W lasach Saksonii - Waldemar Kotowicz - ebook

W lasach Saksonii ebook

Waldemar Kotowicz

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Cykl Druga Wojna Światowa

Zeszyt 8/75

Bohaterowie | Operacje | Kulisy

  • dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii
  • przełomowe, nieznane momenty walk
  • czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadów

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WALDEMAR KOTOWICZ

w lasach Saksonii

WYDAWNICTWO

MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

Okładkę projektował

JANUSZ DUBRAWSKI

Redaktor

WANDA STEFANOWSKA

Redaktor techniczny

ANNA BARANOWSKA

Korektor

BARBARA ONAK

Kotowicz Waldemar: W lasach Saksonii — Wwa 1975 Wydaw. Min. Obrony Nar. 16° s. 128 — Żółty Tygrys

1. Ludowe Wojsko Polskie

2. Druga wojna światowa

355.48(438) „1945” (023)

Tomik upamiętniający sylwetkę bohatera ludowego Wojska Polskiego i patrona Wyższej Oficerskiej Szkoły Samochodowej w Pile gen. Aleksandra Wazkiewicza, który zginął w dramatycznych okolicznościach pod Tauer w końcowym etapie operacji łużyckiej.

Pięć tysięcy pięćset dziewięćdziesiąta pierwsza publikacja Wydawnictwa MON

Printed in Poland

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1975. Wydanie I

Nakład 240.000-1-347 egz. Objętość 4,90 ark. Wyd.4,00 ark. druk. Papier druk. sat. VIII kl. 65 g, z roli 63 cm z Zakładów Papierniczych w Myszkowie. Oddano do składu 11.XI.1974 r. Druk ukończono w maju 1975 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 3984 z dnia 10. XI.1974 r.

Cena zł 5.—

B-37

w Tauer

Wieś leżała wdolinie. Niewielka. Zaledwie kilkanaście, ale obszernych zagród rozsiadłych przy skrzyżowaniu polnych dróg nad małym rozlewiskiem wijącego się dnem doliny strumienia. Toczący się tędy przed niespełna dwoma dniami front nie potknął się widać o nią, prezentowała bowiem nadchodzącym nietknięte pożogą domostwa, normalny ład w obejściach i nieskażoną bliznami artyleryjskiego ognia, pogodną urodę swego otoczonego zalesionymi wzgórzami ustronia.

Na drodze przed opłotkami skrajnych zabudowań czuwał żandarm z wysłanej tu wcześniej grupy kwaterunkowej i wesoło machał ręką ku wyłaniającej się z lasu długiej kolumnie oddziałów i taborów sztabu Poprzedzający kolumnę pluton zwiadu konnego przekłusowal więc paradnie po odkrytej łące, okrzyknął się z żandarmem kilkoma słowami i świadom już rzeczy pomknął ulicą na przeciwległy, zachodni kraniec wsi, aby tam rozsypawszy się w szyk harcowników spenetrować kontrolnie samotne zagrody i porosłe młodniakiem przedpola. Idące w czołówce kompanie baonu szkolnego zbaczały od razu na północny skraj doliny, mijały rzadki sośniak za łąką i wydłużając się sprawnie w kolumienki plutonów zaciągały półkolistą linię placówek ochronnych. Podobnie, tylko na wzniesienie od południowej strony wsi, karaskał się ociężały batalion saperów i niewielka grupa kompanii chemicznej.

Sunące za wozami sztabu konne tabory próbowały wcisnąć się między przytulne zabudowania osiedla, Jęcz ponaglane rozkazami oficerów kwaterunkowych dobijały do krzyżówki i rozjeżdżały się w różne strony, wsiąkając wreszcie w kępy drzew na zapleczu swych oddziałów. Tylko podwody plutonu sztabowego kompanii łączności wturlały się pewnie na podwórze wyznaczonej „druciarzom” kwatery i mościły się szybko w cieniu rozkwitłych już sadów.

Cichutka, dotąd jakby zamarła wieś ożyła gwarem żołnierskich głosów, warkotem motorów i kwaterunkową krzątaniną. Z ciężarówek wyładowywano pospiesznie przenośny sprzęt sztabowy i skrzynie z dokumentami, usuwano z przeznaczonych do pracy pomieszczeń zawadzające meble, przeciągano kable polowej łączności i kontrolowano różne zakamarki w obejściach. Ukrywający się na tyłach frontu niemieccy dywersanci czy maruderzy nie należeli bowiem do rzadkości.

