95,90 zł
Pisarz, reporter, korespondent wojenny, komentator społeczny. Podróżnik, uchodźca, dysydent. Marketingowiec, copywriter, influencer, celebryta. Do opisania Melchiora Wańkowicza można użyć każdego z tych określeń.
Urodzony pod koniec XIX wieku, widział, jak dawny świat bezpowrotnie znika – a potem obserwował to znów i znów, kiedy przetaczały się kolejne dziejowe burze. Za każdym razem jednak potrafił odnaleźć się w odmienionej rzeczywistości. Był człowiekiem zaskakująco nowoczesnym. W dwudziestoleciu ostrzegał przed wojną hybrydową i apelował o wykorzystanie soft power na wschodnich rubieżach kraju. Dostrzegał zagrożenia płynące z dezinformacji, choć sam wykorzystywał ją w kampaniach marketingowych („Cukier krzepi!”). Nieustannie kreował własny wizerunek, starannie dawkując fakty z prywatnego życia. I cały czas pisał, poszukiwał sposobów na to, by opowiedzieć o otaczającym go świecie, dotrzeć do czytelników.
Pozostawił po sobie bogactwo źródeł: zdjęć, listów, relacji, wielokrotnie przepisywanych tekstów. Dla jego biografa to zarazem błogosławieństwo – i przekleństwo. Przedarcie się przez gąszcz faktów i mitów, półprawd, plotek i zmyśleń było gigantycznym wyzwaniem.
Książka Łukasza Garbala to biografia totalna, której Wańkowicz jeszcze nie miał, a na którą bez wątpienia zasługuje.
Partnerem wydania jest Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1110
Data ważności licencji: 11/26/2032
Seria Biografie
Już w księgarniach:
Aleksander Kaczorowski Havel. Zemsta bezsilnych
Małgorzata Czyńska Kobro. Skok w przestrzeń
Aleksander Kaczorowski Hrabal. Słodka apokalipsa
Mariusz Urbanek Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce
Wojciech Orliński Lem. Życie nie z tej ziemi
Klementyna Suchanow Gombrowicz. Ja, geniusz
Anna Bikont Sendlerowa. W ukryciu
Aleksander Kaczorowski Ota Pavel. Pod powierzchnią
Małgorzata Czyńska Berezowska. Nagość dla wszystkich
Andrzej Skalimowski Sigalin. Towarzysz odbudowy
Radosław Młynarczyk Hłasko. Proletariacki książę
Aleksander Kaczorowski Babel. Człowiek bez losu
Emil Marat Bratny. Hamlet rozstrzelany
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła II
Wybór fotografii Łukasz Garbal i Przemysław Pełka
Copyright © by Łukasz Garbal, 2025
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Filip Fierek
Recenzje naukowe prof. dr hab. Iwona Hofman, prof. dr hab. Sławomir Jacek Żurek
Korekta Kinga Kosiba / d2d.pl, Jędrzej Szulga / d2d.pl
Indeks Jędrzej Szulga / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Partner wydania: Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza
Publikacja ukazała się przy wsparciu Instytutu Książki w ramach programu wydawniczego Inne Tradycje. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach dotacji celowej Nr 90/DF-VII/2025
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-236-8
Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Wołowiec 2025
Wydanie I
Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
–––
ROZDZIAŁ I Rojst. Białoruskie bagniska i legendy (1892–1902)
ROZDZIAŁ II Miasto. Szkoła, konspiracja, areszt (1903–1911)
ROZDZIAŁ III Masa i maszyna. Uniwersytet i wojna (1911–1918)
ROZDZIAŁ IV Rozstania (1918–1919)
ROZDZIAŁ V Rozdroża (1919–1926)
ROZDZIAŁ VI Domeczek z cukru? (1927–1939)
ROZDZIAŁ VII Pustelnia (1939–1945)
ROZDZIAŁ VIII Pustynia (1945–1955)
ROZDZIAŁ IX Tunel, z którego się nie wraca (1956–1964)
ROZDZIAŁ X „Zadrapać sobie ręce o szorstką korę” (1964–1974)
Nota metodologiczna
Wykaz skrótów
Wykaz źródeł
Podziękowania
Przypisy
Indeks
Grudzień 1964 roku. Warszawa, Mokotów. Śnieg przechodzący w deszcz1 pada na chodnik wzdłuż długiego muru przy Rakowieckiej. Przejmujące zimno powodowane przez podmuchy wiatru.
Siedemdziesięciodwuletni tęgi mężczyzna w kapeluszu dobija się do bramy aresztu. Po drugiej stronie ulicy fotograf szykuje się do zrobienia zdjęcia, gdy tylko uchyli się brama.
Melchior Wańkowicz – reporter, pisarz, pionier promocji i marketingu – domaga się wykonania na sobie wyroku pozbawienia wolności za przesłanie na Zachód informacji o proteście przeciw cenzurze.
Czy tak to naprawdę wyglądało?
Jedna legenda mówi, że tak. Druga – że nie.
Faktem jest relacja ówczesnego sekretarza Wańkowicza, Antoniego Kroha, który podobno kilkakrotnie widział, jak pisarz wziął ze sobą szczoteczkę do zębów i wychodząc z mieszkania, oznajmił żonie, że idzie zgłosić się do więzienia. Na ulicy miał czekać umówiony fotograf, by utrwalić moment, gdy Wańkowicz znika za bramą2.
Wieczny reklamiarz!
Ale właściwie dlaczego stary pisarz domagał się, żeby go zamknięto w więzieniu? Co sprawiło, że znalazł się w tym miejscu – nawet jeśli teatralne stukanie do bramy to tylko mit? I dlaczego w ogóle mamy się tym interesować wśród codziennego zalewu innych tematów, którymi kusi nas świat?
Chodzi tu jednak nie tylko o tego starego człowieka, ale także o nas – biografia reportera traktującego swoje życie jako produkt jest jednocześnie opowieścią o współczesnym świecie dezinformacji i baniek mediów społecznościowych, w których sami się zamykamy. Życiorys Wańkowicza to pełny katalog case studies współczesnych zagrożeń i wyzwań.
Uchodźca kilkakrotnie tracący swój dom? Wojna hybrydowa na wschodniej granicy? Soft power oprócz amunicji? Techniki radzenia sobie z dezinformacją i – na odwrót – techniki tworzenia dezinformacji na potrzeby wieloletniej kampanii marketingowej mającej skłonić Polaków do kupowania cukru? Pisarstwo jako przedsiębiorstwo rodzinne, z niezauważaną pracą kobiet: żony i córek? Nieustanne publiczne pokazywanie starannie dozowanej prywatności w ramach autopromocji?
Oto Melchior Wańkowicz.
Jeden z reporterów powie mu wprost, że jest wampirem wysysającym ze swoich bohaterów samą esencję i pozostawiającym całą resztę ich biografii na zmarnowanie3. Można go też porównać do zapaśnika sumo, który nie tyle przygniata rywala, ile zmusza go do wyjścia poza zajmowany teren; cała twórczość Wańkowicza była bowiem wielką autobiografią, którą chciał narzucić innym.
Ta naturalna ludzka tendencja do kontrolowania własnego wizerunku uległa w jego przypadku wzmocnieniu, bo przez niemal całe długie życie sprzedawał biografię własnej rodziny jako produkt, mieszając rzeczywistość z fikcją, tworząc mity, które zwykliśmy uznawać za fakty.
Żył ze sprzedaży własnego życia jak jakiś Wielki Instagramer. Ów szlachecki gawędziarz posądzany o zmyślanie niczym Zagłoba okazuje się postacią niezmiernie nowoczesną, która może nam pomóc w walce z rosyjską dezinformacją i okiem Google’a. Jak nie ulegać kuszeniu fake newsów, pośpiesznemu „udostępnianiu dalej” w mediach społecznościowych jako faktów czegoś, co jest fikcją, lajkowaniu mitów bliskich naszym lękom i poglądom?
Wspólne przedzieranie się przez ostępy tej rozwichrzonej biografii reportera-propagandysty może w nas wytworzyć odporność na mechanizmy wykorzystywane dzisiaj – bo on sam stosował podobne. Wańkowiczowskie opowieści, sprawiające wrażenie pisanych ot tak – na zawołanie – były owocem wielu żmudnych godzin poświęconych na zbieranie i weryfikację źródeł, na sporządzanie bibliografii i wertowanie kartotek.
Wańkowicz to nadzwyczaj współczesny splot paradoksów: reporter chcący opisać rzeczywistość i reklamiarz chcący ją wykreować i sprzedać. I takie, a nie inne ujęcie jego biografii – żmudne rozplątywanie faktów i fikcji – może nauczyć nas weryfikacji źródeł, szczególnie potrzebnej właśnie dzisiaj. Krytyczne weryfikowanie wańkowiczowskiej legendy może być wręcz naszą bronią w wojnie informacyjnej: na jakiej biografii, jeśli nie tak zmitologizowanej, najlepiej trenować się w walce z dezinformacją i uproszczeniami?
Czytanie tego pisarza jest nam dziś bardzo potrzebne – jego teksty, jego biografia, którą często traktował jak produkt na sprzedaż, tworząc na jej motywach legendy sprzedawane we własnych książkach (Ziele na kraterze, Szczenięce lata, reportaże amerykańskie – właściwie we wszystkich swoich tekstach tworzył autobiografię), i jego działalność jako marketingowca są najlepszym materiałem do uczenia się metod zapobiegania dezinformacji, fake newsom, propagandzie politycznej i najróżniejszym socjotechnikom.
Łatwo byłoby napisać biografię Wańkowicza, poprzestając na tym, co sam o sobie mówił. I tak też często się o nim pisze, zakładając, że przecież wszystko już wiadomo. Problem w tym, że trzeba oddzielić legendy od faktów, bo jak dotąd znamy tylko wykreowany przez samego pisarza produkt o nazwie „Melchior Wańkowicz i rodzina”.
Prawda okaże się – jak zwykle – ciekawsza od fikcji.
Wańkowicz – także z powodu upartej autopromocji za życia – po śmierci został praktycznie zapomniany, „przylizany”, zmieniony czy to w niesfornego Dyzia, czy w piewcę kresowego mitu albo dusigrosza Scrooge’a.
To jednak fałszywy obraz. Bez poznania faktów – takich, jakie one są, a nie takich, jakie znamy tylko za pośrednictwem jego własnych tekstów – nie możemy tak naprawdę mówić, że znamy biografię Wańkowicza. To pierwsza trudność: przedrzeć się przez autobiograficzne legendy do faktów.
Fakty zresztą nie są łatwe do opisania, czego przykładem choćby scena, od której zacząłem. Nie dotarłem do świadka stukania Wańkowicza do bramy aresztu, ale odnalazłem osobę, która widziała, jak Wańkowicz mówi (i to nie komuś obcemu, lecz własnej żonie), że właśnie się tam wybiera.
