Wanda Błeńska. Spełnione życie - Joanna Molewska, Marta Pawelec - ebook

Wanda Błeńska. Spełnione życie ebook

Joanna Molewska, Marta Pawelec

4,8

Opis

Dobiega już setki, ale codziennie można spotkać ją w tramwaju. I u dominikanów, na Mszy Świętej. Jej kalendarz jest zapełniony. Nikomu nie odmawia spotkania. Wiele osób chce jej słuchać. Dlaczego? Bo wystawia receptę na szczęśliwe życie. Przeżyła dwie wojny światowe, uwięzienie za działalność w AK, mrok polskiego komunizmu, chwile strachu w Ugandzie, w której posługiwała chorym przez 43 lata. Kobieta odważna. Lekarka, misjonarka, Matka Trędowatych, "Ambasador Misyjnego Laikatu", jak określił ją bł. Jan Paweł II. Nie bała się realizować swoich marzeń. Zawierzona całkowicie Panu Bogu z anielskim uśmiechem powtarza: "Jeśli macie dobre, świetlane pomysły, to je pielęgnujcie. Nie dajcie im zasnąć, nie odrzucajcie ich".

Oddajemy do rąk czytelnika rozmowę z doktor Wandą Błeńską - jedną z najpiękniejszych postaci polskiej medycyny, polskich misji, polskiego Kościoła.

Patronat: Przewodnik Katolicki, Duchowy.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 199

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kochanej Pani Doktor – za świadectwo pięknego życia

Podziękowania

Dziękujemy Panu Bogu za dar obecności wśród nas Doktor Wandy Błeńskiej i opiekę Ducha Świętego w czasie pisania książki.

Członkom Akademickiego Koła Misjologicznego oraz nowo powstającego stowarzyszeniaMisje tam i z powrotem – za wsparcie i modlitwę. W szczególności Ewelinie Ferenc za współpracę podczas pierwszego etapu pracy i licznych spotkań z Panią Doktor. Ks. Szymonowi Stułkowskiemu – opiekunowi AKM-u, Katarzynie Arciszewskiej, Jarosławowi Czyżewskiemu, Malwinie Domżalskiej i Jędrzejowi Gadzińskiemu za udział w tworzeniu książki pomimo licznych innych obowiązków.

Jackowi Jelonkowi, Radosławowi Nosalowi, Agacie Ożarowskiej-Nowickiej, Barbarze, Elżbiecie, Tomaszowi, Wojciechowi, Józiowi i Ignasiowi Pawelcom za ręce stale gotowe do niesienia pomocy, ciekawe pomysły, dobre słowo, obecność...

Ks. Ambrożemu Andrzejakowi za cenne i życzliwe uwagi, korektę kalendarium i udostępnienie publikacji o dr Wandzie Błeńskiej.

Pani Krystynie Harasymczuk za ciepło gościnności w domu Pani Doktor, modlitwę i troskę.

Pani Małgorzacie Nawrockiej z Piątkowskiej Szkoły Uspołecznionej im. Dr Wandy Błeńskiej za otwarte serce, zrozumienie i dzielenie się swoim doświadczeniem.

Rodzinie Pani Doktor – Pani Małgorzacie i Panu Przemysławowi Pydom, Panu Leszkowi Błędzkiemu, Panu Stanisławowi Wójtowiczowi za zainteresowanie i życzliwość.

Naszym kochanym Rodzicom, Rodzeństwu i Przyjaciołom – za duchowe wsparcie, za dodawanie otuchy i odkrywanie świata Doktor Wandy Błeńskiej razem z nami.

Joanna Molewska i Marta Pawelec

Modlitwy w języku luganda

Kitaffe oli mu ggulu (Ojcze nasz)

Kitaffe oli mu ggulu,

Erinnya lyo litiibwe,

Obwakabaka bwo bujje,

Byoyagala bikolebwe mu nsi,

Nga bwe bikolebwa mu ggulu.

Otuwe leero emmere yaffe eya buli lunaku.

Otusonyiwe ebibi byaffe,

Nga naffe bwe tusonyiwa abatukola obubi.

Totutwala mu mukemebwa, naye tulokole mu bubi. Amina.

Mirembe Maria (Zdrowaś, Maryjo)

Mirembe Maria,

ojudde eneema,

Omukama ali nawe,

waweebwa omukisa mu Bakazi bonna;

ne Yezu Omwana w’endawo,

ya-webwa omukisa.

