W służbie królowej - Tessa Arlen - ebook + książka

W służbie królowej ebook

Arlen Tessa

4,3

Opis

Bestseller „USA Today”, bulwersująca historia Marion Crawford, ukochanej guwernantki księżniczek Małgorzaty i Elżbiety, przyszłej królowej Elżbiety II, która dbała o nie przez szesnaście lat, by zostać odrzuconą przez tych, którym służyła.

Kochała je z całego serca i mogły jej ufać. Wołały na nią Crawfie. Lecz gdy w maju 1945 roku Elżbieta zakochała się, tylko jej guwernantka się z tego cieszyła. Nikt z rodziny nie uznawał greckiego księcia Filipa za właściwą partię dla przyszłej królowej Anglii. Nikt poza Marion Crawford, której serce również zaczęło bić szybciej, lecz by opuścić dwór i realizować własny plan na szczęście, musiała czekać na zgodę króla.

W pułapce – między lojalnością wobec Elżbiety, która potrzebuje jej jak nigdy dotąd, a pragnieniem własnego szczęścia, z dala od dworu – szuka niełatwych odpowiedzi.

„Wciągająca. Miłośnicy serialu The Crown pochłoną tę książkę”. Publishers Weekly

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (28 ocen)
15
8
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Coconut74

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta.
00
Iwonka873105

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać.
00
MaBy123

Całkiem niezła

"Kupuję" wszystko, co dotyczy brytyjskiej rodziny królewskiej. Sama książka całkiem przyjemna, trochę niewyrobiony styl autorki burzył przyjemność czytania, ale ogólnie ok.
00
Agapepl123

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała . Lubię historie oparte na faktach. Polecam.
00
blacklady

Nie oderwiesz się od lektury

Gratuluje, , ksiazka z duza wiedza historyczna. Rodzina Krolewska zawsze wzbudza zainteresowanie. Czysta sie bardzo dobrze.
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

1931–1936

ROZDZIAŁ PIERWSZY

18 czerwca 1931 Lime­kiln Cot­tage, Dun­ferm­line, Szko­cja

– Boże święty, Marion, zupeł­nie upa­dłaś na głowę? – Matka zatrza­snęła drzwiczki pie­kar­nika i wypro­sto­wała się. Rumie­niec na policz­kach nie poja­wił się z powodu pie­cze­nia chleba w naj­go­ręt­sze popo­łu­dnie lata.

Odgar­nęła siwie­jące włosy i pozo­sta­wiła dłoń na czole, jakby chciała się przy­trzy­mać roz­sądku.

– Mam nadzieję, że nie przy­ję­łaś! – wykrzyk­nęła gło­sem wyż­szym o parę tonów. – Mam nadzieję, że się nie zgo­dzi­łaś. – Świ­dro­wała mnie wzro­kiem przez całą kuch­nię. – Zgo­dzi­łaś się, prawda? – Wyrzu­ciła w górę ręce z wykrzy­wio­nymi w zło­ści pal­cami. – No to musisz im powie­dzieć, że nie poje­dziesz. Nie pozwolę, żebyś zruj­no­wała sobie przy­szłość, bo ktoś wbił ci do głowy jakiś sza­lony pomysł. Koniec roz­mowy.

– Ojej – odpar­łam lek­kim tonem. – A zawsze chcia­łam się dowie­dzieć, jak to jest, gdy poko­jówka przy­nosi poranną her­batę, a lokaj czy­ści buty.

Zupeł­nie jak­bym przy­ło­żyła zapałkę do pud­dingu pola­nego brandy: policzki mamy zapło­nęły szkar­ła­tem, a w oczach bły­snęło ostrze­że­nie.

– Taki brak powagi nie przy­stoi, moja droga. Nie w chwili, w któ­rej zamie­rzasz znisz­czyć sobie karierę tym nie­do­rzecz­nym wyjaz­dem na połu­dnie. – Rzu­ciła ścierkę do naczyń na stół. – Zupeł­nie nie rozu­miem cie­bie i tych two­ich pomy­słów. Czy to lady Elgin namó­wiła cię na te bzdury? Oczy­wi­ście. Wie­dzia­łam, że opie­ko­wa­nie się jej dziećmi przez lato odcią­gnie cię od stu­diów.

Zaczę­łam żało­wać pierw­szych peł­nych eks­cy­ta­cji, nie­roz­waż­nych słów.

– Zapro­po­no­wano mi pracę nauczy­cielki córeczki księż­nej Yorku… – Wycią­gnę­łam rękę i deli­kat­nie obję­łam pal­cami jej ramię. Strzą­snęła je gwał­tow­nym ruchem. – Pro­szę, niech mama na chwilę prze­sta­nie.

– Pró­buję cię powstrzy­mać, żebyś nie zruj­no­wała sobie życia!

– Cho­dzi o coś wię­cej niż tylko mój wyjazd do Lon­dynu. Zapro­po­no­wano mi wyjąt­kową pracę.

Chwy­ciła mnie za ramię. Potrzą­sała nim przy każ­dym sło­wie.

– Przez całe życie chcia­łaś być nauczy­cielką. – Napię­cie w jej gło­sie opa­dło. – Czy nie to było celem tej cięż­kiej pracy? Listy pole­ca­jące. Moray Tra­ining Col­lege zgo­dził się na prze­dłu­że­nie ci sty­pen­dium na semestr jesienny. Więk­szość osób odda­łaby wszystko… Czemu, u licha, chcesz to odrzu­cić? – Wzięła oddech, by mówić dalej, nie spusz­czała wzroku z mojej twa­rzy. – Kocha­nie, wiesz rów­nie dobrze jak ja, że ci ludzie… są inni. Nie przy­po­mi­nają nas w niczym. W niczym! Ich spo­sób życia, pie­nią­dze… ich… ich… – Wytarła dło­nie w far­tuch i cią­gnęła: – Ich miej­sce w świe­cie. Są wyma­ga­jący i nie liczą się z tymi, któ­rzy dla nich pra­cują. Znaj­dziesz się tylko o szcze­be­lek wyżej niż jedna z ich słu­żą­cych.

Otwo­rzy­łam usta, by zaprze­czyć, ale zaraz je zamknę­łam. Rozu­mia­łam jej roz­pacz­liwą potrzebę, by oca­lić mnie przed życiem, jakie znała moja babka, która była gospo­dy­nią boga­tej zie­miań­skiej rodziny.

– Jesz­cze się nie zgo­dzi­łam. Naj­pierw chcia­łam to omó­wić z mamą. Jak zawsze to robimy. Wła­śnie tak. – Prych­nęła i odwró­ciła się. – Wyjdźmy na zewnątrz zaczerp­nąć świe­żego powie­trza. Tu jest strasz­nie duszno. Chcę opo­wie­dzieć mamie wszystko, co się wyda­rzyło, a potem mama powie mi, co naprawdę myśli!

Mruk­nęła na zgodę z nie­chę­cią, ale pozwo­liła się wypro­wa­dzić do ogrodu za domem. Posa­dzi­łam ją na sta­rej dębo­wej ławce pod kuchen­nym oknem. Oparła się o kamienny mur i powa­chlo­wała dło­nią.

– Ależ w tej kuchni jest gorąco. Co za lato!

Spoj­rzała na warzyw­nik. Dwie kaczki pró­bo­wały wylą­do­wać w sadzawce, ale za późno zaha­mo­wały skrzy­dłami i wpa­dły na brzeg: to zawsze ją roz­śmie­szało, ale nie dzi­siaj. Obser­wo­wa­łam, jak wal­czy, by się uspo­koić lub jak sama to ujmo­wała, „żeby się ogar­nąć”, co wypra­co­wała pod­czas wszyst­kich prze­ciw­no­ści losu i roz­cza­ro­wań, któ­rych doznała w swoim pięć­dzie­się­cio­sze­ścio­let­nim życiu. Pierś falo­wała już wol­niej, mię­śnie wciąż poró­żo­wia­łej twa­rzy roz­luź­niły się. Wró­ci­łam do kuchni, napra­co­wa­łam się przy pom­pie, by ze studni napły­nęła zimna woda, i wró­ci­łam z dwiema szklan­kami.

Wypiła łyk.

– No, już lepiej. – Odwró­ciła się, żeby spoj­rzeć na mnie, osła­nia­jąc dło­nią oczy przed pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi przez liście morwy, która ocie­niała kuchenne drzwi. Poło­żyła sobie moją dłoń na kola­nach i pogła­dziła ją kciu­kiem, jakby pró­bo­wała ukoić moje zbun­to­wane myśli.

– Nie chcia­łam tak zaczy­nać… – Kąciki jej ust opa­dły. – Zupeł­nie mnie zasko­czy­łaś. – Pokle­pała mnie po dłoni, by się upew­nić, że źle mnie zro­zu­miała. – Nie myślisz chyba poważ­nie o przy­ję­ciu tej pro­po­zy­cji?

Obję­łam pal­cami jej dłoń.

– Po pierw­sze, to praca tylko na trzy mie­siące. Wrócę do Edyn­burga pod koniec wrze­śnia, żeby zacząć kurs psy­cho­lo­gii. Nic się…

– Wyczer­pana, prze­pra­co­wana i zupeł­nie nie­przy­go­to­wana.

Pokrę­ci­łam głową.

– Ależ skąd. To tylko praca na lato. I będę miała wolne popo­łu­dnia, żeby się uczyć. W rodzi­nie są tylko dwie dziew­czynki. Młod­szą będzie się opie­ko­wać nia­nia. Ja mam uczyć star­szą, księż­niczkę Elż­bietę, Lili­bet, jak ją nazy­wają. Ma pięć lat.

– Guwer­nantka to nie to samo co nauczy­cielka. Pierw­sza należy do per­so­nelu, druga wyko­nuje służbę publiczną, bar­dzo ważną i tak potrzebną dla dzieci z pra­cu­ją­cych rodzin!

– Wiem, mamo. Ale dener­wuje się mama zupeł­nie bez powodu: to praca na krótko, a nauczy­cielką będę przez resztę życia. W każ­dym razie polu­bi­łam ich. Ona jest miła, bez­po­śred­nia, uprzejma i, choć brzmi to mało praw­do­po­dob­nie, cał­kiem zwy­czajna.

– W księż­nej nie ma nic zwy­czaj­nego, moja kochana, a już na pewno nie w nale­żą­cej do rodziny kró­lew­skiej.

Uśmiech­nę­łam się, bo księżna, z bystrymi nie­bie­skimi oczami, mięk­kimi brą­zo­wymi wło­sami z nie­modną krę­coną grzywką i z dźwięcz­nym, dziew­czę­cym śmie­chem wydała mi się bar­dzo zwy­czajna. Nie wyglą­dała na kobietę, z jaką oże­niłby się syn króla, nawet jeśli Albert, książę Yorku, był drugi w kolejce do tronu: zapa­sowy następca.

Bądź cier­pliwa, pouczy­łam samą sie­bie, gdy matka mówiła coś o aro­gan­cji ary­sto­kra­tów, z któ­rych więk­szość miała mózgi wiel­ko­ści ziarnka gro­chu. Wiesz, że to nie­sa­mo­wita pro­po­zy­cja. A teraz jej to wyja­śnij, ale z wiel­kim tak­tem!

– Do dziś sobie tego nie uświa­da­mia­łam, ale ni­gdy dotąd nie wyjeż­dża­łam ze Szko­cji. Lato spę­dzone na naucza­niu wnuczki naszego króla będzie oka­zją, by zoba­czyć część życia, o któ­rym tylko czy­tamy w książ­kach histo­rycz­nych… po latach. To nawet posze­rzy moje hory­zonty!