Większość zajmowanych na kwatery domów była pusta. Na pół spakowane toboły, rozrzucona w nieładzie odzież, a nawet zaskorupiałe w talerzach resztki posiłku świadczyły o panicznej ucieczce mieszkańców. Prawdopodobnie nie liczono się tutaj z możliwością przełamania frontu na Nysie i szybkimi postępami nacierających Polaków. W kilku domach pozostali jednak ich właściciele. Wyłącznie starcy, kobiety i dzieci. Siedzieli w kątach ponurzy i milczący, starając się nie wadzić nikomu. Ze zrozumiałych jednak względów nie mogli być tolerowani w obrębie sztabowych kwater Polecono im więc przenieść się do nie zajętych zabudowań w drugim krańcu wsi. Wiedzieli chyba dość dużo o praktykach własnych wojsk w okupowanych krajach, gdyż wynosili się natychmiast, bez słowa protestu, zabierając jedynie podręczne drobiazgi, a ku zdziwieniu żołnierzy zostawiając wszystko: pościel na łóżkach, ubrania w szafach, inwentarz w obejściach i zapasy żywności, nie mówiąc już o rowerach, radioodbiornikach czy zaprzęgach konnych.

Stopniowo pustoszała ulica, malał ruch w obejściach. Tylko przed kwaterą wydziału rozpoznania grupował się powracający z przedpoli konny pluton zwiadu. Żołnierze nie zsiadali jednak z koni. Dzieleni na sekcje szykowali się do patrolowania dalszej okolicy. Zastępca szefa wydziału, energiczny, tryskający humorem kapitan Szulczenko, instruował i odprawiał kolejne patrole, napominając żartobliwie, aby nie zapędzali się aż pod Berlin czy Drezno, bo sztaby i tak już nie nadążają z podciąganiem do linii frontu. Zwiadowcy śmiali się beztrosko, odpowiadali dowcipami, że Niemcy szybciej uciekają, niż ich konie kłusują, nie ma więc obawy, aby front dognali. Bo też front uchodził przed nimi szybko, coraz dalszą linią pożarów znacząc swe odskoki. Zostawiał na trasie ich marszu stygnące już pobojowiska albo wolny od uzbrojonego nieprzyjaciela, spokojny 1 bezpieczny teren, do ćwiczebnego jakby dla zwiadowców patrolowania. I teraz słyszeli go ledwie w pomrukach armatniej kanonady gdzieś daleko w północnej stronie i dużo dalej na zachodzie, zacichający w nowym chyba odskoku. Dowcipkowali więc, że ujdzie przed nimi i klapnie wraz z końcem wojny, zanim zdołają powojować choć trochę. Doświadczony w wojennej służbie Szulczenko mitygował ich ruchem dłoni i trzeźwymi słowami. Wiadomo, że Niemcy nie wytrzymywali impetu ofensywy, że cała Rzesza wali się niechybnie, ale na wojnie licho nie śpi, toteż niech oczy mają otwarte, cugle podciągnięte i broń w pogotowiu. Zwiadowcy ze zrozumieniem kiwali głowami, poprawiali przerzucone przez plecy karabinki, dotykali pionowo troczonych do siodła szabel i chwacko, zrywając w skok wierzchowce, ruszali między rozświetlone słońcem wzgórza.

W obejściach przysztabowych pododdziałów skrzypiały studzienne pompy, słychać było śmiech i nawoływania. Wolni od służby funkcyjni myli się na podwórzach, golili, czyścili broń, coś tam grzebali przy pojazdach. Nie mające dyżuru telefonistki doiły pozostawione przez Niemców krowy, karmiły zamknięte w klatkach króliki. Kucharze kręcili się przy zamaskowanych pod drzewami kuchniach, pokrzykując niewybrednie na swych wiecznie wzbraniających się przed obieraniem kartofli pomocników. Tamci wzruszali ramionami, wskazując wymownie na snujące się już dymki z kominów żołnierskich kwater, widomy znak, że wojsko „własnym przemysłem” będzie się żywiło. Na jakiej to bowiem wojnie, siedząc w wyludnionej, podfrontowej wsi, żołnierz czeka na „kazionny” obiad, kiedy pod ręką pełno wekowanego mięsiwa, wędzonek i jajek, a bezpański drób plącze się pod nogami. Kucharzę zrezygnowanie machali rękami. Dawno już minęły przedfrontowe czasy, kiedy to w wygłodzonym przez okupanta kraju żołnierze rwali się do obierania ziemniaków i tłoczyli przed kompanijną kuchnią.