Maria omutukirivu,

Nyina Katonda,

otusabire ffe abanonyi,

ka kano,

ne mu kaseera ako ufa kwaffe. Amina.

Ekitiibwa kibe ekya Patiri (Chwała Ojcu)

Ekitiibwa kibe ekya Patiri,

N’ekya Mwana,

N’ekya Mwoyo Mutuukirivu.

Nga bwe kyali olubereberye, na kaakano, na bulijjo,

Emirembe na mirembe. Amina.

Za progiem innego świata(Wprowadzenie)

Na szafie siedzi słoń. Świadek zwykłej, a jednocześnie niezwykłej codzienności. Słyszymy za nami ciepły głos:

– Tak żałuję, że ucięli mu trąbę…

Zadzieramy głowy, by się przyjrzeć. Trąba jest rzeczywiście krótsza, ale szczęśliwie ten słoń nie czuje – jest pluszowy.

– On się znalazł dla mnie w kościele. Przyszłam na spot-kanie, na którym miałam opowiadać o Ugandzie. A ten biedak tam sobie siedział i wszyscy na niego patrzyli.

– To musiało zabawnie wyglądać!

– Na pewno! Wszyscy się śmiali. Ale to wprowadzało dobrą atmosferę. Patrzcie na jego brązowe oczy. Niektórzy mówią, że mu źle z nich patrzy, ale to nieprawda! Piękne ma oczy…

Czy dobra atmosfera była zasługą pluszowego słonia? Może… Jednego jesteśmy pewne: dobrą atmosferę, gdziekolwiek się pojawi, wprowadza Ona sama – drobna, filigranowa, z pełnym dobroci spojrzeniem szaroniebieskich oczu.

Rozglądamy się po pokoju. Czujemy się trochę tak, jakbyśmy przekroczyły próg innego świata – pełnego kolorów, różnorodnych kształtów i zapachów. Świata, w którym można wszystkiego dotknąć, a dotknięte przedmioty „ożywają” wspomnieniami i opowieściami o dalekiej Afryce. I nie tylko o niej – poznajemy też rodzinę, przyjaciół, odległe czasy dzieciństwa i studiów… Przeżywamy trudne chwile okupacji, ale i te szczęśliwe momenty, których jest znacznie więcej. Również dzisiaj, po powrocie do Polski.

Jeszcze nie wiemy, że ten „inny świat”, zamknięty w czterech ścianach pokoju, stanie się miejscem często przez nas odwiedzanym… Ile osób piło tu herbatę przed nami? Ile spotkań się odbyło? Nikt chyba nie zliczy. Ale z pewnością ktokolwiek tu przyjdzie – niezależnie, kim jest – zazna gościnności, która głęboko zapada w pamięć. W końcu to ulica Miła – miła nie tylko z nazwy.

Rozglądamy się dalej. A jest na co popatrzeć! „Mieszkańców” tego pokoju jest wielu i każdy ma tu swoje miejsce. Zza pluszowego słonia patrzą na nas dwie pary zamyślonych oczu afrykańskich dzieci namalowanych przez polską gimnazjalistkę. W kącie stoi regał zapełniony książkami o różnorodnej tematyce. Wśród nich dostrzegamy anglojęzyczne publikacje naukowe o trądzie. Odwracamy głowy. Nad kanapą przykrytą kolorową narzutą z Indii wiszą dyplomy, podziękowania, dziecięce laurki. Wzrok przyciąga statuetka anioła z rozpostartymi skrzydłami. To nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego. Wszędzie wiszą zdjęcia – te z Ugandy, ale także z Janem Pawłem II, z ojcem Marianem Żelazkiem… Z łóżka spogląda na nas „rodzina” ugandyjskich lalek – mama, tata i dwójka dzieci – przyodzianych w tradycyjne stroje. Nad szafką nocną umieszczony jest wizerunek Jezusa Miłosiernego z ręką wzniesioną w geście błogosławieństwa. Obok wyrzeźbiona w ciemnobrązowym drewnie głowa Chrystusa z koroną cierniową.

Wodząc wzrokiem po pokoju, co chwila odnajdujemy nowe przedmioty, zapewne za każdym kryje się jakaś historia. Wzrok przykuwa ściana nad łóżkiem – wiszą tu nieliczne, ale za to najważniejsze pamiątki. Uwagę zwraca zwłaszcza duża, czarno-biała fotografia mężczyzny z brodą i zakręconymi wąsami.

