nie – ja pozna­łam Cię pierw­sza, a więc powin­nam zaj­mo­wać pierw­sze miej­sce w Twoim hare­mie, nie sądzisz? Wpa­dły dzi­siaj Chi­qu­ita i Lois. Zgod­nie stwier­dziły, że mała jest świetna, mimo że ma jeden paskudny zwy­czaj – gdy tylko ktoś na nią patrzy, ona w odpo­wie­dzi zezuje.

Wiesz, kocha­nie, chyba obu­dzę małego aniołka. Tra­fiła się nam nagroda, nie ma co. Za każ­dym razem, kiedy na nią spo­glą­dam, nie mogę się docze­kać, kiedy i Ty będziesz mógł ją zoba­czyć i kiedy będziemy znów razem.

Dobra­noc, kochany,

Doro­thy

18 stycz­nia 1946

Cześć, kocha­nie,

okropna ze mnie beksa. Sama sie­bie nie rozu­miem. Póki nie wyszłam za mąż, nic nie mogło zmu­sić mnie do pła­czu. Myśla­łam już, że nie potra­fię pła­kać – a teraz wystar­czy, że pomy­ślę o Tobie i o tym, jaki jesteś świetny i jak okrop­nie za Tobą tęsk­nię, a zanim się obej­rzę, ryczę jak, nie przy­mie­rza­jąc, mała Diane. Kocham Cię tak mocno, że nawet sobie nie wyobra­żasz, skar­bie. Cho­ciaż nie mówię tego zbyt czę­sto, gdy Cię widzę, zawsze tak czuję.

Zro­bi­ły­śmy sobie z Diane zdję­cia – takie małe, tanie fotki. Oba­wiam się, że nie wyszła na nich zbyt dobrze – taki z niej dro­biaż­dżek – i oczy­wi­ście ja też nie, ale tego można było się spo­dzie­wać. Mam nadzieję, że cho­ciaż tro­chę będziesz mógł zoba­czyć, jak wygląda. Foto­graf powie­dział, że była bar­dzo grzeczna jak na tak małe dziecko. Nie jest gruba, tak jak kie­dyś jej mama. Nawia­sem mówiąc, wciąż jestem pulch­nawa – psia­kość. Mała waży pra­wie cztery kilo­gramy i, jak powta­rzam w każ­dym liście, z każ­dym dniem robi się słod­sza. Uwa­żam, że to miły pomysł, żeby prze­sy­łać jej po dwa dolary. Odkła­dam je dla niej. Sto­sik rośnie. Może wkrótce będziemy mogli zało­żyć jej konto oszczęd­no­ściowe. Dobra­noc, mój skar­bie.

Pozdra­wiam Cię,

Doro­thy

21 lutego 1946

Dzień dobry, kocha­nie,

jestem strasz­nie roz­cza­ro­wana. Zdję­cia są dokład­nie takie, jak się spo­dzie­wa­łam – okropne. Diane wygląda tro­chę dziw­nie. Nie będę ich wysy­łać, bo pomy­ślisz, że Cię nabie­ram, mówiąc, że jest taka uro­cza.

Napi­sa­łeś w liście, że chciał­byś jesz­cze raz prze­żyć tamte stare dobre czasy. Ja też spo­glą­dam wstecz i z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­nam, jak było świet­nie. Ni­gdy się nie zmie­nimy, prawda? Cho­ciaż mamy teraz rodzinę i wię­cej obo­wiąz­ków, nie wydaje mi się, żeby to był powód do spo­waż­nie­nia i nie­ba­wie­nia się tak dobrze, jak kie­dyś. Racja?!