W środkowej części wsi, przed kwaterami dowództwa, stali już na warcie, zdobni w żółte sznury na mundurach, żandarmi z plutonu ochrony. Przez otwarte okna węzła łączności dobiegał szybki stukot klucza telegrafu, sączyły się monotonne głosy dostrajających swą aparaturę radiooperatorów i telefonistów, wywołujących kodem walczące w przodzie pułki. Ulicą kursowali gońcy i spiesznym krokiem przechodzili oficerowie. W pomieszczeniach poszczególnych wydziałów odzywały się telefony, trzaskały maszyny do pisania, ktoś komuś przekazywał głośno jakieś polecenia i meldunki, kogoś wzywano do dowódcy...

Sztab 5 dywizji piechoty rozpoczynał pracę w nowym miejscu postoju. W Tauer. Był 20 kwietnia 1945 roku.

znaki zapytania

Porucznik Henryk Dessau był jednym z tych nielicznych stosunkowo oficerów sztabu dywizji, któremu mimo młodego wieku i niewysokiej rangi powierzono jedną z najbardziej odpowiedzialnych i trudnych funkcji: kierowanie wydziałem operacyjnym. Dysponował zresztą nieodzownym w tego typu pracy wykształceniem wojskowym i stażem oficerskim w przedwrześniowej armii polskiej oraz kilkumiesięczną praktyką na zajmowanym poprzednio stanowisku kartografa macierzystej dywizji. Z tej niedawnej praktyki wyniósł chyba tak bliskie nowej funkcji zamiłowanie do pracy „na mapie”. Co więcej, nie zwykł ograniczać się do „swego podwórka”, ale wykorzystując wszystkie dostępne informacje lubił kreślić kartograficzny obraz aktualnych działań odległych nawet „sąsiadów”, a w miarę możliwości położenie przeciwnika w całym pasie armii. Dlatego też jego robocza mapa sytuacyjna mówiła zawsze więcej niż można było wyczytać z przeznaczonych dla sztabu dywizji rozkazów czy meldunków.

I tego dnia, przed przystąpieniem do sporządzania wieczornego raportu sytuacyjnego, przewertował cały materiał informacyjny gromadzony od chwili ponownego włączenia się sztabu do armijnego systemu łączności. Łączność działała bez zakłóceń a zatem porucznik nie mógł narzekać na brak aktualnych danych. Goniec wydziału, szeregowy Kluch, co chwila przynosił z centrali rozszyfrowane już depesze i nieoficjalne wieści, zasłyszane mimochodem od zawsze świetnie zorientowanych radiooperatorów. Pełniący dyżur oficera operacyjnego, wiecznie roztargniony i narzekający kapitan Pilników przeglądał szybko depesze, wynotowywał interesujące go dane lub nanosił je na szkic sytuacyjny. Informacje gońca zbywał niecierpliwym machnięciem dłoni i zwykłym w takich razach powiedzonkiem:

— Pisz, pisz... Inaczej nie przyjmuję!

Za wyjątkiem alarmowych sygnałów uznawał tylko pisemną formę doniesień.

Ale porucznik Dessau wyłowił widać coś interesującego z ustnych relacji Klucha, gdyż przyjaźnie skinął mu głową i podszedłszy do rozłożonej na stole mapy zaznaczył coś na niej czerwonym ołówkiem. Pilników zerknął ciekawie i poprawiając okulary na swoim cienkim, długim nosie spojrzał pytająco.

— Tak jest! — potwierdził porucznik. — Sztab szesnastej brygady pancernej rozkwaterował się w naszym sąsiedztwie. W Förstgen. I ściąga tu swoje czołgi. — Popatrzył uważnie na mapę i dodał po chwili zastanowienia: — W tej sytuacji to całki em rozsądne...

— Co rozsądne? — Pilników wzruszył ramionami. — Kiedy ofensywa rozkręciła się jak należy i technika ma największe pole do popisu, wtedy czołgi wychodzą z linii i koncentrują się dwadzieścia kilometrów za frontem! Dlaczego? Co one mają tu do roboty? A tam już by szły na Drezno? — Przesunął po mapie kantem dłoni. — A za dwa dni na Berlin! — Pojechał dłonią w górę mapy i westchnął, jakby pozbawiono go możliwości oczywistego i ostatecznego zakończenia wojny.

Już przed paroma godzinami otrzymano niespodziewaną wiadomość, że bataliony czołgów 16 brygady pancernej, wspierające dotąd działania pułków 5 dywizji piechoty, zostają wycofane z akcji i przechodzą do bezpośredniej dyspozycji dowództwa armii. W sztabie dywizji rozkaz ten przyjęto z pewnym rozgoryczeniem. Wsparcie broni pancernej było przecież najważniejszym atutem w szybkich działaniach zaczepnych, jakie aktualnie prowadzono. A teraz pozbawiono ich tego wsparcia. Ale z drugiej strony, studiując naniesiony na mapę obraz sytuacji bojowej, porucznik Dessau dochodził do nieco innych wniosków. Znajdował, po prostu, uzasadnienie decyzji dowództwa armii. Z pobłażliwym uśmiechem hamował więc taktyczne zapędy swego zastępcy.