– To mój tatuś. A ten obraz poniżej przedstawia oflag, w którym był mój brat.

Nad zdjęciem ojca pochyla się Maryja z Dzieciątkiem, zrobiona chyba z liści bananowca…

Na stole mnóstwo kwiatów, doniczkowych i ciętych: fiołki alpejskie oraz afrykańskie, storczyki o kwiatach różowych i białych, słoneczniki, bukiet róż w wazonie.

– Czasem ktoś mi przynosi kwiaty. To miłe. Bardzo lubię kwiaty. Jak idę spać albo jak wstaję, to zawsze któryś z tych kwiatków pocałuję. I dlatego one tak dobrze się trzymają. To przyjemne, myślę, zwyczaje.

Fotel. Obok niego taboret, na którym leżą czasopisma misyjne i nie tylko. A także książka Kazimierza Nowaka Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd z zakładką w środku.

W takim otoczeniu zaczyna się toczyć nasza rozmowa… Rozmowa tak wyjątkowa, że nie mogłyśmy pozostawić jej tylko dla siebie. Szczera, inspirująca i przynosząca pokój… Rozmowa, w której DOKTOR WANDA BŁEŃSKA odsłania swoją osobowość, poczucie humoru i barwne postrzeganie świata.

Słyszymy ciche pukanie do drzwi. Do pokoju wchodzi – z zastawioną tacą – Pani Krystyna Harasymczuk, która opiekuje się Panią Doktor. To czas podwieczorku.

– Co to jest? Budyń czekoladowy? Ooooooooo! To się cieszę!

Twarz Wandy Błeńskiej promienieje. Lubi słodycze, a budyń czekoladowy w szczególności. Jesteśmy poruszone. Tak jak jej podopieczni w Ugandzie, również ich Dokta potrafi cieszyć się z drobiazgów. Prawdziwą, szczerą radością. Wyszukiwanie i, co najważniejsze, zauważanie „jasnych promyków” dnia codziennego to Jej kolejna cecha. Dużo jeszcze musimy się nauczyć…

– Co na stole, to odżałowane. Poczęstujcie się tymi słodkościami – niech to wszystko zniknie!

Wybuchamy śmiechem. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

Czas mija… Nasze spotkanie trwa już długo, przeszło dwanaście miesięcy. Im dłużej przebywamy w tym pokoju, tym bardziej żyjemy jego rytmem, historią, napełniamy się Bożym spokojem… Słuchamy uważnie stu lat doświadczenia. Doświadczenia przekazywanego z mądrością i poczuciem humoru. Przeżyć trudnych, ale przede wszystkim tych pięknych, gdyż – jak często powtarza Matka Trędowatych – „sztuką jest przebaczać i zapominać to, co złe. To można w sobie tak wyrobić”. Dlatego nie na każde pytanie otrzymujemy odpowiedź. Albo otrzymujemy nie taką, jakiej byśmy się spodziewały – zamiast niej słyszymy: „To, co złe, ponure, poszło w niepamięć. Trzeba pielęgnować to, co radosne, co promienne”.

– Męczymy Panią? – martwimy się czasem, uświadamiając sobie, że zasypujemy Wandę Błeńską dziesiątkami pytań.

– Nie, bo jak opowiadam, to tam jestem. W Ugandzie… Często pytają mnie na różnych spotkaniach, czy tęsknię za Ugandą. Odpowiadam zawsze, że nie. Uganda jest bardzo blisko. Tu, w moim sercu… Czy może być coś bliżej?

Od dwunastu miesięcy bardzo często jesteśmy w Afryce. Ale nie ciałem… To Ona zabiera nas tam ze sobą. Kryje w sobie ciągle tajemnice, których jeszcze nie znamy. Mimo tylu spotkań. Tak jak ten pokój…

– To jest mój pokój, który żyje. Żyje misjami i spotkaniami z ludźmi. Wszystko coś przypomina. I ten słoń też, tylko nosek ma ucięty…

Rozdział I Wspomnienia z dzieciństwa

I to jest chyba najważniejsze w życiu, być w otoczeniu ludzi, których się kocha i przez których jest się kochanym.

dr Wanda Błeńska

Słyszałyśmy, że po narodzinach była Pani bardzo maleńka…

Nie wiem. Dziwne, żebym była duża.