Nawet jednak same najbardziej wyostrzone i podane jak najprecyzyjniej fakty nie wystarczą – trzeba bowiem je pokazać na tle sytuacji, w której się zdarzały, osadzić w kontekście: kulturowym, społecznym, obyczajowym, politycznym, oraz sportretować Wańkowicza prywatnego, bez autopromocyjnej maski.
Dopiero wówczas dotrzemy do najbardziej autentycznych motywacji jego działania.
Dlatego właśnie cytaty z samego Wańkowicza dotyczące jego biografii ograniczam do minimum, starając się znaleźć inne źródła, do których nikt jeszcze nie dotarł, zahipnotyzowany wańkowiczowską mityczną opowieścią na własny temat.
A najlepsze jest to, że – jak się okazało w trakcie mojej pracy – wańkowiczowski mit i autoreklama bardzo często opierają się na prawdziwych wydarzeniach, tyle że różnią się – w drobiazgach, ale znaczących – od tego, co dotychczas o nim myśleliśmy[1]. Co więcej, dzięki tej krytycznej metodzie pracy udało się odnaleźć bardzo wiele nieznanych wcześniej faktów, jak porzucenie przez niego kariery politycznej czy pisarskie prace jego żony i córek.
Życie Wańkowicza przepełniały strata, żałoba i wykorzenienie. Pisarz nieustannie musiał wracać na pole startowe. Poczucie braku i próba poradzenia sobie z utratą przerodzą się w twórczość, która była – także – autoterapią. Również z tego powodu należy powściągać chęć przekładania wańkowiczowskich opowieści na jego faktyczną biografię w skali jeden do jednego (co jednak nie znaczy, że pisarz kłamał – po prostu często ograniczał się do opisywania jedynie jaśniejszej strony rzeczywistości). Ważne są przecież także przemilczenia.
Wańkowicz przypomina mi Churchilla – litewski „żubr” i angielski „buldog” mieli wiele wspólnego. Obaj wywodzili się z rodzin o wielkich tradycjach, wiecznie budzili kontrowersje, przyklejano im łatkę enfant terrible. Obaj odnawiali język swojego kraju poprzez sięganie do jego źródeł i neologizmów, potrafili stworzyć zwięzłe frazy pamiętane do dziś. Obaj to postaci tragikomiczne, niemal żywcem wyjęte z Szekspira: początkujący reporter, który stał się politykiem, i początkujący polityk, który przebył odwrotną drogę, zmagający się z wulkanem historii przez nieustanne buchanie popiołem liter.
W jednym ze wstrzymanych przez cenzurę wspomnień Wańkowicza polonista i opozycjonista Jan Józef Lipski napisał:
[…] nie dostrzega się dostatecznie wyraźnie, jak wieloaspektowa jest Jego twórczość – i jak skomplikowana była przede wszystkim mentalność tę twórczość określająca. Wańkowicz był zresztą bardzo tego świadomy, nieraz złościł się na upraszczające, ubożące Go odczytywanie. […] Myślę, że dopiero czeka nas odczytanie na nowo Jego całego dorobku – ze świadomością, iż trzeba będzie dotrzeć do całej złożoności zarówno widzenia przez Wańkowicza ludzi, spraw, rzeczy – jak i Jego samego4.
Był człowiekiem o wulkanicznej energii, pochłaniającym też każdą możliwą powierzchnię uwagi – jak lawa. Nawet dzisiaj ma niesamowitą zdolność wypełniania sobą każdej możliwej przestrzeni. Badaniu i opisywaniu życia Melchiora poświęciłem trzy lata, ale mam świadomość, że jego „totalna” biografia, rejestrująca każdy wymiar jego aktywności (nie mówiąc już o kalendarium czy itinerarium), wymagałaby paru dodatkowych lat wysiłku i kilku tysięcy stron więcej. Nowe znaleziska, nieoczekiwane, niespodziewane, wpadały mi niemalże prosto do ręki; bałem się otwierać skrzynkę pocztową – i lodówkę. Było niemal tak, jakby Wańkowicz chciał mnie swoimi archiwaliami, nieznanymi wcześniej nikomu poza nim i posiadaczami, zasypać. Im bliższy był termin oddania książki, tym mocniejsze stawało się to bombardowanie z zaświatów. Jakby wciąż wysyłał mi swoje nowe – po latach znalezione – listy w butelkach, dryfujące w oceanie archiwalnych magazynów i po prywatnych szufladach, czasem w postaci baniaka po mleku zakopanego w białoruskiej ziemi.
Do granicy wytrzymałości dotarłem, zobaczywszy tytuł urzędowego pisma, które otrzymałem z zarządu mienia Skarbu Państwa: „Pismo w sprawie głowy Wańkowicza” (chodziło, rzecz jasna, o jedną z rzeźb). Tydzień przed oddaniem książki do wydawnictwa ujawniło się zaś kilka kilogramów nieznanych wcześniej rękopisów. A wiedziałem już, że to niekoniecznie koniec… (I nie był: później pojawiły się kolejne. Myślałem: przecież nikt w to nie uwierzy!)
Wtedy uświadomiłem sobie, że właśnie to jest klucz do biografii Wańkowicza.
Ta lawa materiałów, przygniatająca rozmiarami – kilka, kilkanaście kopii, przebitki, rękopisy, bileciki, doklejki, dopiski, telegramy (i niedostępne nam, bo niezarejestrowane materialnie rozmowy) – ta archiwalna lawa, będąca zapisem jego wulkanicznej energii (a zarazem, z racji rozmiaru, utrudniająca dostęp do niego samego), stanowiła przejaw czegoś kluczowego. Czegoś, co Wańkowicza wprawiało w nieustanny ruch. Jakiegoś „rdzenia”, motoru działania.
Co było tym „pierwszym poruszycielem” wańkowiczowskiego wulkanu, zalewającego do dziś badaczy niekończącą się (jeszcze) lawą materiałów i zasypującego ich popiołem mitów?
Co sprawiło, że biegł całe życie? Kiedy i dlaczego zaczął tak pędzić? Tak pędzić, że – jak pisał – odpoczywać mógłby tylko w szpitalu i więzieniu, bo tam nic już nie da się zrobić, już nic nie zależy od działania…[2]
Nie interesowało mnie wznoszenie pomnika ani jego obalanie. Wańkowicz zaciekawił mnie jako człowiek, który przez niemal całe swoje życie wywoływał u innych skrajne emocje – od entuzjazmu (przeważnie u czytelników, rzadziej wśród koleżanek i kolegów) przez zawiść po niechęć czy pogardę, manifestującą się też w protekcjonalności.
Wobec tego człowieka trudno było przejść obojętnie – także z powodu jego polemicznej pasji, kulminującej we wszczynaniu procesów, które ciągnęły się nawet po jego śmierci, jak w sarmackich czasach. Ale, wbrew pozorom, Wańkowicz to nie konserwatywny szlachcic płaczący za utraconą arkadią dworków na Kresach. Jego tradycją było stałe czerpanie z nowoczesności, nie zagrzebywanie się w okopach Świętej Trójcy.
Jego tradycją było też przekraczanie granic. Z wykorzenienia i pozbawienia majątku czerpał nieustanną energię do działania, wciąż próbując na nowo się zakorzenić – na brzegu krateru wybuchającego raz po raz wulkanu Historii.
[1] Choćby opowieść o ucieczce z maszyną do pisania przez graniczną rzekę pod ostrzałem. Zapewne do tego doszło, ale strzelali za nim nie Niemcy, lecz Sowieci; maszyna była bardzo mała i tak dalej. Zob. rozdział VII.
[2] Zob. np.: „[…] nie znam większej przyjemności jak grypa i siedzenie w więzieniu (naturalnie jeśli w nim nie biją w zęby), […] szpital i więzienie zwalniają od wszelkiej odpowiedzialności: »Siedź, nie szarp się, i tak niczego nie dokonasz«” (MM, mps).
Paradoksalny jest już sam rok urodzenia Wańkowicza. Według oficjalnie obowiązującego wówczas w państwie rosyjskim kalendarza juliańskiego autor Karafki La Fontaine’a urodził się 25 grudnia 1891 roku1. Polacy używali jednak kalendarza gregoriańskiego – była to jedna z form oporu wobec zaborcy, sposób na zaznaczenie kulturowej odrębności od Rosji. Dlatego też Wańkowiczowie i ich sąsiedzi – tak samo jak my dzisiaj – za rok urodzenia Melchiora Wańkowicza uznawali 1892.
Na tym jednak nie koniec: sam Wańkowicz przyjmował później za dzień swoich urodzin 10 stycznia 1892 roku – podczas gdy to 6 stycznia był gregoriańskim odpowiednikiem pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia według kalendarza juliańskiego (kiedy to – według pamiętnika starszej siostry oraz curriculum vitae złożonego na Uniwersytecie Warszawskim – pisarz przyszedł na świat).
Czyżbyśmy zatem przez długie lata mylili się co do daty narodzin autora Ziela na kraterze?2
Sytuację komplikują dodatkowo archiwa SB, według których Wańkowicz urodził się w… Związku Radzieckim3 (przy czym to oczywiście sowiecka optyka, próbująca zawłaszczyć zarówno przestrzeń, jak i czas).
Metrykalne niejasności stanowią zaledwie początek paradoksów związanych z Wańkowiczem.
„Urodziłem się i wychowałem w domu pełnym zacności” – zaczyna się ironicznie jedna z nowel Gombrowicza4. Wańkowicz o swojej rodzinie, będącej odnogą rodu zamieszkującego od stuleci ziemie dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, mógłby powiedzieć to samo, tyle że bez ironii.
Badacz genealogii Szymon Konarski pierwsze wzmianki o Wańkowiczach odnalazł w dokumentach z pierwszej ćwierci XVI wieku5. Matecznik rodu stanowiła ziemia mińska. Stefan Wańkowicz, przodek Melchiora, był odpowiednikiem Wojskiego z Pana Tadeusza – za czasów króla Stefana Batorego sprawował pieczę nad rodzinami szlachciców w trakcie pospolitego ruszenia.
Wańkowiczowie oczywiście woleliby swojego praprzodka widzieć raczej w kniaziu o imieniu Wańko, rzekomym zięciu Kiejstuta, i sam pisarz będzie wiódł z genealogiem spór na ten temat. Konarski przekonująco jednak dowodził, że pierwsze wzmianki o owym Wańce znalazły się dopiero w osiemnastowiecznym herbarzu Niesieckiego i dlatego należy je uznać za mało wiarygodne6.