Dobra­noc, naj­droż­szy Jacku,

Twoja Doro­thy

31 marca 1946

Drogi Jacku,

jestem na Cie­bie tak wście­kła, że naprawdę bym Cię obsztor­co­wała, gdy­byś tylko tu był. Nie mam poję­cia, skąd ten idio­tyczny pomysł, że mogłam się zmie­nić i „polu­bić kogoś innego”. Nie jesteś jedyną osobą na świe­cie, która wie­rzy w udane mał­żeń­stwo – dla mnie zna­czy ono rów­nie wiele, co dla Cie­bie, a jeśli sądzisz, że cho­dzę i roz­glą­dam się za kimś, kto mógłby mi tro­chę bar­dziej odpo­wia­dać, to zna­czy, że nie masz o mnie zbyt dobrego mnie­ma­nia. Nie uwa­żasz, że poważ­nie trak­tuję mał­żeń­stwo? Powi­nie­neś wie­dzieć, jak bar­dzo Cię kocham – więc dla­czego, u licha, mia­ła­bym szu­kać sobie innego? Mówi­łeś, że chcesz, żebym była szczę­śliwa – no to uwierz mi, nie mógł­byś uniesz­czę­śli­wić mnie bar­dziej, nawet gdy­byś się posta­rał. Gdy­byś miał choć odro­binę wiary we mnie i bar­dziej mi ufał, nie wymy­ślał­byś takich histo­rii. Nie musisz mi przy­po­mi­nać, że obie­ca­li­śmy naj­pierw wyznać wszystko sobie nawza­jem, gdyby coś się zmie­niło. To doty­czy także i Cie­bie. Byłoby Ci przy­jem­nie, gdy­bym w kółko powta­rzała, że nie sądzi­łam, że to będzie coś trwa­łego i że wkrótce znaj­dziesz sobie inną? Cóż, mnie w każ­dym razie nie podoba się to ani tro­chę, więc pro­szę, nie pisz wię­cej takich rze­czy.

Pew­nie nie powin­nam wysy­łać tego listu, ale im dłu­żej o tym myślę, tym więk­sza ogar­nia mnie złość! Jed­nak bez względu na to, jak bar­dzo się wścieknę, skar­bie – kocham Cię całym ser­cem i gdy­bym prze­szu­kała cały świat, nie widzia­ła­bym nikogo poza Tobą, ponie­waż z nikim nie będę ni­gdy tak szczę­śliwa, jak byłam, jestem i będę z Tobą. Już mi lepiej – złość mi prze­szła, ale wścieknę się nie na żarty, jeśli jesz­cze kie­dyś napi­szesz do mnie w ten spo­sób – zapa­mię­taj.

Pozdra­wiam,

Doro­thy

PS Posta­no­wi­łam jed­nak wysłać Ci nasze zdję­cia.

25 kwiet­nia 1946

Cześć, kocha­nie,

A więc nie podo­bały Ci się foto­gra­fie, co? Pro­szę Cię, nie myśl, że Twoja córka tak wygląda, ponie­waż zapew­niam Cię, że tak nie jest. A nawet gdyby nie była śliczna, byłaby uro­cza z uwagi na swoją oso­bo­wość. Bo już ją ma – to pew­nik. Myślę, że nieco odcze­kam, zanim znów wybiorę się z nią do foto­grafa.

Wiesz, oczy­wi­ście, że mamy bar­dzo nie­zwy­kłą i inte­li­gentną córkę. Spraw­dza­łam w swo­jej książce o dzie­ciach, co powinno robić czte­ro­mie­sięczne nie­mowlę, a ona już w wieku dwóch mie­sięcy robiła to wszystko, o czym jest tu napi­sane, naprawdę. Nie­ustan­nie pró­buje sia­dać, a dzieci robią to dopiero w wieku pię­ciu, sze­ściu mie­sięcy. Naprawdę wdała się w Cie­bie pod każ­dym wzglę­dem – wyglądu, bystro­ści umy­słu i oso­bo­wo­ści. Nie martw się, na pewno wyro­śnie na pięk­ność.

Cóż, kocha­nie, jesz­cze tylko trzy­dzie­ści osiem dni do tej cudow­nej chwili, kiedy znowu Cię zoba­czę. Diane powie­działa „ju-hu!”.

A w każ­dym razie się uśmiech­nęła.