No tak, ale była Pani podobno tak mała, że myślano, że Pani nie przeżyje!

Wiem tylko, że tatuś mi mówił, że gdy babcia mnie zobaczyła, to powiedziała: „Wiesz synu, bardzo mi żal, ale to ci się nie uchowa”. A to się uchowało1!

I to jak długo… Czy mogłaby Pani Doktor opowiedzieć trochę o dzieciństwie?

O moim? Nie było chyba nic tak ciekawego…

To może zaczniemy inaczej. Czy jako mała dziewczynka bawiła się Pani w lekarza?

Tak, chyba tak. Dzieci zawsze się bawią w takie różne zawody. Marzyłam o misjach i zawsze, jeszcze jak byłam dzieckiem, mówiłam, że będę lekarką na misjach… No i tak sobie wymarzyłam!

Kiedy po raz pierwszy pojawiła się myśl o tym, żeby zostać lekarzem?

O ile pamiętam, była ona od zawsze…

Czyli już od najwcześniejszych lat chciała Pani być lekarzem?

Tak… i to lekarzem na misjach.

Od razu? Od razu te dwie rzeczy?

Tak. Jak daleko mogę pamięcią sięgnąć, zawsze miałam dwa cele: ja muszę być lekarką i muszę być lekarką na misjach. I koniec. Jako taki dzieciak (Wanda Błeńska podnosi rękę na wysokość stołu) to mówiłam – i się spełniło. Kiedy rozmawiam z młodzieżą, zawsze im powtarzam: jeżeli macie jakieś dobre, świetlane pomysły, to je pielęgnujcie. Nie dajcie im zasnąć, nie odrzucajcie ich. Nawet jeżeli wydają się niemożliwe do spełnienia, za trudne. Swoje marzenia trzeba pielęgnować! Zawsze można znaleźć jakąś wymówkę, powód, dla którego rezygnuje się z marzeń. Czasem jest to strach… A strach ma często wielkie oczy!

Co na te marzenia mówił Pani tato?

Tata o moich marzeniach wiedział. Wszystkim zawsze powtarzałam: będę lekarką. Wiadomo, że dzieci mają różne dziwne pomysły, czasem szalone. Dlatego nie bierze się do serca wszystkiego, co mówią. Tata również nie brał wszystkiego na poważnie. A ponieważ to nie było żadne złe marzenie, tylko dobre, to pewnie pomyślał: niech sobie mówi! Tak więc nie miałam z jego strony żadnych trud-ności.

Dalej wszystko szło dobrze. Było Akademickie Koło Misyjne, ale to już na studiach (potem, żeby brzmiało bardziej naukowo, nazwaliśmy je Akademickim Kołem Misjologicznym). Przychodzili do nas czasem misjonarze, którzy byli na wakacjach w Polsce, i opowiadali o swojej działalności, potrzebach, trudach. Tak przygotowywałam się do realizacji tego marzenia.

Czy kontynentem, na który Pani chciała wyjechać jako lekarka i misjonarka, zawsze była Afryka? Czy myślała Pani również o innych miejscach?

Afryka. Nie myślałam o innych kontynentach – może dlatego, że czytało się głównie o Afryce i jeśli mówiło się o jakichś misjach, to była to Afryka.

Mając w pamięci wspólne rozmowy i spotkania, wiele razy zastanawiałam sie nad źródłem jej szczęścia. Był nim zcałą pewnością sam Chrystus, pewnie także życie w zgodzie ze swą wiarą i własnym sumieniem, doświadczenie daru z własnego życia i spełnienie swych młodzieńczych marzeń o pracy lekarza na misjach.Barbara Uszko

Małgorzata Nawrocka,Jej światło. O życiu i dziele Wandy Błeńskiej, Poznań 2005, s.71.

Wspomniała Pani przed chwilą o czytaniu. Wiemy, że jest ono Pani pasją. Czy tak było również w dzieciństwie?

Od samego początku, kiedy tylko nauczyłam się czytać, bardzo to polubiłam. Oczywiście tatuś, jako pedagog, mógł mi z większą łatwością podpowiedzieć, która książka jest dobra, a która nie.

A jakie książki Pani Doktor lubi czytać?

Te, które są ciekawie napisane (śmiech).