— No, no, nie narzekaj! Sam zawsze mówisz, że naczalstwo wie co robi. A w tym wypadku wie na pewno. Daję ci słowo! — I podchwyciwszy rzucone znad okularów, pełne wątpliwości spojrzenie kapitana, ciągnął dalej: — Przecież szesnasta brygada pancerna otrzymała rozkaz przejścia do bezpośredniego odwodu dowództwa armii. Zgadza się? Zgadza! A skoro, zgodnie z tym rozkazem, koncentruje się w Förstgen, należy wyciągnąć wniosek, że dowództwo armii upatrzyło już sobie nowe miejsce postoju gdzieś w tym rejonie. Zobaczysz, że lada godzina będziemy je mieli w sąsiedztwie...

— Boże, zbaw nas od sąsiedztwa z wyższym sztabem — westchnął znów Pilników. — Od rana do nocy będą nas. wizytować, instruować, kontrolować, poprawiać i opieprzać. W nocy normalna, sztabowa harówka, a w dzień człowiek oka nawet nie zmruży. I z czego ty się właściwie cieszysz?

— Z tego, że w odwodzie dowództwa armii po zostaje jeszcze piąty pułk czołgów ciężkich i czternasta brygada artylerii przeciwpancernej. Są to formacje nowoczesne, zdolne do szybkich manewrów i dysponujące ogromną siłą ognia. A to właśnie w tej chwili i w tym rejonie może być bardzo potrzebne. Rozumiesz?

— Nie rozumiem! W ogóle tego nie rozumiem! — Pilników wymownie rozłożył dłonie.

Mówił wyłącznie po rosyjsku, Dessau jedynie po polsku, ale zawsze rozumieli się doskonale. Teraz też porucznik wiedział, że nie rozbieżności natury lingwistycznej utrudniają im porozumienie. Kapitan Pilników nie podzielał, po prostu, jego poglądów na sprawy stosowanej w armii taktyki i metod walki. Wzorem dowódcy dywizji i wielu innych oficerów radzieckich, mających za sobą długi, wieńczony zwycięstwami szlak bojowy, wyznawał zasadę zdecydowanych, radykalnych posunięć. Był szczerze przekonany, że utrzymywanie odwodów kosztem walczących w czołówce jednostek, ostrożne kalkulacje w założeniach taktycznych i oglądanie się na boki, a co gorsza do tyłu, hamują tylko działania własnych wojsk, w tym — co dla wszystkich było oczywiste — ostatnim już etapie wieloletniej wojny i na tym, ubocznym przecież, odcinku skierowanego na Berlin frontu.

Pragnąc udowodnić, że racja jest po jego stronie, i skłonić porucznika do zmiany poglądów powracał stale do argumentów, opartych na panującej powszechnie w dywizji ocenie przeciwnika

— Myślisz, że trzymanie w odwodzie silnych, manewrowych formacji jest jeszcze potrzebne? Przecież Niemcy nie są już w stanie zmontować na naszym odcinku żadnego większego kontruderzenia. Wszystkie swoje rezerwy, jeśli mieli tu jeszcze jakieś, pchnęli na pewno pod Berlin. Jedyne poważniejsze siły, jakimi obsadzali umocnienia nad Nysą, ta ich osławiona dywizja ,,Brandenburg” i cały korpus „Grossdeutschland” zostały już rozbite i rozpędzone na cztery wiatry...

— Na dwa, na dwa wiatry, jeśli chodzi o ścisłość — poprawił przekornie porucznik.

— Masz na myśli, że klin uderzeniowych oddziałów naszej armii roztrącił tylko te siły na północ i południe? — upewniał się kapitan, znając wyrażaną już nie raz opinię swego szefa na ten temat.

— Zgadza się. Część tych sił została w czasie przełamywania umocnień rzeczywiście rozbita i zniszczona niemal doszczętnie, ale część, w tym pułki grenadierów pancernych dywizji „Brandenburg”, chociaż rozproszona i spanikowana, zdołała jednak umknąć na boki. Jedni na północ, do Lasów Mużakowskich, za osłonę pozycji ryglowej, a drudzy na południe pod opiekę dużego zgrupowania odwodowego, które, jak stwierdzają doniesienia ogniw rozpoznawczych dowództwa frontu, skoncentrowane jest w rejonie Zgorzelca. I to zgrupowanie w postaci dwóch dywizji pancernych, jakiejś dywizji piechoty i pułku czy nawet brygady z armii Własowa, a w każdym razie silne oddziały rozpoznawcze tego zgrupowania, próbowało już dwa dni temu przebić się z południa na zaplecze naszych wysforowanych do przodu związków uderzeniowych. Dlatego też zabrano wtedy naszym pułkom z linii wszystkie wspierające baterie dwudziestego ósmego pułku artylerii pancernej. Narzekałeś wtedy, jak dzisiaj, a musisz przyznać, że dowództwo armii miało rację...