Mama unio­sła wysoko brwi, jedno ramię też powę­dro­wało w górę.

– A kto chciałby to oglą­dać? Nie wystar­czyły opo­wie­ści two­jej babki o pracy dla lorda Aber­crom­biego, który uwa­żał się za boga, i jego rodziny? Zno­siła dłu­gie, cięż­kie godziny pracy, nie miała wła­snego życia, poświę­ciła się, żeby rodzina Aber­crom­biech mogła wieść wygodne życie w luk­su­sie. – Prych­nęła. – Ale w tam­tych cza­sach nie było zbyt wiel­kiego wyboru, z bożą pomocą przyj­mo­wało się każdą pracę.

Uda­wa­łam, że nie dostrze­gam lek­ce­wa­żą­cego gestu ramie­nia.

– Pro­po­nują mi dwa funty tygo­dniowo za naucza­nie jed­nej dziew­czynki przez pięć poran­ków w tygo­dniu. Trudno to uznać za nie­wol­ni­czą pracę. Niech mama pomy­śli o pie­nią­dzach, jakie zaosz­czę­dzę. – Widzia­łam, jak nie­cier­pli­wie kręci głową, pra­gnąc mi prze­rwać, i pod­nio­słam rękę. – Myślę, że księżna by się mamie spodo­bała. A w zasa­dzie mam pew­ność. Jest natu­ralna, prak­tyczna, ma swo­bodny spo­sób bycia. A jej mąż wcale nie pasuje do obrazu księ­cia z mojej wyobraźni.

Opar­łam rękę na jej kola­nie i mówi­łam spo­koj­niej.

– Książę przy­po­mina mi czło­wieka, który wynaj­mo­wał przed laty Old Cot­tage. Pamięta mama?

Spoj­rzała na mnie z nie­do­wie­rza­niem.

– Chyba nie cho­dzi ci o tego, jak mu tam było, eme­ry­to­wa­nego naczel­nika poczty z Glas­gow, który chciał zamiesz­kać na wsi, a potem nie mógł znieść ciszy? – Zakryła usta dłońmi i zachi­cho­tała. – Ale on miał nie po kolei w gło­wie.

– Tak, ten. Nie chcę przez to powie­dzieć, że księ­ciu bra­kuje pią­tej klepki. Ale jest ner­wowy. Pamięta mama, jak krowa pana Rossa goniła tam­tego pana, szkoda, że nie wiem, jak się nazy­wał, przez pola? Spa­ko­wał się potem i wró­cił do mia­sta.

– Chciał tu spę­dzić eme­ry­turę i wytrzy­mał tydzień. – Mama pokrę­ciła głową. – Bie­da­czyna. – Roze­śmiała się. – Że też go pamię­tasz… pan Thi­stle? Nie, Twi­stle­ton. – Pod­nio­sła szklankę do ust i wypiła kilka małych łyków, śmie­jąc się na to wspo­mnie­nie. – Książę przy­po­mina ci pana Twi­stle­tona?

– Tro­chę. Nie jest aż tak ner­wowy i nie­śmiały, ale jest raczej cichy i zamknięty w sobie, a w towa­rzy­stwie obcych i w nie­zna­nych sytu­acjach wydaje się czujny i skrę­po­wany.

– Pobie­rają się z krew­nymi, na tym polega pro­blem ary­sto­kra­cji.

Zigno­ro­wa­łam jej nie­uf­ność w sto­sunku do wyż­szych klas.

– Książę ma przy­jemną twarz, naj­lep­szą cechą są jego oczy, kiedy pod­nosi głowę. Jest też tro­chę chudy… można go chyba uznać za mało atrak­cyj­nego. – Uję­łam to dość łagod­nie, bo uzna­łam go za skrom­nego czło­wieczka, który trzy­mał się na ubo­czu pod­czas zaim­pro­wi­zo­wa­nego dru­giego śnia­da­nia u lady Elgin; palił papie­rosy, wpa­tru­jąc się w czubki swo­ich wypo­le­ro­wa­nych butów. – Myl­nie wzię­łam go za wynio­słego: był znu­dzony, bo musiał sie­dzieć z grupką kobiet. Potem przy­szło mi do głowy, że chyba jest nie­śmiały. Z pew­no­ścią pozwo­lił, by żona prze­jęła ini­cja­tywę.

Mama prze­stała pić wodę.

– Gadułka, prawda? – wtrą­ciła.

– Ener­giczna. Sporo wspo­mi­nała o swoim pocho­dze­niu z regionu High­lands. Jej rodzina wywo­dzi się z Angus. Mówiła, że uwiel­bia wra­cać do domu do Szko­cji. Ale przede wszyst­kim opo­wia­dała o swo­ich córecz­kach, nazwała je uro­czymi.

Mama zawsze burzyła się na takie prze­jawy czu­ło­ści. To pro­sta Szkotka, która lubiła, żeby dzieci były hała­śliwe i nie plą­tały się pod nogami: łapały kijanki w sta­wie, pod­kra­dały jabłka i budo­wały for­tece z gałęzi. Spoj­rza­łam na jej szczu­płe nad­garstki i przy­gar­bione ramiona. Jej dni jako matki trójki małych dzieci dawno minęły. Teraz ma już tylko mnie, a ja prze­ka­zuję jej wie­ści o pracy, którą chcę pod­jąć pra­wie sześć­set kilo­me­trów od domu.

Roz­ło­ży­łam palce obu dłoni.

– Ta praca to taka mała przy­goda przed powro­tem do Moray Col­lege – wyja­śni­łam. – Księżna w pełni rozu­mie, że we wrze­śniu muszę wró­cić do Edyn­burga, żeby skoń­czyć stu­dia. Bar­dzo inte­re­so­wał ją mój kurs psy­cho­lo­gii, zada­wała wiele pytań. – Ale nie jest też głup­ta­ską, któ­rej łatwo zaim­po­no­wać. Przy­po­mnia­łam sobie, jak patrzyła na mnie znad brzegu fili­żanki, sza­cu­jąc mnie chłod­nym, nie­bie­skim spoj­rze­niem. Skie­ro­wała roz­mowę na moją pracę – uczy­łam latem nie­zno­śny gang dzieci lorda i lady Elgi­nów.

– Lady Elgin mówi, że uczy pani Andrew histo­rii? – W jej wyso­kim, kul­tu­ral­nym gło­sie nie było sły­chać, że rodzina pocho­dzi z Angus. Gdy­bym zamknęła oczy, mogła­bym uznać, że księżna ma czter­na­ście lat.

Spoj­rza­łam na lady Elgin, która sie­działa spo­koj­nie w wygod­nym, lecz lekko pod­nisz­czo­nym salo­nie i uśmie­chem kwi­to­wała postępy syna pod moim kie­run­kiem.

– Tak, ma’am1. Pięt­na­sty wiek: wojna Dwóch Róż.

Księżna prze­chy­liła głowę, a na jej okrą­głej twa­rzy poja­wił się uśmiech roz­ba­wie­nia.

– Mam nadzieję, że jest po stro­nie Yor­ków! – rzu­ciła ku roz­ba­wie­niu wszyst­kich. – A dziew­częta?

– Mar­tha i Jeanie zapi­sują w dzien­niczku książki, które czy­tają tego lata. Mar­tha lubi sio­stry Brontë, a Jeanie… – roze­śmia­łam się – Jeanie jest zaprzy­się­głą Szkotką: zako­chała się w poezji Roberta Burnsa. Mary…

Księż­nej nie inte­re­so­wała jed­nak Mary, kuzynka Elgi­nów, duka­jąca swoją pierw­szą czy­tankę.

– Bar­dzo dobrze dla Jeanie. Jako dziew­czynka też uwiel­bia­łam Rob­biego Burnsa. – Księżna wypro­sto­wała się na krze­śle i splo­tła dło­nie na kola­nach okry­tych sukienką w kolo­rze pudro­wego błę­kitu, paro­diu­jąc uczen­nicę, którą popro­szono, by wyre­cy­to­wała wiersz po pod­wie­czorku. – Zobaczmy, czy jesz­cze pamię­tam. – Przy­brała spo­kojny wyraz twa­rzy i unio­sła oczy, szu­ka­jąc inspi­ra­cji. – A tak: „Och, moja miła jest jak róży pąk – Tak świeży jest jej wdzięk. Och, moja miła jest jak coś tam, coś tam…”. – Zakrę­ciła dło­nią w powie­trzu – „Pio­senki czu­łej dźwięk”2. – Pod­nio­sła ręce i wzru­szyła ramio­nami w prze­sad­nych prze­pro­si­nach.

– Ś-ś-śpiew – wtrą­cił jej mąż. – Moja m-m-miła jest jak… śpiew. – Sze­roki uśmiech zamie­nił go w bar­dziej bez­bronną wer­sję przy­stoj­nego brata, księ­cia Walii.

– Oczy­wi­ście, pal­nę­łam głup­stwo. Dzię­kuję, Ber­tie. – Roz­pro­mie­niła się. – „Moja miła jest jak śpiew”!

Jej per­li­sty śmiech z samej sie­bie, jej żywot­ność i poczu­cie absurdu spra­wiły, że poczu­łam do niej sym­pa­tię. Mogła być dziew­czyną w moim wieku, a nie synową króla z dwoj­giem dzieci. Cza­sami my, Szkoci, zbyt poważ­nie pod­cho­dzimy do życia, ale ta drobna kobieta, z jasnym uśmie­chem i w dość śmiesz­nym kape­lu­szu z pió­rami, była zabawna!

Opo­wie­dzia­łam to wszystko mamie, pomi­ja­jąc poezję i kape­lusz.

– Czy ona na pewno rozu­mie, że to tylko na trzy mie­siące i że wró­cisz do Edyn­burga, żeby kon­ty­nu­ować stu­dia?

– Wrócę do Edyn­burga dwu­dzie­stego dzie­wią­tego sierp­nia, żeby zacząć zaję­cia, a oni wyna­gro­dzą mnie bar­dzo hoj­nie, zwa­żyw­szy że nie mam żad­nego doświad­cze­nia, z wyjąt­kiem dzieci Elgi­nów. – Sta­ra­łam się, by mój głos brzmiał spo­koj­nie i zde­cy­do­wa­nie. Pro­te­sty matki w połą­cze­niu z myślą o dłu­giej samot­nej podróży do Lon­dynu, do dziw­nego i pora­ża­jąco wiel­kiego domu księ­cia zaczęły przy­ćmie­wać moją eks­cy­ta­cję z powodu nowej przy­gody.

Mama wes­tchnęła.

– Tu nie cho­dzi o pie­nią­dze, Marion. Nie musisz aż tak bar­dzo się wysi­lać, żeby zaro­bić kilka dodat­ko­wych fun­tów. Zawsze wystar­czały nam moje oszczęd­no­ści i renta wojen­nej wdowy. Bar­dziej mar­twi mnie, że skoń­czysz jako guwer­nantka, a nie nauczy­cielka.

Mama ni­gdy się do tego nie przy­zna, ale ist­nieje też inny powód, dla któ­rego pod­cho­dziła do tej pracy z tak wielką nie­chę­cią. Jestem jej jedy­nym dziec­kiem i nasza rodzina jest bar­dzo mała. Obaj moi starsi bra­cia zgi­nęli pod­czas Wiel­kiej Wojny, ojciec zmarł nie­długo potem, gdyż gaz musz­tar­dowy uszko­dził mu płuca. Dwie nie­za­mężne sio­stry mamy miesz­kają w jed­nym domu w Aber­deen, który dzielą wyłącz­nie z Panem Bogiem. Stu­diu­jąc w Edyn­burgu, przy­jeż­dża­ła­bym do domu auto­bu­sem w co drugi week­end. Z Lon­dynu nie mogła­bym sobie na to pozwo­lić.