Dobre kryterium. Pani Doktor bardzo lubi wiersze, prawda? Na przykład Asnyka. Był lekarzem, wie Pani?

Asnyk był lekarzem? Nie wiedziałam. Zawsze to jakieś bliskie pokrewieństwo (śmiech). No tak, poeta po fachu.

Może Pani Doktor pamięta jakiś swój ulubiony wiersz?

Kiedyś umiałam cały poemat Juliusza Słowackiego Ojciec zadżumionych. Był długi, ale bardzo mi się podobał i cały umiałam na pamięć. Ale teraz już nie pamiętam… Jak mi się jakiś wiersz podobał, to się go uczyłam.

To tak jak my, gdy chodziłyśmy do szkoły podstawowej. Tylko że my uczyłyśmy się wierszy na pamięć z przymusu, bo nam kazano… Czy w Pani szkole również było to obowiązkiem?

Ja nie chodziłam do szkoły podstawowej. Swoją edukację w szkole zaczęłam tak naprawdę dopiero od gimnazjum. Początkowo uczyłam się w domu. Tatuś był moim nauczycielem. Do nauki zaganiać mnie nie musiał – w domu to zawsze się przyjemnie uczy, bo przecież ten, kto uczy w domu, dostosowuje się do dziecka, do jego zdolności, tempa nauki. Pomagała wychowywać nas ciocia, siostra ojca. Uczyliśmy się razem z bratem. Kiedy poszłam do szkoły, umiałam już czytać i pisać. Ojciec dbał o to, żebyśmy się dobrze uczyli, żebyśmy umieli czytać, pisać. Rozczytywałam się w różnych książkach… Biblioteka taty była ich pełna. Tatuś pracował w kuratorium, toteż mieliśmy dobrze. No a potem poszliśmy do szkoły.

A tata Pani Doktor czego uczył?

Tata bardzo krótko był nauczycielem. Był wizytatorem. Więcej pracy miał jako wizytator, a potem, jak już wspomniałam, pracował w kuratorium. Tym się zajmował, to było jego życie. Był wtedy czas wielkich „wojen dzielnicowych” – napięć między tymi, co byli z Galicji, tymi, co byli z Kongresówki, z Pomorza… Oczywiście chodziło o posady, o zazdrość. Do nas, do Torunia, przychodzili nauczyciele przeważnie z tzw. Kongresówki2. Oficjalnie kłótni nie było, ale pewną wrogość się odczuwało… Kuratorium miało bardzo trudne zadanie. Właśnie od taty wiem, co działo się wówczas wśród kadry nauczycielskiej. To on zatwierdzał nauczycieli na tych stanowiskach. Często były jakieś skargi na nich – że czegoś nie wiedzą, nie potrafią itd. Okazywało się, że nic nie pokończyli, a załatwili sobie pracę, bo mieli „dużą gębę”, jak to się mówi. Szkoły nie były zaraz nasze [tzn. polskie]. W Toruniu – myślę, że nie tylko tu – do pracy w szkołach zgłaszali się ludzie, którzy nie mieli do tego ani prawa, ani żadnych pieczęci, ani żadnych dokumentów. Zagadali, że gdzieś je stracili. Byli naprawdę miernymi nauczycielami. Dopiero po jakimś czasie szkoły zaczęły wymagać, żeby zgłaszali się pedagodzy tylko z cenzusem. Na początku sytuację wykorzystali ci, którzy nie mieli prawa uczyć. Zawsze tak jest. Tupet ma, to powie, że miał dokumenty, że gdzieś zgubił… I to jest realne niebezpieczeństwo przy takich przemianach społecznych, że zgłoszą się do pracy ci „najświatlejsi”, którzy gdzieś pogubili dokumenty, a którzy absolutnie się nie nadają. No ale to też z czasem udawało się wykryć i potem było dobrze. Mieliśmy już normalne kuratorium. Długo to nie trwało, bo jak ze wschodniej Polski przybyli ci prawdziwi nauczyciele, to wtenczas się okazywało, że ci, co przyszli wcześniej, nic nie mają, żadnych dokumentów – nigdy nie byli nauczycielami. Także ten stan niepewności był dosyć krótki, ale wojna była. Nieprzyjemnie… Wasze pokolenie nie ma tej wojny…

Tylko z opowiadań naszych dziadków możemy się czegoś dowiedzieć na ten temat… Pani Doktor pamięta jeszcze pierwszą wojnę?

