45,00 zł
Mariana Mazzucato, podobnie jak Karol Marks ponad 160 lat temu, odważnie stawia pytania dotyczące podstaw współczesnej ekonomii. Czym jest bogactwo i wartość? Jak zdefiniować granice produkcji i jak mierzyć dobrobyt narodów? Kto naprawdę tworzy wartość i bogactwo w naszej gospodarce? Te zagadnienia są w centrum uwagi w książce „Wartość wszystkiego”, autorstwa jednej z najbardziej cenionych ekonomistek heterodoksyjnych.
Czy współczesna ekonomia oferuje odpowiedzi, które pomagają stawić czoła wyzwaniom kapitalizmu XXI wieku? A jak polityka publiczna reaguje na te odpowiedzi? Mazzucato w książce „Wartość wszystkiego” odważnie kwestionuje istniejące paradygmaty i proponuje nowe podejścia, które mogą lepiej odpowiadać na potrzeby współczesnych społeczeństw.
Jeśli obecne odpowiedzi są niewystarczające, jak powinniśmy je zmienić, aby sprostać wyzwaniom naszych czasów? Te pytania są kluczowe dla zrozumienia roli państwa i przedsiębiorczości w nowoczesnej ekonomii. Odkryj fascynującą dyskusję na temat tych kwestii i dowiedz się, jakie rozwiązania proponuje jedna z czołowych myślicielek ekonomicznych naszych czasów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 547
Rok wydania: 2021
Czymże jednak jest faktycznie bogactwo po zerwaniu zeń ograniczonej formy burżuazyjnej, jeśli nie stwarzaną w uniwersalnej wymianie uniwersalnością potrzeb, indywiduów, ich zdolności, rozkoszy, sił twórczych itp.? (…)
W ekonomii burżuazyjnej – iwepoce produkcji, której ona odpowiada – występuje zamiast owego pełnego wydźwignięcia się ducha ludzkiego całkowite opustoszenie, zamiast owego uniwersalnego uprzedmiotowienia – całkowita alienacja, azamiast porzucenia wszelkich jednostronnie zakreślonych celów – poświęcenie celu samego w sobie, zgoła obcemu celowi.
Karol Marks (1857), Zarys krytyki ekonomii politycznej
Podobnie jak ponad 160 lat temu Karol Marks, również Mariana Mazzucato nie boi się stawiania odważnych pytań dotyczących samych fundamentów współczesnej ekonomii. Czym jest bogactwo? Czym jest wartość? Gdzie przebiega granica produkcji? Jak mierzyć bogactwo narodów? Kto wytwarza wartość i bogactwo? Jak na te pytania odpowiada współczesna ekonomia? Jak na te odpowiedzi reaguje polityka publiczna? Wreszcie zaś: czy jesteśmy zadowoleni z tych odpowiedzi? Czy pozwalają nam one radzić sobie z wyzwaniami, które stawia przed nami współczesny kapitalizm? A jeśli nie, to jak je sformułować, by lepiej odpowiadały wyzwaniom współczesności? Te wszystkie pytania leżą u podłoża refleksji ujętej w najnowszej książce autorki Przedsiębiorczego państwa, jednej z najbardziej uznanych obecnie ekonomistek heterodoksyjnych na świecie. Ekonomistki, z której rad korzystają wielkie międzynarodowe organizacje (jak choćby Światowa Organizacja Zdrowia), rządy czy Komisja Europejska.
Choć autor Kapitału w książce Mazzucato jest tylko jednym z wielu bohaterów, w dodatku nie najważniejszym, to tych dwoje łączy przekonanie o tym, że ekonomia od zawsze stanowi poligon, na którym ścierają się przeciwstawne pojęcia określające społeczny dobrobyt: bogactwa i wartości. To na nich wspierają się bowiem wszelkie założenia epistemologiczne i metodologiczne przyjmowane na gruncie określonych teorii ekonomicznych, jak również wszelkie możliwe decyzje polityczne dokonywane w sferze realnej gospodarki. Teoria wartości nie jest i nigdy nie była zatem czymś niewinnym, a tym bardziej nieistotnym. Jednak dziś, zepchnięta na margines, zostaje przemilczana. Przedstawiciele ekonomii neoklasycznej od lat przekonują nas, że wszystkie kwestie w tym obszarze zostały „naukowo” rozstrzygnięte, nie zostawiając żadnej przestrzeni dla sporu. Dlatego tym bardziej powinniśmy żywo się nią zainteresować. Od ustaleń na jej gruncie zależą bowiem nasze możliwości nie tylko wyobrażania sobie przyszłości, ale również aktywnego jej kształtowania.
Jak przekonuje nas Mazzucato, za każdą teorią wartości i bogactwa stoi opowieść uzasadniająca określoną formę stosunków społecznych, stosunków produkcji i podziału, a także definiująca polityczne możliwości działania i rozwoju. Opowieść ta ukazuje to, co dla poszczególnej grupy ekonomistów i ekonomistek cenne i niepodlegające dalszej dyskusji. Na podobne uwarunkowanie teorii ekonomicznej przez określoną teorię wartości wskazywał Edward Lipiński. Wielokrotnie powtarzał, że ekonomia jest nauką społeczną, w której w odniesieniu do konkretnych założeń dotyczących wartości pewnych rzeczy, zjawisk, działań, produktów rozwijane są koncepcje tego, jak zarządzać obszarem gospodarowania w celu rozwijania społecznego dobrobytu. Brak rozpoznania tego utrudnia zmiany, uniemożliwia działanie i zasklepia myślenie ekonomistów. Ta petryfikacja wyobraźni zachodzi dzisiaj na niespotykaną dotąd skalę, a Polska jest jednym ze skansenów teorii ekonomicznej, w którym pieczołowicie pielęgnuje się dogmaty od lat zawstydzające przedstawicieli ekonomicznej ortodoksji w innych krajach. Mazzucato rozbija roszczenia ekonomii neoklasycznej do ścisłej naukowości i skutecznie odkrywa przed nami społeczne i polityczne uwarunkowania, w ramach których nie tylko rozwijała się ta teoria, ale również dokonywano najważniejszych decyzji w sferze jej implementacji. Wszystko po to, by przywrócić nam sprawczość w sferze wartości.
Inaczej niż przywołani powyżej Marks czy Lipiński, autorka Wartości wszystkiego nie definiuje bogactwa w transhistorycznych kategoriach jako ludzkiego potencjału do wieloaspektowego rozwoju w ogóle, a wartości jako historycznej formy, która warunkuje procesy wytwarzania bogactwa. Definicje te mają nieco bardziej przyziemny charakter. Przez wartość rozumie ona kształt procesu czy przepływu, jaki przyjmuje wytwarzanie konkretnych rzeczy czy usług mających istotne znaczenie dla określonych społeczności. Mogą one być zarówno materialne, jak i niematerialne. Bogactwo w jej ujęciu to natomiast nagromadzony zasób wytworzonych wartości. W obu tych wizjach zawierają się jednak dwa kluczowe elementy, których brakuje we współczesnych dyskusjach ekonomicznych. Po pierwsze, wartość jest kategorią, którą ludzie sami napełniają znaczeniem. Po drugie, od tego, jakie znaczenie jej nadamy, zależy to, co, jak i dla kogo wytwarzamy jako społeczeństwa czy wręcz cały gospodarczy system na coraz bardziej zagrożonej planecie.
Jak wskazuje Mazzucato, od zarania historii ekonomii toczyła się ożywiona dyskusja na temat wartości, współcześnie jednak znalazła się w impasie. Jedną z przyczyn tego zjawiska była rewolucja marginalistyczna i dynamiczny rozwój szkoły neoklasycznej. Ekonomiści zdali się ulec przekonaniu, że wartość towarów i usług określana jest przez cenę, jaką konsument gotów jest za nie zapłacić na rynku. Gdy podobnemu złudzeniu ulegali politycy i społeczeństwa na całym świecie, dalsze dyskusje o tym złożonym i istotnym problemie zaczęły wydawać się zbyteczne.
Dziś jednak, w trakcie jednego z największych globalnych kryzysów kapitalizmu w historii, kryzysu wywołanego pandemią COVID-19, powracają pytania dotyczące wartości w naszych gospodarkach. Wiele sektorów, które jeszcze do niedawna uznawano za podstawy funkcjonowania kapitalistycznych gospodarek i źródła ich powodzenia czy dobrobytu (jak rynki finansowe), nie tylko okazały się niekonieczne dla naszego przetrwania, ale również mogliśmy dostrzec, że do tej pory wyrządzały nam jedynie szkody. Co więcej, czynności i działania, które dotychczas uznawano za marginalne i nie wynagradzano zgodnie z ich realnym wkładem w społeczny dobrobyt (np. praca pielęgniarek, lekarzy, nauczycieli, praca wirusologów), nabrały decydującego znaczenia, przesądzając niekiedy o życiu i śmierci. Innymi słowy, doświadczenie kryzysu wywołanego pandemią zmieniło nasze rozumienie społecznego i politycznego kontekstu funkcjonowania wartości oraz to, kogo uznajemy za pracownika produkcyjnego i nieprodukcyjnego; jakiego rodzaju przedsięwzięcia chcielibyśmy finansować i wspierać, a o jakich chcielibyśmy raz na zawsze zapomnieć.
Nasze problemy, jak wskazuje Mazzucato, nie zaczęły się jednak od pandemicznego kryzysu. Wyciszenie dyskusji o wartości i polityczne konsekwencje posługiwania się marginalistyczną teorią wartości doprowadziły do stworzenia świata, w którym sfera finansów – a więc obszar, który może i powinien zaledwie wspomagać rozwój społecznej produkcji, żywiąc się jej wytworami – została przedstawiona jako jeden z głównych sektorów wytwórczych współczesnych społeczeństw. W swojej książce Mazzucato dostarcza licznych przykładów negatywnych konsekwencji doświadczanych wskutek postawienia świata wartości na głowie. W tym świecie ci, którzy tylko przechwytują wartość kreowaną gdzie indziej, jawią się jako jej główni twórcy. Również w tym miejscu swojej diagnozy Mazzucato zbliża się do klasycznych ekonomistów, w tym do przywoływanego przez nią często Karola Marksa. Współczesny kapitalizm, zdaje się głosić Mazzucato, oderwał się od swojej materialnej podstawy i w coraz większym stopniu rozwija się z pominięciem realnych potrzeb społeczeństw i planety. Autorka, inaczej niż jeden z prekursorów jej koncepcji, nie chce tego świata porzucić czy zrewolucjonizować, a jedynie (lub aż) postawić z głowy na nogi.
Pomysły Mazzucato na zaradzenie tej sytuacji – jej wizja zreformowanego kapitalizmu – mogą na pierwszy rzut oka wydawać się radykalne: społeczna kontrola, regulacja rynków, silna pozycja sprawczego i innowacyjnego państwa, które realizuje wszystko to, do czego niezdolni wydają się pojedynczy aktorzy ekonomiczni, czy wreszcie rozwój gospodarczy skoncentrowany na śmiałych misjach w rodzaju amerykańskiego projektu Apollo. Dla neoliberalnego, marginalistycznego ucha te pomysły muszą brzmieć zatrważająco. Czy jednak stać nas dzisiaj na dalsze podtrzymywanie status quo? Czy w obliczu zagrożonej kryzysem klimatycznym oraz powracającymi pandemiami planety możemy pozwolić sobie na bezczynność i zostawić bieg spraw w rękach rynków, które zacinają się w momencie napotkania nawet najmniejszej niespodziewanej trudności? Czy w obliczu zniecierpliwienia polityką oszczędności i neoliberalnego marazmu coraz szerszych mas społecznych popierających na całym świecie coraz radykalniejsze odmiany nacjonalistycznej polityki możemy pozwolić sobie na bezsilność w sferze proponowania nowych wartości?