— Miało... — zgodził się niechętnie kapitan. — Ale miało tam też do dyspozycji pułk artylerii rakietowej, pułk ciężkich czołgów, dwie brygady artylerii przeciwpancernej, dywizję artylerii przełamania, pułki artylerii przeciwlotniczej, brygadę piechoty zmotoryzowanej i coś tam jeszcze, a w dodatku ósma dywizja odwróciła swój front, ubezpieczając zagrożony odcinek. A nasze pułki zostały bez wsparcia baterii pancernych i jeszcze dzisiaj zabrali nam czołgi. Jak nie narzekać, no, powiedz sam...

— Zostawili nam przecież drugi batalion do dalszego wspierania trzynastego pułku pod Rietschen — uśmiechnął się porucznik.

— Zostawili, bo trzynaście czołgów z tego batalionu, to znaczy prawie wszystkie zdolne do walki, ugrzęzło dzisiaj w bagnie przy próbie oskrzydlenia tego Rietschen.

— Wiem. Ale dowódca batalionu zapewnia, że do wieczora zostaną wyciągnięte i...

— ...i przyszorują tutaj na tyły, zgodnie z rozkazem — Pilników znów wymownie rozłożył dłonie i zirytowanym gestem poprawił okulary.

— Jeśli nawet przyszorują, to w zbożnym celu ubezpieczenia zaplecza naszych pułków przed niespodziankami.

— Jakimi niespodziankami... — zaczął kapitan

— Takimi, jak dwa dni temu — przerwał m porucznik. — Wiesz dobrze, że mimo całej potęgi ognia i zdolności manewrowej tych wszystkich oddziałów, które tak pięknie wyliczyłeś, Niemcy zdołali dokonać wyłomu na szerokości kilkunastu kilometrów i wpakowali się aż pod Niesky i pod Horkę na odległość moździerzowego strzału od Geheege pod Rothenburgiem, gdzie stał i jeszcze stoi sztab armii. A wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby nie poszły tam te nasze baterie pancerne i dowództwo armii nie miało pod ręką innych odwodów?

— Nic by się nie stało. Zatrzymano by ich wcześniej czy później. Przecież w tej chwili sytuacja jest tam prawie całkowicie wyjaśniona, bo związki uderzeniowe otrzymały rozkaz kontynuowania natarcia w kierunku Drezna, a inne jednostki te; mają nowe zadania. Ich pozycje obronne przejmują oddziały osłonowe z radzieckiej pięćdziesiątej drugiej armii. Można więc powiedzieć, że kontrofensywne zamiary Niemców spaliły na panewce. Oni już stracili bojowego ducha. Widziałeś te napisy na płotach: „Siegt oder Siebiren”. Wiedzą, że na zwycięstwo nie mogą już liczyć, więc myślą raczej o ucieczce przed czekającą ich rzekomo katorgą...

— Nie bardzo mają gdzie uciekać — mruknął porucznik. — Dwieście kilometrów na zachód od nas już są alianci.

— No właśnie! Próbują wiać do niewoli alianckiej. Przed paroma dniami grupa armii feldmarszałka Modela, dwieście dwadzieścia tysięcy ludzi, poddała się grzecznie Amerykanom w Zagłębiu Ruhry...

— I z tej grzeczności zatopiła ogromne połacie Holandii, a feldmarszałek Model strzelił sobie w łeb?

— Demonstracja wierności dla Hitlera albo strach przed odpowiedzialnością. Może był na liście zbrodniarzy wojennych?

— Jeśli tak, to w dywizji „Brandenburg” znajdzie się wielu podobnych. Wszyscy samobójstwa nie popełnią, chociaż rzeczywiście są w sytuacji nie do pozazdroszczenia... — Porucznik myślał chwilę, po czym ciągnął dalej jakby zastanawiając się głośno: — W Lasach Mużakowskich, od wschodu, następują na nich oddziały naszej siódmej i dziesiątej dywizji. Od północy, w rejonie Weisswasser, naciskają oddziały radzieckie z piątej armii gwardyjskiej, grożąc odcięciem drogi odwrotu na zachód. Ale na południu otwiera się coraz szersza luka. Luka między walczącymi już za Szprewą pułkami naszej dywizji a uwikłanym w walkach pod Reitschen trzynastym pułkiem i drugim batalionem szesnastej brygady pancernej...