Wańkowicz nie mógł narzekać na bujność drzewa genealogicznego: jeden z jego przodków walczył w wojnie domowej w 1700 roku przeciwko Sapiehom7, inny podpisał akt konfederacji targowickiej, a któryś wziął nawet udział w amerykańskiej wojnie domowej. W różnych swoich liniach byli kuzynami Moniuszków czy Wołodkowiczów (o jednym z nich pisał Mickiewicz w Panu Tadeuszu: „[…] pan dumny, zuchwały, / Co rozpędzał sejmiki, gwałcił trybunały”, a w pomijanym w pamięci zbiorowej przypisie dodał: „Po licznych burdach pochwycony w Mińsku i za dekretem trybunału rozstrzelany”)8.
Z Mickiewiczami też zresztą Wańkowiczowie byli spowinowaceni – i to z tymi z „lepszej” linii, Rymwid-Mickiewiczów.
„Wańkowiczów było jak »rojstu« w Mińszczyźnie i wygodniej było przezywać ich od majątku, albo, jeżeli imię ojca było rzadkie, z ojca”9 – pisał sam Wańkowicz, w poetycki sposób malując reportażowe tło zgodne z faktami. Sam nosił imię po ojcu, także Melchiorze, z Kalużyc (majątku położonego mniej więcej trzydzieści kilka kilometrów na południowy zachód od Borysowa; nazwę zapisywano czasem przez „ł”).
Rojsty kojarzą się nam z Litwą – i słusznie, bo to spolonizowane litewskie „raistas” – ale Litwa Wańkowicza to raczej historyczne Wielkie Księstwo, a zatem w głównej mierze dzisiejsza Białoruś. Rojst oznacza zbiorowisko roślin krzewiących się na terenach podmokłych: połączone ze sobą karłowate drzewa i krzewinki, zanikające przy osuszaniu. Określano tak w ogóle bagna i mokradła charakterystyczne dla okolicy Berezyny, gdzie urodził się pisarz, w których topili się napoleońscy żołnierze w roku 1812, obserwowani przez innego Wańkowicza, syna jednego z wcześniejszych kalużyckich Melchiorów – Walentego, sławnego malarza, autora portretu swojego przyjaciela Mickiewicza na Judahu skale.
Te bagna i mokradła nie tyle były liczne w tej okolicy, ile właśnie one były okolicą – tak jak pustynia w Egipcie, dżungla w Amazonii, tajga na Syberii. W powiecie ihumeńskim mińskiej guberni był po prostu rojst.
I Wańkowiczowie.
Kalużyce pojawiają się w dokumentach jako dziedzictwo Melchiora Wańkowicza, syna cześnika i sędziego mińskiego Aleksandra10. Tenże Melchior, założyciel linii kalużyckiej, był pradziadem naszego Melchiora, ojcem malarza Walentego, Stanisławy i Karola, którego syn i najmłodszy z wnuków będą Melchiorami drugim i trzecim w tej linii. Karol, dziadek pisarza, syn Melchiora „pierwszego”, za żonę wziął Rozalię, prawdopodobnie także z Wańkowiczów11.
Melchior, syn Melchiora i prawnuk Melchiora, Wańkowicz z Wańkowiczów i Wańkowiczówien.
Rojst.
Dość tej genealogii, bo nie wyjdziemy z niej na twardy grunt.
Twardego gruntu było tu swoją drogą jak na lekarstwo. „Gleba piaszczysta, miejscami glejowata, miejscowość równa”, z gorzelnią i młynem „konstrukcji amerykańskiej” na rzece Uszy, ukończonym w 1877 roku12. Nazwa „Kalużyce” wzięła się stąd, że w tych „błotnistych lasach pow. ihumeńskiego”13 swój początek miał Niemen.
Młyn zbudował ojciec pisarza po powrocie z zesłania na Syberię. Ten szlachcic nie tyle nowoczesności się nie bał, ile był wręcz pionierem najnowszej, ryzykownej technologii. Ameryka nie była jeszcze „ziemią obiecaną”, lecz dalekim i niepewnym „rynkiem wschodzącym”, podnosiła się po wojnie domowej. A jednak w tym odległym kącie Białorusi, między kępami rojstu, za sprawą Melchiora Wańkowicza seniora pojawił się wspomniany młyn według amerykańskiego projektu.
Innowacyjność ojca pisarza powszechnie dostrzegano. Wyróżnił go nawet Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, podając, że w zacofanym powiecie ihumeńskim („wszystko tu w pierwotnym stanie”) tylko kilkanaście jest wyjątkowych gospodarstw odznaczających się „niejakim postępem lub zamożnością”, tak jak „w Kałużycach Wańkowicza”14.
Dobra w Kalużycach około 1880 roku liczyły 4483 mórg15, z czego blisko dwa tysiące stanowiły lasy16. Wiorstę od folwarku nad strumykiem Wilnica leżała wioska o tej samej nazwie, „mająca domów 6”, a ziemi – skromne 150 mórg.
Majątkiem zarządzał wówczas ojciec pisarza, który, jak napisze we wspomnieniu o nim warszawska „Gazeta Polska”:
jako członek towarzystwa rolniczego nieraz głos zabierał, wnosząc rozmaite kwestie i projekta, mające na celu podniesienie rolnictwa i stanu ekonomicznego ziemian. Z posiedzeń towarzystwa rolniczego ś.p. M. Wańkowicz pisywał też artykuły do petersburskiego „Kraju”, odznaczające się jasnością myśli i trzeźwością poglądów17.
W 1884 roku wspomniany „Kraj” wymieniał Melchiora Wańkowicza seniora jako jednego ze swoich stałych korespondentów18 (innym z nich w tym samym czasie był na przykład Bolesław Prus).
Petersburski „Kraj” był prężnie działającym organem prasowym ugodowców z terenów dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów bezpośrednio wcielonych do imperium rosyjskiego. Poglądy tego środowiska można przedstawić w uproszczeniu jako obronę „tutejszości”, podkreślanie odrębności społeczeństw dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów przy zaakceptowaniu realiów czy nawet haseł panslawizmu głoszonych przez niektóre kręgi w Rosji.
Ten światopogląd będzie naturalną postawą także dla samego Wańkowicza.
Choć słowo „ugodowcy” może kojarzyć się ze słowem „zdrajcy”, w tym przypadku takie utożsamienie byłoby błędne. Zważywszy na specyficzną sytuację ziem dawnej Rzeczpospolitej bezpośrednio włączonych do Cesarstwa (w przeciwieństwie do Królestwa Polskiego), aktywność środowiska „Kraju” była formą działań na rzecz zachowania odrębności od Rosji. Nie należy postrzegać tych wysiłków przez pryzmat nadwiślańskiej Kongresówki, ziemie wcielone nigdy bowiem nie miały autonomii, Moskwa od rozbiorów próbowała je asymilować bez żadnych formalnych czy symbolicznych ograniczeń.
Ówczesne postawy zbyt łatwo redukuje się do pojęć „pozytywizm” czy „romantyzm”. To, co wydaje się dziś karkołomną próbą łączenia sprzeczności, wbrew pozorom było spójną obroną własnej tożsamości, opartą czy to na strategii „długiego trwania”, czy to na podejmowaniu walki zbrojnej (która jednak nie była podstawowym wyborem, tylko ostatecznością). Pług – a czasem szabla.
Dobrze widać to właśnie na przykładzie Wańkowicza seniora, który zanim zaczął budować nowoczesne, zamerykanizowane przedsiębiorstwo rolne i współpracować z „Krajem”, walczył w powstaniu styczniowym – i za to został zesłany na Syberię. To nie legenda, lecz fakt.
Żeby walczyć, przerwał naukę, którą odbywał poza granicami Rosji, w austriackim wówczas Krakowie. W zakurzonej księdze studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego zachował się zapis poświadczający jego studia na ówczesnym megawydziale filozofii, z którego później wyodrębnią się tak różne kierunki studiów jak polonistyka czy… medycyna19. W innym z dokumentów został wymieniony jako jeden z tych studentów, którzy w czasie powstania opuścili uniwersytet bez usprawiedliwienia20. Pod zarzutem udziału w powstaniu styczniowym21 został skazany i zesłany aż nad Bajkał.
Trafił do „wołości” Ojok niedaleko Górnej Tunguzkiej, czyli Angary, wypływającej pod Irkuckiem z Bajkału22.
„Zima tegoroczna jest bardzo lekka. Nie było większego mrozu, jak 34 st[opni]” – pisał jeden z jego towarzyszy w lutym 1866 roku. Przyszły ojciec pisarza siedział „po całych dniach i nocach nad książką, od której się chętnie odrywa tylko do jedzenia”.
Może miał nadzieję wrócić w przyszłości na uniwersytet?
Po powrocie z zesłania, zamiast podjąć przerwane studia, założył rodzinę i wybrał inną formę oporu przeciw rusyfikacji – został rolnikiem oraz lokalnym aktywistą.
Według źródeł wrócił do Kalużyc po dziesięciu latach (lub, co mniej prawdopodobne, już po czterech)23. Ożenił się z Marią Szwoynicką i wkrótce, 14 grudnia 1876 roku, urodziło im się pierwsze dziecko: Czesław24. Drugi syn, z litewskim imieniem Witold, przyszedł na świat sześć lat później, a w roku 1883 – jedyna pośród synów córka Wańkowiczów (może dlatego nazwali ją po królewsku: Regina)25.
Prababka Melchiora Wańkowicza od strony matki – Róża Baczyżmalska z Pohoskich, matka Feliksy Szwoynickiej z Baczyżmalskich – wraz ze swoim prawnukiem, Czesiem Wańkowiczem, Kowno, koniec XIX wieku
Fot. Jaworski i Piotrowicz, Strauss et Cie. Photographie artistique (Aleksander Władysław Strauss)/zbiory Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
Melchior Wańkowicz senior był rolnikiem nowoczesnym. Z licznych wzmianek w ówczesnej prasie możemy wywnioskować, że zamiast zasklepiać się w konserwatyzmie niechętnym jakimkolwiek zmianom, pasjonował się nowymi technologiami i miał otwarty umysł. Odważnie wybiegał naprzód, nie bał się ryzyka – był wymieniany przeważnie wśród tych nielicznych, którzy na kolejnej wystawie pokazywali coś nowego. I tak na przykład na rolniczej wystawie owoców, warzyw i kwiatów w Mińsku pod koniec września 1881 roku nagrodzono go jednym z trzech wielkich srebrnych medali26 za „buraki, selery, pory, kapustę, kalafiory, kartofle”27. Księżna Radziwiłłowa musiała zadowolić się medalem brązowym.
Melchior ojciec był także wynalazcą rolniczych maszyn. „Bardzo prosty i praktyczny oglądaliśmy przyrząd do zsypywania zboża lub mąki do worka, przy czym jeden człowiek jest wystarczający; wynalazek ten jest pomysłu p. Melchiora Wańkowicza”28 – pisał sprawozdawca wystawy.