W Polsce w ostatnich latach nie brakowało „śmiałych” projektów rozwojowych, które angażowały państwo: plan budowy tysięcy mieszkań, stworzenie polskiego samochodu elektrycznego, program Rodzina 500+ czy budowa centralnego portu lotniczego. Choć większość z tych projektów nie zakończyła się powodzeniem, należy przyznać, że trwale naruszyły one w Polsce dogmaty ekonomicznego myślenia, pokazując, że sfera wartości otwarta jest na polityczne negocjacje. Na nowo rozgorzały publiczne debaty ekonomistów i ekonomistek. Jednak poruszenie to nie przyniosło realnych politycznych alternatyw w sferze gospodarki. Główne partie opozycyjne w Polsce podtruwają swoją wyobraźnię pomysłami z neoklasycznych podręczników. Czy znajdzie się dziś w Polsce siła zdolna zaproponować alternatywę ekonomiczną dla pomysłów (lub ich całkowitego braku) głównych aktorów sceny politycznej?
Książka Wartość wszystkiego Mariany Mazzucato może pomóc nam w Polsce odzyskać zdolność do myślenia o przyszłości i możliwości jej kształtowania. Jak przekonująco wskazuje autorka, droga do tego celu wiedzie przez aktywną konfrontację z tym, co rozumiemy i chcemy rozumieć jako wartość i bogactwo oraz gdzie dostrzegamy i jak chcielibyśmy kształtować tworzące je procesy.
dr Krystian Szadkowski, prezes Fundacji Lipińskiego
W 2013 roku opublikowałam książkę zatytułowaną Przedsiębiorcze państwo. Miała ona na celu obalenie mitu o samotnych przedsiębiorcach i start-upach, który zdominował myślenie o innowacjach i ich wprowadzaniu w życie, pomijając jeden z najważniejszych podmiotów pełniących funkcję inwestora pierwszego etapu – państwo. Tworzenie innowacji to proces zbiorowy, w którym kluczową rolę odgrywają różne instytucje publiczne. Zwykle pomija się tę rolę, wskutek czego teoria wytwarzania wartości, którą się posługujemy, jest błędna. To dlatego dystrybucja bogactwa często odbywa się w sposób dysfunkcyjny.
Niniejsza książka jest bezpośrednią kontynuacją wcześniej sformułowanych argumentów. Nie zrozumiemy wzrostu gospodarczego, jeśli nie cofniemy się do kluczowych pytań: czym jest bogactwo? skąd bierze się wartość? czy nie jest tak, że wiele z tego, co nazywa się wytwarzaniem wartości, jest w istocie zamaskowanym przechwytywaniem wartości?
Aby napisać tę książkę, musiałam przyjrzeć się temu, jak myślano o wartości w ciągu ostatnich 300 lat. Niełatwe zadanie! W jego realizacji pomogło mi wiele osób, dzięki którym mogłam zgłębiać teorię czy nurkować w morzu opowieści dotyczących historii przemysłu.
Chciałabym podziękować Gregorowi Semieniukowi, który podobnie jak ja uzyskał swój doktorat na Wydziale Doktorskim New School w Nowym Jorku – jednym z nielicznych miejsc, w których wciąż uczy się heterodoksyjnych teorii ekonomicznych. Wspaniałomyślnie podzielił się on swoją ogromną wiedzą na temat teorii wartości – od fizjokratów po ekonomistów klasycznych. Gregor okazał mi wielkie wsparcie w opisywaniu w przejrzystej dla czytelnika formie dyskusji między fizjokratami, Smithem i Ricardem, a także w przedstawieniu zaskakującego faktu, że nawet Marks nie dysponował żadną rzeczywistą teorią wyjaśniającą, w jaki sposób państwo może przyczyniać się do wytwarzania wartości.
Michael Prest zaoferował mi profesjonalną i niezwykle cierpliwą pomoc redakcyjną, sprawiając, że skomplikowane treści jakby magicznie przeistaczały się w tekst nadający się do czytania. Z radością docierał na nasze spotkania rowerem, nawet w najgorętsze dni w roku, i okazał się nie tylko życzliwym redaktorem, ale i wspaniałym przyjacielem – wprowadzał spokój podczas burzliwych miesięcy, kiedy próbowałam skończyć książkę, opiekując się jednocześnie dużą rodziną i zakładając nowy instytut na University College London (UCL). Nasze cotygodniowe spotkania w pubie Lord Stanley w Camden, podczas których prace nad materiałami do książki często przekształcały się w wywody na temat zła współczesnego kapitalizmu, były źródłem czystej radości (w czym pomagał nam od czasu do czasu kufel piwa).
Pomoc zaoferowały mi też Carlota Perez, której zawdzięczam wiele mądrych uwag dotyczących nie tylko treści książki, ale też jej stylu, jak również następujące osoby, które czytały poszczególne rozdziały i sprawdzały je pod kątem błędów na ostatnich etapach pracy, wielkodusznie wspierając mnie swoją mądrością i okazując troskę (w porządku alfabetycznym): Matteo Deleidi, Lukas Fuchs, Tommaso Gabellini, Simone Gasperin, Edward Hadas, Andrea Laplane, Alain Rizk i Josh Ryan Collins. Za wszystkie błędy czy też nazbyt stanowcze stwierdzenia odpowiadam oczywiście wyłącznie ja.
Redaktor z wydawnictwa Penguin, Tom Penn, był znakomitym źródłem informacji udzielanych mi podczas naszych niekończących się spotkań w British Library, podczas których wypiliśmy litry kawy; łączył on rzadkie umiejętności dokładnego redaktora z żarliwym zainteresowaniem treścią – zarówno ekonomiczną, jak i filozoficzną – książki.
Dziękuję też za wyjątkowe wsparcie administracyjne, które otrzymałam w ciągu ostatnich czterech lat od Instytutu Badawczego Polityki Naukowej na Uniwersytecie w Sussex, następnie zaś w założonym przeze mnie na UCL Instytucie Innowacji i Celów Publicznych (Institute for Innovation and Public Purpose, IIPP). W szczególności Gemma Smith zawsze pomagała mi formułować przekazy, które docierały do zwykłych odbiorców – nieważne, czy chodziło o wieczorne wiadomości, czy raporty dla polityków. Mam nadzieję, że teraz, gdy wraz z IIPP pracuje nowo utworzony zespół, zawarty w książce przekaz o konieczności wskrzeszenia debaty na temat wartości może zostać powiązany z ambicją instytutu, by zdefiniować na nowo pojęcie wartości publicznej: sposobów jej tworzenia, dbania o nią i jej mierzenia.
Na koniec chciałabym podziękować Carlowi, Leonowi, Micol, Luce i Sofii za godzenie się z tym, że poświęcam pracy nad książką tyle długich wieczorów i weekendów, oraz pozwalanie, bym na koniec dnia mogła usiąść przy najradośniejszym i najbardziej rozgadanym stole, jakiego mogłaby sobie życzyć żona i matka; umieszczacie życie w centrum, tam, gdzie powinno być!
Między rokiem 1975 a 2017 realny PKB Stanów Zjednoczonych – wielkość gospodarki z uwzględnieniem inflacji – mniej więcej się potroił: z wartości 5,49 biliona do 17,29 biliona dolarów1. W tym okresie produktywność wzrosła o jakieś 60%. Jednak od 1979 roku realna płaca za godzinę większości amerykańskich pracowników tkwiła w stagnacji, a nawet spadła2. Innymi słowy, przez niemal cztery dekady członkowie maleńkiej elity przechwytywali prawie wszystkie zyski rozrastającej się gospodarki. Czy dzieje się tak, ponieważ są oni szczególnie produktywnymi członkami społeczeństwa?
Starożytny filozof Platon powiedział, że światem rządzą ci, którzy opowiadają historie. Jego wielkie dzieło, Państwo, jest po części instrukcją, jak kształcić przywódców idealnego państwa – strażników. Niniejsza książka ma na celu podważenie prawdziwości opowiadanych nam historii na temat tego, kim są w obecnym kapitalizmie twórcy wartości, które działania są produkcyjne, a które nieprodukcyjne, i jak wytwarza się wartość. W książce pytam o efekt, jaki te opowieści wywierają na zdolność nielicznych do przechwytywania z gospodarki wartości w imię tworzenia bogactwa.
Historie te są wszędzie. Kontekst może się różnić w zależności od tego, czy chodzi o sektor finansowy, farmakologiczny czy technologiczny, ale argumenty są podobne: jestem szczególnie produktywnym członkiem społeczeństwa, moje działania tworzą bogactwo, podejmuję duże „ryzyko”, dlatego zasługuję na dochód wyższy niż dochód ludzi, którzy po prostu odnoszą korzyści z konsekwencji mojej działalności. Co jednak, jeśli argumenty te są tylko historyjkami? Narracjami tworzonymi po to, by uzasadnić nierówności w dochodach i podziale bogactwa, wspierające tych, którzy potrafią przekonać rządy i społeczeństwo, że zasługują na wysokie wynagrodzenie, a innym należą się tylko resztki? Przyjrzyjmy się kilku takim opowieściom, najpierw tym z sektora finansowego.
W 2009 roku Lloyd Blankfein, dyrektor Goldman Sachs, powiedział: „ludzie z Goldman Sachs są jednymi z najbardziej produktywnych na świecie”3. Jednak zaledwie rok wcześniej Goldman Sachs w dużym stopniu przyczynił się do najpoważniejszego od lat 30. XX wieku kryzysu finansowego i gospodarczego. Amerykańscy podatnicy musieli wyłożyć 125 miliardów dolarów na ratowanie banku. W obliczu beznadziejnych wyników tego banku inwestycyjnego sprzed roku takie bezczelne stwierdzenie jego dyrektora było szokujące. Bank zwolnił między listopadem 2007 i grudniem 2009 roku 3 tysiące pracowników, a jego zyski gwałtownie spadły4. Bank i niektórych jego konkurentów ukarano, choć kary te – w porównaniu z ich późniejszymi zyskami – były raczej niskie: 550 milionów dolarów dla Goldman Sachs i 297 milionów dolarów dla J.P. Morgan5. Mimo wszystko Goldman – podobnie jak inne banki i fundusze hegdingowe – nadal trzyma się instrumentów, które stworzyli i które doprowadziły do wszystkich tych kłopotów.
Choć mówiło się dużo o konieczności ukarania banków, które przyczyniły się do kryzysu, żadnego bankiera nie zamknięto w więzieniu, a wprowadzone zmiany niemal w ogóle nie ograniczyły zdolności banków do zarabiania na spekulacjach: w latach 2009-2016 Goldman Sachs odnotował zysk netto w wysokości 63 miliardów dolarów od dochodów netto w wysokości 250 miliardów dolarów6. W samym roku 2009 odnotował rekordowy zysk w wysokości 13,4 miliarda dolarów7. I choć amerykański rząd ocalił banki, korzystając z pieniędzy podatników, nie zdobył się na zażądanie od nich dodatkowych opłat za podejmowanie ryzykownych działań. Był szczęśliwy, że w końcu dostał z powrotem swoje pieniądze.