– A kim w ogóle była ta księżna, zanim wyszła za mąż?

– Lady Elż­bietą Bowes-Lyon. – Prze­szłam na dia­lekt z High­lands, któ­rym mówiła moja babka. – Ta książna jezd Szko­tyką, jak my z mamum, a jej rodzena to Stra­th­mo­res o’Gla­mis.

Rzu­ciła mi zna­czące spoj­rze­nie.

– Czyli dla cie­bie jej córki to księż­niczka Elż­bieta i księż­niczka Mał­go­rzata Róża, Ich Kró­lew­skie Wyso­ko­ści. Mam nadzieję, że to rozu­miesz. – Krę­ce­niem głowy pod­su­mo­wała moje pra­gnie­nie, by pra­co­wać dla roz­piesz­czo­nej przy­wi­le­jami rodziny kró­lew­skiej z połu­dnia. A jeśli mój opis księ­cia Yorku nie mijał się z prawdą, był on męż­czy­zną, który nie prze­pło­szyłby krowy.

– Spodo­bały mi się jej słowa, kiedy pro­po­no­wała mi pracę. Powie­działa: „Może przy­je­dzie pani do nas do Royal Lodge na mie­siąc?”. – Zabrzmiało to jak zapro­sze­nie na wizytę, a nie oferta pracy dla tym­cza­so­wej guwer­nantki. – „A potem zoba­czy pani, czy nas polubi, a my panią. Jeśli dobrze nam pój­dzie, zosta­nie pani na lato!”.

1 lipca 1931 Royal Lodge, rezy­den­cja księ­cia Yorku Wind­sor Great Park, Berk­shire, Anglia

Obu­dzi­łam się o pią­tej w chłod­nym sza­rym świe­tle poranka sączą­cym się zza brze­gów cięż­kich kotar w mojej sypialni w Royal Lodge. Leża­łam tak jak zasnę­łam zmę­czona, na wznak, z rękami wycią­gnię­tymi wzdłuż ciała. Z poprzed­niego wie­czoru zapa­mię­ta­łam jedy­nie samo­chód skrę­ca­jący w pod­jazd w wie­czor­nym świe­tle i wielki, trzy­kon­dy­gna­cyjny dom, śliczny jak tort ślubny, lśniący jak różowa perła w ostat­nich pro­mie­niach słońca.

Gdy robiło się jaśniej, z cie­nia w pokoju wyła­niały się kształty mebli. Ścianę przy drzwiach zaj­mo­wała wielka szafa. Po obu stro­nach kominka stały dwa nie­duże fotele z hafto­wa­nymi podusz­kami. W biblio­teczce w rogu usta­wiono według wyso­ko­ści opra­wione w skórę książki. Na ścia­nach okle­jo­nych tapetą w zie­lono-białe paski wisiały akwa­rele w czar­nych ram­kach. Był to wygodny, sym­pa­tyczny pokój, róż­niący się bar­dzo od pach­ną­cych różami i bzem apar­ta­men­tów, do któ­rych rzu­ca­łam okiem, gdy po przy­jeź­dzie kamer­dy­ner pro­wa­dził mnie sze­ro­kimi mar­mu­ro­wymi scho­dami na dru­gie pię­tro.

Kiedy daim­ler zatrzy­mał się przed Royal Lodge, wiej­ską rezy­den­cją księ­cia Yorku, nachy­li­łam się i zaci­snę­łam zimne dło­nie na kola­nach, by powstrzy­mać ich drże­nie. Surowa, impo­nu­jąca fasada, która ze swo­imi roz­świe­tlo­nymi oknami przy­po­mi­nała pasa­żer­ski linio­wiec wyru­sza­jący w podróż przez ocean, była przy­tła­cza­jąca. Czu­łam się brudna i potar­gana. Zawa­ha­łam się, nie chcąc opusz­czać mojego azylu, kiedy szo­fer księ­cia otwo­rzył tylne drzwi. Pod­czas naszej krót­kiej podróży męż­czy­zna, który pomógł mi się wydo­stać z cha­osu dworca King’s Cross, stał się moim jedy­nym sojusz­ni­kiem w obcym świe­cie.

– Jeste­śmy na miej­scu, panno Craw­ford. Pani długa podróż wresz­cie dobie­gła końca.

Pan Hughes wycią­gnął dużą dłoń w skó­rza­nej ręka­wiczce, by pomóc mi wysiąść, a na pod­jazd ze scho­dów zszedł wysoki szpa­ko­waty męż­czy­zna.

– Dobry wie­czór, panno Craw­ford. Jestem kamer­dy­ne­rem Jego Wyso­ko­ści, nazy­wam się Ain­slie. Witamy w Royal Lodge.

Ten zadbany, dobrze ubrany męż­czy­zna o cichym gło­sie w niczym nie przy­po­mi­nał gru­bego, pro­tek­cjo­nal­nego major­do­musa w popla­mio­nym zupą kra­wa­cie, któ­rego zatrud­niali Elgi­no­wie.

– To zde­cy­do­wa­nie zbyt długa podróż, by odby­wać ją samot­nie. Pierw­szy raz jest pani na połu­dniu, prawda? – Empa­tycz­nym ski­nie­niem głowy wyra­ził współ­czu­cie z powodu dłu­gich godzin spę­dzo­nych przeze mnie w wago­nie trze­ciej klasy z czte­rema prze­siad­kami.

Odwró­ci­łam się w poszu­ki­wa­niu walizki.

– Pro­szę się nie mar­twić baga­żem, panno Craw­ford. James przy­nie­sie go na górę.

Z cie­nia por­tyku wyło­nił się młody męż­czy­zna i wziął od szo­fera moją pod­nisz­czoną walizkę. Zro­bi­łam trzy kroki i mru­ga­jąc, sta­nę­łam na jasno oświe­tlo­nym progu, a James znik­nął w drzwiach ukry­tych w pokry­tej boaze­rią ścia­nie.

Przede mną roz­cią­gał się hol wyło­żony czarno-bia­łymi płyt­kami z mar­muru.

– Księż­niczki udały się już na spo­czy­nek – uspo­koił mnie pan Ain­slie. – Książę i księżna wyszli na wie­czór i zostaną na noc w lon­dyń­skim domu, więc będzie pani miała oka­zję odpo­cząć i oswoić się z miej­scem. Ma pani ochotę na kola­cję? – Na wpół odwró­cił się do mnie, gdy wcho­dzi­li­śmy na schody. Myśla­łam tylko o tym, żeby zdjąć twe­edowy kostium; czu­łam, że w rezy­den­cji jest nie­mi­ło­sier­nie gorąco w porów­na­niu z naszym peł­nym prze­cią­gów dom­kiem i sma­ga­nymi wia­trem pero­nami, na któ­rych cze­ka­łam.

– Dzię­kuję, nie jestem głodna, ale z chę­cią wypi­ła­bym fili­żankę her­baty – odpar­łam, poty­ka­jąc się na ostat­nim stop­niu. Byłam zbyt zmę­czona, by jeść, i marzy­łam, żeby zdjąć nowe buty, które mnie cisnęły.

Pan Ain­slie otwo­rzył drzwi w sze­ro­kim kory­ta­rzu.

– To pani sypial­nia, tam­tędy można przejść do małego salo­niku. – Gestem wska­zał drzwi w prze­ciw­le­głej ścia­nie. – Łazienka znaj­duje się po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Kiedy James przyj­dzie z baga­żem, pro­szę mu powie­dzieć, jeśli będzie pani cze­goś potrze­bo­wała. Zaraz przy­niosą her­batę. – Popra­wił zasłonę i rozej­rzał się po pokoju. – Cie­szymy się, że pani do nas dołą­czyła, panno Craw­ford. Życzę pani dobrej nocy. – Zosta­wił mnie w ciszy moich pokoi, a ja usia­dłam na łóżku i zdję­łam buty. Drzwi znów się otwo­rzyły: poko­jówka przy­nio­sła tacę z her­batą, spo­glą­da­jąc czuj­nie spod pół­przy­mknię­tych powiek. Przed wyj­ściem mruk­nęła coś o chle­bie z masłem.

Roze­bra­łam się jak naj­szyb­ciej, wło­ży­łam koszulę nocną, wypi­łam fili­żankę gorą­cej, słod­kiej her­baty i pochło­nę­łam trzy cien­kie kromki chleba z masłem. Odrzu­ci­łam narzutę i zło­ży­łam na wykroch­ma­lo­nej pościeli zmę­czone ciało. Zdrę­twiałe koń­czyny wypro­sto­wały się z wdzięcz­no­ścią. Nacią­gnę­łam koc na uszy i zamknę­łam oczy.

*

– Lili­bet… ona śpi. – Obu­dzi­łam się w bla­sku słońca i ujrza­łam dziew­czynkę o okrą­głej buzi, sto­jącą przy łóżku w bia­łej hafto­wa­nej koszuli noc­nej. Odwró­ciła się i unio­sła palec do ust.

Gdy pró­bo­wa­łam usiąść, dołą­czyła do niej wyż­sza dziew­czynka.

– Dzień dobry – powie­działa. – Z poważ­nej twa­rzy spo­glą­dały na mnie wiel­kie jasno­nie­bie­skie oczy. – Puka­ły­śmy, ale chyba pani nie sły­szała. Jestem Lili­bet, a to Mał­go­rzata Róża. Ogrom­nie nam przy­kro, że panią obu­dzi­ły­śmy, ale chcia­ły­śmy panią zoba­czyć jako pierw­sze. – Zmarsz­czyła brwi w oba­wie, że powie­działa coś nie­wła­ści­wego. – Tak naprawdę chcia­łam zapy­tać, czy zja­dłaby pani z nami śnia­da­nie? – Jej powaga i pew­ność sie­bie były uro­cze, podob­nie jak tro­ska, że mi prze­szko­dziła. Dwie sio­stry grzecz­nie cze­kały na moją odpo­wiedź. Miały wiel­kie oczy ojca, ale ich spoj­rze­nie było spo­kojne i bez­po­śred­nie jak u matki.

– Dzię­kuję, będzie mi bar­dzo miło. Na pewno już się domy­śli­ły­ście, że jestem Marion Craw­ford. – Spoj­rza­łam na zegar na kominku. Wiel­kie nieba, była pra­wie ósma! Aby unik­nąć mało ele­ganc­kiego poszu­ki­wa­nia szla­froka, zapy­ta­łam:

– A gdzie jada­cie śnia­da­nie?

Lili­bet też spoj­rzała na zegar.

– O dzie­wią­tej w dzien­nym pokoju dzie­cię­cym, ale powinna pani przyjść wcze­śniej. To w kory­ta­rzu po pra­wej stro­nie. – Rzu­ciła mi uprzejmy, nie­śmiały uśmiech, uka­zu­jąc szparę po bra­ku­ją­cych przed­nich zębach.

– Dziś jemy jajka sadzone, a kiedy sty­gną, robią się śli­skie. – Szcze­rość sio­stry spra­wiła, że Lili­bet sze­rzej się uśmiech­nęła.

– Chodź, Mał­go­rzato, musimy iść. – Wzięła ją za rękę. – Alah będzie zła, jeśli nie ubie­rzemy się przed śnia­da­niem.

– Alah to wasza nia­nia?

Lili­bet ski­nęła głową.

– To pani Kni­ght, ale mówimy na nią Alah.