Do zoba­cze­nia, skar­bie,

pozdra­wiam,

Doro­thy

Spoglądając na zachód

Moim pierw­szym wspo­mnie­niem są cie­nie two­rzące wzory na ścia­nie. Z łóżeczka widzia­łam syl­wetkę kobiety o dłu­gich wło­sach prze­su­wa­jącą się za szcze­bel­kami. Nawet kiedy mama brała mnie na ręce, była dla mnie tajem­nicą. Nie­mal jak­bym od początku wie­działa, że świat i życie na tym świe­cie będą nie­zro­zu­miałe, a mimo to nała­do­wane pocią­ga­jącą, bez­u­stanną i wni­kliwą fascy­na­cją. Jakby reszta życia miała upły­nąć mi na pró­bach zro­zu­mie­nia tej kobiety. Czy to wspo­mnie­nie jest praw­dziwe? Nie wiem.

Pewne rze­czy rysują się wyraź­nie: zamieć śnieżna w Los Ange­les, gdy mia­łam trzy latka; barak z bla­chy fali­stej, w któ­rym miesz­ka­li­śmy do mojego pią­tego roku życia. Miał cudowny kształt. Od tam­tej pory uwiel­biam łuki. Pew­nego wie­czoru pan Eigner, nasz sąsiad, posły­szał, jak śpie­wam Over the Rain­bow na świeżo wybru­ko­wa­nym przez tatę pod­jeź­dzie. Myśla­łam, że dostanę burę. Tym­cza­sem sąsiad oznaj­mił, że jestem „nie­zwy­kle uta­len­to­waną młodą damą”. Tato pra­co­wał w wydziale wodno-ener­ge­tycz­nym w cen­trum Los Ange­les. Odwie­dzi­łam go w jego biu­rze, kiedy mia­łam pięć lat. Było coś hip­no­ty­zu­ją­cego w spo­glą­da­niu na zachód z wago­nika kolejki szy­no­wej Angels Fli­ght. Zza wzgó­rza wyzie­rały wyso­kie budynki, mię­dzy innymi ratusz. Prze­pa­da­łam za barem Cli­fton’s i domem towa­ro­wym przy Broad­wayu. Wszystko było skon­den­so­wane, beto­nowe, kan­cia­ste i tęt­niło życiem. Śród­mie­ście było bez skazy. Uwa­ża­łam, że tak jak w Los Ange­les może być tylko w raju. Nic jed­nak nie rów­nało się z rado­ścią cią­gnię­cia mamy za rękaw i pokrzy­ki­wa­nia: „Patrz! Mamo, patrz”. Obie uwiel­bia­ły­śmy patrzeć.

Trudno było się zorien­to­wać, co mama lubiła bar­dziej: obser­wo­wać czy pisać. Roz­wle­kłe wyja­śnie­nia pod foto­gra­fiami psuły spo­rzą­dzane przez nią albumy z wycin­kami, przy­naj­mniej te z okresu mojego dzie­ciń­stwa. Kiedy byłam star­sza, uni­ka­łam jak ognia nie­chcia­nych kopert z jej Listami do Diane. Kogo obcho­dziły jakieś listy? Mnie inte­re­so­wały tylko zdję­cia. Po epi­zo­dzie z mami­nym dzien­ni­kiem zna­le­zio­nym w ciemni foto­gra­ficz­nej mia­łam dość. Kiedy jed­nak, mając sześć­dzie­siąt trzy lata, powzię­łam decy­zję spi­sa­nia wspo­mnień, zaczę­łam czy­tać pamięt­niki mamy w zupeł­nie przy­pad­ko­wej kolej­no­ści. W poło­wie natknę­łam się na coś, co było zapewne jej próbą prze­la­nia na papier wła­snych wspo­mnień. Na okładce wid­niała wytło­czona na złoto data „1980”. Co ozna­cza, że zaczęła pisać w wieku pięć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat. Każdy wpis był dato­wany. Cza­sem mama roz­po­czy­nała ustęp, po czym prze­ry­wała, zosta­wia­jąc kil­ka­dzie­siąt pustych stron. Albo pisała aka­pit poświę­cony jakie­muś wyda­rze­niu, a powra­cała do niego dopiero parę lat póź­niej czy też od nowa pod­cho­dziła do tematu po kilku mie­sią­cach. W ciągu pię­ciu lat prze­ska­ki­wała do wspo­mnień z dzie­ciń­stwa i z powro­tem, nie­mal na zasa­dzie wol­nych sko­ja­rzeń. W prze­wa­ża­ją­cej mie­rze ton zapi­sków był łagodny i życz­liwy, cza­sem ude­rzała w ele­gijną nutę. Ale bywało ina­czej. Spo­rzą­dzała zapewne bilans swo­jego życia, przy­wo­łu­jąc wspo­mnie­nia daw­nych cza­sów, lat trzy­dzie­stych, kiedy znaj­do­wała się mię­dzy mło­tem a kowa­dłem, wci­śnięta pomię­dzy surowe reguły wyty­czane przez Kościół wol­nych meto­dy­stów a nęcące uroki życia poza narzu­co­nymi przez Beu­lah ogra­ni­cze­niami. Wola­ła­bym, żeby prawda była inna, ale życie zadało Doro­thy kilka cio­sów, z któ­rych się nie otrzą­snęła.