Kryzysy finansowe to rzecz jasna nic nowego. Jednak jeszcze pięćdziesiąt lat temu owa niezwykła pewność siebie Blankfeina byłaby czymś dziwacznym – do lat 60. XX wieku sektora finansowego nie uznawano za „produkcyjną” część gospodarki. Nie uważano go za narzędzie wytwarzania nowego bogactwa – raczej za istotny mechanizm dystrybuowania bogactwa już istniejącego. Ekonomiści byli tak mocno przekonani o jego jedynie pośredniczącej roli, że nie uwzględniali nawet większości świadczonych przez banki usług – takich jak przyjmowanie depozytów czy udzielanie kredytów – w swoich wyliczeniach dotyczących ilości dóbr i usług produkowanych przez daną gospodarkę. Finanse wślizgiwały się do obliczeń PKB jedynie jako „nakłady pośrednie” – usługi przyczyniające się do działania innych dziedzin gospodarki, które były prawdziwymi twórcami wartości.
Mniej więcej w latach 70. XX wieku zaczęło się to jednak zmieniać. W rachunkach narodowych, dostarczających statystycznego obrazu wielkości, struktury i kierunków rozwoju gospodarki danego kraju, zaczęto uwzględniać sektor finansowy jako część składową PKB, całkowitej wartości dóbr i usług wytwarzanych przez gospodarkę8. Zmianie tej towarzyszyła deregulacja sektora finansowego, obejmująca m.in. zmniejszenie kontroli nad tym, jak wysokich kredytów mogą udzielać banki, jak wysokie stopy procentowe mogą wyznaczać, i nad produktami, jakie mogą oferować. Zmiany te razem wzięte radykalnie przekształciły zachowania sektora finansowego i zwiększyły jego wpływ na „realną” gospodarkę. Kariery w finansach nie uważano już za pozbawioną perspektyw. Stała się szybką ścieżką, dzięki której bystrzy ludzie mogli zarobić bardzo dużo pieniędzy. Po upadku muru berlińskiego w 1989 roku niektórzy najlepsi naukowcy z Europy Wschodniej zaczęli pracować dla Wall Street. Sektor rósł w siłę i nabrał pewności siebie. Zaczął otwarcie zabiegać o realizację swoich interesów, twierdząc, że finanse są kluczowe dla tworzenia bogactwa.
Obecnie problem stanowi nie tylko wielkość sektora czy to, jak bardzo jego rozwój wyprzedził wzrost gospodarki niefinansowej (np. przemysłu), ale jego wpływ na resztę gospodarki, która uległa w znacznym stopniu finansjalizacji. Stosowane operacje finansowe i nowa mentalność zaczęły przenikać do różnorodnych gałęzi przemysłu. Widzimy to dziś, kiedy np. menedżerowie wolą przeznaczyć większą część zysków na skup akcji własnych w celu ich umorzenia (share buy-backs) – co z kolei prowadzi do wzrostu cen akcji na giełdzie, wzrostu cen opcji i płac kierownictwa – niż na długotrwałe inwestycje w przyszłość danej gałęzi przemysłu. Nazywają to tworzeniem wartości, ale, podobnie jak w samym sektorze finansowym, tak naprawdę dokonuje się coś odwrotnego – przechwytywanie wartości.
Proces ten ma jednak miejsce nie tylko w obrębie sektora finansowego. W 2014 roku gigant przemysłu farmaceutycznego Gilead wycenił opracowany przez siebie lek na groźne dla życia zapalenie wątroby typu C, Harvoni, na 94,5 tysięcy dolarów za trzymiesięczną kurację. Koncern uzasadnił tę cenę, argumentując, że reprezentuje ona „wartość” leku dla systemów opieki zdrowotnej. John LaMattina, były przewodniczący do spraw badań i rozwoju w koncernie farmaceutycznym Pfizer, powiedział, że wysoka cena specjalistycznych leków uzasadniona jest korzyściami, jakie niosą one pacjentom i całemu społeczeństwu. W praktyce oznacza to odnoszenie ceny leku do kosztów, jakie poniosłoby społeczeństwo, gdyby w ogóle nie leczono danej choroby albo gdyby leczono ją za pomocą mniej skutecznej dostępnej terapii. Przemysł nazywa to „obliczeniem ceny opartym na wartości”. Krytycy tego argumentu przytaczają badania, które nie wykazały żadnej korelacji między ceną leków na raka a korzyściami, jakie daje ich stosowanie9. Jeden z interaktywnych kalkulatorów (www.drugpricinglab.org) umożliwiających wyliczenie „właściwej” ceny leku na raka na podstawie jego korzystnych cech (wzrostu oczekiwanej długości życia pacjentów, skutków ubocznych itp.) pokazuje, że dla większości leków cena „oparta na wartości” jest niższa od obecnej ceny rynkowej10.
Mimo to ceny leków nie spadają. Wydaje się, że argumenty o tworzeniu wartości ze strony przemysłu z powodzeniem uciszyły krytyków. Tak naprawdę znaczna część kosztów opieki zdrowotnej w krajach zachodnich nie ma nic wspólnego z rzeczywistą opieką nad pacjentem – to koszty związane z wartością przechwytywaną przez przemysł farmaceutyczny.
Przyjrzyjmy się teraz przemysłowi technologicznemu. W imię wspierania przedsiębiorczości i innowacyjności firmy z tego sektora często zabiegały o zmniejszenie regulacji i przywileje podatkowe. Dolina Krzemowa, wychwalając „innowację” jako siłę napędzającą nowoczesny kapitalizm, z sukcesem przedstawiała siebie jako siłę stojącą za wytwarzaniem bogactwa – rozpętując „twórczą destrukcję”, w wyniku której miały powstawać stanowiska pracy przyszłości.
Ta uwodzicielska opowieść o tworzeniu wartości doprowadziła do obniżek podatku od dochodów kapitałowych dla kapitalistów zakładających firmy technologiczne, a także do kontrowersyjnych rozwiązań podatkowych, jak np. „pudełka patentowe” zmniejszające podatek od zysków ze sprzedaży produktów, do których stworzenia posłużyły opatentowane rozwiązania – miało to zachęcić do innowacji poprzez wynagradzanie tworzenia własności intelektualnej. Polityka ta nie ma większego sensu, ponieważ same patenty są instrumentami umożliwiającymi czerpanie zysków monopolistycznych przez dwadzieścia lat, co prowadzi do wysokich zwrotów. Celem decydentów politycznych powinno więc być nie zwiększanie zysku z monopolu, ale zachęcanie do powtórnego inwestowania tych zysków w badania naukowe.
Wielu tak zwanych twórców bogactwa w sektorze technologicznym, jak współzałożyciel PayPala Peter Thiel, często potępia rząd jako przeszkodę dla tworzenia bogactwa11. Thiel stworzył nawet w Kaliforni „ruch secesjonistyczny”, który miał zapewnić twórcom bogactwa jak największą niezależność od ciężkiej ręki państwa. Z kolei Eric Schmidt, dyrektor wykonawczy Google’a, wielokrotnie twierdził, że dane obywateli są bezpieczniejsze w rękach Google’a niż w rękach rządu. Wypowiedzi takie tworzą współczesny komunał: przedsiębiorcy są dobrzy, rząd zły albo nieudolny.
Jednak przedstawiając siebie jako bohaterów, by uzasadnić swoje rekordowe zyski i zarobione góry pieniędzy, Apple i inne korporacje wygodnie dla siebie pomijają rolę rządów w rozwoju nowych technologii. Apple bezwstydnie zaproponował, by jego wkład w dobro wspólne określać nie poprzez wartość zapłaconych podatków, ale poprzez uznanie roli, jaką odgrywają produkowane przez niego gadżety. Skąd jednak wzięły się inteligentne technologie, które za nimi stoją? Z funduszy publicznych. Internet, ekrany dotykowe, SIRI i algorytm leżący u podstaw Google – wszystko to finansowały instytucje publiczne. Czy podatnicy nie powinni dostać z powrotem choć części tych pieniędzy, które posłużyły do stworzenia tych niewątpliwie sprytnych gadżetów? Samo postawienie tego pytania pokazuje jednak, że potrzebujemy zupełnie nowej opowieści o tym, kto tworzy bogactwo i kto je następnie przechwytuje.
Gdzie jednak jest w tych opowieściach miejsce dla rządu? Jeśli w gospodarce jest tak wielu twórców wartości, musimy dojść do wniosku, że na drugim końcu spektrum obejmującego elastycznych bankierów, naukowców z koncernów farmaceutycznych i przedsiębiorczych informatyków znajdziemy biernych, przechwytujących wartość polityków i biurokratów. W tej optyce prywatne przedsiębiorstwo to szybki lampart dający światu innowacje, zaś rząd to wlokący się żółw hamujący postęp lub – by przywołać inną metaforę – kafkowski biurokrata tonący w papierach, uciążliwy i niewydajny.
Państwo opisuje się jako pasożytujące na społeczeństwie poprzez narzucanie nieszczęsnym obywatelom podatków. W ramach tej opowieści możemy dojść tylko do jednego wniosku: potrzebujemy więcej rynku, a mniej państwa. Im szczuplejsza i wydajniejsza machina państwowa, tym lepiej.
We wszystkich opisanych przypadkach, od finansów po przemysł farmaceutyczny i technologie informatyczne, państwa gimnastykują się, usiłując przyciągnąć wszystkie te rzekomo tworzące wartość osoby i przedsiębiorstwa, machając im przed nosem obniżkami podatków i zmniejszonymi regulacjami, które ponoć ograniczają ich wartościotwórczą energię. Media nie szczędzą twórcom wartości pochwał, politycy o nich zabiegają, a przez wielu zwykłych ludzi są oni podziwiani i stają się wzorem do naśladowania. Kto jednak zadecydował, że to oni wytwarzają wartość? Jakiej definicji wartości się używa, by odróżnić tworzenie od przechwytywania czy wręcz niszczenia wartości? Dlaczego tak łatwo uwierzyliśmy w tę opowieść o dobrych i złych siłach? Jak mierzy się wartość wytwarzaną przez sektor publiczny i dlaczego tak często traktuje się go jak po prostu mniej wydajną wersję sektora prywatnego? Co, jeśli na poparcie tej opowieści zwyczajnie nie ma dowodów? Co, jeśli jest to jedynie zestaw przesądów? Jakie nowe historie moglibyśmy opowiadać?