Alah. W tej upo­rząd­ko­wa­nej atmos­fe­rze zala­nych słoń­cem pokoi i sadzo­nych jajek nie dzi­wiło mnie, że ktoś o tak boskim imie­niu mógłby się ziry­to­wać taką drob­nostką jak brak punk­tu­al­no­ści.

ROZDZIAŁ DRUGI

Sier­pień 1936 Royal Lodge, Wind­sor Great Park, Berk­shire, Anglia

Spoj­rza­łam na pokrytą lokami główkę pod­ska­ku­jącą przy moim łok­ciu.

– Pod­sa­dzisz mnie, Craw­fie? Nic nie widzę! – Sze­ścio­let­nia Mał­go­rzata była wciąż nie­dużą, okrą­glutką dziew­czynką.

– Nie­wiele jest do oglą­da­nia. – Chwy­ci­łam ją w talii i pod­sa­dzi­łam na pod­stawę kamien­nej balu­strady, która bie­gła wzdłuż dachu Royal Lodge. – Lepiej? – Uję­łam jej gorącą dłoń w swoją, żeby ją pod­trzy­mać, gdy wspięła się na palce, by spoj­rzeć na pod­jazd w dole.

– Tro­chę tak, ale widzę przede wszyst­kim żwir.

Wcią­gnę­łam łagodne let­nie powie­trze: uno­sił się w nim zapach świeżo sko­szo­nej trawy z nutą let­nich kwia­tów.

– Stąd można zoba­czyć ogród różany. Spójrz, pan Car­ter ścina kwiaty do jadalni. – Ni­gdy nie mia­łam dość pogod­nego widoku z tego wspa­nia­łego domu z jego tchną­cymi spo­ko­jem ogro­dami, które ota­czały stare libań­skie cedry. Nie byłam też w sta­nie wyobra­zić sobie życia bez córe­czek księ­cia i księż­nej Yorku; stały się czę­ścią mnie, podob­nie jak ja sta­łam się czę­ścią ich rodziny.

List, który z takim mozo­łem napi­sa­łam do matki latem 1931 roku, infor­mu­jąc ją, że pod­ję­łam decy­zję, by zostać, był naj­trud­niej­szy, jaki wysła­łam w życiu. Ogromna odle­głość dzie­ląca Dun­ferm­line i Wind­sor z każdą linijką sta­wała się coraz więk­sza. W szyb­kiej odpo­wie­dzi zapew­niła mnie, że rozu­mie moją decy­zję. Rodzina Yor­ków ofe­ro­wała mi ogromne moż­li­wo­ści, żeby doświad­czyć innego życia i spoj­rzeć na nie z szer­szej per­spek­tywy. Matka miała na tyle taktu, żeby to napi­sać, ale wie­dzia­łam, że tęskni za moim towa­rzy­stwem.

Mał­go­rzata Róża otarła noski butów o kamień, gdy wychy­liła się jesz­cze bar­dziej, przy­wo­łu­jąc mnie z powro­tem do teraź­niej­szo­ści.

– Spójrz, to tato i mama. Wycho­dzą, żeby pocze­kać na przy­jazd stryja Davida i jego przy­ja­ciółki. – Obie spoj­rza­ły­śmy na czubki głów w dole, jed­nej nagiej w przy­ćmio­nym popo­łu­dnio­wym słońcu, dru­giej nakry­tej jasno­nie­bie­skim kape­lu­szem przy­bra­nym fio­le­to­wo­ró­żo­wymi różami z jedwa­biu. Książę i księżna cze­kali na nowego króla Anglii, który miał przy­je­chać na pod­wie­czo­rek.

Kiedy Mał­go­rzata zoba­czyła już wszystko, co było do zoba­cze­nia, była gotowa na zabawę.

– Chodź, Craw­fie, Lili­bet przyj­dzie tu za chwilę. Musimy się scho­wać.

Zatrzy­ma­łam ją jesz­cze na moment, gdy dobiegł nas lekki, czy­sty głos księż­nej, roz­brzmie­wa­jący jak dzwo­ne­czek w cięż­kim sierp­nio­wym powie­trzu.

– On się z nią ożeni, Ber­tie. Pew­nie oświad­czył się już wiele mie­sięcy temu i oczy­wi­ście wiesz, że się zgo­dziła.

Nachy­li­łam się, żeby spró­bo­wać usły­szeć pełną waha­nia, cichą odpo­wiedź księ­cia.

– Nie, kochany, nie sądzę, że to coś prze­lot­nego – powie­działa księżna, śmie­jąc się dźwięcz­nie. – On zupeł­nie stra­cił głowę. Tym razem to poważna sprawa.

Książę powie­dział gło­śniej:

– Ona jest… at… atrak­cją.

– Żałuję, że to nie jest takie pro­ste. – Głos księż­nej zabrzmiał ostro, jakby ziry­to­wało ją, że tak scep­tycz­nie pod­cho­dzi do jej słów. – Wiesz, że nie pozwolą mu zostać, jeśli się z nią ożeni.

Pod­słu­chi­wa­łam, ale nie mogłam się powstrzy­mać. Wychy­li­łam się jesz­cze bar­dziej, pra­gnąc dosły­szeć odpo­wiedź księ­cia.

– On tego ni­gdy nie zrobi. – Książę łatwo się dener­wo­wał, ale pod jego znie­cier­pli­wioną i pełną emfazy odpo­wie­dzią kryło się coś jesz­cze. Patrzy­łam, jak księżna wyciąga rękę, żeby pokle­pać go po przed­ra­mie­niu, jak robiła to nie­zli­czone razy, gdy mężowi zaczy­nały pusz­czać nerwy. Pokle­puje go, jakby był zbyt naro­wi­stym koniem, pomy­śla­łam.

Książę odchrząk­nął.

– Nie zro­biłby mi tego, roz­ma­wia­li­śmy o tym. – Potem dodał z lek­kim zwąt­pie­niem w gło­sie: – D-d-dał mi s-s-słowo.

– Módlmy się, żeby go dotrzy­mał, bo ina­czej zachcą, żeby­śmy go zastą­pili i będziemy się mogli poże­gnać z wygod­nym życiem tutaj – odparła księżna. Roz­legł się klak­son i na pod­jazd wje­chał długi zie­lony samo­chód, kie­ru­jąc się w stronę domu. – Wiel­kie nieba, czym on jeź­dzi?

Książę nie odpo­wie­dział, ale patrzy­łam, jak spusz­cza głowę i wie­dzia­łam, że wbija wzrok w stopy.

– To jego nowy samo­chód? – Księżna dotknęła łok­cia męża, przy­wo­łu­jąc go z powro­tem do rze­czy­wi­sto­ści i powi­ta­nia brata. – Zie­lony. Cóż za dziwny pomysł!

– Tak, jest z niego bar­dzo dum… dumny, nazywa się kombi. Ame­ry­kań­ski.

– Oczy­wi­ście. Przy­naj­mniej ona nie przy­je­dzie w przy­szłym tygo­dniu do Bal­mo­ral!

Mał­go­rzata wysu­nęła rączkę z mojej dłoni i pocią­gnęła mnie za rękę.

– Chodź, Craw­fie, scho­wamy się za komi­nami. – Odwró­ci­łam się od kra­wę­dzi dachu, lecz wcze­śniej­sze słowa księż­nej wciąż uno­siły się w powie­trzu, ostrze­gaw­czo cięż­kie jak chmury zbie­ra­jące się na wscho­dzie: „Wiesz, że nie pozwolą mu zostać, jeśli się z nią ożeni”. Naj­bar­dziej dzi­wiło mnie to, że w jej gło­sie nie sły­chać było nie­po­koju ani prze­ra­że­nia, które pobrzmie­wały w gło­sie jej męża. Prze­ma­wiała ze spo­ko­jem kobiety, która wie, co szy­kuje dla niej przy­szłość.

– Zna­la­złam was, zna­la­złam was obie! – Lili­bet wysta­wiła głowę przez okno pokoju szkol­nego. – Nawet się nie scho­wa­ły­ście. Poza tym i tak zawsze zaczy­nam szu­kać tutaj, bo to ulu­bione miej­sce Mał­go­rzaty.

– Nie­ład­nie, nie dałaś nam dość czasu! – Mał­go­rzata zesko­czyła z pod­stawy balu­strady.

– Dałam i to nawet wię­cej, bo Alah kazała mi posprzą­tać bała­gan, któ­rego naro­bi­łaś w szafce z zabaw­kami.

Mał­go­rzata Róża oparła dło­nie na bio­drach.

– To wcale nie był bała­gan, tylko ty lubisz wszystko sprzą­tać. A my dopiero co tu wyszły­śmy!

Wstążka do wło­sów się roz­wią­zała, a mój mały urwis z otar­tymi buci­kami i brud­nymi rękami uniósł brodę, spo­glą­da­jąc na świeżo umytą i ucze­saną sio­strę. Tak­su­jące spoj­rze­nie Lili­bet wyra­żało drwinę.

– Widzia­łaś swoją sukienkę? Jak ci się udało ją roze­drzeć? Mia­łaś mnó­stwo czasu, żeby zna­leźć kry­jówkę. Teraz moja kolej.

– Nie, Lili­bet, nie! To nie­spra­wie­dliwe! – Mał­go­rzata zawsze tak krzy­czała, gdy życie gro­ziło, że pokrzy­żuje jej plany. – Stryj David przy­je­chał na pod­wie­czo­rek, a ja jesz­cze się nie scho­wa­łam! – W pro­te­ście wysu­nęła dolną wargę.

Lili­bet wspięła się przez okno na dach i minąw­szy nas, pode­szła do balu­strady, by się przez nią wychy­lić.

– Rodzice wsia­dają do jego nowego samo­chodu. Dokąd oni się wybie­rają?

Mał­go­rzata zaczęła tupać nogami, a po pulch­nych policz­kach popły­nęły łzy.

– On już wyjeż­dża, a ja nawet się nie przy­wi­ta­łam ani nie wypi­łam her­baty!

Przy­kuc­nę­łam przed nią i poda­łam jej chu­s­teczkę.

– Poje­chali tylko na krótką prze­jażdżkę nowym samo­cho­dem Jego Kró­lew­skiej Mości. No chodź, wydmu­chaj nos. Powiedz mi… – Unio­słam jej nad­gar­stek. – Która jest godzina na twoim nowym zegarku?

– Za pięć minut psia­kość czwarta. – Zachi­cho­tała, gdy wstrzą­śnięta Lili­bet gło­śno wcią­gnęła powie­trze. Mał­go­rzata nie­dawno zaprzy­jaź­niła się z nowym paziem, który w chwi­lach zde­ner­wo­wa­nia rzu­cał pod nosem „psia­kość”.

– Samo za pięć czwarta zde­cy­do­wa­nie wystar­czy, bar­dzo dzię­kuję. A o któ­rej jemy pod­wie­czo­rek?

– O pią­tej.

– Grzeczna dziew­czynka. Widzisz więc, że możemy się jesz­cze raz poba­wić w cho­wa­nego i teraz chyba jest moja kolej, żeby się scho­wać. No, wska­kuj! – Pomo­głam Mał­go­rza­cie wró­cić przez okno do środka i zbie­głam po stop­niach do komórki miesz­czą­cej się pomię­dzy tyl­nymi scho­dami a główną klatką scho­dową. Będę miała chwilę spo­koju, żeby prze­my­śleć urywki roz­mowy, którą pod­słu­cha­łam na dachu.