— No i co z tego? — zapytał obojętnie kapitan.

— A to, że jeśli te rozproszone oddziały niemieckie pozbierały się trochę do kupy pod osłoną pozycji ryglowej, mogą teraz próbować przebić się na południe, do zgrupowania zgorzeleckiego. Szerokość luki wynosi w tej chwili ponad trzydzieści kilometrów... Niewąsko! I Niemcy gotowi wpakować się tutaj. Słyszysz?!

— Jasne. Ale czym się przejmujesz? Gdyby nawet do tego doszło, to przecież sytuacja ogólna nie ulegnie zmianie. Co Niemcom z tego przyjdzie? — kapitan uśmiechał się sceptycznie.

— Niemcom może niewiele w ostatecznym rachunku! — rozzłościł się porucznik. — Ale nie zapominaj, że w samym środku, w głębi tej luki, siedzimy akurat my! Cały sztab dywizji! — posapał chwilę i dodał: — Na szczęście cztery kilometry dalej na południe koncentruje się szesnasta brygada pancerna...

-— No widzisz, mamy tu brygadę pancerną! Bez drugiego batalionu i po odliczeniu strat, jakie poniosła, to i tak będzie chyba około trzydziestu czołgów i batalion piechoty zmotoryzowanej, nie licząc pododdziałów specjalnych. Wystarczy w razie czego na tę twoją lukę i na tych niedobitków, jeśli w nią wlezą. Wyższe dowództwo wie co robi, bądź spokojny... — zakończył pojednawczo Pilników i zabrał się z powrotem do swojej roboty.

Do izby wszedł szef kancelarii wydziału, starszy sierżant Błociszewski, pytając, czy może zabrać przejrzane już meldunki.

— Tak jest! Niech pan weźmie i da Gogolewskiemu na maszynę do raportu zbiorczego — porucznik Dessau wskazał na plik parafowanych przez siebie depesz. — Dzisiaj nie zajdą już chyba żadne zmiany w sytuacji. Aha, czy nie nadeszło nic o zmianie miejsca postoju sztabu armii?

— Jak dotąd nic, panie poruczniku! — Błociszewski przecząco pokręcił głową. — Ale nasz nieoceniony Kluch mówił mi, że rozmawiał z telefonistami z czwartego pułku łączności, którzy obsługują połączenia między dowództwem armii a nami. Powiedzieli mu, że ciągnęli nową linię od Dauban. To jakaś wieś, kilka kilometrów na południe od nas. Podobno instaluje się już tam grupa operacyjna sztabu armii.

— Dauban... — Porucznik szukał na mapie. — Jest! Rzeczywiście jakieś sześć kilometrów od nas. Pierwsza wieś za Förstgen, przy tej samej szosie biegnącej na Budziszyn... W porządku, dziękuję, panie starszy wachmistrzu! — uśmiechnął się do Błociszewskiego, wiedząc, że ten, jako ułan armii przedwrześniowej, bardzo sobie ceni kawaleryjskie tytuły.

Pilników spoglądał pytająco znad okularów. Porucznik pokiwał z zadowoleniem głową:

— Widzisz, na moje wychodzi... Będziemy mieli naczalstwo za sąsiadów.

— Taki nasz los... — westchnął tamten i zrezygnowanym ruchem sięgnął po nowy arkusz kalki kartograficznej, aby na czysto przerysować swój szkic sytuacyjny.

Drzwi otworzyły się raptownie. Stanął w nich kapitan Szulczenko. Był wyraźnie zdenerwowany. Obrzucił uważnym spojrzeniem obecnych, podszedł powoli do stołu, oparł się na nim ciężko i wskazał jakiś punkt na mapie.

— W Klitten są Niemcy... — powiedział bez żadnych wstępów.

— Gdzieee?! — porucznik Dessau spojrzał zdumiony.

— W Klitten. Pięć kilometrów stąd. W kierunku północnym. Patrol zwiadu konnego wrócił stamtąd przed chwilą Ja też nie chciałem wierzyć, ale dostałem potwierdzenie od innego patrolu Mówią zgodnie, że miejscowość zajęta jest przez Niemców.

— Dużo tych Niemców? — porucznik zdawał się jeszcze nie wierzyć.

— Zaobserwowali dość liczną grupę. Kilkudziesięciu ludzi z bronią maszynową, wałęsających się całkiem swobodnie między domami — odpowiedział Szulczenko i zapytał: — Były tam dzisiaj jakieś nasze oddziały?