Platon wiedział, że opowieści kształtują ludzkie charaktery, kulturę i zachowania: „Zdaje się, że przede wszystkim wypadnie nam patrzeć na palce tym, którzy mity układają, i jak ułożą jaki ładny mit, to go dopuścić, a jak nie, to go odrzucim. Potem nakłonimy niańki i matki, żeby te aprobowane mity opowiadały dzieciom i formowały dusze ich mitami o wiele bardziej niż ciała rękami. A wiele z tych mitów, które dziś opowiadają, wyrzucić precz”12. Platonowi nie podobały się mity o zachowujących się niegodnie bogach. Niniejsza książka przygląda się z kolei nowoczesnemu mitowi dotyczącemu tworzenia wartości w gospodarce. Tego rodzaju mitotwórstwo umożliwiło, jak twierdzę, przechwytywanie ogromnej ilości wartości, dzięki czemu niektórzy ludzie stawali się bardzo bogaci, przy okazji drenując społeczeństwo z bogactwa.
Celem niniejszej książki jest zmiana tego przekonania za pośrednictwem ożywienia na powrót debaty o wartości, która była – i, jak twierdzę, nadal powinna być – w centrum refleksji ekonomicznej. Jeśli o wartości decyduje cena – wyznaczana przez siły podaży i popytu – to dopóki za daną działalność ktoś jest gotów zapłacić, tworzy ona wartość. Dlatego jeśli ktoś dużo zarabia, musi być twórcą wartości. Twierdzę jednak, że sposób definiowania wartości we współczesnej ekonomii ułatwił przedstawianie przechwytywania wartości jako jej tworzenia.
Przy okazji pomylono rentę (dochód, który nie został zarobiony) z zyskiem (zarobionym dochodem); nierówności wzrosły, a inwestycje w realną gospodarkę zaczęły spadać. Co więcej, jeśli nie będziemy potrafili odróżnić tworzenia od przechwytywania wartości, stanie się niemożliwe nagradzanie działań mających na celu tworzenie wartości. Jeśli stawiamy sobie za cel generowanie wzrostu napędzanego innowacjami (inteligentnego wzrostu), bardziej inkluzywnego i zrównoważonego, potrzebujemy nowego rozumienia wartości, które mogłoby tym projektem kierować. Innymi słowy, nie chodzi o abstrakcyjną debatę, ale taką, która ma poważne praktyczne konsekwencje – zarówno gospodarcze, jak i społeczne oraz polityczne – dla nas wszystkich. To, jak rozumiemy wartość, oddziałuje na to, jak wszyscy – od wielkich korporacji po najskromniejszych konsumentów – zachowują się jako aktorzy gospodarczy, co z kolei ma wpływ na gospodarkę i na to, jak mierzymy jej aktywność. To właśnie filozofowie nazywają „performatywnością”: to, jak mówimy o świecie, ma wpływ na nasze działania, a w konsekwencji na to, jakie teorie na temat świata tworzymy. Inaczej mówiąc, chodzi o samospełniającą się przepowiednię.
Oscar Wilde świetnie uchwycił istotę problemu wartości, mówiąc, że cynik to ktoś, kto zna cenę wszystkiego, ale nie zna wartości niczego. Miał rację – a ekonomia słynie przecież ze swego cynizmu. Jednak właśnie z tego powodu podstawą zmian w naszym systemie ekonomicznym musi być umieszczenie wartości na powrót w centrum; musimy odzyskać zdolność kwestionowania dotychczasowego znaczenia słowa „wartość”, podtrzymywać dyskusję na jej temat i nie pozwalać, by zbyt proste historie określały nasze myślenie na temat tego, kto jest produkcyjny, a kto nie. Skąd się biorą te historie, w czyim interesie się je opowiada? Jeśli nie będziemy wiedzieć, co rozumiemy przez „wartość”, nie będziemy też potrafili jej wytwarzać ani dzielić się nią w sprawiedliwy sposób, ani też podtrzymywać wzrostu gospodarczego. Pojęcie wartości jest zatem kluczowe dla wszystkich innych niezbędnych dyskusji o kierunku, w którym zmierza nasza gospodarka, i o tym, jak go zmienić. Tylko w ten sposób ekonomia może przeistoczyć się z nauki cynicznej w taką, która daje nadzieję.
1http://www.multpl.com/us-gdp-inflation-adjusted/table.
2http://www.epi.org/publication/stagnant-wages-in-2014/.
3„«Często słyszę o wysokich wynagrodzeniach pracowników Goldman Sachs», powiedział pan Blankfein. «Zapomina się jednak, że dochód naszych pracowników wynosi wielokrotność średniego dochodu netto. Ludzie zGoldman Sachs są jednymi znajbardziej produktywnych na świecie»”, https://www.businessinsider.com/henry-blodget-blankfeins-new-defense-of-goldman-bonuses-goldman-employees-are-better-than-you-2009-11?IR=T.
4Raport roczny Goldman Sachs, 2010.
5http://www.forbes.com/sites/mikecollins/2015/07/14/the-big-bank-bailout/#66d600ee3723.
6Raport roczny Goldman Sachs, 2016.
7Raport roczny Goldman Sachs, 2010.
8PKB (produkt krajowy brutto) zastąpił PNB (produkt narodowy brutto) wroli standardowego miernika produkcji kraju wlatach 80. XX wieku. Różnica ta nie jest jednak istotna dla wytwarzania wartości.
9Zob. np. B.E. Hilner, T.J. Smith, Efficacy Does not Necessarily Translate to Cost Effectiveness: ACase Study in the Challenges Associated with 21st-Century Cancer Drug Prices, „Journal of Clinical Oncology” 2009, No. 27(13).
10Interaktywny kalkulator Petera Bacha można znaleźć na stronie: www.drugpricinglab.org.
11http://nymag.com/daily/intelligencer/2013/10/silicon-valleys-secessionists.html.
12Platon, Państwo, t. 1, ks. II, przeł. W. Witwicki, Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1999, s. 99.
Barbarzyńscy baronowie złota – ani nie znaleźli złota, ani go nie wydobywali, ani nie przetwarzali, ale za sprawą jakiejś osobliwej alchemii całe złoto należy do nich.
Big Bill Haywood, założyciel pierwszego związku zawodowego wUSA(Bill Haywood, Bill Haywood’s Book: The Autobiography of Big Bill Haywood,1929)
Bill Haywood precyzyjnie wyraził swoje zdumienie. Reprezentował pracowników i pracownice amerykańskiego przemysłu wydobywczego na początku XX wieku i w czasach wielkiego kryzysu z lat 30. Doskonale rozumiał problemy tego przemysłu. Jednak nawet on nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego posiadacze kapitału, którzy nie robili nic poza kupowaniem i sprzedawaniem złota na rynku, zarabiali tyle pieniędzy, podczas gdy pracownicy, którzy wydatkowali swoją energię fizyczną i umysłową, by je znaleźć, wydobyć i przetworzyć, zarabiali tak mało? Dlaczego ci, którzy zabierają, zarabiają tyle pieniędzy na tych, którzy wytwarzają?
Dziś również zadaje się podobne pytania. W 2016 roku zbankrutowało przedsiębiorstwo BHS zajmujące się handlem detalicznym. Powstało w 1928 roku, a w 2014 kupił je za 200 milionów funtów sir Philip Green, znany przedsiębiorca handlowy. W 2015 roku sir Philip sprzedał przedsiębiorstwo za jednego funta grupie inwestorów kierowanej przez brytyjskiego biznesmena Dominica Chappella. Kiedy znajdowała się pod kontrolą sir Philipa, on i jego rodzina pozyskali z BHS około 580 milionów funtów w dywidendach, rentach i odsetkach od pożyczek, których udzielili przedsiębiorstwu. Załamanie się BHS doprowadziło do zwolnienia 11 tysięcy ludzi i spowodowało pojawienie się w jej funduszu emerytalnym deficytu w wysokości 571 milionów funtów, choć w chwili nabycia przedsiębiorstwa fundusz odnotowywał nadwyżki13. Raport z katastrofy BHS opracowany przez Komisję do spraw Pracy i Emerytur Izby Gmin oskarżał sir Philipa, Chappella i ich „wspólników” o „systematyczne plądrowanie majątku firmy”. Dla pracowników BHS i emerytów, których życie oraz życie ich rodzin zależało od firmy, było to przechwycenie wartości – zawłaszczenie zysków nieproporcjonalne do ekonomicznego wkładu – na ogromną skalę. Dla sir Philipa i innych osób kontrolujących przedsiębiorstwo było to tworzenie wartości.
Choć działania sir Philipa można uznać za aberrację, ekscesy jednostki, to w sposobie jego myślenia nie ma nic wyjątkowego – wiele dużych korporacji myli dziś tworzenie wartości z jej przechwytywaniem. Dla przykładu: w sierpniu 2016 roku Komisja Europejska, ramię wykonawcze Unii Europejskiej, wywołała międzynarodowy spór między UE a Stanami Zjednoczonymi, kiedy kazała firmie Apple zapłacić Irlandii 13 miliardów euro zaległych podatków14.
Apple jest największą firmą świata pod względem wartości na giełdzie. W 2015 roku była ona w posiadaniu gotówki i papierów wartościowych wartych 187 miliardów dolarów15 – to mniej więcej tyle, ile warta była w tamtym roku gospodarka Czech16 – umiejscowionych poza USA, by uniknąć płacenia podatków od zysków. W wyniku umowy z Irlandią zawartej w 1991 roku dwie irlandzkie spółki córki Apple otrzymały znaczne ulgi podatkowe. Firmy te to Apple Sales International (ASI), do której wpływają zyski ze sprzedaży iPhone’ów i innych urządzeń Apple na terenie Europy, Bliskiego Wschodu, Afryki i Indii, i Apple Operations Europe (AOE), wytwarzająca komputery. Apple przeniósł na ASI prawa do wdrażania swoich produktów za symboliczną opłatą, pozbawiając amerykańskich podatników dochodu z tych technologii, których wstępne opracowanie sfinansowali. Komisja Europejska oceniła, że maksymalna stawka podatku od tych zysków rejestrowanych w Irlandii wynosi 1%, jednak Apple zapłacił w 2014 roku podatki w wysokości 0,005%. Średnia wysokość podatku od osób prawnych w Irlandii to 12,5%.
Co więcej, owi „irlandzcy” podwykonawcy Apple’a nie mają w istocie żadnej siedziby, którą można by zarejestrować dla celów podatkowych. Jest tak, gdyż wykorzystują oni różnicę między irlandzką a amerykańską definicją siedziby spółki. Niemal wszystkie zyski zdobywane przez podwykonawców przypisywane były ich „centralom” istniejącym tylko na papierze. Komisja nakazała więc firmie Apple zapłacić zaległe podatki na tej podstawie, że umowa między Irlandią a Apple stanowiła niedozwoloną pomoc publiczną (wsparcie rządu, dzięki któremu firma zyskuje przewagę nad swoimi rywalami); kraj ten nie zaproponował innym firmom podobnych warunków. Jak utrzymywała Komisja, Irlandia zaoferowała Apple znaczną obniżkę podatków w zamian za stworzenie miejsc pracy w działających na jej terytorium spółkach córkach tej firmy. Zarówno Apple, jak i Irlandia odrzuciły nakaz Komisji, a Apple to oczywiście niejedyna korporacja, która stworzyła dla siebie takie egzotyczne struktury podatkowe.