Ta innowacyjność i aktywne uczestnictwo w publicznych wystawach gospodarczych były przejawem dbałości nie tyle o własne interesy, ile o dobro wspólne. Wystawy mniej miały służyć indywidualnemu pokazaniu się, a bardziej – wspomagać rozwój i tworzyć wspólnotę polskich właścicieli ziemskich. Nowoczesność metod gospodarowania także była formą walki. Właśnie dlatego cytowany sprawozdawca krytycznie ocenił posiadaczy owiec, którzy „nie raczyli uczestniczyć w wystawie”. Nie przypadkiem zapewne ci, których zabrakło, należeli do najbogatszych posiadaczy.
Chwalące nowoczesność Wańkowicza sienkiewiczowskie „Słowo” pokaże także skalę rodzinnych tradycji – gazeta opublikuje odcinek Potopu, w którym jednym z dowódców chorągwi z Wielkiego Księstwa obok Wołodyjowskiego i Kmicica był „Wańkowicz, który blisko nich kwaterami stojąc, wkrótce po nich był gotów”29.
Nowoczesność i postęp nie stały w sprzeczności z tradycją. Otwartość Melchiora ojca wynikała z tradycji rodu pełnych fantazji litewskich szlachciców, którzy z niejednego pieca chleb jedli. Takich antenatów w swojej genealogii próbował odnaleźć Gombrowicz; Wańkowicz szukać nie musiał. Pozostawało mu jedynie wybrać, z której linii rodowej tradycji będzie czerpał.
Ta swoboda była spełnieniem artykułowanych później marzeń autora Ferdydurke o postawie wobec świata będącej zaprzeczeniem ideologicznego fanatyzmu – postawie szlachcica przechadzającego się nieśpiesznie wśród sadu różnych poglądów i wizji rzeczywistości, próbującego ich od niechcenia, człowieka prawdziwie wolnego od uprzedzeń i czułego na inne punkty widzenia.
Wańkowicz pisarz tak właśnie będzie się zachowywał. O tej konstrukcji psychicznej – zakorzenieniu nie tyle w ziemi pojmowanej jako majątek, ile w ziemi rozumianej jako tradycja, język, kultura – trzeba pamiętać, szczególnie gdy mowa o trudnych wyborach, które musiał podejmować w ciągu życia.
Wańkowiczem odwołującym się do tradycji swojego rodu powodował nie tyle snobizm, ile elementarna potrzeba psychologiczna – w obrazie rodzinnej ziemi, domu, z którego został wyrwany z korzeniami przez Historię i Geografię, szukał poczucia bezpieczeństwa. To dlatego w radiowych pogadankach prowadzonych pod koniec życia, już w epoce lotów w kosmos i już po jego wielokrotnych wizytach w Stanach Zjednoczonych, wciąż będzie uparcie wracał do sensacji, jaką był dlań pierwszy ujrzany automobil na krakowskiej ulicy30, będzie uparcie powtarzał przy swoim nazwisku ów rodzinny ihumeński powiat. Parafiańszczyzna? Przeciwnie: był to sarmatyzm, ale autentyczny, rozumiany nie jako obrona okopów Świętej Trójcy, lecz jako otwarcie się na inne kultury i obyczaje, swobodne czerpanie czy to od Niemców (jak bożonarodzeniowa choinka), czy od Turków (jak kontusz). To wielokulturowy strój szlachecki: afirmacja nie wsobnego ciemnogrodu, ale dawnego, utraconego domu osadzonego w tradycji łączącej wiele wpływów, obrona przed schematyzmem.
Kalużyce leżały w strategicznej „bramie smoleńskiej”, którą zawsze wiodła droga wojsk – czy to na Warszawę, czy na Moskwę. Od każdej z tych stolic dzieliło je grubo ponad pół tysiąca kilometrów, przy czym do tej drugiej wcale nie było znacznie dalej niż do pierwszej. Pamięć o armiach maszerujących raz na wschód, raz na zachód kształtowała światopogląd pisarza.
Z ówczesnej polskiej perspektywy to właśnie te miejsca były Kresami, a nie centralnie położone Wilno czy tym bardziej Lwów w zaliczanych do krajów Zachodu Austro-Węgrzech. Kalużycki dwór leżał zaś niemal na granicy pierwszego z rozbiorów31.
Jeszcze pod koniec XIX wieku zdecydowana większość ziemi na Ihumeńszczyźnie należała do Polaków32, którzy żyli w swoich dworach niczym na archipelagu wysp rozproszonych po oceanie. Szlachcice „litewscy”, uważający się za „tutejszych” (a przez „tutejszych” prawosławnych chłopów uznawani za „panów”, w przyszłości zaś po prostu za „Polaków”), stawali się mniejszością coraz bardziej roztapiającą się wśród ludności wiejskiej (później „białoruskiej”) i Żydów.
Jakakolwiek próba sztywnego określenia tożsamości narodowej mieszkańców tych ziem jest wpychaniem ich na siłę w przyciasne szufladki. Z tego, że może to doprowadzić do antagonizmów, a nawet krwawych konfliktów, zdawali sobie zapewne sprawę także ówcześni właściciele ziemscy, stąd popularność wśród nich ideologii „krajowej” i niechęć do nacjonalizmu. Chłopi, których dziś określilibyśmy jako Białorusinów, w większości mówili o sobie, że są po prostu „tutejsi” – i tak w istocie było, od lat. Wskaźnikiem, na podstawie którego można było przypisać danej osobie narodowość, była wówczas na tych ziemiach religia: w 1919 roku prawosławni stanowili 80 procent, a katolicy niewiele ponad 12 procent populacji powiatu ihumeńskiego.
Żydzi z kolei stanowili 54,6 procent mieszkańców miasteczek33. W jednym z tamtejszych sztetli kilka lat przed naszym bohaterem urodził się Mojżesz Segal, czyli Mojsze Szagałow, później znany jako Marc Chagall; w innych – sławni żydowscy skrzypkowie, jak Jasza Heifetz, pochodzący z Wilna.
Polacy należeli do zdecydowanej mniejszości, chociaż to w ich rękach znajdowała się większość ziemi. Gwałtowne wystąpienia chłopów w czasie rewolucji i wojny domowej, począwszy od lutego 1917 roku, będą autentycznym i brutalnym buntem ludowym, wynikającym z dążenia do wyrównania proporcji. Ich przyczynę stanowiły nie tyle intrygi lewicowych teoretyków, ile rzeczywiste społeczne i ekonomiczne nierówności.
Gdy zapory ochronne zostaną podniesione, a państwo wycofa się z ochrony właścicieli ziemskich, rozpocznie się powódź.
Taką właśnie polską wyspą na białoruskim oceanie były Kalużyce. Dzięki wysiłkom jednego z archiwistów ocalających pamięć o szlacheckich rezydencjach na wschodnich ziemiach dawnej Rzeczpospolitej zachował się opis zmitologizowanej posiadłości autorstwa Wańkowicza oraz jego siostry34. Co więcej, po blisko półwieczu pisarz naszkicował z pamięci plan dworu. Wojciech Stanisławski tak skomentował ten niezwykły dokument: „Melchior rysuje raj”35.
Narysowany przez Wańkowicza z pamięci po latach plan majątku w Kalużycach
Ossolineum, sygn. 2/04/3, relacja Reginy Wańkowiczówny córki Melchiora z Kałużyc oraz listy Wańkowicza do Romana Aftanazego
Faktycznie, był to raj beztroskiego dzieciństwa, tak jak plantacja była rajem dla Scarlett O’Hary. Melchior zaś, jak każdy młody mieszkaniec takiej utopii, nie zauważał kosztów finansowych i społecznych związanych z jej utrzymaniem.
Wzdłuż drogi wjazdowej ciągnęła się aleja lipowa, spuścizna po prapradziadku pisarza, Aleksandrze Wańkowiczu, który sadząc pierwsze drzewko, wbił w nie żelazny, około dwudziestocentymetrowy krzyżyk36. Następne pokolenia uzupełniały szpaler o kolejne lipy. Zdawało się, że będą szumieć wiecznie.
„Mama nas nauczała: »Oto sto lat mija, jak nasz przodek przybił ten krzyżyk«” – wspominała Regina. „Brama na wciąż otwarta” zamykała się rzadko. Zapraszała gości – jak u Kochanowskiego – pod rodzinne lipy. Szaro-niebieski ganek miał dach kryty gontem, bez sufitu. „W tym stropie na belkach i wiązaniach niezliczone gniazda jaskółek. – Tu jadaliśmy latem. Wrzask jaskółek czasem irytował, czasem i prezent (rzadko) wpadł do zupy… – ale nikt nie pomyślał o wyrugowaniu ich”.
Na ganek wiódł jeden schodek, z żelazem do „oczyszczania obuwia. – Z obu stron dwie kamienne kule armatnie”.
Z jakiej bitwy pochodziły? Czy z napoleońskich czasów, a może z dni, gdy przeciągali tędy Szwedzi pod Połtawę?
W tym białoruskim dworze były też fajanse przypominające o zamkach w Małopolsce: Tenczynie i Czorsztynie. Legendarny mahoniowy zegar w gabinecie ojca już w czasach dzieciństwa Reginy nie funkcjonował należycie – przestał grać kuranty. Nad otomaną wisiały reprodukcje portretów Sobieskiego, Kościuszki, Czarnieckiego i Poniatowskiego. Siostra Wańkowicza wspominała: „[…] ojciec cierpliwie nas o nich uczył i co pewien czas egzaminował”.
Był też gadżeciarzem: obok zegara znajdowały się drzwi z trzema rzędami szufladek, do których odkładało się klucze czy rękawiczki – a nad nimi wieszadła do czapek. Była też przywieziona z zesłania szkatułka z kości mamuta. W szafce z ziołami, w butelce ze spirytusem, znajdowała się zaś „głowa żmii, która ugryzła Ojca, i jakieś węże”. Obok stało… kowadło, Melchior senior lubił bowiem majsterkować. Melchior junior zaś mógł uczyć się przekory od domowych sprzętów – gdy uszkodził czarny stół, okazało się, że wewnątrz jest on biały…
Ale największą część ojcowskiego gabinetu „zajmowała duża szafa biblioteczna”. Zakazane w Rosji wydania trzech wieszczów, ukochany przez Melchiora seniora „Syrokomla, Ujejski, śpiewniki narodowe”. Był też jednak i obrazek przedstawiający cara Mikołaja I w saniach (praca najbardziej wówczas znanego z Wańkowiczów, malarza Walentego37, za którą w petersburskiej szkole dostał złoty medal). W jednym z pokojów gościnnych, tak zwanym zielonym, wisiało inne z jego dzieł. Dzieci nazywały tę reprodukcję „staruszkiem litewskim” – podobno jednak przedstawiała nie Litwina, tylko napoleońskiego Francuza, który znad Berezyny zabłądził do Kalużyc „i tam umarł”.