Pierwszą? Nie. Drugą wojnę…

Wanda Błeńska wpada w dłuższą chwilę zadumy. Nie chcemy przerywać… Po chwili podnosi głowę.

Miała Pani jakiś ulubiony przedmiot wszkole?

Specjalnie nie. Wszystko mnie interesowało. Jak już wspominałam, początkowo uczyłam się w domu. Nie było szkoły powszechnej. I tak uczyliśmy się w domu czytać, pisać. Kiedy wreszcie utworzyli pierwszą szkołę powszechną w Toruniu, chodziłam tam dwa, może trzy miesiące. Potem przyszła kolej na gimnazjum, do którego chodziłam aż do matury. W Toruniu wtenczas były głównie gimnazja męskie i żeńskie. A w nich przede wszystkim klasy humanistyczne i klasyczne3.

Nie przypominam sobie żadnych przykrości związanych z nauką, ani w domu, ani w szkole – oprócz tego, że bałam się Niemców, ale to już było w gimnazjum i nie trwało długo. Tylko kilka miesięcy. W każdym razie żadnych takich negatywnych spraw nie pamiętam.

Jakich Niemców?

W naszym gimnazjum było jeszcze kilku niemieckich nauczycieli. Był taki nauczyciel, którego się strasznie bałam – bo Niemiec… Panowało przekonanie, że Niemca trzeba się bać. Dodatkowo połowę budynku nadal zajmowali Niemcy. Połowa szkoły była dla Polaków, połowa dla Niemców. W naszej części dzieci uczyły się po polsku, a w drugiej po niemiecku (to był duży budynek). Ale to był przejściowy rok – po to, by dzieci mogły skończyć edukację. Zrobiono to z myślą o uczniach. Pamiętam, bałam się tego niemieckiego nauczyciela. Spotykaliśmy go na korytarzu. Nie uczył nas, ale bałam się, bo to Niemiec…

Czy wówczas szkoły były obowiązkowe?

Szkoły były płatne, ale ile nauczycielom płacono, tego nie wiem. Obowiązkowe mogły być tylko wtenczas, kiedy już się nie płaciło, bo jak można zmusić kogoś, żeby płacił, skoro nie ma pieniędzy…

Pamięta Pani Doktor swoje pierwsze miłości? W gimnazjum?

Nie, głowę miałam zaprzątniętą nauką. Ja byłam taki kujon! (śmiech) Tak jak każdy, miałam koleżanki. Jak już wspominałam, obwiązywał podział na gimnazja męskie i żeńskie – to miało wiele dobrych stron, ale nie przygotowywało do wspólnego życia.

Czy rozrabiała Pani w szkole?

W szkole nie, chyba nie… Ale w domu trochę tak – były wojny na poduszki, z bratem.

Najbliższą osobą przez długi czas był dla mnie brat. Potem wyjechał do wojska. Miałam też wiele koleżanek i kolegów – ludzi, z którymi dobrze się czułam, których kochałam. I to jest chyba najważniejsze w życiu, być w otoczeniu ludzi, których się kocha i przez których jest się kochanym.

Bardzo przywiązana byłam również do taty. Tatuś miał na imię Teofil, a mama Helena (ale ona zmarła, jak byłam malutka; potem mieliśmy drugą mamę, Martę). Rodzice specjalnie wyszukali dla nas takie imiona – Roman i Wanda – by Niemcy nie mogli ich „zniemczyć”. By nie mówili „Johann” zamiast Jan… Jedynie mogli mówić „Rooman”. Brat był o dwa lata ode mnie starszy. Dokładnie o dwa lata i dziewięć dni!

O! To pewnie Pani kłóciła się z bratem?