Jednak jej sposoby przechwytywania wartości nie obejmują jedynie międzynarodowych operacji podatkowych, ale również bardziej bezpośrednie działania. Apple nie tylko przechwytuje wartość od irlandzkich podatników – rząd irlandzki przechwytuje ją również od podatników amerykańskich. Jak to się dzieje? Apple stworzył swoją własność intelektualną w Kalifornii, gdzie znajduje się centrala firmy. Jak opisuję w mojej poprzedniej książce Przedsiębiorcze państwo17, a także krótko w rozdziale 7, wszystkie technologie, dzięki którym powstał smartfon, zostały sfinansowane z publicznych pieniędzy. Mimo to w 2006 roku Apple założył spółkę córkę (nazwaną Braeburn Capital) w Reno w stanie Nevada, gdzie nie płaci się podatków od osób prawnych ani od zysków z kapitału, by nie odprowadzać podatków w Kalifornii. W ten sposób przekierował część swoich zdobywanych w USA zysków do Nevady, zamiast rejestrować je w Kalifornii. Między rokiem 2006 a 2012 przedsiębiorstwo zarobiło 2,5 miliarda dolarów w odsetkach i dywidendach; wszystko to zostało zarejestrowane w Nevadzie, by uniknąć kalifornijskich podatków. Niezwykle wysokie zadłużenie Kalifornii dałoby się znacząco zmniejszyć, gdyby Apple zgodnie z prawdą rejestrował swoje zyski w tym stanie, w którym wytworzono większość wartości przedsiębiorstwa (strukturę, projekty, sprzedaż, marketing itd.). Przechwytywanie wartości stawia przeciwko sobie poszczególne amerykańskie stany, a także USA przeciwko innym krajom.
Jest oczywiste, że skomplikowany układ podatkowy Apple został stworzony przede wszystkim po to, by otrzymywać jak najwięcej wartości z działalności firmy poprzez unikanie płacenia wysokich podatków, które przyniosłyby korzyści społeczeństwu w państwie funkcjonowania korporacji. Apple tworzy wartość – nie sposób w to wątpić; jednak pomijanie wsparcia, jakie zapewnili firmie podatnicy, a potem wygrywanie przeciwko sobie poszczególnych stanów i krajów to zły sposób na budowanie innowacyjnej gospodarki czy osiąganie inkluzywnego wzrostu gospodarczego, z którego korzyści odnosiłaby większość społeczeństwa, a nie tylko ci, którzy potrafią najskuteczniej oszukać system.
Przechwytywanie wartości przez Apple ma jeszcze jeden aspekt. Wiele tego rodzaju korporacji wykorzystuje swoje zyski do krótkoterminowego zwiększania cen swoich akcji, zamiast inwestować je powtórnie w produkcję, co przyniosłoby zysk długoterminowy. Najczęściej robi się to, wykorzystując rezerwy gotówki do wykupywania akcji od inwestorów, co rzekomo maksymalizuje „wartość” dla akcjonariuszy (czyli dochód pozyskiwany przez akcjonariuszy firmy w oparciu o giełdową wycenę jej akcji). Nieprzypadkowo jednak największą korzyść z tego powtórnego skupowania akcji odnoszą menedżerowie korporacji, posiadający w ramach swojego pakietu wynagrodzenia hojne programy opcji na akcje (share option schemes). To ci sami menedżerowie, którzy wdrażają programy skupowania akcji w celu ich umorzenia. Dla przykładu: w 2012 roku Apple ogłosił program skupu akcji o szokującej wartości 100 miliardów dolarów, częściowo po to, by uciszyć „akcjonariuszy-aktywistów”, domagających się od firmy zwrotu gotówki w celu „uwolnienia wartości dla akcjonariuszy”18. Korporacja wolała dać im pieniądze, zamiast inwestować we własny rozwój. Alchemia zmieniająca tych, co zabierają, w tych co wytwarzają, o której mówił Bill Haywood w latach 20. XX wieku, nadal działa.
Kluczowe, ale często ulegające zatarciu rozróżnienie na przechwytywanie i wytwarzanie wartości niesie za sobą skutki wykraczające poza los przedsiębiorstw i ich pracowników, a nawet całych społeczeństw. Społeczne, gospodarcze i polityczne konsekwencje procesu przechwytywania wartości są wszechogarniające. Przed kryzysem finansowym zapoczątkowanym w 2007 roku udział dochodów górnego 1% zarabiających w USA wzrósł z 9,4% w 1980 roku do 22,6% w roku 2007. Od tamtego czasu sytuacja jeszcze się pogorszyła. Po roku 2009 nierówności zwiększają się szybciej niż przed załamaniem z 2008 roku. W 2015 roku łączny majątek 62 najbogatszych ludzi na Ziemi był mniej więcej równy majątkowi biedniejszej połowy populacji – 3,5 miliarda ludzi19.
Jak to możliwe? Najczęściej krytyka współczesnego kapitalizmu dotyczy tego, że wynagradza on „poszukiwaczy renty” kosztem prawdziwych „twórców bogactwa”. „Poszukiwanie renty” [rent-seeking, tłumaczone niekiedy jako „pogoń za rentą” – przyp. red.] oznacza tu próby generowania dochodu nie poprzez produkowanie czegoś nowego, ale poprzez nadmierne podwyższanie cen, tak by osiągały poziom wyższy niż „cena konkurencyjna”, i eliminowanie konkurencji poprzez wykorzystywanie różnych form przewagi (takich jak praca), albo, w przypadku dużych firm, zdolności do uniemożliwiania innym przedsiębiorstwom wejścia na rynek i zachowywania pozycji monopolistycznej. Poszukiwanie renty opisuje się często również w inny sposób: rentierzy wygrywają z wytwórcami, drapieżny kapitalizm wygrywa z kapitalizmem produkcyjnym. Uznaje się to za jeden z głównych sposobów, za pomocą których 1% zdobywa bogactwo i władzę kosztem 99%20. Obiektem takiej krytyki są zwykle banki i inne instytucje finansowe. Postrzega się je jako odnoszące korzyści z działalności spekulacyjnej polegającej na kupowaniu tanio i sprzedawaniu drogo, albo kupowaniu, a potem drenowaniu produkcyjnych aktywów, by sprzedać je znowu bez zwiększania ich o dodatkową wartość.
Bardziej wyrafinowane analizy łączą wzrost nierówności ze sposobem, w jaki „rentierzy” zwiększają swój majątek. Francuski ekonomista Thomas Piketty skupia się w swojej wpływowej książce Kapitał wXXIwieku na nierównościach stwarzanych przez drapieżny kapitał finansowy, który nie jest dostatecznie opodatkowany, i na dziedziczeniu majątku przez kolejne pokolenia, co daje najbogatszym przewagę pozwalającą im bogacić się jeszcze bardziej. Analiza Piketty’ego pozwala zrozumieć, dlaczego stopa zwrotu z zasobów finansowych (nazywanych przez niego kapitałem) jest wyższa niż stopa wzrostu gospodarczego. By przerwać to błędne koło, wzywa on do wprowadzenia wyższych podatków od zgromadzonego w ten sposób bogactwa oraz od dziedziczenia majątku. Z jego punktu widzenia podatki te powinny mieć zasięg globalny, by uniknąć sytuacji, w której jedne państwa współzawodniczą z innymi, obniżając podatki.
Inny sławny myśliciel, amerykański ekonomista Joseph Stiglitz, opisał, jak niedostateczne regulacje i praktyki monopolistyczne pozwoliły na to, co ekonomiści nazywają „ekstrakcją renty” – Stiglitz uznaje je za główny czynnik odpowiedzialny za pojawienie się „jednego procenta”21. Dla Stiglitza renta to dochód zdobywany za pomocą stwarzania przeszkód dla innych firm, np. uniemożliwianie nowym przedsiębiorstwom wejścia do danego sektora albo deregulacje ułatwiające sektorowi finansowemu nieproporcjonalne rozrośnięcie się kosztem reszty gospodarki. U podstaw tej diagnozy leży założenie, że kiedy zmniejszą się ograniczenia dla konkurencji, wykształci się bardziej sprawiedliwa dystrybucja dochodów22.
Sądzę, że możemy posunąć dalej tę analizę różnicy między rentierami i producentami, która odpowiada w naszej gospodarce za nierówności dochodu i majątku. By zrozumieć, dlaczego niektórych uważa się za „przechwytujących wartość”, wysysających bogactwo z krajowych gospodarek, innych zaś za „twórców wartości”, którzy jednak nie odnoszą z tego powodu żadnych korzyści, nie wystarczy przyjrzeć się przeszkodom stojącym na drodze idealnej, czystej konkurencji. Należące do głównego nurtu idee na temat renty nie podważają w fundamentalny sposób tego, jak wygląda przechwytywanie wartości – i dlatego właśnie wciąż ma ono miejsce.
By dotrzeć do istoty problemu, musimy najpierw zrozumieć, skąd bierze się wartość. Co właściwie ulega przechwyceniu? Jakie warunki społeczne, gospodarcze i organizacyjne muszą się pojawić, by można było ją przechwytywać? Nawet sposób, w jaki Stiglitz i Piketty używają terminu „renta” do analizy nierówności, kształtowany jest przez ich wyobrażenie tego, czym jest wartość i co sobą przedstawia. Czy renta jest tylko ograniczeniem dla „wolnorynkowej” wymiany? Czy też jest związana z tym, że niektórzy mogą zdobywać „niezarobiony dochód” – czyli dochód pochodzący z przesuwania istniejących zasobów, nie zaś tworzenia nowych – dzięki uprzywilejowanej pozycji23? Temu kluczowemu pytaniu przyjrzymy się w rozdziale 2.
Wartość można zdefiniować na wiele sposobów, ale jej rdzeniem jest produkcja nowych towarów i usług. Kwestiami kluczowymi dla określania wartości ekonomicznej jest to, jak wytwarza się te dobra (produkcja), jak dzieli się je w obrębie gospodarki (dystrybucja) i co robi się z zarobkami pojawiającymi się dzięki tej produkcji (powtórne inwestycje). Kluczowe jest też to, czy tworzone dobra są użyteczne: czy tworzone towary i usługi zwiększają, czy zmniejszają żywotność systemu gospodarczego? Dla przykładu: nowo wybudowana fabryka może przynosić duże zyski, ale jeśli zbytnio zanieczyszcza środowisko, przestaje być wartościowa. Przez „tworzenie wartości” rozumiem tu sposób, w jaki różnego rodzaju zasoby (ludzkie, fizyczne i niematerialne) są tworzone i wchodzą w interakcje, by wytwarzać nowe towary i usługi. Przez „przechwytywanie wartości” rozumiem działania skupiające się na manipulacji istniejącymi zasobami i produkcją w celu czerpania nieproporcjonalnych zysków z handlu nimi.
Należy jednak zachować ostrożność. Używam słowa „bogactwo” i „wartość” niemal zamiennie. Niektórzy z pewnością to skrytykują, twierdząc, że bogactwo ma charakter pieniężny, a wartość – społeczny, zatem mamy do czynienia nie tylko z wartością, ale i wartościami. Muszę więc sprecyzować, jak definiuję oba te terminy. Przez „wartość” rozumiem proces, w którym wytwarzane jest bogactwo – jest on przepływem. Przepływ ten owocuje, rzecz jasna, pojawieniem się konkretnych rzeczy, materialnych (jak bochenek chleba) lub niematerialnych (jak nowa wiedza). „Bogactwo” to z kolei zgromadzony zapas wytworzonej już wartości. Niniejsza książka dotyczy głównie wartości i sił, które się na nią składają – procesu. Jednak odnosi się też do związanych z owym procesem twierdzeń, często dotyczących tego, kim mają być twórcy bogactwa. W tym sensie tych terminów można używać zamiennie.