Była tu cała masa obrazów – w tym kopia obrazu świętej Marii Magdaleny z galerii w Dreźnie („poprawiona”, bo z zasłoniętą piersią), a do tego sprośny obrazek stryjecznego brata matki, Romana Szwoynickiego. Jak widać, u Wańkowiczów rubaszność i pruderia w jednym stały domu. Tradycję czasem się lekceważyło: w kalużyckim dworze była „gruba warstwa sztychów, reprodukcji ręcznych rysunków i szkiców – przykrytych perskim szalem. – Nikt jakoś tego nie szanował”. Podobnie jak „przepięknych dywanów” tkanych w Krasnej Górze, majątku brata babki, Antoniego Wańkowicza, używanych jako wyścielenie siedzenia na wozach. Sekretu wyrobu tych dywanów nie znano już za dzieciństwa Reginy; ostatnie z dywanów przewiezionych przez Witolda do Warszawy zaginą w czasie powstania warszawskiego.
„Wszędzie wszystko przepadło” – napisze Regina ponad pół wieku później w domu opieki prowadzonym przez Siostry Miłosierdzia Świętego Wincentego a Paulo pod Poznaniem. Około roku 1960 po Kalużycach zostały już tylko małe portreciki przodków.
Kwestie własności majątku były mocno poplątane, także z powodów politycznych. „Drogą eksdywizji” (spłata długu ziemią) przeszedł on częściowo na własność Aleksandra Wańkowicza. Przed konfiskatą za udział Melchiora ojca w powstaniu ocaliło je to, że formalnie właścicielką była nadal matka, Rozalia Wańkowiczowa z Wańkowiczów. Legendę tę potwierdza zapis w jednym z informatorów handlowo-przemysłowych38.
Resztę majątku tworzyła sąsiednia Kniaziówka, którą ojciec pisarza wziął w rzekomą dzierżawę – a faktycznie kupił – od kuzyna, ten bowiem wolał gospodarować we wniesionej przez żonę jako wiano Mikielewszczyznie w Grodzieńskiem39. Nie mogła to być sprzedaż formalna, bo jedną z form represji wobec Polaków był zakaz sprzedawania im gruntów.
O faktycznej własności ziemi dzieci dowiedziały się dopiero po śmierci ojca.
W tym tradycyjnym szlacheckim świecie, którego elementem była także i synagoga, żył Melchior senior, dawny powstaniec, wynalazca, korespondent gazety[1].
I lokalny aktywista. Na jednym z zebrań poruszył na przykład problem „smutnego stanu dróg w guberni”40. Został też jednym z agitatorów-reprezentantów terenowych Towarzystwa Rolniczego w Mińsku. Takie towarzystwa były formą działalności obywatelskiej w realiach autokratycznego caratu, przy braku reprezentacji przedstawicielskiej pochodzącej z wyborów. Ograniczały się jednak tylko do jednej grupy społecznej, przy czym nie wykluczano z nich Rosjan[2].
Melchior senior interesował się też kulturą – już w 1875 roku został przyjęty do Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie41, którego celem były popularyzacja i finansowanie polskiej sztuki w czasach rusyfikacji.
Melchior Wańkowicz ojciec, Warszawa, prawdopodobnie 1890
Zakład foograficzny Jana Mieczkowskiego/zbiory Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza
Walka w powstaniu i Towarzystwo Rolnicze, nowoczesność wynalazcy i tradycja uwieczniona w Potopie to nie przeciwieństwa, lecz awers i rewers tej samej postawy – trwania na ziemiach, na których trwać było znacznie trudniej niż nad Wisłą.
Działacze Towarzystwa Rolniczego w postępie technologicznym widzieli użyteczne narzędzie poprawy nie tylko własnego losu. Jeden z nich, hrabia Karol Czapski, był wówczas prezydentem Mińska i to jemu miasto zawdzięczało elektryczność, kanalizację, wodociągi, tanią kuchnię dla robotników oraz przychodnię dla prostytutek.
Z bratankiem tego towarzysza swojego ojca pisarz będzie współpracował na emigracji, w paryskiej „Kulturze”.
Melchior senior pracował niemal do ostatnich chwil życia. Jego ostatni tekst – podpisany inicjałami „M.W.” – ukazał się w miesiącu, w którym umarł, mając zaledwie pięćdziesiąt lat42.
Tygodnik „Kraj” określił swojego wieloletniego współpracownika jako „jednego z rzadkich w naszym społeczeństwie ludzi, którzy umieli społecznie pracować dla szerszego ogółu”. „Można było nie podzielać jego poglądów, lecz trzeba było przyznać, iż zawsze płynęły z zacnego źródła i stawały się nieraz kierownikiem opinii publicznej”.
Ojciec pisarza z własnych funduszy zamierzał sfinansować założenie w Mińsku szpitala okulistycznego43, aby wesprzeć zwalczanie rozpowszechnionych w tych okolicach chorób, szczególnie „pomiędzy ludem, szukającym z konieczności porady i pomocy u bab i znachorek, w braku lekarzy”.
Krótko przed śmiercią przywiózł z Wilna wyleczoną z takiej choroby wiejską dziewczynę. Sąsiad pisał: „[…] trzeba było widzieć radość jego z ocalenia wzroku choć jednej nieszczęśliwej, aby ocenić, jak głęboko w sercu tę sprawę miał zapisaną”.
To tradycja, jaką wybierze sobie także syn, który kilkadziesiąt lat później, u schyłku II Rzeczpospolitej, w swoich reportażach będzie interweniował na rzecz Naści z Nalibok, ślepnącej na jaglicę, wielokrotnie alarmując w sprawie konieczności opieki zdrowotnej i socjalnej, drukując przejmujące fotografie. Podobnie zresztą będzie czynił w PRL, wbrew urzędowemu optymizmowi pokazując, że ludzie wciąż korzystają z usług znachorów.
Śmierć ojca to także pierwsza chronologicznie wańkowiczowska legenda – i jednocześnie pierwsza z legend, w których tkwi co najmniej ziarno prawdy.
W Szczenięcych latach Wańkowicz napisze, że ojciec zmarł kilka dni po powrocie z Karlsbadu44. Był to modny kurort w zachodnich Czechach, należących wówczas do Austro-Węgier – dziś znany jako Karlowe Wary – gdzie kręcono takie filmy jak Casino Royale czy Grand Budapest Hotel. Nazwisko Melchiora seniora figuruje na jednej z list kuracjuszy – zapisano go jako gościa z Rosji. Jaka to była jednak Rosja, skoro inni tak zaklasyfikowani w Karlsbadzie należeli z reguły do warszawskich przemysłowców czy magnatów z dawnego Wielkiego Księstwa?45 W tym samym czasie co Melchior senior zatrzymali się w Karlsbadzie choćby książę Janusz Radziwiłł i Henryk Wawelberg.
Warto też dorzucić nazwisko jednego z ówczesnych karlsbadzkich lekarzy: Kafka. Herr Theodor Kafka, autentyczny lekarz z cesarsko-królewskiego uzdrowiska AD 189046.
Fakty – nie fikcja.
Nie wiemy, czy Wańkowicz senior korzystał z usług tego doktora, ale wiemy, na co chorował. Bo chociaż w Karlsbadzie bywano z wielu powodów, on sam w liście do gazety napisał wprost o przyczynie swojej choroby: leczył się na rozstrój nerwowy. W czasach, o których mówi się, że ściśle strzegły prywatności, petersburska polska gazeta polityczna zamieściła to wyznanie czarno na białym, dołączając nawet do zacytowanego listu kopię odręcznego podpisu, zadziwiająco podobnego do późniejszego podpisu syna[3].
Jego stan zdrowia pogorszyła dodatkowo tak zwana rosyjska grypa, objawami łudząco przypominająca COVID-1947.
O śmierci ojca Wańkowicza pisała nawet polonijna gazeta… z Chicago, w znacznej mierze potwierdzając to, co znamy jako inną wańkowiczowską legendę – o tym, że ojciec pochował swoją matkę bez księdza, bo ten współpracował z Rosjanami:
[…] obrażony ks. Łukaszewicz, któremu się wymknęła gratka pieniężna, wniósł skargę do władz i Wańkowicz pociągnięty został do odpowiedzialności sądowej za niechrześcijański pogrzeb i intrygę polską. Tymczasem Wańkowicz umiera, a w parę dni po jego śmierci komunikują żonie dekret sądowy, skazujący nieboszczyka jej męża na cztery miesiące więzienia, wszystkich zaś uczestników pogrzebu na karę pieniężną od 25 do 100 rs.48
Pamięć o Wańkowiczu seniorze trwała długo – jeszcze w 1937 roku podczas reporterskiej wyprawy Melchior spotka na północ od Wilna „starego pana o zwisłych wąsach”, który powie mu: „[…] z ojcem pańskim pracowaliśmy w Mińskim Towarzystwie Rolniczym”49.
Pisarz interesował się później losami swojego ojca, szukał materiałów z nim związanych; może ta potrzeba w jakiejś mierze wynikała z poczucia wykorzenienia, pozbawienia nie tyle majątku, ile samych fundamentów egzystencji? „Jurek będzie mu na imię”50 – zdążył jeszcze napisać ojciec w liście do krewnych o najmłodszym synu, który ostatecznie przejmie jednak imię po nim.
Trzy lata później umarła matka Melchiora51. Miała zaledwie trzydzieści osiem lat. Fakt, że zmarła, przebywając w Nowotrzebach na Kowieńszczyźnie – u sportretowanej przez pisarza w Zielu na kraterze jako „babka nowotrzebska” Feliksy (nie Felicji!) Tekli Szwojnickiejvel Szwoynickiej z Baczyżmalskich – może sugerować, iż spodziewała się śmierci i dlatego oddała najmłodszego syna pod opiekę własnej matki[4].
Śmierć matki pozostawiła czwórkę dzieci w trudnej sytuacji: najstarszy Czesław miał lat dziewiętnaście, najmłodszy – Melchior – trzy.
Zapewne to Czesław w którymś momencie zajął się gospodarzeniem w Kalużycach, ale czy mógł jednocześnie wziąć na siebie opiekę nad znacznie młodszym rodzeństwem? Raczej nie, bo sam prawdopodobnie w nagłym trybie przerwał naukę w prywatnym gimnazjum jezuitów w Chyrowie (a ściślej: w Zakładzie Naukowo-Wychowawczym Ojców Jezuitów w Bąkowicach pod Chyrowem, potężnym kompleksie w Bieszczadach, niedaleko Ustrzyk, dziś po ukraińskiej stronie granicy)52. Konwikt, w którym uczył się najstarszy z Wańkowiczów, przypominał gigantyczne zamczysko, stanowił wielką bryłę zawieszoną w przestrzeni, z osobnymi dormitoriami dla klas i – jak mówiono – dwoma kilometrami korytarzy oraz jadalnią na pół tysiąca miejsc. Czesław maturę zda kilka lat później, w III Gimnazjum imienia Jana Sobieskiego w Krakowie53 – już studiując w tym mieście.