Klimaty rodzinne

Kiedy byłam bar­dzo mała, mia­łam może trzy albo cztery latka, mój ojciec Roy Keaton prze­zy­wał mnie Per­kins. Uży­wał tej ksywki, kiedy ogar­niały go „uczu­cia fami­lijne”. Gdy czuł się wyalie­no­wany, mówił do mnie „Doro­thy”. Tatuś nie krył przy żad­nej z trzech ciąż mamy, że pra­gnie syna. Kiedy my, dziew­czyny, dora­sta­ły­śmy, stało się jasne, że to ja mia­łam być jego wyma­rzo­nym chłop­cem. Byłam chłop­czycą, cichą dziew­czynką, która nie spra­wiała nikomu kło­potu. Nie wiem, dla­czego tato fawo­ry­zo­wał aku­rat mnie. Cza­sem zwie­rzał mi się z prze­my­śleń, któ­rymi nie dzie­lił się nawet z matką. Zawsze słu­cha­łam bez słowa. Na koniec pytał: „Czy to nie racja, Per­kins? Co?”. Wie­dział, że zawsze przy­taknę. Myślę, że wie­dział także, że matce rów­nież przy­ta­kuję.

Czę­sto się prze­pro­wa­dza­li­śmy. Kiedy mia­łam cztery latka, miesz­ka­li­śmy w sta­rym pię­tro­wym domu z drewna przy Wal­nut Street w Pasa­de­nie. Stał dosłow­nie na chod­niku. Mie­li­śmy za to wiel­kie podwó­rze z tyłu cią­gnące się aż do torów kole­jo­wych, po któ­rych jeź­dził nowiutki pociąg „Super Chief” do Santa Fe. Nic nie dzie­liło naszego podwórka od torów, ani mur, ani żaden rodzaj ogro­dze­nia. Widzia­łam twa­rze pasa­że­rów zaglą­da­jące nam do kuchni. Dziś byłoby to nie­do­pusz­czalne, ale wtedy nikt się nie przej­mo­wał. Owcza­rek nie­miecki taty, nie­jaki Zrzęda, spał na torach, ale za każ­dym razem zwle­kał się stam­tąd na czas.