Przez długi czas idea wartości znajdowała się w centrum dyskusji na temat gospodarki i produkcji oraz dystrybucji powstałego dochodu; istniały istotne różnice zdań co do tego, gdzie można ją znaleźć. Dla niektórych szkół ekonomicznych cena produktów była wypadkową podaży i popytu, ale ich wartość pochodziła z ilości pracy niezbędnej do ich wytworzenia, wpływu zmian technologicznych i organizacyjnych na pracę oraz stosunków między kapitałem a pracą. Później ta koncentracja na „obiektywnych” związkach produkcji, technologii i pracy przesunęła się na pojęcia niedoboru i „preferencji” aktorów ekonomicznych: ilość świadczonej pracy miała określać to, czy pracownicy wybiorą czas wolny kosztem zarobienia większej sumy pieniędzy. Innymi słowy, wartość stała się czymś subiektywnym.
Do połowy XIX wieku niemal wszyscy ekonomiści zakładali też, że aby zrozumieć ceny towarów i usług, trzeba najpierw dysponować obiektywną teorią wartości, odsyłającą do warunków, w których produkuje się te towary i usługi, co obejmuje czas potrzebny na ich wyprodukowanie i jakość zatrudnianej siły roboczej. Uwarunkowania wartości rzeczywiście miały kształtować cenę towarów i usług. Potem zaczęto myśleć o tym zupełnie odwrotnie. Wielu ekonomistów uwierzyło w to, że wartość rzeczy określa cena, jaką płaci się za nie na „rynku”, czyli to, co konsument jest gotów zapłacić. Wartość stała się nagle czymś zależnym od subiektywnego punktu widzenia. Wszystkie towary i usługi sprzedawane na rynku po uzgodnionej cenie z definicji stały się zaś wartościotwórcze.
To przejście od wartości określającej cenę do ceny określającej wartość było powiązane z poważnymi zmianami społecznymi zachodzącymi pod koniec XIX wieku. Jedną z nich był wzrost popularności idei socjalistycznych, które opierały swoje żądania częściowo na tezie, że pracownicy nie są odpowiednio wynagradzani za wytwarzaną przez siebie wartość, i będąca skutkiem tej popularności konsolidacja klasy kapitalistycznych producentów. Nie zaskakuje, że ci ostatni woleli inną teorię, głoszącą, że cena określa wartość – umożliwiała im ona stosowanie praktyki zawłaszczania większej części gotowego produktu, która stopniowo pogarszała sytuację pracowników i pracownic.
Ekonomiści chcieli, by ich dyscyplina została uznana za „naukową” – czyli bliższą fizyce niż socjologii – co miało wymazać towarzyszące jej wcześniej konotacje polityczne i społeczne. Podczas gdy teksty Adama Smitha są pełne tyleż refleksji nad działaniem gospodarki, co rozważań politycznych i filozoficznych, na początku XX wieku dyscyplina, którą wcześniej nazywano „ekonomią polityczną”, została oczyszczona z niechcianych naleciałości i stała się po prostu „ekonomią”. Ekonomia zaś opowiada zupełnie inną historię.
W końcu dyskusja na temat różnych teorii wartości i dynamiki tworzenia wartości w zasadzie zniknęła z ekonomii i pojawiła się na powrót w nowej formie – jako „wartość dla akcjonariuszy”24, „wspólna wartość”25, „łańcuchy wartości”26, „wartość za daną kwotę”, „wartościowanie”, „wartość dodana” itp. Choć studenci ekonomii uczyli się dawniej na temat różnych koncepcji wartości według różnych szkół ekonomicznych, dziś mogą dowiedzieć się tylko tego, że wartość określana jest przez dynamikę ceny, niedobór i preferencje. Ujęcia tego nie przedstawia się jako jednej z możliwych teorii wartości, ale jako kurs „Ekonomia 101 – wprowadzenie do przedmiotu”. To zubożone pojmowanie wartości przyjmowane jest bezkrytycznie jako jedynie prawdziwe. Jak twierdzę w niniejszej książce, zniknięcie kategorii wartości (która znajduje się w samym sercu teorii ekonomicznej) paradoksalnie sprawiło, że pojęcie to można definiować i wykorzystywać tak, jak nam się żywnie podoba.
By zrozumieć, jak poszczególne teorie wartości rozwijały się na przestrzeni czasu, dobrze jest przyjrzeć się najpierw, dlaczego i jak określano pewne działania gospodarcze jako „produkcyjne”, inne zaś jako „nieprodukcyjne”, a także jak decyzja ta wpływa na idee dotyczące tego, co należy się poszczególnym aktorom ekonomicznym – jak należy rozdzielać owoce produkcji wartości.
Przez całe stulecia ekonomiści i politycy – ludzie odpowiedzialni za kierowanie rządami czy prywatnymi przedsiębiorstwami – dzielili różne działania na te, które tworzą wartość, i na te, której jej nie tworzą, czyli produkcyjne i nieprodukcyjne. Doprowadziło to do powstania między tymi działaniami granicy pojęciowej (płot z ilustracji 1) określanej często mianem „granicy produkcji”27. W miejscu otoczonym przez płot znajdziemy twórców wartości. Na zewnątrz natomiast – tych, którzy odnoszą z tego bogactwa korzyści albo bogacą się dlatego, że przechwytują to bogactwo za pomocą mechanizmów zapewniających im rentę, jak dzieje się w przypadku monopolu, albo dlatego, że majątek wytworzony w obszarze produkcji zostaje im przekazany za pomocą dystrybucji, np. dzięki nowoczesnej polityce społecznej. Renta w rozumieniu ekonomistów klasycznych to dochód niezarobiony, a więc znajdujący się poza granicą produkcji. Zysk to z kolei zwrot z działalności produkcyjnej, znajdującej się w obrębie granicy wyznaczonej przez płot.
Ilustracja 1. Granica produkcji otaczająca działania wytwarzające wartość w danej gospodarce
W przeszłości płot nie zawsze znajdował się w tym samym miejscu. Jego kształt i rozmiary wyznaczonego obszaru zmieniały się wraz z ewolucją sił społecznych i gospodarczych. Te zmiany w definiowaniu producentów i rentierów można zaobserwować tak w odniesieniu do przeszłości, jak i do współczesności. W XVIII wieku teza fizjokratów, przedstawicieli jednej z najwcześniejszych szkół ekonomicznych, że posiadacze ziemscy są „nieprodukcyjni”, wywołała żarliwe protesty. Stanowiła atak na klasę panującą we wciąż głównie rolniczej Europie. Pytanie będące politycznym punktem zapalnym dotyczyło tego, czy zwyczajnie wykorzystują oni swoją władzę pozwalającą im przechwytywać część bogactwa wytwarzanego przez ich dzierżawców, czy też stanowiąca ich wkład ziemia była czynnikiem istotnym dla sposobu, w jaki rolnicy wytwarzali wartość.
Współczesne dyskusje na temat sektora finansowego stanowią kolejne odsłony tej debaty mającej na celu zakreślenie na nowo granicy produkcji. Po wybuchu kryzysu finansowego w 2008 roku pojawiło się wiele głosów wzywających do rewizji polityki, by wzmocnić pozycję „producentów”, których przeciwstawiano „rentierom” z sektora finansowego. Twierdzono, że należy zmniejszyć sektor finansowy (na ilustracji należący do szarego kółka działalności nieprodukcyjnej) za pomocą opodatkowania, np. podatku od transakcji finansowych takich jak wymiana walut obcych lub obrót papierami wartościowymi, a także za pomocą polityki gospodarczej mającej doprowadzić do rozwoju dziedzin przemysłu, w których naprawdę się coś wytwarza zamiast tylko wymieniać (co oznacza przynależność do jaśniejszego kółka działań produkcyjnych).
Sprawa nie jest jednak tak prosta. Nie chodzi o to, by oskarżać jednych o bezprodukcyjność, a innych chwalić za produkcyjność. Działania znajdujące się poza granicą produkcji mogą przecież ułatwiać proces produkcji – bez nich działalność produkcyjna nie byłaby tak wartościowa. Kupcy są niezbędni, by towary dotarły na rynek i zostały skutecznie wymienione. Sektor finansowy jest potrzebny, by kupujący i sprzedający mogli zawierać ze sobą nawzajem transakcje. Inna sprawa to jak kształtować wszystkie te działania, by służyły swojemu celowi, czyli wytwarzaniu wartości.
I co najważniejsze: jaka ma być rola państwa? Po której stronie granicy produkcji je umieścić? Czy państwo jest, jak się często twierdzi, z istoty nieprodukcyjne, zarabiając tylko na przymusowych transferach z produkcyjnej części gospodarki w formie podatków? Czy też może ono co najwyżej ustalać reguły gry, by wytwórcy wartości mogli działać skutecznie?
Niekończąca się dyskusja na temat optymalnego zakresu działania rządu i rzekomego niebezpieczeństwa wiążącego się z wysokim długiem publicznym sprowadza się tak naprawdę do tego, czy wydatki państwa pomagają gospodarce rosnąć i się rozwijać – ponieważ państwo może być produkcyjne i wytwarzać wartość – czy też ograniczają one gospodarkę, ponieważ państwo jest bezprodukcyjne lub wręcz niszczy wartość. Kwestia ta jest bardzo upolityczniona i wciąż ma wpływ na toczone obecnie debaty dotyczące tego, czy Wielką Brytanię stać na rakiety nuklearne Trident, lub tego, czy istnieje „magiczna liczba” określająca wielkość rządu, definiowana poprzez wysokość wydatków państwowych jako część produkcji krajowej, po przekroczeniu której gospodarka z konieczności zacznie funkcjonować gorzej, niż funkcjonowałaby, gdyby rząd wydawał mniej. Jak przekonamy się w rozdziale 8, zagadnienie to kształtują raczej poglądy polityczne i stanowiska ideologiczne niż dowody naukowe. Warto pamiętać, że ekonomia jest ze swej istoty nauką społeczną, a „naturalna” wielkość rządu zależy od tego, jaką przyjmujemy teorię (albo jaki mamy pogląd) na temat celu jego istnienia. Jeśli uznajemy go za bezużyteczny albo w najlepszym razie zdolny jedynie do rozwiązywania okazjonalnych problemów, jego optymalną wielkość z konieczności również uznamy za mniejszą, niż gdybyśmy uważali go za siłę napędową rozwoju, niezbędną do sterowania i inwestowania w procesie tworzenia wartości.
Z czasem granica produkcji zaczęła obejmować coraz większą część gospodarki, a także więcej rodzajów działalności gospodarczej. Gdy ekonomiści i całe społeczeństwo zaczęli określać wartość przez pryzmat podaży i popytu (wartość ma to, co ktoś chce kupić), działania takie jak transakcje finansowe zredefiniowano jako produkcyjne – wcześniej uważano je zwykle za nieprodukcyjne. Co istotne, jedyną znaczącą częścią gospodarki uznawaną dziś za leżącą na zewnątrz granicy produkcji – czyli „nieprodukcyjną” – pozostaje państwo. Jest również prawdą, że wiele innych usług wykonywanych w obrębie społeczeństwa pozostaje nieopłacanych, np. opieka rodziców nad dziećmi albo zdrowych nad chorymi. Na szczęście kwestie takie jak uwzględnianie opieki w pomiarach PKB poruszane są coraz częściej. Jednak oprócz dodania do PKB nowych kategorii, jak opieka czy dobrostan środowiska naturalnego, należałoby też zrozumieć, dlaczego wychodzimy z takich, a nie innych założeń dotyczących wartości. Nie da się tego zrobić, nie rewidując pojęcia wartości.