Czy król na pewno nie ma zamiaru poślu­bić pani Simp­son? Wcze­śniej wszyst­kie romanse nawią­zy­wał, co prawda, z mężat­kami, ale nie chciał się z nimi żenić.

Powró­ciły do mnie słowa, któ­rymi książę, jąka­jąc się, zare­ago­wał na stwier­dze­nie żony, że król zupeł­nie stra­cił głowę: „D-d-dał mi s-s-słowo”. Z całego serca współ­czu­łam czło­wie­kowi, który uwiel­biał swo­jego wytwor­nego, pew­nego sie­bie star­szego brata i ufał mu. Ale jego zaufa­nie zaczy­nało się kru­szyć, gdy żona utrzy­my­wała, że król zamie­rza się oże­nić z panią Simp­son. Zde­cy­do­wane słowa księż­nej spra­wiły, że jego wła­sne uwię­zły mu w gar­dle; nie mógł uwie­rzyć, że uko­chany brat mógłby go zawieść.

Ale już czas, żeby się oże­nił, skoro został kró­lem – ma prze­cież czter­dzie­ści dwa lata.

Ale z panią Simp­son? Pró­bo­wa­łam sobie przy­po­mnieć, co mówi kon­sty­tu­cja. Nasz monar­cha nie może się oże­nić z kato­liczką – tego byłam pewna. Bry­tyj­ski monar­cha jest głową Kościoła Anglii, więc mał­żeń­stwo z kato­liczką nie wcho­dzi w grę.

Może dez­apro­bata, którą sły­sza­łam w gło­sach pana Ain­slie i Alah, kiedy wspo­mi­nano o pani Simp­son, była zwią­zana z fak­tem, że jest kato­liczką? Nie, to dla­tego, że się roz­wio­dła i to nie tylko z panem Simp­sonem, który rów­nież brał czynny udział w oży­wio­nym życiu towa­rzy­skim Lon­dynu. Czy pani Simp­son nie scho­wała dru­giego byłego męża gdzieś w Ame­ryce? Zaczę­łam się zasta­na­wiać nad mężami Ame­ry­kanki. To nie­wy­obra­żalne, by nasz król, choć uwa­żał się za czło­wieka bar­dzo postę­po­wego, mógł choćby roz­wa­żać moż­li­wość poślu­bie­nia dwu­krot­nej roz­wódki.

Roz­wód, mimo że legalny, pozo­staje w naszym kraju sprawą bar­dzo deli­katną, a Kościół nie usank­cjo­nuje mał­żeń­stwa króla z roz­wódką, gdy obaj jej mężo­wie na­dal żyją.

Kiedy kuca­łam w ciem­no­ści pod niskim skle­pie­niem komórki, mając za towa­rzy­stwo mopy i wia­dra, z nie­zwy­kłą jasno­ścią ude­rzyła mnie kolejna myśl. Jeśli nasz król play­boy, który panuje zale­d­wie od sied­miu mie­sięcy, a jego koro­na­cja pozo­staje wciąż w sfe­rze pla­nów, uprze się, by poślu­bić panią Simp­son – pod­nio­słam głowę tak gwał­tow­nie, że ude­rzyłam nią w sufit kry­jówki – czy nie wywoła to tak gigan­tycz­nego kry­zysu, że ślub umoż­liwi jedy­nie abdy­ka­cja? Bystra księżna Yorku naj­wy­raź­niej też tak myślała. Gdy­bym parę minut wcze­śniej nie sły­szała jej zapew­nień, uzna­ła­bym pomysł, że Ber­tie zosta­nie kró­lem Anglii, za nie­do­rzeczny.

Lubi­łam księ­cia: był naj­mil­szym i naj­bar­dziej wiel­ko­dusz­nym ojcem, odda­nym mężem, życz­li­wym i uprzej­mym pra­co­dawcą. Ale jego wady jako przy­szłego monar­chy były znaczne. Powścią­gli­wość i pełna rezerwy skłon­ność do izo­lo­wa­nia się to jedno, ale nie­chęć do publicz­nych wystą­pień i zaci­na­nie się pod­czas mówie­nia nie były surow­cem, z któ­rego kró­lów się wyra­bia3. Biedny czło­wiek, nie ma zami­ło­wa­nia ani siły do tej okrop­nej pracy.

Dwie tupiące pary stóp pod­bie­gły do mojej kry­jówki, a chrzęst kół na pod­jeź­dzie przy­po­mniał mi, że doro­śli wró­cili. Czas się ogar­nąć.

Zosta­łam zaata­ko­wana na dwa fronty: Lili­bet uchy­liła drzwi komórki od strony tyl­nych scho­dów, a Mał­go­rzata z roz­ma­chem zde­ter­mi­no­wa­nego ilu­zjo­ni­sty otwo­rzyła te ukryte w boaze­rii przy scho­dach głów­nych, gdy król, para ksią­żęca i pani Simp­son weszli do holu.

– Zna­la­złam cię! Pierw­sza! – wrza­snęła Mał­go­rzata, kipiąc pod­nie­ce­niem, gdy razem z Lili­bet z więk­szą god­no­ścią wyszły­śmy z komórki mię­dzy scho­dami.

– Wiel­kie nieba, Mał­go­rzato Różo, coś ty zro­biła z sukienką? – zapy­tała ze śmie­chem księżna. – Chodź się przy­wi­tać z Jego Kró­lew­ską Mością!

– Stryju Davi­dzie, w samą porę na pod­wie­czo­rek. – Mał­go­rzata rzu­ciła się w jego stronę, za nią ruszyła spo­koj­niej­sza sio­stra, która dygnęła przed kró­lem, a potem wyczu­wa­jąc być może skrę­po­wa­nie ojca, sta­nęła koło niego i wzięła go za rękę.

Król pod­niósł Mał­go­rzatę i zakrę­cił nią w kółko.

– Pod­wie­czo­rek? Skąd wie­dzia­łaś, że jestem głodny jak wilk? – Posta­wił bra­ta­nicę na ziemi.

Czyż­bym się prze­sły­szała? Spoj­rza­łam na księżnę, potem na księ­cia. Jego Kró­lew­ska Mość z pew­no­ścią żar­to­wał, ale prze­ma­wiał z nie­wąt­pli­wie ame­ry­kań­skim akcen­tem.

– Nie widzia­łaś jesz­cze mojego nowego samo­chodu, prawda, Lili­bet? Przy­był ze Sta­nów, to kombi.

– Widzia­ły­śmy. – Lili­bet pod­nio­sła wzrok na ojca. – Jest zie­lony! – Kąciki jej ust opa­dły, a matka uśmiech­nęła się.

– Zde­cy­do­wa­nie. – Pani Simp­son, chłodna w lep­kim cie­ple póź­nego lat i otu­lona zapa­chem per­fum Guer­la­ina, nachy­liła się, by Lili­bet mogła ją posłusz­nie, a Mał­go­rzata z całego serca poca­ło­wać w poli­czek. Księżna wypro­sto­wała się zna­cząco na widok pro­stac­kiego żąda­nia pani Simp­son, by jej córki ją cało­wały. Nasze spoj­rze­nia spo­tkały się, a jej cien­kie brwi unio­sły się nie­znacz­nie, zanim twarz przy­brała wyraz uprzej­mej tole­ran­cji.

Sto­jąc w cie­niu otwar­tych drzwi, mogłam pierw­szy raz dobrze się przyj­rzeć kochance króla. Dotąd zawsze oglą­da­łam ją z daleka, gdy prze­cha­dzała się po parku albo na tara­sie popi­jała kok­tajl w oto­cze­niu przy­ja­ciół – zdzi­wi­łam się, że nie jest ani piękna, ani nawet ładna w kon­wen­cjo­nal­nym sen­sie. Miała za dużą głowę, zbyt kwa­dra­tową twarz z mocno zary­so­waną szczęką i kości­stym nosem. Za to mogła się poszczy­cić modną syl­wetką: kan­cia­stą, nie­mal chło­pięcą, z rodzaju tych, na któ­rych ubra­nia leżą dosko­nale. Nie było w niej mięk­kich, kobie­cych krą­gło­ści, a spoj­rze­nie, któ­rym prze­bie­gała od króla do księż­nej, było tak­su­jące i prze­ni­kliwe. Nie przy­po­mi­nała cie­plar­nia­nego kwiatu z dłu­giej linii uprzy­wi­le­jo­wa­nych ary­sto­kra­tów ani córeczki boga­tego tatu­sia z Ame­ryki. Zadbana, wytwor­nie i drogo ubrana w ide­al­nie skro­joną suk­nię ze szma­rag­do­wego jedwa­biu pani Simp­son może i nie była pięk­no­ścią, ale była nie­dbale i dosko­nale szy­kowna. Palce gołych stóp wysta­wały z san­dał­ków na szpil­kach, a paznok­cie były pola­kie­ro­wane na jaskra­wo­czer­wono, na taki sam odcień jak surowe usta: impo­nu­jące połą­cze­nie kasyna w Monte Carlo i cie­ni­stych werand w Wir­gi­nii, o któ­rych czy­ta­łam w kolum­nach towa­rzy­skich.

Obok tego uoso­bie­nia nie­ska­zi­tel­nej ele­gan­cji stała księżna ubrana w nie­bie­ską kwie­ci­stą żor­żetę i ozdo­biony różami kape­lusz; w sierp­nio­wym upale wyglą­dała na prze­braną i zbyt strojną. Zupeł­nie jakby przed chwilą wró­ciła z otwar­cia kościel­nego festynu. Ale nie dawała się poko­nać, sto­jąc na środku swo­jego holu na roz­sta­wio­nych nogach w jedwab­nych poń­czo­chach, z torebką zawie­szoną w zgię­ciu łok­cia i dwoma sznu­rami nie­ska­zi­tel­nych pereł na szyi. Elż­bieta, księżna Yorku, patrzyła obo­jęt­nie na ame­ry­kań­ską atrak­cję. Lustro­wała uprzej­mym acz wni­kli­wym spoj­rze­niem szkar­łatne paznok­cie u stóp pani Simp­son, jakby nie była do końca pewna, co robią w jej pięk­nym holu.

Wita­jąc się ze mną, pani Simp­son unio­sła pod­bró­dek.

– Panna Craw­ford, nie­praw­daż? Kiedy tylko odwie­dzam Royal Lodge, zawsze tak świet­nie bawi­cie się z dziew­czyn­kami! – Jej głos brzmiał twardo, meta­licz­nie. Zro­zu­mia­łam, czemu książę i księżna mówią o niej „zardze­wiała piła”.

– Bawi­ły­śmy się w cho­wa­nego – wyja­śni­łam, czu­jąc wyrzuty sumie­nia z powodu tego, co pod­słu­cha­łam.

Odwró­ciła się do króla, a tyłem do ksią­żę­cej pary i dziew­czy­nek. Kości szczęki ster­czały po obu stro­nach jej chu­dej szyi, przez co przy­po­mi­nała żmiję.

– Brzmi zachę­ca­jąco. – Oparła dłoń na ramie­niu króla, wbi­ja­jąc w niego spoj­rze­nie okrą­głych ciem­nych oczu. – Powin­ni­śmy też kie­dyś spró­bo­wać. – Rzu­ciła mu naj­bar­dziej pro­wo­ku­jące spoj­rze­nie, jakie widzia­łam w życiu, a uśmiech, któ­rym jej odpo­wie­dział, był tak jaw­nie namiętny, że musia­łam odwró­cić wzrok.

Ta osza­ła­mia­jąca mie­szanka seksu i aro­ganc­kiej fine­zji była roz­wódką, kochanką króla! W chwili gdy ta obda­rzona nie­zwy­kłym wyglą­dem kobieta ode­zwała się do niego, w pełni poję­łam, czemu on stoi tutaj z wyra­zem głu­piej tęsk­noty na twa­rzy.