Najmłodszy wówczas Melchior napisze po latach, że decyzją rady familijnej został wysłany do babki (choć być może po prostu go u niej pozostawiono).
Co się stało z dwunastoletnią Reginą? Zapewne trafiła gdzieś do szkoły z internatem. Pisarz później sportretuje ją po sienkiewiczowsku, niczym bojarównę w sobolach, po szkole Sacré-Cœur doglądającą krów w zimnej oborze. Wylądowała jednak nie w Paryżu, lecz we Lwowie54, chociaż i tam nie od razu (wcześniej jeździła z warszawską boną i małym Melkiem do Iwonicza i Zakopanego).
Witold Wańkowicz (pierwszy z prawej) oraz prawdopodobnie Czesław Wańkowicz (pierwszy z lewej), bracia Melchiora, Warszawa, po 1894
Fot. zakład Jana Mieczkowskiego/zbiory Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
A czy trzynastoletni Witold zamieszkał wówczas w Kalużycach, czy jego losy były inne?
Ten trudny rodzinny czas otacza wstająca znad białoruskich rojstów mgła.
Pierwsze świadome wspomnienia Melchiora wiązać się będą zapewne z okolicami, które kojarzymy z Miłoszem: z brzegami Niewiaży w Nowotrzebach, przysiółkami i zaściankami…
Nowotrzeby – jak pisał Wańkowicz w Szczenięcych latach – faktycznie należały do Baczyżmalskich55. Były to dobra w gminie Krasne, dziewiętnaście wiorst, czyli nieco ponad dwadzieścia kilometrów, na północ od Kowna, rozdzielone Niewiażą od drugiej części majątku, Jodańców, położonych już w gminie Kiejdany56. Własnością Baczyżmalskich był też folwark o nazwie Rudy (czy też: Budy) Nowotrzebskie, znajdujący się w gminie Krasnesioło.
Można powiedzieć: Kowieńszczyzna – ale to słowo niczego w nas nie obudzi. Co innego, gdy usłyszymy, że to sienkiewiczowska Lauda.
Swoją drogą, Sienkiewicz być może nieprzypadkowo umieścił swoich bohaterów tu, a nie gdzie indziej, bo jeden z mitów głosi, że autor Potopu właśnie w majątku stryjecznego brata matki Wańkowicza w Radach pod Poniewieżem niedaleko Upity znalazł inspirację.
Wodokty, Wołmontowicze, Szwoyniccy – to wszystko te strony.
A babka Wańkowicza, zwana „marszałkową” (jako wdowa po marszałku szlachty mińskiej Konstantym Fulgentym Szwoynickim), była niemal jak „Litwinka, dziewica-bohater, Wódz Powstańców”, Emilia Plater – urodziła się bowiem w czasach powstania listopadowego57. Osoby, które wywarły wpływ na wyobraźnię pisarza, pochodzą z okresu sprzed Pan Tadeusza…
Wańkowiczowski fenotyp tworzył się w odpowiedzi na gwałtowne zderzenia wielokulturowości – Baczyżmalscy według podawanych przez pisarza opowieści pochodzili od Tatarów. Wańkowicz, pochylając się nad kołyską swojej młodszej córki Marty, widział, jak otwierała „w napuchniętej przedsennie buzi oczka ([…] z typową mongolską fałdą, odziedziczoną po Tatarach Baczyżmalskich)”58.
On sam był w dzieciństwie jak „Tatarzyn”. Jego młodszy kuzyn, syn malarza Romana Szwoynickiego, wspominał piętnastoletniego wówczas Mela:
[…] był to chłopiec wciąż pełen dzikich pomysłów, figlów i psot mniej lub więcej złośliwych, a miał dziwne upodobanie do zwracania na siebie uwagi otoczenia, do zajmowania wszystkich swoją osobą *****.
Któregoś dnia miał się dobrać
do czyjegoś rewolweru i strzelał zeń ku powszechnym obawom, a żeby mieć jakiś punkt oparcia – strzelał nad swym lewym łokciem, podstawionym pod lufę, i przepalił wszystkie fałdy na rękawie munduru szkolnego.
Młody panicz interesował się techniką – oczywiście w sposób zgodny z wiekiem i temperamentem, bo pewnego razu znalazł aparat fotograficzny i prześwietlił wszystkie klisze.
„Wybryki ukochanego najmłodszego wnuka były nader łagodnie traktowane przez dobrą babcię, nawet zachwyconą jego pomysłowością i humorem” – pisał Szwoynicki. Samotny dorastający chłopak bez ojca, żyjący w babcinym matriarchacie jak pączek w maśle, bez specjalnych rygorów, stawianych wyraźnie granic – gombrowiczowska swoboda Kopyrdy czy po prostu „niesforny Dyzio”?
Szwoynicki pisał też o scenie, która mogłaby pojawić się we wspomnieniach dorastającego kilkanaście lat później w tej samej okolicy Czesława Miłosza:
[…] raz całe towarzystwo zeszło z wysokiej góry – skarpy nadrzecznej – na której stał dwór wśród starego parku, na brzeg Niewiaży, by doczekać przybycia z Kowna parostatku […]. Wszyscy czekają, statek ma lada chwila nadejść, a nagle widzimy, że Mel nieco powyżej rozebrał się wśród zarośli do naga i pływa po rzece przed nami! Więc, naturalnie, głosy przerażenia, że oto naraża się na niebezpieczeństwo wobec bliskiego już nadejścia statku. No, i jakże?! Tu panie, a w wodzie goły chłopiec! Obraza Boska!
Te okolice sportretował noblista w Dolinie Issy; Nowotrzeby były jednym z leżących wzdłuż rzeki przysiółków. To właśnie Niewiaża oddzielała je od drugiej części dóbr marszałkowej z Baczyżmalskich – od położonych bardziej na wschód Jodańców, leżących przy gościńcu z Kiejdan do Kowna.
Zresztą może należałoby używać innych nazw: zamiast Nowotrzeb dziś są Novočėbė, zamiast Jodańców – Juodoniai. Większość mieszkańców małej wioski stanowili Litwini, resztę zaś potomkowie rosyjskich uchodźców religijnych z XVII wieku, staroobrzędowcy59.
Rytm życiu nad Niewiażą nadawał las, który stanie się ważną metaforą dla Wańkowicza. Wyznaczał czas, był obietnicą wieczności. Wycinany – odradzał się. Był ostateczną rezerwą, po którą sięgano niechętnie60. Sprzedaż drewna przypominała łowy na prehistoryczne gigantyczne zwierzęta, z całym cyklem rytuałów i zwyczajów, z umowami zawieranymi… ustnie. I często „cierpliwą metodą chłopskiego targu”.
Nowoczesność docierała tu z opóźnieniem – z podejrzliwością przyjmowano na przykład nowe techniki fotograficzne, trzymając się dagerotypu61. Nad Niewiażą nadal żyło się jak na przełomie XVIII i XIX wieku.
A wszystko obok trasy Nord Expressu z Paryża do Petersburga, niedaleko bramy dzielącej dwa światy – reprezentacyjnej granicznej rosyjskiej stacji w Wierzbołowie, gdzie tory szerokie stawały się torami europejskimi.
Około roku 1900 wrócił do Kalużyc, od tego czasu do Nowotrzeb będzie przyjeżdżał na wakacje.
Brat Czesław (a może już raczej Witold) zajmował się gospodarką, ośmioletni Melek utonął zaś w cudownościach zalesionej białoruskiej przestrzeni bez żadnych granic.
Ten „szeroki oddech przestrzeni” białoruskich ziem wpływał na mentalność mieszkańców szlacheckiego dworu62. Dawał fizyczne poczucie bycia jedynym panem wszystkiego aż po horyzont, sławną „wolność szlachecką” (która rzecz jasna dotyczyła tylko pana, nie jego chłopów). Oddalenie od sąsiadów, a przede wszystkim od reprezentantów odległej władzy, budowało poczucie niezawisłości i indywidualności, choć wyradzało się też często w niechęć do reguł krępujących wszystkich w podobny sposób. Niezależność twórcy takiego jak Wańkowicz naturalnie kojarzy się właśnie z takim osobnym, niepoddanym stadnym regułom „głosem wolnym wolność ubezpieczającym” – a może wręcz z liberum veto.
Sam Wańkowicz w jednym ze swoich reportaży z podróży z młodszą córką po Prusach Wschodnich na marginesie scharakteryzuje te dwa krajobrazy, w których dorastał.
Matczyna dolina Niewiaży jest istotnie jednym z najpiękniejszych widoków na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. […] jeziorka, z których bije mocny zapach tataraków; wzgórza są poprzecinane wąwozami, głębokimi wąwozami, z dna których rośnie wspaniały starodrzew liściasty, a górą, brzegiem ciemnieją świerki, do których stóp podchodzi złote zboże i hreczka63.
„Kłopotu” z tym baśniowym krajobrazem nie miał żadnego. „Et, co tam gadać, przeczytajcie Pana Tadeusza. […] było pięknie; było przyjemnie” – podsumowywał.
Tymczasem szara i płaska wielka białoruska przestrzeń stanowiła wyzwanie – tu trzeba było uruchomić wyobraźnię, wytężyć się do pracy. Kiedy przyjeżdżał „do ojcowych białoruskich Kalużyc, trzeba było czekać i cały tydzień nieraz, aż dusza się otworzy na ten ubożuchny krajobraz naszej biednej białoruskiej ziemi, brzózek smutnych nad koleinami dróg”.
Ten krajobraz należało dopełnić aktywnością: „polowaniem, konną jazdą, pływaniem. To był krajobraz, do którego nie można było mieć stosunku biernego i wypoczywającego, bo człowieka ogarnęłaby nostalgia”.
To właśnie białoruskie Kalużyce – nie zaś litewskie Nowotrzeby – stały się jego Arkadią. Był stworzeniem „ziemno-wodnym”; żona w jednym z listów wspomni o białoruskim błocie, które on tak kocha64. W innym ze swoich reportaży opisał własną tęsknotę za tymi piaskami, błotami i białoruską przestrzenią. Po latach obudzi ją w nim reporterska podróż po tej części białoruskiego Polesia, która pozostała po zachodniej stronie polsko-sowieckiej granicy – „niepojętej jak śmierć”65.
Granica wyznaczona traktatem ryskim zniszczy tę swobodną przestrzeń.
I kiedy nam tak z nagła skończył się pęd jazdy na wschód, a spod nóg dalej swobodnie biegła pofalowana ziemia, powiedziałem:
– Za dwie godziny moglibyśmy być w Kalużycach…
A staliśmy pod słupem polskim i słupem sowieckim
– napisze Wańkowicz dwa lata przed II wojną światową, tuż przed kolejnym rozdarciem, oddzieleniem i śmiercią.