Po pierwsze, znikniecie wartości z debat ekonomicznych ukrywa to, co powinno być nadal żywe, publiczne i dyskutowane28. Jeśli nie kwestionuje się założenia, że wartość zależy od subiektywnej oceny, niektóre działania będą uznawane za produkcyjne, inne zaś nie, tylko dlatego, że ktoś – zwykle ktoś, kto ma w tym interes – tak mówi w sposób bardziej elokwentny niż inni. Poszczególne działania mogą przenosić się z jednej strony granicy produkcji na drugą za jednym kliknięciem myszki i nikt nawet tego nie zauważy. Bankierzy, agenci nieruchomości i bukmacherzy twierdzą, że tworzą wartość, zamiast ją przechwytywać, zaś ekonomia głównego nurtu nie daje żadnych podstaw do zakwestionowania tych twierdzeń, choć społeczeństwo może podchodzić do tych tez sceptycznie. Kto miałby odeprzeć oświadczenia Lloyda Blankfeina, że pracownicy Goldman Sachs należą do najbardziej produktywnych na świecie? Albo oświadczenia koncernów farmaceutycznych, że kosmicznie wysoka cena leku jest konsekwencją wytwarzanej przez nie wartości? Urzędnicy państwowi mogą zostać przekonani (czy raczej „przechwyceni”) przez argumenty o wytwarzaniu wartości, czego dowodzi niedawne zatwierdzenie przez rząd USA leku na białaczkę kosztującego pół miliona dolarów, właśnie w oparciu o model „ustalania cen na podstawie wartości” promowany przez przemysł farmaceutyczny, choć podatnicy dorzucili do opracowania tego leku 200 milionów dolarów29.
Po drugie, brak analizy wartości ma poważne konsekwencje dla pewnego ważnego obszaru – dystrybucji dochodu między różnych członków społeczeństwa. Gdy wartość określana jest przez cenę, a nie odwrotnie, poziom dochodów i ich dystrybucja wydają się zasadne, o ile istnieje rynek dla towarów i usług, które, kupowane i sprzedawane, generują te dochody. Zgodnie z tą logiką każdy dochód to dochód zarobiony: nie ma tu w ogóle analizy wykorzystującej kategorie produkcyjności i nieprodukcyjności.
Rozumowanie to jest jednak oparte na błędnym kole. Dochód uzasadnia się produkcją czegoś, co ma wartość. Jak jednak mierzyć tę wartość? Sprawdzając, czy generuje ona dochód. Dochód otrzymuje ten, kto jest produkcyjny; produkcyjny jest ten, kto otrzymuje dochód. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znika więc pojęcie niezarobionego dochodu. Jeśli istnienie dochodu oznacza, że jesteśmy produkcyjni, i zasługujemy na dochód, o ile jesteśmy produkcyjni, jak dochód może być niezarobiony? W rozdziale 3 zobaczymy, że to rozumowanie odzwierciedlone zostało w sposobie, w jaki prowadzi się rachunki narodowe – śledzące i mierzące produkcję i bogactwo gospodarki danego kraju. Teoretycznie żadnego dochodu nie można uznać za zbyt wysoki, ponieważ w gospodarce rynkowej konkurencja sprawia, że nikt nie może zarabiać więcej, niż zasługuje. W praktyce jednak rynki są, jak to określają ekonomiści, niedoskonałe, więc ceny i płace często dyktują wpływowi gracze, a koszty tego ponoszą słabsi.
W myśl opisanego wyżej stanowiska ceny określane są poprzez podaż i popyt, a każde odchylenie od tego, co uznaje się za cenę konkurencyjną (w oparciu o przychód krańcowy), pojawia się z powodu jakiejś niedoskonałości, po której usunięciu powróci właściwa dystrybucja dochodu między poszczególne podmioty. Prawie nie omawia się działań, które mogłyby stale przynosić rentę, ponieważ z definicji uważa się je za wartościotwórcze, choć w rzeczywistości blokują wytwarzanie wartości i/lub niszczą wartość już istniejącą.
Dla ekonomistów nie istnieje dziś właściwie żadna inna opowieść niż ta o subiektywnej teorii wartości i rynku organizowanym przez siły popytu i podaży. Po usunięciu przeszkód dla konkurencji powinien pojawić się wynik korzystny dla wszystkich. Nikt nie pyta, jak różne teorie wartości mogą wpływać na dystrybucję dochodów między pracownikami, agencjami państwowymi, menedżerami i akcjonariuszami firm takich jak Google, General Electric czy BAE Systems.
Po trzecie, decydenci polityczni próbujący kierować gospodarkę w określonym kierunku pozostają – czy są tego świadomi, czy nie – pod wpływem istniejących teorii wartości. Tempo wzrostu PKB jest oczywiście ważne w świecie, w którym miliardy ludzi wciąż cierpią biedę. Jednak bodaj najważniejsze pytanie ekonomiczne naszych czasów dotyczy tego, jak osiągnąć określony rodzaj wzrostu. Mówi się dzisiaj wiele o tym, że wzrost powinien być „inteligentny” (czyli wywoływany przez inwestowanie w innowacje), zrównoważony (zielony) i inkluzywny (niwelujący nierówności)30.
Wbrew powszechnemu przekonaniu, że polityka gospodarcza powinna być pozbawiona określonego kierunku i polegać tylko na usuwaniu przeszkód oraz „wyrównywaniu szans” podmiotów gospodarczych, osiągnięcie tych celów wymaga wielu zabiegów. Wzrost nie przybierze pożądanej przez nas postaci sam z siebie. Stworzenie warunków dla dobrego wzrostu zakłada wiele różnych działań. Różni się to bardzo od powszechnego założenia, że polityka polega tylko na usuwaniu barier i pozwalaniu biznesowi na swobodne działanie.
Decydowanie, które działania są ważniejsze od innych, pozostaje kluczowe dla wyznaczania kierunku rozwoju gospodarczego; mówiąc prościej, działania uznawane za ważniejsze dla osiągnięcia konkretnych celów należy intensyfikować, a ograniczać te mniej ważne. Tak naprawdę już to robimy. Pewne rodzaje ulg podatkowych dla np. działalności badawczo-rozwojowej mają na celu stymulowanie inwestycji w innowacje. Współfinansujemy edukację studentów, ponieważ jako społeczeństwo chcemy, by więcej młodych osób szło na studia lub zdobywało umiejętności zawodowe. Za taką polityką mogą stać modele ekonomiczne pokazujące, że inwestycje w „kapitał ludzki” – wiedzę i umiejętności ludzi – są korzystne dla rozwoju gospodarczego kraju, gdyż zwiększa to jego zdolności produkcyjne. Podobnie częstą dziś obawę o to, że sektor finansowy danego państwa jest zbyt rozrośnięty, np. w porównaniu z przemysłem, mogą niwelować teorie opisujące gospodarkę, w jakiej chcielibyśmy żyć, oraz wskazujące adekwatną rolę i rozmiar jej sektora finansowego.
Jednak rozróżnienie na działania produkcyjne i nieprodukcyjne rzadko pojawiało się jako skutek „naukowych” pomiarów. Przypisywanie wartości lub jej braku zawsze zakładało stosowanie zmiennych społeczno-ekonomicznych argumentów zakorzenionych w określonej perspektywie politycznej – czasem formułowanej otwarcie, czasem nie. Definicja wartości jest bytem tyleż politycznym – niosącym ze sobą konkretne poglądy na temat tego, jak powinno być zbudowane społeczeństwo – co ekonomicznym. Miary nie są neutralne: wpływają na zachowania ludzi, ale są też efektem tych zachowań (ujmuje to wspomniana w przedmowie kategoria performatywności).
Nie chodzi zatem o tworzenie precyzyjnego podziału, zgodnie z którym jedne działania są produkcyjne, inne zaś to nieprodukcyjne poszukiwanie renty. Sądzę, że musimy bezpośrednio połączyć nasze rozumienie tworzenia wartości z refleksją nad sposobem, w jaki powinny być zorganizowane różne działania (czy to w sektorze finansowym, czy w realnej gospodarce), a także z zagadnieniem dystrybucji wytwarzanych zysków. Tylko w ten sposób będziemy mogli poddać obecną narrację o tworzeniu wartości bardziej dogłębnej analizie i zestawić wypowiedzi w rodzaju „jestem twórcą wartości” z solidnymi teoriami na temat pochodzenia wartości. Wtedy będzie można poddać krytyce tak lubiane przez koncerny farmaceutyczne ustalanie cen na podstawie wartości (value-based pricing) w oparciu o bardziej wspólnotowy proces tworzenia wartości, w którym finanse publiczne służą pokryciu znacznej części badań farmaceutycznych w fazie największego ryzyka, dzięki czemu koncerny odnoszą korzyści. Podobnie dwudziestoprocentowy udział, który najczęściej otrzymują inwestorzy z funduszy typu venture capital dostarczający kapitał w przypadku wejścia małej firmy technologicznej na giełdę, można uznać za zbyt wysoki w obliczu rzeczywistego, a nie mitycznego, ryzyka, które podjęli, inwestując w rozwój danego przedsiębiorstwa. A jeśli bank inwestycyjny zdobywa ogromne zyski dzięki niestabilności kursu wymiany walut, która ma zły wpływ na gospodarkę kraju, zyski te objawiają się jako to, czym w istocie są – jako renta.
By jednak wypracować to ujęcie tworzenia wartości, musimy wykroczyć poza rzekomo naukową klasyfikację działań gospodarczych i przyjrzeć się leżącym u ich podstaw konfliktom społeczno-gospodarczym i politycznym. Twierdzenia na temat wytwarzania wartości zawsze były powiązane z tezami o względnej produkcyjności pewnych grup społecznych, co często łączyło się z przełomami gospodarczymi, takimi jak przejście od gospodarki rolniczej do przemysłowej lub od gospodarki opartej na masowej produkcji przemysłowej do tej opartej na technologiach cyfrowych.
W rozdziałach 1 i 2 przyglądam się temu, jak ekonomiści od XVII wieku do dzisiaj myśleli i myślą o kierowaniu wzrostem za pomocą zwiększania zakresu działań produkcyjnych i ograniczania działań nieprodukcyjnych, co często konceptualizowali w formie granicy produkcji. Debata na jej temat i jej związki z teoriami wartości miały przez całe stulecia wpływ na wdrażane przez państwa strategie wzrostu gospodarczego; sama granica przemieszczała się wielokrotnie z powodu zmieniających się warunków społecznych, gospodarczych i politycznych. Rozdział 2 dotyczy największego z tych przełomów. Od drugiej połowy XIX wieku wartość zaczęła się przekształcać z kategorii obiektywnej w subiektywną, związaną z preferencjami jednostek. Skutki tej rewolucji były potężne. Granica produkcji uległa zatarciu, ponieważ niemal wszystko, co można było wycenić albo co dało się przedstawić jako wytwarzające wartość, np. finanse, stało się nagle produkcyjne.