Potwier­dziw­szy swoje prawo wła­sno­ści do króla Anglii, pani Simp­son ponow­nie zwró­ciła uwagę na księż­niczki.

– A gdzie się cho­wa­ły­ście, w piw­nicy na węgiel?

– Na dachu – odparła Mał­go­rzata Róża. – Obser­wo­wa­ły­śmy was wszyst­kich z góry!

– To dla­tego jesteś taka brudna! – Flir­to­wała nawet z Mał­go­rzatą. Spoj­rza­łam na parę ksią­żęcą, by spraw­dzić, jak przyj­mują żarty pani Simp­son.

Król odrzu­cił głowę do tyłu i zaniósł się śmie­chem, lecz jego brat w mil­cze­niu wyjął z kie­szeni mary­narki papie­ro­śnicę i zapa­lił papie­rosa. Nie wie­dzia­łam, czy tylko to sobie wyobra­zi­łam, czy też naprawdę rzu­cił bratu tak­su­jące spoj­rze­nie, pozba­wione tego szcze­nię­cego uwiel­bie­nia, które zwy­kle prze­ja­wiał, gdy byli razem.

Księżna zawtó­ro­wała szwa­growi srebr­nym, rado­snym śmie­chem, co prawda, z życz­li­wym wyra­zem twa­rzy, lecz ze sztyw­nymi z nie­chęci ple­cami.

– Pomy­śla­łam, że miło byłoby wypić her­batę na tara­sie. Nie będzie ci za chłodno, Wal­lis? – Obrzu­ciła szyb­kim spoj­rze­niem nagie ramiona pani Simp­son. – Dziew­czynki, bie­gnij­cie do Alah, żeby się umyć i prze­brać przed pod­wie­czor­kiem. – Zni­żyła głos, gdy pode­szłam do niej i wzię­łam Mał­go­rzatę Różę za rękę. – To nie­ofi­cjalne spo­tka­nie, Craw­fie, nie musisz się prze­bie­rać; jak widzisz, pani Simp­son jest ide­al­nie ubrana na tę oka­zję.

Mał­go­rzata wyczuła nastrój matki.

– Psia­kość – szep­nęła pod nosem.

– Otóż to – odparła księżna.

Jeśli przyj­dzie co do czego, pomy­śla­łam, gdy kie­ro­wa­ły­śmy się do pokoju dzie­cię­cego, mogę się zało­żyć, że księżna Yorku zosta­nie kró­lową. Uśmiech­nięta księżna byłaby o wiele lep­szą kró­lową mał­żonką niż Wal­lis Simp­son, nawet jeśli Bry­tyj­czycy z nie­chę­cią zamie­ni­liby przy­stoj­nego króla na jego skrę­po­wa­nego, jąka­ją­cego się brata.

9 grud­nia 1936 Royal Lodge, Wind­sor Great Park, Berk­shire, Anglia

Kochana Mamo!

Naresz­cie skoń­czyło się cze­ka­nie i zamar­twia­nie się. Wczo­raj wie­czo­rem król przy­je­chał, by zjeść kola­cję z bra­tem. Przy­wiózł ze sobą swo­jego doradcę, pana Monck­tona (który nie­mal zacie­rał ręce z zachwytu – na pewno zara­bia kro­cie, dora­dza­jąc kró­lowi w całym tym zamę­cie), i pre­miera – czu­łam fajkę pana Bal­dwina aż w mojej kry­jówce na dru­gim pię­trze!

W chwili gdy ujrza­łam twarz króla, potwier­dziły się moje naj­gor­sze podej­rze­nia. Try­skał dobrym humo­rem, był nie­zwy­kle ser­deczny i roz­pły­wał się w uśmie­chach, zwłasz­cza kie­ro­wa­nych do brata. Udali się do różo­wego salonu i zamknęli drzwi, a ja poszłam powie­dzieć dobra­noc dziew­czyn­kom.

Przed pój­ściem spać wybra­łam się z psami na wie­czorny spa­cer. Kiedy prze­cho­dzi­łam przez traw­nik, zauwa­ży­łam, że na pod­jeź­dzie nie ma już samo­cho­dów. Na tara­sie stał pan Ain­slie, więc zbli­ży­łam się, by życzyć mu dobrej nocy.

– Zro­bił to – powie­dział, gdy weszłam na stop­nie tarasu. – Co to za król, który porzuca swo­ich pod­da­nych? Swój kraj?

A potem opo­wie­dział mi, co się wyda­rzyło przy kola­cji. Król był w szczy­to­wej for­mie: opo­wia­dał dow­cipy i pił wino kie­li­szek za kie­lisz­kiem, pan Bal­dwin opy­chał się kuro­pa­twami, Monck­ton obser­wo­wał księ­cia, a książę sie­dział w mil­cze­niu, nie odry­wa­jąc wzroku od twa­rzy brata. Pan A. zosta­wił ich potem przy porto, a kiedy wró­cił, książę bła­gał brata, by mu tego nie robił. Pan A. uświa­do­mił sobie, że to koniec – król zamie­rzał porzu­cić monar­chię, by oże­nić się z panią Simp­son.

Strasz­nie było oglą­dać mojego dro­giego przy­ja­ciela tak wstrzą­śnię­tego, a naj­gor­sze było to, że nie przy­cho­dziło mi do głowy nic, co mogła­bym powie­dzieć – poza „krzy­żyk na drogę”!

To okropny tydzień: książę dłu­bie w jedze­niu, odpala papie­rosa od papie­rosa przez cały dzień i pew­nie też przez więk­szość nocy, sądząc po tym, jak łatwo się iry­tuje. Dziew­czynki snują się po domu z lękiem na twa­rzach i sta­rają się być grzeczne – nawet Mał­go­rzata. Nie wyobra­żam sobie, jak dziw­nie się poczują, miesz­ka­jąc w gma­szy­sku uda­ją­cym pałac zamiast w tym pięk­nym domu.

Jed­nak czapki z głów przed księżną! Ona świet­nie sobie z tym radzi. Naprawdę sądzę, że bez jej zdro­wego roz­sądku i rezonu nasz nowy król po pro­stu by się pod­dał. Mówię o tym tylko Mamie, ale nasz już nie­ba­wem były król jest tan­det­nym czło­wiecz­kiem, a nowy przy­zwo­itym i odpo­wie­dzial­nym męż­czy­zną, który zrobi co w jego mocy dla swo­ich pod­da­nych i kraju – kiedy już doj­dzie do sie­bie po wstrzą­sie wywo­ła­nym przez nie­rze­tel­ność brata.

Kiedy dosta­nie Mama ten list, na pewno będzie już wszystko wie­działa, bo poju­trze nasz były król wygłosi w radiu mowę abdy­ka­cyjną.

Boże, zacho­waj króla Jerzego VI!

Całuję mocnoMarion

CZĘŚĆ DRUGA

1944–1948

ROZDZIAŁ TRZECI

Gru­dzień 1944 Zamek Wind­sor, Great Park, Berk­shire, Anglia

– I co myślisz? Czyż nie jest cudowna? Nie mogę uwie­rzyć, że Bobo tak świet­nie sko­pio­wała ją ze zdję­cia!

Wojenny chłód potęż­nych kamien­nych ścian zamku Wind­sor, gdzie schro­ni­li­śmy się przed nalo­tami na Lon­dyn – i zosta­li­śmy na dłu­żej – nie wywie­rał żad­nego wra­że­nia na cudow­nej isto­cie, która krę­ciła się powoli przede mną, roz­po­ście­ra­jąc ręce. Dłu­gie fałdy sukni opa­dały na pod­łogę peł­nymi wdzięku falami zło­tego jedwa­biu. Suk­nia doda­wała jej wzro­stu, pod­kre­ślała szczu­płą talię i drobną figurę w kształ­cie klep­sy­dry, ale mój wzrok przy­ku­wał głę­boko wycięty dekolt. „Czy nie jest zbyt duży?”. Mru­żąc oczy, spoj­rza­łam na białe ramiona i dekolt Lili­bet; tej sukni było daleko do błę­kit­nej szy­fo­no­wej z dzie­cię­cym koł­nie­rzy­kiem z koronki.

– Myśla­łam, że wło­żysz błę­kitną. – Tylko tyle byłam w sta­nie powie­dzieć.

– Tamtą starą? Och nie, Craw­fie. Nie mogę jej nosić. Wisi na mnie jak na wie­szaku.

Okrę­ciła się szyb­ciej i jedwab oto­czył ją kołem.

– Mogła­bym w niej prze­tań­czyć całą noc. – Zatrzy­mała się gwał­tow­nie, by obej­rzeć się przez ramię w dużym lustrze, a suk­nia zmy­słowo otu­liła jej nogi. – Zoba­czy­łam ją na zdję­ciu w ame­ry­kań­skim cza­so­pi­śmie. Wiem, że jest tro­chę nie­modna, ale krój dosko­nale pasuje do jedwa­biu, który zna­la­zła Bobo.

Pocie­szy­łam się, że Bobo Mac­Do­nald, dawna opie­kunka Lili­bet i ostoja szkoc­kiej pra­wo­ści, ni­gdy nie uszy­łaby sukni, która zbyt mocno odsła­nia­łaby dekolt następ­czyni tronu.

– Poka­za­łaś się Alah? – Kró­lew­ska nia­nia wypru­łaby Bobo flaki, gdyby ta pozwo­liła na nie­skrom­ność.

– Jest zachwy­cona. – Lili­bet otwo­rzyła ilu­stro­wane cza­so­pi­smo, które przy­nio­sła ze sobą. – Spójrz, Bobo sko­pio­wała suk­nię z tego zdję­cia. – Postu­kała w nie pal­cem. – Pora­dziła sobie wspa­niale. – Aktorkę przy­po­mi­na­jącą Gin­ger Rogers, z głową odrzu­coną do tyłu i z na wpół przy­mknię­tymi z eks­tazy oczami, trzy­mał w ramio­nach szczu­pły męż­czy­zna z dużą głową i wło­sami, które wyglą­dały na przy­kle­jone; jego nazwi­sko umknęło mi na moment.

Jeśli Gin­ger Rogers odzwier­cie­dla obecny stan umy­słu Lili­bet, to pod­czas świą­tecz­nych uro­czy­sto­ści w Wind­so­rze będzie to szok dla całej rodziny.

Trzy­ma­jąc na kola­nach otwarte cza­so­pi­smo, pod­nio­słam na nią wzrok. Poma­lo­wała rzęsy, jasno­nie­bie­skie oczy wyróż­niały się w ład­nej buzi. Pełne usta pod­kre­ślone czer­woną szminką two­rzyły zmy­słowy łuk na tle jej nie­ska­zi­tel­nej cery.

– To… – prze­su­nęła dłońmi po sta­niku sukni – jest naj­pięk­niej­sza rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek mia­łam.

– Jest rewe­la­cyjna.

– Nie za bar­dzo? – Uśmiech znik­nął.

– Nie, nie – uspo­ko­iłam ją. – Nie w ten spo­sób. Wyglą­dasz w niej uro­czo. – Nie chcia­łam umniej­szać rado­ści, jaką Lili­bet spra­wiała nowa suk­nia. – Ale na pewno umrzesz z zimna.

Zbyła to wzru­sze­niem ramion.

– Wiem, że eks­po­nuje coś, co nazy­wają dekol­tem, ale zakrywa mnie całą… kom­plet­nie. – Odwró­ciła się, by poka­zać skromny tył sukni i krót­kie fal­ba­nia­ste rękawki.