No pewnie! Walczyliśmy np. na poduszki. Albo na pierzyny. Najważniejsze było, żeby fruwało… Zawsze jakaś „tragedia” się zdarzyła, na przykład poduszka lądowała na lampie. A potem naraz strach, bo coś pękło albo guzik odleciał – i pierze leciało… Byliśmy zawsze razem. Razem łobuzowaliśmy i razem nam było dobrze. W rodzeństwie jest się z kim przyjaźnić, z kim radować, kłócić się i bawić… Jak w każdej rodzinie, w której jest kilkoro dzieci… Dziecięce kłótnie nie są szkodliwe. Potem on poszedł studiować prawo do Poznania, bo w Toruniu wtenczas nie było tego kierunku. Byliśmy zżytą rodziną, tylko siostra była w Poznaniu…

Miała Pani również przyrodnią siostrę…

Tak, Janinę. Była ode mnie starsza. Wzrastałam bez siostry, tylko z bratem. My mieszkaliśmy w Toruniu, a ona w Poznaniu. Krewni ze strony mamusi powiedzieli, że tatuś był za młody, żeby być ojczymem4. Wzięli pod opiekę Janinę, a nam zostały listy, malowane obrazki… Prowadziliśmy korespondencję. Pisała nam zawsze ładne wierszyki. Kochaliśmy się bardzo. Niestety możliwe to było tylko „na odległość”. Ale czasem przyjeżdżaliśmy do siebie. Odwiedziny nie były częste, bo nie było to tak łatwe jak dziś. Ale jaka to była wtedy ogromna radość! Pamiętam, jak siostra przyjechała któregoś razu do Torunia. Poszłyśmy do miasta i obu nam łzy kapały z radości… Z radości, że jesteśmy razem. Bardzo się kochaliśmy. Nie mogę narzekać na swoją młodość!

1 Po narodzinach mała Wanda ważyła zaledwie 2,25 kg. Karmiono ją wyłącznie kozim mlekiem. Helena Błeńska, mama, jeszcze przed porodem została sparaliżowana i nie mogła karmić córki swoim pokarmem.

Zob: Ambroży Andrzejak, Wanda Maria Błeńska – szkic biograficzny, w: Wanda Błeńska – Doctor honoris causa Akademii Medycznej im. Karola Marcinkowskiego, Poznań 1994, s. 31.

2Kongresówka – potoczna nazwa Królestwa Polskiego, pozostawającego pod zwierzchnictwem carskiej Rosji. Istniało ono w latach 1815–1918. Od 1867 roku terytorium Kongresówki podzielone było administracyjnie na dziesięć guberni: warszawską, kaliską, płocką, piotrkowską, kielecką, radomską, łomżyńską, siedlecką, suwalską i lubelską.

3 W roku 1920 w Toruniu powstaje Miejskie Gimnazjum Żeńskie. W tym samym roku edukację w nim rozpoczyna Wanda Błeńska.

4Po śmierci Heleny z domu Brunsz (mamy Janiny Pasek oraz Romana i Wandy Błeńskich) Teofilowi Błeńskiemu, który po raz drugi zostaje wdowcem, w opiece nad dziećmi pomaga jego najmłodsza siostra, Franciszka (w tamtym czasie jeszcze niezamężna). Gdy Franciszka wychodzi za mąż, krewni ze strony pierwszego zmarłego męża Heleny (ojca Janiny) postanawiają przejąć opiekę nad dziewczynką. Teofil żeni się po raz trzeci, z Martą Neuman. Janina zostaje w Poznaniu, a Teofil Błeński wraz z dwójką swoich dzieci – Romanem i Wandą – przeprowadza się do Torunia.

Rozdział IIŻycie studenckie

Jeżeli macie jakieś dobre, świetlane pomysły, to je pielęgnujcie. Nie dajcie im zasnąć, nie odrzucajcie ich. Nawet jeżeli wydają się niemożliwe do spełnienia, za trudne. Swoje marzenia trzeba pielęgnować!

dr Wanda Błeńska

Maturę zdała Pani w 1928 roku i w tym samym roku rozpoczęła Pani medycynę.

Kiedy zdałam maturę, powiedziałam tacie, że chcę iść na medycynę i tylko na medycynę. Pamiętam, jak przyjechaliśmy z ojcem z Torunia do Poznania. Nie miałam jeszcze wtedy ukończonych siedemnastu lat. Ojciec poszedł ze mną do dziekana, żeby z nim porozmawiać i zapisać mnie na studia. Weszliśmy do pokoju, a dziekan tak na mnie spojrzał i zapytał taty: Czy pan się nie boi tak młodej córki, puszczać samej na medycynę? A tatuś pokręcił głową i odpowiedział: Ona powiedziała, że na nic innego nie pójdzie… Na to dziekan ucichł. No i mnie przyjęli.