— Dzisiaj? Trudno powiedzieć... — zastanawiał się porucznik.

— Klitten zostało zdobyte wczoraj rano przez oddział wydzielony naszego siedemnastego pułku. To znaczy przez trzeci batalion czołgów pod dowództwem kapitana Worobiowa i pułkową kompanię fizylierów porucznika Bychawskiego — wtrącił Pilników szybko kartkując podręczny notatnik. — No tak, w czasie walki padło ponad dwudziestu Niemców, reszta rozpierzchła się w okoliczne lasy. Straty własne: trzech poległych fizylierów i siedmiu rannych, wśród nich trzech z załogi czołgu, który wlazł na minę i został uszkodzony. Poległych fizylierów pochowano obok miejscowego kościoła Oddział wydzielony poszedł dalej na Kaschel i przez lasy w kierunku Szprewy...

— Mógł więc tam pozostać ten uszkodzony czołg i jakiś wóz techniczny dla naprawy Mógł dojść punkt kontroli ruchu, bo przez Klitten szła trasa zaopatrzenia dla czołgistów i dla pułków — zastanawiał się głośno porucznik.

— Wielkie zaopatrzenie! — Pilników wzruszył ramionami. — Raz na dzień przejechało parę ciężarówek. Tam i z powrotem w ciągu godziny. Później jakaś grupa niemieckich niedobitków wylazła z lasu, żeby żarcia w chałupach poszukać. Ot, i cały krzyk!

— Krzyk jak krzyk, ale fakt jest faktem i pominąć go nie można.

— Meldowałeś szefowi sztabu?

— Szedłem właśnie i po drodze wstąpiłem do was. Myślałem, że wiesz coś o naszych oddziałach w tamtym rejonie.

— Człowieku, co ja mogę wiedzieć! — wybuchnął porucznik. — Przecież dywizja działa na rozbieżnych kierunkach. Jeden pułk poszedł na północ i walczy w tej chwili o przełamanie pozycji ryglowej pod Rietschen, dwa pozostałe nacierają w kierunku zachodnim i są już dziesięć kilometrów za Szprewą w rejonie Königswartha. Ten na północy odbił się od nas o dwanaście kilometrów, a tamte na zachodzie o przeszło dwadzieścia. A odległość między nimi wynosi już prawie czterdzieści kilometrów i stale się powiększa. Luka! Pusta przestrzeń? Biała plama na mapie! Zobacz sam. Czterdzieści kilometrów nie obsadzonego, a nawet nie patrolowanego terenu. Tylko to wiem. Wystarczy ci?!

— Jasne. Wystarczy... — mruknął zamyślony kapitan. Cechujący go zawsze dobry humor i pewność siebie zniknęły bez śladu. Dumał chwilę, przenosząc wzrok z mapy na twarz porucznika, wreszcie powiedział: — Zamelduję szefowi sztabu

Odruchowo obciągnął mundur, poprawił pas X pistoletem i wyszedł bez słowa.

Porucznik w milczeniu pochylił się nad mapą 1 wokół rozgałęzionych kwadracików z napisem „Klitten” nakreślił niebieskie, zębate półkole.

— Cholera, aby tylko znów na moje nie wyszło — mruknął zgnębiony i wstawił w półkole wielki znak zapytania.

na wszelki wypadek

Szef sztabu dywizji, podpułkownik Piotr Wiesieński, nie należał do ludzi skłonnych wydawać pochopne sądy czy ulegających emocjom chwili. W sprawach służbowych wszystkich i wszystko traktował z rozważną powagą, ale i zachowaniem pewnego dystansu, koniecznego dla trzeźwej oceny niezliczonych, często sprzecznych z sobą rozkazów, meldunków i zjawisk, jakie w jego skomplikowanej pracy przynosiła każda niemal godzina wojennych działań. Z uwagą też wysłuchał meldunku Szulczenki i nie zdradzając najmniejszego nawet niepokoju polecił mu rozesłać jeszcze przed nocą patrole zwiadowcze w różnych kierunkach oraz meldować sobie o wszystkich spostrzeżeniach.

Zaledwie jednak kapitan wyszedł z jego pomieszczenia. poprosił dyżurnego telefonistę o połączenie z dowódcą dywizji i przekazał zastanawiającą — jego zdaniem — wiadomość. Dowódca dywizji, generał brygady Aleksander Waszkiewicz, pod względem usposobienia stanowił całkowite przeciwieństwo swego szefa sztabu. Impulsywny, gotów do natychmiastowej reakcji na wszystko, co wymagało jakiejś interwencji, bezpośredni aż do przesady w kontaktach z podkomendnymi, niewiele dbający o sposób bycia i wysławiania się, jeśli nie było to dyktowane wyższymi względami, reprezentował typ oficera i dowódcy nawykłego do improwizacji, wykształconego praktycznie w twardych zmaganiach podczas dwóch wojen, który lepiej czuł się w polu i między żołnierzami niż wśród sztabowców.