Umożliwiło to pojawienie się większych nierówności, wywoływanych przez tych aktorów ekonomicznych, którzy chełpili się swoją rzekomą „produkcyjnością”.
Jak zobaczymy w rozdziale 3, dotyczącym rozwoju rachunków narodowych, idea granicy produkcji nadal ma wpływ na pojęcie produkcji. Istnieje jednak podstawowa różnica między tą granicą a stosowanymi dotychczas. Dziś decyzje w ramach rachunków krajowych dotyczące wartości podejmowane są w wyniku mieszania ze sobą różnych elementów: wszystkiego, co da się wycenić i legalnie wymieniać; pragmatycznych decyzji politycznych, takich jak dostosowywanie się do zmian technologicznych w przemyśle komputerowym albo rozrostu sektora finansowego; praktycznej konieczności nadawania rachunkom formy umożliwiającej orientowanie się w nich w ramach dużych i złożonych nowoczesnych gospodarek. Wszystko pięknie, ale fakt, że granica produkcji nie jest już otwarcie tematyzowana ani wiązana z teoriami wartości, oznacza, iż podmioty gospodarcze mogą za pomocą konsekwentnego lobbingu po cichu umieszczać się w obrębie tej granicy. Ich działania zostają dzięki temu ujęte w PKB – i prawie nikt tego nie zauważa.
Rozdziały 4, 5 i 6 poświęcone są analizie fenomenu finansjalizacji – rozrostowi sektora finansowego i upowszechnieniu się w obrębie realnej gospodarki praktyk i podejść typowych dla tego sektora. W rozdziale 4 omawiam pojawienie się finansów jako jednego z głównych sektorów gospodarki i zmianę ich statusu – sektor początkowo uznawany za nieprodukcyjny z czasem zaczęto uznawać za produkcyjny. Jeszcze w latach 60. XX wieku rachunki narodowe ujmowały działania finansowe nie jako wytwarzające wartość, ale przemieszczające istniejącą wartość, co sytuowało je poza granicą produkcji. Dziś jest odwrotnie. Współczesny sektor finansowy uważa się za generujący swój zysk dzięki świadczeniu usług definiowanych jako produkcyjne. Staram się pokazać, jak dokonała się ta wyjątkowa redefinicja, i zastanawiam się, czy pośrednictwo finansowe rzeczywiście przekształciło się w działalność z istoty produkcyjną.
W rozdziale 5 omawiam rozwój „kapitalizmu zarządzania aktywami” – to, jak sektor finansowy rozrósł się poza granice banków, obejmując coraz większą liczbę instytucji pośredniczących, zajmujących się zarządzaniem funduszami (sektor zarządzania aktywami); pytam, czy ich rola i podejmowane przez nie ryzyko rzeczywiście uzasadniają tak wysokie w nich wynagrodzenia. Kwestionuję dzięki temu wkład inwestycji i zarządzania aktywami na prywatnym rynku kapitałowym w gospodarkę. Pytam też, czy da się dziś przeprowadzić reformę sektora finansowego bez poważnej dyskusji na temat tego, czy działania w sektorze finansowym zostały poprawnie zaklasyfikowane: czy należy je postrzegać jako rentę, czy zysk, oraz jak możemy stosować to rozróżnienie. Jeśli nasze systemy rachunków narodowych rzeczywiście traktują przechwytywanie wartości tak, jakby było tworzeniem wartości, być może pomogłoby to nam w zrozumieniu dynamiki niszczenia wartości, która jest charakterystyczna dla kryzysu finansowego.
Rozdział 6 opisuje wynikającą z tego zdefiniowania transakcji finansowych jako działalności produkcyjnej finansjalizację całej gospodarki. Podejście typowe dla sektora finansowego, polegające na szukaniu zysków krótkoterminowych, rozszerzyło się na przemysł – firmy prowadzi się teraz w celu maksymalizowania wartości dla akcjonariuszy (maximizing shareholder value – MSV). Podejście to wyłoniło się w latach 70. XX wieku jako próba ożywienia działalności przedsiębiorstw przez przywołanie tego, co miało być ich głównym celem – tworzenie wartości dla akcjonariuszy. Twierdzę jednak, że było ono niekorzystne dla rozwoju gospodarczego, głównie dlatego, że zachęcało do poszukiwania krótkoterminowych zysków dla akcjonariuszy kosztem zysków długoterminowych dla przedsiębiorstwa; zmiana ta była ściśle związana ze wzrostem znaczenia zarządców funduszy, szukających zysku dla swoich klientów i dla siebie. U jej podstaw leży pogląd, że to akcjonariusze podejmują największe ryzyko, co usprawiedliwia ich wysokie wynagrodzenie.
Podejmowanie ryzyka przywołuje się często jako uzasadnienie wynagrodzeń inwestorów; w rozdziale 7 kontynuuję analizę innych typów przechwytywania wartości dokonywanych w imię ryzyka. Przyglądam się tu bliżej rodzajowi ryzyka koniecznego, by pojawiła się radykalna innowacja technologiczna. Innowacje to w kapitalizmie bez wątpienia jedne z najbardziej ryzykownych projektów, większość z nich kończy się porażką. Kto jednak decyduje się na to ryzyko? Jakiego rodzaju impulsy zachęcają do podjęcia ryzyka? Staram się poddać krytyce uprzedzenia związane z obecną narracją o innowacjach, pomijającą ryzyko podejmowane przez sektor publiczny i uznającą państwo za podmiot jedynie ułatwiający działania sektora prywatnego i ograniczający związane z działalnością w nim ryzyko. W jej wyniku powstały strategie polityczne, np. reformy systemu praw własności intelektualnej zwiększające uprawnienia właścicieli patentów, ograniczające innowacje i wytwarzające zjawisko „nieprodukcyjnej przedsiębiorczości”31. Opierając się na tezach z książki Przedsiębiorcze państwo, pokazuję, jak przedsiębiorców i inwestorów wychwalano jako najbardziej dynamiczną część współczesnej gospodarki wprowadzającą innowację, i jako „twórców wartości”. Analizując tę narrację, pokazuję, że jest ona fałszywa. Rzekome wytwarzanie wartości towarzyszące innowacjom, ostatnio wiązane z pojęciem „platform” i ekonomii dzielenia się, tak naprawdę nie ma wiele wspólnego z innowacjami, więcej zaś z ułatwianiem przechwytywania wartości w postaci renty.
Rozdział 8, kontynuujący temat fałszywej opowieści o innowacjach, odpowiada na pytanie, dlaczego sektor publiczny zawsze opisuje się jako powolny, nudny, zbiurokratyzowany i nieprodukcyjny. Skąd wzięła się ta charakterystyka i kto na niej korzysta? Moim zdaniem, zaczęto przedstawiać sektor publiczny jako nieprodukcyjny w tym samym czasie, gdy sektor finansowy zaczęto określać jako produkcyjny. Nowoczesna myśl ekonomiczna przydzieliła państwu rolę polegającą na naprawianiu błędów rynku, nie zaś aktywnym tworzeniu i kształtowaniu rynków. Nie doceniono więc wartościotwórczej roli tego sektora. Panujące poglądy, które wykształciły się w latach 80. XX wieku jako część reakcji przeciwko państwu, wpływają na to, jak państwa postrzegają same siebie: jako nieśmiałe, ostrożne, dbające, by nie przesadzić z interwencjami w gospodarkę w obawie przed oskarżeniem o ograniczanie innowacyjności lub o sprzyjanie wybranym, „wyłanianie zwycięzców”. Pytając o to, dlaczego działania sektora publicznego pomijane są w rachunkach PKB, pytam też, dlaczego sprawa ta ma znaczenie, a także zarysowuję kontury innego podejścia do wartości publicznej.
Tylko dzięki otwartej dyskusji o wartości – jej źródłach i warunkach, które umożliwiają jej tworzenie – możemy, jak twierdzę w rozdziale 9, popchnąć nasze gospodarki w kierunku, który da nam więcej prawdziwych innowacji i mniej nierówności, a także przekształci sektor finansowy tak, by faktycznie dbał on o tworzenie wartości w realnej gospodarce. Nie wystarczy krytykować spekulacji i zorientowania na krótkoterminowy zysk czy walczyć o większą progresję podatków majątkowych. Musimy zakorzenić tę krytykę w odmiennej teorii tworzenia wartości, w przeciwnym razie programy reform nadal będą mało skuteczne, a tak zwanym twórcom wartości łatwo będzie je zwalczać.
Niniejsza książka nie ma na celu zaproponowania jedynej słusznej teorii wartości. Chodzi w niej raczej o ponowne wprowadzenie teorii wartości do centrum debat ekonomicznych jako czynnika istotnego dla burzliwych gospodarczo czasów, w których żyjemy. Wartość nie jest czymś danym, znajdującym się jednoznacznie po jednej lub drugiej stronie granicy produkcji – podlega kształtowaniu i wytwarzaniu. Moim zdaniem, sektor finansowy w pierwszej kolejności obsługuje nie te dziedziny przemysłu, dla których powstał jako pośrednik, ale inne części samego siebie. Znajduje się więc poza granicą produkcji, nawet jeśli formalnie umieszcza się go wewnątrz niej. Tak jednak być nie musi: możemy kształtować rynki finansowe w ten sposób, by faktycznie znajdowały się w kręgu działań produkcyjnych. Oznaczałoby to i tworzenie nowych instytucji finansowych mających na celu udzielanie pożyczek organizacjom zainteresowanym długoterminowymi, ryzykownymi inwestycjami, które mogą tworzyć bardziej innowacyjną gospodarkę, i zmiany w systemie podatkowym nagradzające długoterminowe inwestycje kosztem krótkoterminowych. Podobnie, jak piszę w rozdziale 7, zmiany w obecnie obowiązującym funkcjonowaniu patentów mogłyby stymulować innowacje zamiast do nich zniechęcać.
By stworzyć sprawiedliwszą gospodarkę, taką, w której bogactwo ulega szerszej dystrybucji, a tym samym rozwój jest bardziej zrównoważony, musimy odnowić dyskusję o naturze i pochodzeniu wartości. Musimy przyjrzeć się krytycznie opowieściom o twórcach wartości, które sobie opowiadamy, i zrozumieć, co mówią nam one o naszych definicjach działań gospodarczo produkcyjnych i nieprodukcyjnych. Nie możemy ograniczać postępowej polityki do opodatkowania bogatych; konieczne jest nowe rozumienie i ponowna debata o samym procesie tworzenia bogactwa, tak by mógł on być krytykowany na bardziej fundamentalnym poziomie. Słowa mają znaczenie – potrzebujemy nowego słownika dla polityki. Polityka nie polega tylko na „interweniowaniu”. Polega na kształtowaniu innej przyszłości – współtworzeniu rynków i wartości, nie tylko „poprawianiu” działania rynków i redystrybucji wartości. Polega na podejmowaniu ryzyka, nie tylko jego ograniczaniu. Nie może też dotyczyć zaledwie wyrównywania szans, ale takiego ich określania, by powstała gospodarka, której chcemy.