[1] Można się zastanawiać, czy tylko jednej – w „Słowie” redagowanym przez Henryka Sienkiewicza także pojawiały się „korespondencje własne” z zebrań Towarzystwa Rolniczego w Mińsku.
[2] Na przykład w 1884 roku na 116 członków rzeczywistych było ich 19, z czego jeden – Myszerkow – przewodniczył Towarzystwu; być może był to przejaw politycznego realizmu – oddanie symbolicznych sterów przy faktycznym zmajoryzowaniu prac (pozostałych czterech członków zarządu, w tym Wańkowicz, było Polakami). Zob. „Gazeta Polska” 1884, nr 218, s. 3.
[3] Gazeta opublikowała to intymne wyznanie zapewne dlatego, by rezygnacja korespondenta ze współpracy nie została zinterpretowana jako jego polityczny protest przeciw linii pisma.
[4] Z pamiętnika Reginy Wańkowiczówny wynika, że matka umarła na raka; być może późniejszą niechęć Wańkowicza do znachorów wzmocnił fakt, że zamiast poddać się operacji w Warszawie, jego matka dała się podobno „opętać” jakiemuś miejscowemu zielarzowi, który obiecywał jej leczenie „kąpielami i ziołami”. Zob. MM, relacja Reginy Wańkowiczówny spisana w Buku pod Poznaniem, ok. 1963 r., rękopis oraz maszynopis.
[5]BN, rps sygn. akc. 13219, K. Szwoynicki, Mel. Doliną Niewiaży. Wspomnienie ma swój klimat, ale trudno umiejscowić je dokładnie w czasie; najprawdopodobniej dotyczyło wydarzenia z lata 1906 roku. Należy też pamiętać, że pisane było z perspektywy lat, ze znajomością późniejszych losów Wańkowicza, i być może dlatego autor położył akcent na „zwracanie na siebie uwagi otoczenia”.
Uczyć się trzeba było gdzieś poza poleskimi błotami i lasem, do którego, jak wspominał Melchior, chodził z niemieckim preceptorem, aby uciec od niemieckiej gramatyki1. Ponadto po upadku powstania styczniowego w szkołach na terenie zaboru rosyjskiego nie prowadzono lekcji w języku polskim.
Czesław, najstarszy brat Melchiora, w roku 1895/1896 został studentem Wydziału Lekarskiego C. K. Uniwersytetu Jagiellońskiego, później zaś Studium Rolniczego; nauki jednak w żadnym z tych miejsc nie ukończył2. Zajął się zarządzaniem Kalużycami, ale jeśli wierzyć sugestywnym tekstom Melchiora, niewykluczone, że udawał się wówczas także na polowania do Afryki. Z pewnością od czasu do czasu brał udział w konkursach strzeleckich – na przykład w lipcu 1903 roku, kiedy w warszawskich zawodach zajął drugie miejsce za strzelanie „z broni kulowej na 100 metrów”, na najdalszym możliwym wówczas dystansie3.
Czyli coś w wańkowiczowskiej legendzie o odsunięciu brata od zarządzania majątkiem z powodu jego ekscentryzmu jednak było[1]. Przypomina się Conan-Doyle opowiadający o dekadencji Sherlocka Holmesa, który strzałami z pistoletu wypisywał w ścianie inicjały królowej Wiktorii.
Do Galicji trafili także Regina i Witold; być może w ślad za nimi naukę zaczynał tam sam Melchior. Jedna z relacji podaje bowiem, że do szkoły zaczął chodzić… w Zakopanem4.
Na Giewoncie zamontowano wówczas krzyż, w miasteczku pomieszkiwał Piłsudski, a Wańkowicz mógł trafić do otwartego w 1898 roku Zakładu Wychowawczego i Naukowego dla Młodzieży Męskiej5 w willi Dora pod Antałówką. „Opłata z utrzymaniem: 800 koron lub 400 rs. kwartalnie”6. Wbrew ówczesnym reklamom współczesna badaczka oceniła ów zakład bardzo surowo:
[…] za bardzo wygórowaną cenę oferował Szwejger przypadkowo dobrany zespół nauczycielski, z widoczną przesadą zapominający o nauczaniu, a preferujący wychowanie fizyczne, zatem przechadzki i zabawy7.
Melchior w Zakopanem spędził prawdopodobnie wiele miesięcy w okresie pomiędzy 1896 a 1903 rokiem, jeżdżąc tam z boną i starszą siostrą w tak zwanym sezonie[2]. W każdym razie pierwszą Wigilią, jaką zapamiętał, była ta pod Gubałówką: trzymając się czyjejś spódnicy, patrzył z trwogą na górali bijących diabła i Heroda8.
Bywał jednak i w innych miejscach: w podtoruńskich Łysomicach w 1899 roku Wańkowicz wywołał chyba pierwszy z licznych skandali w swoim życiu. Siedmioletni chłopczyk podszedł do będącego wówczas u szczytu sławy Sienkiewicza i życzył mu „dobrej żony, dobrych dzieci i dobrych wierszyków” – co po ówczesnych rozwodowych perypetiach autora Quo vadis brzmiało dość prowokacyjnie9. „Kto tego smarkacza namówił na tę demonstrację?”
Fotografia małego Melka wykonana w Bad Elster (uzdrowisko w Saksonii), ok. 1903
zbiory Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
Do Zakopanego jednak powracał wówczas kilkakrotnie. Pobyt pod Tatrami mógł wynikać z troski babki o zdrowie najmłodszego wnuka. Kilka lat później Feliksa napisze do Romana Szwoynickiego:
Mel mnie niemało troski przyczynia, znowu cierpi na oczy, a przy naukach to bardzo niepokojące, zaledwie tydzień zabawił na Święta, wyprawiłam go wcześniej, żeby leczył się10.
O sobie pisała zaś w sposób zgodny z tym, jak trzydzieści lat później sportretuje ją Melchior:
[…] trzymam się jakimś cudem, Bóg dobry w swoim miłosierdziu przedłuża życie, dając was do pokuty, bo zmartwień i kłopotów moralnych i materialnych mam dostatecznie, a do pomocy nikogo, najsmutniej, że starość przygniata.
Witold Wańkowicz rozpoczynał wówczas staż u niejakiego Jana Borsuka, a Czesław zarządzał browarem w… Chinach, na terenach okupowanych przez Rosję (w Mandżurii), i planował inwestycję w ziemię pod Kijowem.
Najstarszy brat był zatem agresywnym biznesmenem działającym na ówczesnych ryzykownych „rynkach wschodzących” (a wkrótce, jak się okaże, „zachodzących” – Melchior pisał wręcz o bankructwie Czesława). Początkowo jednak ta „Pierwsza mandżurska gorzelnia A. Czajkowski i Sp.”, w której był jednym ze wspólników11, wydawała się niebywałą okazją – w chińskim mieście nad Amurem, w którym budynek lokalnego dworca stanowił replikę tego z Siedlec, a jednym z budowniczych mostów kolejowych był ojciec Czesława Miłosza12.
Już wkrótce, po przegranej wojnie z Japonią, Rosjanie będą musieli się stąd wycofać. W tym czasie Melchior uczył się już w Warszawie, dokąd przywiozła go siostra13. Nie był jednak dobrym uczniem: kiepsko poszły mu egzaminy i nie dostał się do V Gimnazjum Rządowego14. Przyjęty najpierw do szkoły Rontalera (zwanej „Rondlem”), z uwagi na jej ówczesną bardzo złą sławę został wkrótce przeniesiony do innej – do świeżo założonego prywatnego gimnazjum należącego do Pawła Chrzanowskiego.
Ten niedawno emerytowany generał armii rosyjskiej był Polakiem i wbrew oficjalnym zakazom rozmawiał ze swoimi uczniami po polsku. W 1903 roku otworzył ośmioklasowe gimnazjum typu filologiczno-klasycznego z dwoma nowożytnymi językami i łaciną, początkowo na ulicy Wielkiej 13 (dzisiaj jest to ulica Poznańska)15. Pod koniec 1904 roku kupił zaś jeden z domów na granicy Śródmieścia i „gorszej” wówczas dzielnicy, Powiśla, na ulicy Smolnej 30, niedaleko końca Foksal.
Dziś to XVIII Liceum Ogólnokształcące imienia Zamoyskiego.
Od lewej: Melchior, Witold i Regina Wańkowiczowie. Fotografia wysłana jako pocztówka „babce nowotrzebskiej” ze słowami napisanymi przez Witolda: „Jak się Babciutce ta trójka podoba? Tol 17 VIII [19]03 r.”
zbiory Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
Pół wieku później Wańkowicz rozpoczynał swoją opowieść w Tędy i owędy od sceny, jak to po egzaminach do szkoły, które źle mu poszły, siedząc „jak zmokły wróbel nad marmurowym blatem stolika w cukierni”, pierwszy raz w życiu spróbował babki śmietankowej.
Smaku tego już nigdy nie znalazł – szukał jednak odtąd wytrwale smaku życia, „z cukiernią Wedla, z wielką liczbą rówieśników w parku Ujazdowskim” (jeden z nich, Aleksander Lednicki, w jakimś zakładzie z Melkiem przegrał „trzy funty czekoladek i dotąd nie oddał”)16. Warszawa kusić będzie później Wańkowicza „kohortą dziewcząt”17 z najróżniejszych pensji – a babka śmietankowa stanie się wiecznym symbolem przyjemności życia, wspomnieniem tak sensualnym jak proustowska magdalenka.
Musiał jednak iść do szkoły, szkoły generała Chrzanowskiego… Funkcjonowała ona wówczas na ogólnych zasadach rządowych placówek oświatowych – wszystkich przedmiotów zgodnie z prawem uczono po rosyjsku, a za używanie języka polskiego groziły kary18.
Szkoła cieszyła się powodzeniem, i to mimo wysokiego czesnego (właściciel przy dobrych wynikach w nauce i trudnej sytuacji finansowej rodziców często obniżał opłaty lub w ogóle z nich rezygnował)19. Dzięki temu bowiem, że nauczyciele byli Rosjanami, łatwiej można było wymijać najbardziej dotkliwe formy oficjalnej ideologii mającej uczynić z Polaków Rosjan. Mimo oficjalnego języka rosyjskiego przeciwdziałano rusyfikacji mentalnej.
Istniało oczywiście niebezpieczeństwo, że taki kompromis przyniesie efekty odwrotne20 – że posługiwanie się rosyjskim przewyższy ewentualne korzyści. Kluczowy okazał się tu – jak zawsze – „czynnik ludzki”: ludzie z zamiłowaniem do „syzyfowych prac”, jakie pamiętamy z Żeromskiego.