Na pierwszym roku na wszystkich trzysta osób było piętnaście babek. Z tych piętnastu pięć było zamężnych, pięć zaręczonych, a pięć było takich dzikich jak ja; że tak powiem: „luzem chodzących”. Na początku było nas wielu, bo to się wszystko pchało. Potem z roku na rok było nas coraz mniej. Szczególnie po pierwszym roku liczba studentów bardzo spadła. Na pierwszym roku tak jest – jedni patrzą, czy im się podoba, czy nie, inni nie zdali egzaminów. Wykruszyli się. W następnych latach było nas sto, może sto pięćdziesiąt osób. Ale ładnie było… Stosunki między studentami były bardzo miłe. Koleżanki trzymały się razem, nie było żadnych animozji.

Czy takie proporcje między dziewczynami achłopakami rozpraszały albo przeszkadzały w studiowaniu? Jak Pani się czuła, mając wokół siebie tylu mężczyzn?

Nie, nie przeszkadzały. Stosunek większości kolegów do mnie był zawsze jak gdyby trochę opiekuńczy. Oni wszyscy otaczali mnie – widzialną czy niewidzialną – opieką. Traktowali mnie trochę jak młodszą siostrę. To były stare chłopy, a ja nie miałam jeszcze ukończonych siedemnastu lat (byłam tam najmłodsza; jeden kolega był z tego samego rocznika, ale miesiącami ode mnie starszy). Miałam bardzo dobrych kolegów. Wielu było żonatych, dzieciatych. Muszę przyznać, że bardzo miłe, sympatyczne były czasy studiów… Społeczeństwo studenckie jest na ogół życzliwe.

Gdy tylko mogłam, dopytywałam się o misje. No i wtenczas dowiadywałam się różnych ciekawych rzeczy. Misjonarze przyjeżdżali, opowiadali, jak to jest naprawdę. Ja też wszystkim życzę – jeżeli macie powołanie, że chcecie koniecznie iść na medycynę i być lekarzami, to musicie iść! I koniec.

Jak nauczyciele akademiccy podchodzili do tak młodej studentki?

Byłam bardzo młoda i było mi bardzo dobrze. Pamiętam profesora Raszeję – wszyscyśmy go uwielbiali. Naprawdę, miał naszą sympatię. Na wykładach mieliśmy połączone dwa różne roczniki. Któregoś dnia wpadłam do sali na ostatnią chwilę. W środku siedzieli wszyscy studenci, a ja usiadłam sobie z brzegu, w bocznej ławce. Było to już na piątym czy szóstym roku. W pewnej chwili profesor Raszeja zwrócił się w moją stronę i powiedział przy wszystkich: „Jak na panią koleżankę patrzę, to mnie się zdaje, że robię wykład dla moich córek”. Tę scenę pamiętam i tę ławkę, w której siedziałam… Pamiętam ten obraz.

Którzy wykładowcy mieli największy autorytet w Pani oczach? Którzy najbardziej pomogli w rozwoju?

Byli tacy profesorowie, których wszyscy studenci lubili. Najważniejsze, że są tacy, których można lubić! Profesor Wrzosek był oczywiście bardzo miły… Nie wiem, czy któryś z moich profesorów jeszcze żyje. Raczej nie… Bardzo kochaliśmy też profesora Jurasza.

Mieliśmy takiego profesora, Raszeję5, który zapraszał nas, te starsze roczniki, do innych miejscowości, niedaleko, gdzie miał ciekawych pacjentów. Opowiadał nam o konkretnych przypadkach. Te wizyty były bardzo ciekawe. Raz, pamiętam, postawił na stole przy katedrze swojego małego pacjenta i wykładał. A ten dzieciaczek rozwiązał mu wtedy krawat, co profesora rozbawiło.

Każdy z profesorów był indywidualnością. Jednych się lubiło bardziej, innych mniej… Mieliśmy też jednego bawidamka. Wykładał histologię. Gdy mu się jakaś koleżanka spodobała, z łatwością mogła zdać egzamin. Zawsze się uważało, żeby do niego mieć jedną z najnowszych swoich sukienek (śmiech), wyglądać jakoś elegancko. Ale ja nie miałam z nim żadnych kłopotów – bo przecież dużo zależy od samej kobiety – dał jakiś preparat pod mikroskop i trzeba było poznać, co to jest. Ale niektórym dziewczynom potrafił nawet kłaść rękę na kolanie!

Czy Pani Doktor też kiedyś profesor położył rękę na kolanie?!