Czemu odno­si­łam wra­że­nie, że jest naj­bar­dziej uwo­dzi­ciel­ską kobietą, jaką widzia­łam od lat? To tylko kwe­stia maki­jażu? Nie, nawet on był dys­kretny, pod­kre­ślał jedy­nie, że stała się pięk­no­ścią. W minio­nym roku Lili­bet zrzu­ciła resztki dzie­cię­cego tłusz­czyku i roz­wi­nęła się jak angiel­ska róża. Jed­nak w tej sukni olśnie­wała zdro­wiem i urodą: była jasnym świa­tłem w słabo oświe­tlo­nym pokoju, pro­mien­nym obło­kiem mło­dzień­czego uroku w tym zim­nym, okrop­nym, sta­rym zamku.

To nie cho­dzi o sukienkę, lecz o nią. Czuje, że jest kobieca i urze­ka­jąca, bo wła­śnie taka jest. Lili­bet, poważna, zadu­mana, która bawiła się koni­kami, sku­piona marsz­czyła brwi nad zada­niem z prawa kon­sty­tu­cyj­nego i mar­twiła się, czy sta­nowi dobry przy­kład dla zastępu skau­tek, doro­sła. Pokrę­ci­łam głową i roze­śmia­łam się.

– Craw­fie, o co cho­dzi teraz? Jest nie do przy­ję­cia?

– Nie, nie, jest jak naj­bar­dziej. – Zbyt łatwo można ją było wpę­dzić w wąt­pli­wo­ści co do wła­snej osoby. – Wyglą­dasz prze­pięk­nie. Suk­nia jest wspa­niała. – A ty jesteś osza­ła­mia­jąca, gdy nie masz na sobie beżo­wej pli­so­wa­nej spód­nicy z wełny i bia­łej bluzki z koł­nie­rzem w stylu Pio­tru­sia Pana.

Nie mia­łam poję­cia, czemu kró­lowa pozwa­lała, by osiem­na­sto­let­nia Lili­bet wyglą­dała, jakby zasty­gła w cza­sie: nosiła te same stroje uczen­nicy co jej czter­na­sto­let­nia sio­stra. Nie chce pozwo­lić jej doro­snąć? Czy w ogóle zda­wała sobie sprawę, że Lili­bet i jej młod­sza sio­stra wyglą­dają jak dwie dobrze wycho­wane dwu­na­sto­latki? Przy­gry­złam dolną wargę. Gdy patrzy­łam na suk­nię, mar­twiło mnie, że Jej Kró­lew­ska Mość nie chce przy­jąć do wia­do­mo­ści, że jej córka doj­rzała.

– Cie­szę się, że ci się podoba, Craw­fie, naprawdę. Teraz możemy się sku­pić na całej resz­cie: kolę­dach i pró­bach do przed­sta­wie­nia w drugi dzień świąt. – Znów poja­wiła się poważna księż­niczka, zajęta pla­nami zajęć i punk­tu­alna.

Poło­żyła mi dłoń na ramie­niu.

– Powie­dzia­ła­byś mi, gdyby suk­nia była nie­od­po­wied­nia, prawda? No wiesz… zbyt rzu­ca­jąca się w oczy?

Ski­nę­łam głową i pokle­pa­łam ją po ramie­niu.

– Oczy­wi­ście…

Drzwi otwo­rzyły się z hukiem i do środka wpa­dła moja druga pod­opieczna. W jej oczach lśniły łzy gniewu.

– Nie będę… – krzyk­nęła i rzu­ciła na zie­mię starą wie­czo­rową suk­nię sio­stry. Susan, suczka corgi nale­żąca do Lili­bet, pode­szła, żeby pową­chać zwój mate­riału. Zado­wo­lona ze zna­jo­mego zapa­chu, zwi­nęła się w kłę­bek na sztyw­nym tiulu z wyha­fto­wa­nymi różami i pogrą­żyła w szcze­nię­cych snach.

– Nie obcho­dzi mnie, że trwa wojna. Nie­ważne, że zno­szone ubra­nia są w modzie. Nie włożę tego sta­rego ciu­cha. Musisz poroz­ma­wiać z nia­nią, Craw­fie, bo ina­czej będę wyglą­dać okrop­nie. – Dostrze­gła star­szą sio­strę i jej dolna warga zadrżała. Gdyby Mał­go­rzata Róża była dwa lata młod­sza, na pewno zaczę­łaby tupać nogami. – Spójrz na Lili­bet! Dostała to, czego chciała. To nie­spra­wie­dliwe. Ona będzie błysz­czeć, a ja będę wyglą­dać jak stra­szy­dło.

Lili­bet zdjęła szcze­niaka z sukni i pod­nio­sła ją.

– Nia­nia nie chce, żebyś nosiła tę suk­nię w takim sta­nie, w jakim jest teraz. Ja nie wkła­dam jej dla­tego, że na mnie nie pasuje. Wyko­rzy­stamy tylko mate­riał. Spójrz. – Roz­ło­żyła spód­nicę. – Zapo­mnij o tiulu. Pod spodem znaj­duje się prze­piękny jedwab, z któ­rego uszyje się śliczną suk­nię. A koron­kowy koł­nie­rzyk wyko­rzy­stamy do przy­bra­nia góry. Błę­kit jest ide­alny; to twój kolor. Zobacz… o wła­śnie tak. – Prze­rzu­ciła strony pod­nisz­czo­nego cza­so­pi­sma, by odna­leźć uro­czą wie­czo­rową suk­nię z marsz­czoną górą. – Będziesz wyglą­dać bosko. Jeśli ci się podoba, Bobo zacznie szyć dziś po połu­dniu.

Mał­go­rzata zamru­gała, by odpę­dzić łzy, i przyj­rzała się ilu­stra­cji.

– Tak… ale…

– Jest ide­alna, Mał­go­rzato, i taka śliczna. Wszy­scy będą chcieli z tobą zatań­czyć.

Musia­łam się powstrzy­mać, by nie zacząć bić brawa Lili­bet za jej takt, gdy patrzy­łam nad ramie­niem Mał­go­rzaty na zdję­cie.

– Kolor pod­kre­śla twoje oczy. – Przy­ło­ży­łam lśniący jedwab do jej policzka. Lili­bet unio­sła zachę­ca­jąco brwi i ski­nęła głową. Mał­go­rzata wzięła suk­nię i strzep­nęła jej fałdy, po czym prze­rzu­ciła ją przez opar­cie fotela.

– Ale chcę, żeby miała głęb­szy dekolt i była obci­sła aż do dołu. – Zaci­snęła usta. Czu­łam jedy­nie litość dla Bobo Mac­Do­nald, która sie­działa w dzie­cię­cym skrzy­dle miesz­czą­cym się w Lan­ca­ster Tower i szy­ko­wała swoją maszynę do szy­cia nie­świa­doma, że w jej stronę zmie­rza nawał­nica.

Przy­ła­pa­łam spoj­rze­nie Lili­bet i dostrze­głam, że na moment się zawa­hała. W wieku czter­na­stu lat Mał­go­rzata miała rów­nie wysta­jący brzu­szek jak wtedy, gdy była sze­ścio­latką.

– Mał­go­rzato – zaczęła z bar­dzo poważ­nym wyra­zem twa­rzy, spo­glą­da­jąc na nachmu­rzoną sio­strę. – Nasze przy­ję­cie bożo­na­ro­dze­niowe jest nie tylko dla rodziny, lecz także dla przy­ja­ciół mamy. Nie możesz być… ubrana jak… no wła­śnie tak, Alah i mama i tak ci na to nie pozwolą. Ale to… – Odna­la­zła znów w cza­so­pi­śmie nie­bie­ską suk­nię. – Widzisz, jak cudow­nie układa się jej dół? Chodźmy teraz poka­zać Bobo to zdję­cie. – Ruszyła w stronę drzwi. – Nie zapo­mnij o sukni. – Wska­zała na zwój jedwa­biu, który Mał­go­rzata rzu­ciła na fotel. – Musimy jej poka­zać dokład­nie, które kawałki ma wyko­rzy­stać.

– Mam nadzieję, że już jesteś po śnia­da­niu, Craw­fie, bo w nocy spa­dło pra­wie trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów śniegu. – Mał­go­rzata wpa­dła do mojego salo­niku w Vic­to­ria Tower, gdy koń­czy­łam grzankę i dopi­ja­łam ostat­nią fili­żankę her­baty. – Będziemy mieć białe Boże Naro­dze­nie!

Okrą­głe policzki miała zaru­mie­nione z wysiłku, bo prze­bie­gła dłu­gie, pełne prze­cią­gów, nie­ogrze­wane kory­ta­rze z ich pokoi w Lan­ca­ster Tower. Nie­spo­koj­nym wzro­kiem osza­co­wała moją goto­wość do wyj­ścia na mróz.

– Będziesz potrze­bo­wała tego i tego. – Podała mi sza­lik i beret. – No, Craw­fie, zostaw to. To tylko grzanka. Ule­pimy panią bał­wa­nową. Będzie stała na straży przy wej­ściu na dzie­dzi­niec, gdy przy­jadą rodzice.

Lili­bet weszła do pokoju za sio­strą.

– Nie dyk­tuj Craw­fie, co ma robić, Mał­go­rzato. Mamy przed sobą pra­co­wity dzień, a ona nie lubi dła­wić się przy śnia­da­niu. – Pod­nio­sła Susan i usia­dła na para­pe­cie, by zacze­kać. Ale ja już wypi­łam her­batę i szu­ka­łam ręka­wi­czek. W chwili gdy roz­su­nę­łam kotary w oknach sypialni i ujrza­łam biały kra­jo­braz, wie­dzia­łam już, czego się spo­dzie­wać.

– Na pewno będzie ci cie­pło? – zapy­ta­łam Lili­bet, która wyglą­dała przez okno z brodą opartą na łebku Susan. Miała na sobie sukienkę z wełny w kolo­rze wiśni: jedy­nym ustęp­stwem na rzecz mrozu była para sta­rych butów do kon­nej jazdy i grube skar­petki wywi­nięte na brzeg cho­lewki.

Odwró­ciła się od okna z tak wyraź­nym ocze­ki­wa­niem w oczach, że poczu­łam ukłu­cie nie­po­koju.

– Lili­bet, nie zmar­z­niesz w tej sukience?

– Prze­pra­szam, Craw­fie, nie usły­sza­łam. Mam płaszcz na dole. – Pod­nio­sła się z para­petu i posta­wiła Susan na pod­ło­dze, a kiedy unio­sła twarz, dostrze­głam na niej jedy­nie maskę nie­prze­nik­nio­nej uprzej­mo­ści. Zaję­łam się zawią­zy­wa­niem sza­lika. Wie­dzia­łam, jak to jest, gdy ludzie się wtrą­cają, kiedy roz­pacz­li­wie pra­gniesz, by nie zwra­cali na cie­bie uwagi.

Lili­bet strzep­nęła sierść z sukienki. Nor­mal­nie nie obcho­dzi jej, że jest oble­piona sier­ścią Susan. Nie mogłam się powstrzy­mać.

– Jesteś dziś wyjąt­kowo roz­ra­do­wana.

Zasko­czona unio­sła brwi, zanim ukryła myśli pod sta­ran­nie dopra­co­wa­nym wyra­zem twa­rzy.