A zaczynało się od świadomego mówienia po polsku tak często, jak to było możliwe. Wysoki poziom szkoła zawdzięczała przede wszystkim pasji wychowawców do wykładanych przedmiotów21. Fizyk żył fizyką, biolog biologią, nawet germanista Erdman pasjonował się literaturą polską – mówiąc o Goethem, doszedł „do analogii z Grobem Agamemnona”. Wańkowicz tak wspominał tę lekcję: „»Jak to, nie znacie tego – ‘bez [złotego] pasa, bez czerwonego leży trup kontusza?’«, i wyrecytował cały wiersz Słowackiego. »Morus« – orzekliśmy”.
Autor Szczenięcych lat pisał później, że najważniejsze, co mu dała szkoła, to „dobroć ludzka. Taki pospolity produkt, a taki cenny. Czarodziejska substancja, która spaja ludzi”.
Melchior był związany ze szkołą Chrzanowskiego od pierwszych dni, gdy jeszcze funkcjonowała na Wielkiej, w przerobionej na szkołę kamienicy przy cyrkule policyjnym, a on musiał przemykać pomiędzy rosyjskimi nauczycielami „w granatowych ze złotymi guzikami mundurach”. W tym „gimnazji gienierał-lejtnanta Pawła Pawłowicza Chrżanowskiego (bo »r« i »ż« wymawiało się oddzielnie)” trafił do klasy drugiej22. Mundur noszony na cześć carycy Katarzyny II, która doprowadziła do rozbiorów Rzeczpospolitej, miał dziewięć guzików – tyle, ile liter liczyło jej imię po rosyjsku. I rusyfikacyjna panowała jeszcze wówczas atmosfera: pomocnicy nauczycieli – pedle – czy inspektor Sokołow z kruczoczarną brodą, wyłapując tych, którzy mówili między sobą po polsku, zaglądali nawet do latryn. Wańkowicz za posługiwanie się polskim sześć razy trafił do karceru.
Ale i tak było tu więcej swobody niż w innych szkołach!
Melchior, „z gapiowatą miną” słuchając nauczyciela Timofieja Timofiejewicza Dorofiejewa – „z kredą w ręku” dowodzącego, ile to Rosja musi dopłacać do utrzymania „Priwiślińskiego kraju” – zadawał pytanie, „czy nie byłoby, wobec tego, w interesie Rosji pozbyć się tego ciężaru”.
Melchior być może z jednym ze swoich nauczycieli, początek XX wieku
zbiory Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
Źle szły mu „arifmietika”, śpiew i rysunki, ale nadrabiał to na ćwiczeniach językowych, doskonale dając sobie radę ze strukturą: „wstuplenie” (wstęp), „sodirżanie” (relacja), „zakluczenie” (konkluzja). Prowokując nauczyciela Rosjanina pytaniem, czy nie dlatego ciężko idzie z Japończykami, że rosyjski żołnierz nie wie, o co się bije, zobaczył, jak Rosjanin „zmrużył oczy i syknął: »Jak to zaraz widać, że masz otoczenie niesprzyjające Rosji«”.
Na końcu takich syknięć była ostateczna represja – „wilczy bilet” zamykający drogę „do wszystkich zakładów naukowych w państwie rosyjskim”.
Wśród ówczesnych uczniów szkoły Chrzanowskiego możemy znaleźć przyszłych literatów, krytyków literackich, filozofów – oraz pracowników wywiadu wojskowego, generałów i ministrów23.
Wielu z nich pojawi się w życiu Wańkowicza w przyszłości: cechować ich będzie szkolny esprit de corps wynikający nie tylko z poczucia elitarności, ale też ze wspólnego konspirowania przeciw rusyfikacji.
Najbliższym kolegą Melka był Wacław Matraś spod Biłgoraja24. Wraz z dwoma innymi kolegami dawał mu ściągać podczas sprawdzianów z matematyki25. Wańkowicz trzymał się też z Zygmuntem Rusinkiem i Tadeuszem Pełczyńskim. Razem tworzyli nie tylko grupę podpowiadaczy, ale też międzyszkolną, a później ponadzaborową konspirację niepodległościową.
Nazwisko Pełczyńskiego powinno uruchomić w naszej głowie dzwonek alarmowy: to nieprzypadkowa zbieżność nazwisk. Jednym z najbliższych kolegów szkolnych i konspiracyjnych kilkunastoletniego Wańkowicza był przyszły generał i szef sztabu Armii Krajowej w czasie powstania warszawskiego.
Kolejny fakt, nie legenda26.
Przyszli konspiratorzy uczyli się samoorganizacji w szkolnym samorządzie, który działał pod nazwą Samopomoc Koleżeńska27, z salą wyłączoną spod nadzoru nauczycieli.
Można powiedzieć: eksterytorialna enklawa, pełniąca też funkcję centrali konspiracji uczniowskiej.
Bo u „Chrzana” konspirowano ile wlezie.
I – jak wynika ze wspomnień Wańkowicza – właśnie owa oficjalna Samopomoc Koleżeńska stanie się przykrywką dla nielegalnej organizacji, w której przyszły pisarz będzie działać razem z Pełczyńskim, dochodząc w niej do najwyższych stanowisk.
Ale trzeba było się też uczyć. Szkołę Chrzanowskiego wybrał dla Melchiora prawdopodobnie jego kuzyn, zwany przez niego stryjem28. Wacław, inżynier, wspólnik w firmie budowlanej Kuksz i Wańkowicz, a przy tym zaangażowany obywatel, był także jednym z obywateli, którzy ufundowali Bibliotekę Publiczną m. st. Warszawy29. Mieszkał niemal naprzeciwko nowego budynku szkoły – bliskość ta umożliwiała kontrolę postępów kuzyna30, dla którego znalazł też nieopodal stosowną stancję.
Syn Wacława, prawie trzy lata młodszy od Melchiora Karol, notował, że Mel często zachodził do rodziny na obiad, zmuszany czasem do spędzania kilku „godzin poobiednich” nad podręcznikami pod nadzorem Wacława, który miał niemały kłopot z zagonieniem go do lekcji, bo ten, choć ciekawski, nudził się programem nauczania. „Starał się być »grzecznym« i układnym, ale temperament nieraz go ponosił”.
Podobne wspomnienia, bardziej nawet krytyczne, miał sam zainteresowany. W 1936 roku na kartach pierwszego wydania Na tropach Smętka żartobliwie pisał, że w klasyfikacji wyników był pierwszy – ale od końca; „za nim był jeszcze kolega Pasternak”31.
Nie lubił matematyki do tego stopnia, że na samą myśl o niej całkowicie się wyłączał. Jeden z jego kolegów obiecał mu ją wyjaśnić i poprosił tylko, by po prostu uważnie słuchał.
– Przyrzekam – odparł niepewnym głosem przyparty do muru Wańkowicz.
Usiedliśmy wygodnie w kąciku „stancji” […], wprost wychodziłem z siebie, aby przelać na przyjaciela choćby bodaj cząstkę mej matematycznej wiedzy. Po dłuższym czasie, zziajany i zmęczony, zadałem pytanie, na które oczekiwałem co najmniej krótkiego „tak”.
– Czy teraz wszystko jasne, czy w końcu zrozumiałeś mnie, Melu?
– Przepraszam cię, Edziu, bardzo – padła odpowiedź – ale o czym ty właściwie cały czas mówiłeś do mnie…32
Karol polubił Melchiora i podziwiał,
z jaką zapalczywością prowokował ojca do „społeczno-politycznych” dyskusji, z jakim uporem bronił swojego stanowiska […], była w tym premedytacja: nie tyle chodziło mu o przekonanie interlokutora, ile szukał w jego argumentacji kontroli własnego poglądu. Zaczął i ze mną „poważne” rozmowy33.
Melchior poznał kuzyna ze swoim szkolnym kolegą, wspominanym już Tadeuszem Pełczyńskim, później zaś wciągnął go do bardziej zaawansowanej konspiracji. Karol chodził do innej szkoły – do Konopczyńskiego; w klasie piątej szefem ich konspiracyjnej komórki został Tadeusz Lechnicki, z którym razem do klasy chodził Stefan Starzyński34.
Wańkowicz, dwóch przyszłych szefów wywiadu i kontrwywiadu, z których jeden został wysokim dowódcą Armii Krajowej, wieloletni prezydent Warszawy zabity przez Niemców – oni wszyscy poznali się w szkolnej konspiracji około 1906 roku między szkołami Chrzanowskiego a Konopczyńskiego.
Konspiracja ta wyrosła po szkolnych strajkach, które stanowią zapomniany epizod zapomnianego powstania i jednocześnie społeczno-obyczajowej rewolucji roku 1905.
W autokratycznym państwie, jakim była carska Rosja, wystarczy czasem jedna porażka podważająca powszechną wiarę w jego wszechmoc – jak rysa w nieustannie wzmacnianej zaporze. Wówczas władza, jeżeli w porę to dostrzeże, a przede wszystkim jeżeli w ogóle zechce to zauważyć – zamiast notować w dzienniku, ile się zabiło wron, jak to czynił Mikołaj II – staje przed kluczowym dylematem: poluzować trochę system, otwierając (jak bardzo?) śluzy, czy, przeciwnie, betonować go coraz bardziej nerwowo i gwałtownie?
Najgorsze są zmiany przyjętego kursu i niekonsekwencja w jego realizacji. A tak właśnie postąpiono wówczas w Rosji.
Presja społeczna w Kongresówce narastała najpierw powoli – początkowo przybrała formę listów, potem ulotek, a pod wpływem zaostrzenia represji przyjęła postać strajków35. Minister oświaty zapowiedzią represji w dość odległej perspektywie, ale dotyczących wszystkich, dolał oliwy do ognia: od nowego roku szkolnego 1905/1906 nauczyciele Polacy mieli zostać usunięci nawet ze szkół prywatnych. 20 stycznia 1905 roku doszło do wiecu uczniów (dwa dni później w Petersburgu władze rozkażą strzelać do pokojowej manifestacji – będzie to tak zwana krwawa niedziela). Wiece studenckie i strajki szkolne rozlały się po Kongresówce po tym, jak zaczął się strajk powszechny robotników. Polska Partia Socjalistyczna wezwała wszystkich do poparcia strajku uczniów, których władze starały się złamać represjami. Trzynastoletni Wańkowicz z okien mieszkania obserwował polityczną i obyczajową burzę: tłum wyrzucający z mieszkania prostytutki jej dobytek, studentów wyganiających uczniów szkoły Chrzanowskiego na strajk. „Do klas – pisał – wkroczyli studenci ze strajkującego uniwersytetu, młode głosy nawoływały: »Wychodzić z klas! Do domów! Strajk«”36.
Kolejne działania przypominały późniejsze praktyki „małego sabotażu”. Aby uniemożliwić naukę po rosyjsku, uczniowie w gimnazjum Chrzanowskiego zastosowali „obstrukcję chemiczną”, rozrzucając po klasach butelki z asafetydą (tak zwanym smrodzieńcem albo czarcim łajnem)37. Szkołę trzeba było zamknąć.