Zawsze mie­li­śmy koty. Byłam wciąż jesz­cze dziec­kiem, kiedy prze­nie­śli­śmy się do tań­szego domu czyn­szo­wego na szczy­cie wzgó­rza w High­land Park. Wznie­siono go na poło­wie akra grzą­skiej ziemi ze skraw­kiem trawy. Sąsia­dów nie mie­li­śmy. Nie­wielu ludziom chciało się wspi­nać na górę stro­mymi scho­dami z ulicy. Dla kotów miej­sce było wprost wyma­rzone. Mama pozwa­lała mi mieć ich tyle, ile dusza zapra­gnie. Trzy­na­ście. Tato miał to w nosie. Zresztą bywał tam rzadko. Pie­nię­dzy było jak na lekar­stwo. Jakimś cudem te małe futer­kowe stwo­rze­nia dosta­wały codzien­nie jedze­nie, wraz z naszą piątką. W jed­nym tygo­dniu zna­la­złam Ślicz­notka, Cia­cho, Krzy­ka­cza i Aleksa. Ale tylko jeden kot naj­moc­niej zapadł mi w pamięć. A wła­ści­wie kotka. Nazy­wała się Dzi­dzia. Była nija­kim burym stwo­rzon­kiem o chu­dych łapach i wiel­kich oczach, które domi­no­wały w mordce, z prze­trą­co­nym, zwi­sa­ją­cym krzywo ogo­nem. Naj­dziw­niej­sze było to, że nie wyda­wała żad­nych dźwię­ków; żad­nego miau­cze­nia, żad­nego pry­cha­nia, żad­nego mru­cze­nia. Dzi­dzia była uwa­żana za gene­tyczną pomyłkę przez wszyst­kich oprócz mnie. Kocha­łam ją. Pew­nego dnia wydała na świat miot zło­żony z czte­rech kociąt. Ku mojej wiel­kiej roz­pa­czy póź­niej już ni­gdy nie była taka sama. Wkrótce zde­chła. Orpha aż tak się tym nie prze­jęła. Uma­wiała się już z chło­pa­kami, o któ­rych nie mówiła mamie, więc nie­ustan­nie wymy­kała się z domu w środku nocy. Marti była jesz­cze malutka, nie zwra­cała więc na nie uwagi, dla mnie jed­nak koty były naj­waż­niej­sze i naj­uko­chań­sze pod słoń­cem. Matka zawsze powta­rzała, że jako śred­nia sio­stra mam w sobie naj­wię­cej wraż­li­wo­ści. Tego nie wiem, ale było mi smutno, że nie mam z kim dzie­lić swo­ich zachwy­tów. Ni­gdy nie zwie­rzy­łam się sio­strom z marze­nia posia­da­nia wiel­kiej kociej farmy, gdzie mogła­bym przy­gar­niać wszyst­kie kocie sie­roty, na jakie bym się natknęła, i te chore czy kulawe, i te zdrowe.

Pierworodna

Bycie dziec­kiem pier­wo­rod­nym miało swoje zalety. Mogłam mieć mamę i tatę tylko dla sie­bie. Potem poja­wił się Randy, młod­szy ode mnie o dwa lata. Randy był wraż­liwy – nazbyt wraż­liwy. Jako prze­wod­ni­cząca i zało­ży­cielka Klubu Bobra kaza­łam Randy’emu, skarb­ni­kowi, pójść na schody obok wyschnię­tego koryta rzeczki i szu­kać pie­nię­dzy. Naszą misją numer jeden był zakup cza­pek ze skóry szopa, takich, jakie nosił Davy Croc­kett. Kosz­to­wały dolara i dzie­więć­dzie­siąt osiem cen­tów za sztukę. Kiedy już się znie­chę­ci­li­śmy, Randy zauwa­żył praw­dziwą, naj­praw­dziw­szą pół­do­la­rówkę. A to dopiero. Ponie­waż to ja peł­ni­łam funk­cję prze­wod­ni­czą­cej Klubu Bobra, moim samo­zwań­czym obo­wiąz­kiem było zaj­mo­wa­nie się wszyst­kimi finan­sami, wzię­łam więc monetę i trzy­ma­łam w ręku przez jedną upojną chwilę, póki Randy nie pod­niósł larum. Zadar­łam głowę i zoba­czy­łam samo­lot sunący po nie­bie w zwol­nio­nym tem­pie. Wielka mi rzecz. Randy był jed­nak tak prze­ra­żony, że nie dał się zatrzy­mać, pobiegł do domu ze łzami w oczach i scho­wał się pod pię­trowe łóżko. Nawet mama nie potra­fiła go prze­ko­nać, że to prze­cież zwy­kły samo­lot. Po tym incy­den­cie Randy nabrał poważ­nego dystansu do świata zewnętrz­nego, zwłasz­cza do obiek­tów lata­ją­cych. Kiedy miał kil­ka­na­ście lat, skło­nie­nie go do wyściu­bie­nia nosa z wła­snego pokoju gra­ni­czyło nie­mal z cudem. Robin była prze­ko­nana, że Randy znika, no i zni­kał: wsią­kał we Franka Zappę, któ­rego tek­sty pio­se­nek, jak choćby Zomby Woof, stały się man­trą Randy’ego.