– Ty też, Craw­fie. To nasza krew z High­lands: mroźna pogoda dobrze nam robi. I jest Wigi­lia! – Wsu­nęła rękę pod moje ramię, jakby wciąż była małą dziew­czynką, i przy­szło mi do głowy, że Lili­bet stoi na kra­wę­dzi wiel­kiego obja­wie­nia, które doty­czy nie tylko jej, ale i całego życia, jej życia. W ten pochmurny zimowy pora­nek wyda­wało się, że ma przed sobą coś wiel­kiego, co jest dla niej ogrom­nie ważne. To nie przy­jazd rodzi­ców, choć ocze­ki­wany z rado­ścią, tak ją roz­ko­ja­rzył.

– Biała Wigi­lia, co za gratka! Lepiej już chodźmy, nie­długo wszy­scy przy­jadą – powie­dzia­łam, poma­ga­jąc Mał­go­rza­cie wło­żyć dwie pary ręka­wi­czek. Lili­bet rzu­ciła mi szyb­kie, nie­mal trium­falne spoj­rze­nie i w jed­nej chwili zro­zu­mia­łam pod­nie­ce­nie wywo­łane przez nową suk­nię wie­czo­rową u mło­dej kobiety, która rzadko dwa razy spo­glą­dała w lustro. Oto powód jej zmien­nych nastro­jów w ostat­nim tygo­dniu: w jed­nej chwili roz­ma­rzona, a w następ­nej bar­dzo rze­czowa.

Wło­ży­łam beret i zapi­na­łam płaszcz.

– No chodź, Craw­fie, nie ocią­gaj się. – Mał­go­rzata chwy­ciła mnie za rękę i pocią­gnęła do drzwi. W pra­wej dłoni trzy­mała szarą papie­rową torbę.

– Okru­chy dla pta­ków? – zapy­ta­łam.

– Nie, mar­chewka i dwa węgielki. I ukra­dły­śmy czapkę jed­nemu z gwar­dzi­stów. Nasza pani bał­wa­nowa będzie żoł­nie­rzem.

Lili­bet porzu­ciła świat, który wyma­gał tyle jej czasu, i popchnęła sio­strę w stronę drzwi.

– Mał­go­rzato, nie mamy całego dnia. Będą tutaj przed wpół do jede­na­stej. – Śmiała się, gdy zbie­ga­ły­śmy po krę­tych scho­dach wieży.

Przez któ­rego z naszych mło­dych ofi­ce­rów jest tak pod­eks­cy­to­wana aku­rat tego ranka?

Na dwo­rze nie było nikogo, wewnętrzny górny dzie­dzi­niec i traw­nik pokry­wał świeży śnieg. Zawa­ha­łam się, nie­mal nie chcąc wcho­dzić na tę ide­alną powierzch­nię. Ale Mał­go­rzata nie miała żad­nych opo­rów. Tanecz­nym kro­kiem pobie­gła do przodu, pozo­sta­wia­jąc ślady na śniegu, minęła sto­ją­cego na war­cie gwar­dzi­stę i wybie­gła przez Geo­rge Gate.

– Musi stać tutaj, żeby zaraz ją zoba­czyli. Zacznijmy tu i potoczmy kulę na szczyt zbo­cza! – Pra­wie nie zwra­ca­ły­śmy uwagi na zimno, gdy zabra­ły­śmy się do pracy. W poło­wie zbo­cza dołą­czyło do nas kilku gre­na­die­rów i przy­ja­ciel, który przy­je­chał w odwie­dziny.

– Hej, chwi­leczkę. Wasza kula jest zupeł­nie krzywa! – Kapi­tan lord Rupert Nevill w mun­du­rze regi­mentu kawa­le­rii wyszedł na taras.

– Potocz­cie ją w tę stronę, gdzie wszy­scy ją zoba­czą! – krzyk­nęła Mał­go­rzata.

– Ją? Nie, ten koleś wygląda na tak tęgiego jak nasz dowódca. – Nevill nacią­gnął skó­rzane ręka­wice i nachy­lił się, by pomóc. Spoj­rza­łam na Lili­bet. Też się pochy­liła, dłońmi w ręka­wicz­kach wygła­dzała drugą kulę prze­zna­czoną na głowę. To nie przez Nevilla godzi­nami wpa­try­wała się w pustkę przez okno.

Mał­go­rzata wyprze­dziła sio­strę i stała na szczy­cie zbo­cza przy bra­mie, gdy trzech męż­czyzn toczyło ogromną kulę twardo ubi­tego śniegu.

– Popchnij ją na to pła­skie miej­sce, Teddy, bo ina­czej się sto­czy. O nie, Lili­bet, ta głowa jest sta­now­czo za mała.

Lili­bet prze­wró­ciła oczami.

– Nie stój tak i nie dyry­guj, Mał­go­rzato. Pomóż mi! O nie, sta­cza się! – Policzki pło­nęły jej z wysiłku, a na mro­zie oczy nabrały ciem­no­nie­bie­skiej barwy. W prze­krzy­wio­nym kape­lu­szu, zdy­szana ze śmie­chu z całych sił pod­parła wielką kulę, a trzej męż­czyźni, jeden przez dru­giego, pospie­szyli jej z pomocą.

– Nie za szybko – instru­owała Mał­go­rzata. – Bo się roz­pad­nie. – Sapiąc z wysiłku, umo­co­wa­li­śmy głowę na kor­pu­sie. – Teraz jest ide­al­nie. I kto mówi, że panie bał­wa­nowe nie mogą być kapi­ta­nami? Gdzie jest węgiel na oczy? Za sze­roko, Craw­fie, o, tak jest lepiej. Jesz­cze mar­chewka!

Lili­bet wspięła się na palce i pró­bo­wała osa­dzić czapkę na gład­kiej gło­wie.

– Czy to przy­pad­kiem nie moja? – Wysoki młody męż­czy­zna o dłu­gim, pro­stym nosie i ide­al­nie przy­strzy­żo­nych wąsach wziął od niej czapkę i odwró­cił ją w dło­niach. – Moja! Pod­kra­dły­ście ją, nic dziw­nego, że nie mogłem jej zna­leźć. Masz tupet, Lili­bet! – Poło­żył czapkę na gło­wie bał­wana pod odpo­wied­nim kątem dla ofi­cera gre­na­die­rów, cof­nął się i zasa­lu­to­wał.

– To naprawdę twoja, Hugh? Prze­pra­szam. Myśla­łam, że Teddy’ego. W każ­dym razie to tylko do czasu, aż wszy­scy przy­jadą. Powiedz, jeśli potrze­bu­jesz jej teraz.

Prze­pra­sza­jący ton zmu­sił Hugh do ury­wa­nych zapew­nień.

– Och nie, naprawdę… Wcale jej nie potrze­buję. Dopiero jutro w kościele. – Zaczer­wie­niony aż po nasadę ciem­nych wło­sów Hugh nie był w sta­nie prze­ko­nać Lili­bet, że zabra­nie mu czapki było drob­nostką.

Hugh? I jak dalej? Pró­bo­wa­łam sobie przy­po­mnieć nazwi­sko ofi­cera. Euston! To na pewno porucz­nik wiceh­ra­bia Hugh Euston, naj­star­szy syn księ­cia Gra­fton. Prze­nio­słam wzrok na Lili­bet, by spraw­dzić, jak reaguje na jego rumie­niec i jąka­jący się zachwyt, lecz ona się odwró­ciła, a całe zain­te­re­so­wa­nie bał­wa­nem i Hugh Eusto­nem znik­nęło. Wpa­try­wała się w Long Walk za bra­mami zamku i w pod­jazd, który cią­gnął się jak okiem się­gnąć do Great Park. Szybko spoj­rzała na zega­rek, a potem znów na pod­jazd, jakby spo­dzie­wała się zoba­czyć zbli­ża­jący się samo­chód.

– Jest mi okrop­nie zimno i boli mnie głowa. – Weł­niane ręka­wiczki Mał­go­rzaty stały się cięż­kie od sto­pio­nego śniegu.

Nie było czasu do stra­ce­nia; o tej porze roku jej zdro­wie zawsze szwan­ko­wało, a w połą­cze­niu z tremą mogło to mieć kata­stro­falne skutki dla jej roli w przed­sta­wie­niu.

– Wra­caj do środka, Mał­go­rzato. Czas na gorące kakao. – Zosta­wi­ły­śmy Lili­bet przy bał­wa­nie; wciąż wpa­try­wała się w pod­jazd.

– Wiemy, na czym polega jej pro­blem, prawda? – Mał­go­rzata naśla­do­wała panią Mundy, główną kucharkę w zamku, która mówiła z sil­nym akcen­tem z East Endu gło­sem mogą­cym roz­bi­jać szkło. Unio­słam brwi. – Miłość – odparła Mał­go­rzata z prze­ko­na­niem, nikogo już nie uda­jąc. – Wiesz, kogo ona kocha, Craw­fie? – Roze­śmia­łam się; Mał­go­rzata bez­względ­nie zdra­dzała sekrety innych.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wigi­lia 1944 Zamek Wind­sor, Great Park, Berk­shire, Anglia

Pokryte ada­masz­kiem ściany lśniły czer­wie­nią w świe­tle ognia na kominku i świec. Męż­czyźni i kobiety z kok­taj­lami w dło­niach gawę­dzili w nie­wiel­kich grup­kach, odcho­dzili na chwilę, by przy­wi­tać się z daw­nymi przy­ja­ciółmi, cało­wać ich policzki i ści­skać dło­nie, śmiać się i dzi­wić, ile to czasu minęło.

– Szkoda, że nie możemy sko­rzy­stać z Bia­łej Sali. Nie potra­fię się przy­zwy­czaić, że połowa Wind­soru jest zamknięta. – Lady Air­lie, dama dworu kró­lo­wej wdowy Marii, zatrzy­mała się pod­czas towa­rzy­skiego obchodu, by się przy­wi­tać. Stara kró­lowa sie­działa dum­nie bli­sko środka pokoju, jej białą perukę wień­czył dia­dem Wła­dy­mi­ro­wi­czów, a dia­menty pokry­wały jej obfitą pierś od szyi po talię.

Zde­cy­do­wa­nie wola­łam pry­watny apar­ta­ment rodziny od ogrom­nej Bia­łej Sali.

– Więk­szość repre­zen­ta­cyj­nych sal jest zupeł­nie pusta. Żyran­dole, meble i obrazy tra­fiły do maga­zy­nów, szafki poodw­ra­cano do ścian, a w oknach uło­żono worki z pia­skiem.

Zamknęła oczy, uda­jąc udrękę.

– Kiedy ta okropna wojna wresz­cie się skoń­czy? To musi nastą­pić szybko, żeby­śmy znów mogły odwie­dzać nasze kraw­cowe. Spójrz­cie tylko, z roku na rok wyglą­damy coraz gorzej, jeste­śmy nie­mal obdarte! – Kró­lowa Maria odwró­ciła się na fotelu, a kan­de­la­bry pod­chwy­ciły ośle­pia­jący blask dia­men­tów. – Dzięki Bogu, że wciąż mamy klej­noty, nawet jeśli trzeba je dobrze wyczy­ścić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Ma’am – forma grzecz­no­ściowa, uży­wana w roz­mo­wach z kobie­tami z klas wyż­szych i z kró­lową (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

2. Robert Burns, Och, moja miła jest jak róży pąk, w: Od Chau­cera do Lar­kina, tłum. Sta­ni­sław Barań­czak, Wydaw­nic­two Znak, Kra­ków 1993. [wróć]

3. Nawią­za­nie do cytatu z Burzy Wil­liama Sha­ke­spe­are’a: „Jeste­śmy surow­cem, z któ­rego sny się wyra­bia”, tłum. Sta­ni­sław Barań­czak. [wróć]