Mama i tato mar­twili się o niego od samego początku. Wyko­rzy­sty­wa­łam to ich stra­pie­nie, usil­nie sta­ra­jąc się róż­nić od Randy’ego pod każ­dym wzglę­dem. Gruby błąd. Nie rozu­mia­łam, że jego wraż­li­wość pozwa­lała mu postrze­gać świat z wielką inten­syw­no­ścią i wni­kli­wo­ścią.

Aż nazbyt łatwo było wycy­ga­nić od niego różne przed­mioty, na przy­kład jego jedyne zie­lone jo-jo firmy Dun­can Tour­na­ment albo nuga­towy bato­nik Big Hunk, który zosta­wił sobie z Hal­lo­ween, czy jedną z bar­dzo wyjąt­ko­wych szkla­nych kulek z kocim okiem, które ukry­wał pod pię­tro­wym łóż­kiem. Oczy­wi­ście, miał lep­szą intu­icję i był wyjąt­kowy, ale co mnie to obcho­dziło, skoro dosta­wa­łam to, co chcia­łam?

Kiedy trzy lata po Ran­dym poja­wiła się Robin, zże­rała mnie zazdrość. Dziew­czynka? Jak to moż­liwe? Na pewno zaszła jakaś pomyłka. Musieli ją adop­to­wać. Oczy­wi­ście oka­zała się śliczna i miała lep­szy głos ode mnie, ale naj­gor­sze ze wszyst­kiego było to, że została oczkiem w gło­wie taty. Wiele lat póź­niej dosta­łam szału, kiedy War­ren Beatty nazwał Robin „śliczną, ponętną sio­strzyczką”.

Dor­rie przy­szła na świat jako „nie­prze­wi­dy­wana nie­spo­dzianka”. Byłam od niej sie­dem lat star­sza, więc nie mogła mi w żaden spo­sób zagro­zić. Jej buzia była minia­tu­rową kopią twa­rzy Doro­thy. Była naj­by­strzej­szym i naj­in­te­li­gent­niej­szym dziec­kiem Hal­lów. Prawdę mówiąc, jako jedyna z rodzeń­stwa przy­nio­sła do domu świa­dec­two szkolne z szóst­kami od góry do dołu. Uwiel­biała czy­tać bio­gra­fie inspi­ru­ją­cych kobiet, takich jak Simone de Beau­voir i Anaïs Nin. Prze­czy­tała Szpiega w domu miło­ści, ponie­waż była to dobra powieść „z prze­sła­niem”. Twier­dziła, że ta książka wpo­iła jej opty­mi­styczne spoj­rze­nie na przy­szłość. Robin uwa­żała, że mogła­bym zna­leźć tam sma­ko­wite kąski przy­sta­jące do mojej „filo­zo­fii miło­ści”. Nie mia­łam żad­nej filo­zo­fii miło­ści. Wła­śnie to przy­cią­gało mnie do Dor­rie; jej pełna sprzecz­no­ści natura. Pew­nie dla­tego została jedyną inte­lek­tu­alistką w naszym gro­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Frag­ment powie­ści I kow­bojki mogą marzyć Toma Rob­binsa w prze­kła­dzie Pio­tra W. Cho­lewy. [wróć]