I teraz, usłyszawszy o niespodziewanym pojawieniu się Niemców w Klitten, generał wyraził przekonanie, że chodzi tu o jakąś zdezorientowaną, luźną grupę nieprzyjaciela i decydował się wysłać tam od razu którąś kompanię z batalionu szkolnego, aby radykalnie wyjaśniła sytuację. Uznał jednak za słuszne sugestie pułkownika, że wobec zbliżającej się nocy, braku dokładniejszego rozpoznania okolicznych terenów i sił przeciwnika należałoby odłożyć interwencję do dnia następnego. Zgodził się również, że wydarzenia nie należy bagatelizować, wobec czego rozkazał zastosować praktykowane w podobnych okolicznościach środki ostrożności, jak zamknięcie kręgu placówek ochronnych, wzmocnioną obserwację przedpola, zdwojenie wart wewnętrznych i wzmożenie czujności w całym sztabie.

Podpułkownik Wiesieński zredagował więc natychmiast odpowiednie zarządzenie, które zostało niezwłocznie przetelefonowane lub rozesłane przez gońców do wszystkich wydziałów sztabu i towarzyszących oddziałów specjalnych.

W godzinę później, kiedy zapadał już zmrok, kapitan Szulczenko znów zameldował się u szefa sztabu z frapującą informacją. Otóż jeden z patroli konnych dotarł do leżącej nieco na zachód od Klitten maleńkiej wsi Kaschel i spotkał tam kilka furmanek z powracającymi do swoich domostw uchodźcami. Ludzie ci uciekli poprzednio przed nadchodzącym frontem w lasy, aż za odległe kilka kilometrów od Kaschel miasteczko Uhyst. Po dwóch dobach tułaczki i biwakowania pod gołym niebem postanowili wrócić do domów, tym bardziej że doszła ich wieść, iż okolice wioski są wolne od obcych wojsk. Wrócili więc. Rozpytywani przez zwiadowców, których wzięli początkowo za Kozaków, poinformowali usłużnie, że w drodze powrotnej, mijając Uhyst, widzieli opuszczający właśnie miasteczko duży sztab niemiecki. Długa kolumna samochodów, osłaniana przez motocyklistów i wozy pancerne, kierowała się na północny zachód, w stronę miejscowości Lohsa. Biwakujący pod miasteczkiem oddział wojsk pancernych również zwijał obóz i szykował się do drogi.

Kapitan wyraził przypuszczenie, że chodzi tu zapewne o sztab korpusu „Grossdeutschland” i osłaniający go 500 batalion saperów, noszący to samo miano Zapewnił przy tym, że informacje uzyskane od niemieckich uchodźców można traktować jako wiarygodne, gdyż niejednokrotnie korzystał już z tego źródła i nigdy nie został wprowadzony w błąd.

Szef sztabu podziękował kapitanowi, przypominając, aby uzyskane wiadomości przekazał do sztabu armii, a kiedy tamten wyszedł, rozłożył swą podręczną mapę i zamyślił się głęboko. Nie troska, spowodowana pojawieniem się Niemców w Klitten, była jednak przyczyną zadumy pułkownika. Przeciwnie To, co przed chwilą usłyszał, rozproszyło jego obawy dotyczące ewentualnego zagrożenia od strony północnej. Z zeznań wziętych ostatnio do niewoli Niemców i znalezionych przy nich dokumentów wynikało niezbicie, że w Uhyst — a więc zaledwie kilka kilometrów od osi natarcia oddziału wydzielonego 17 pułku — kwaterował rzeczywiście sztab korpusu pancernego „Grossdeutschland” i sztab korpusnego batalionu saperów. Wypłoszyły ich widać stamtąd operujące w pobliżu oddziały polskie. A zatem można przypuszczać, że Niemcy nie dysponują w tym rejonie wystarczającymi oddziałami osłonowymi, nie mówiąc już o siłach zdolnych do działań zaczepnych. W przeciwnym wypadku sztab nie opuszczałby dotychczasowego miejsca postoju, a gdyby w dodatku miał zamiary zaczepne, zbliżyłby się raczej do areny zamierzanych działań, a nie uchodził w odwrotnym kierunku. I pułkownik doszedł do wniosku, że w tej sytuacji, jak słusznie chyba uważa generał, nie powinni przejmować się Niemcami w Klitten. Z pewnością jest to jakaś luźna, zabłąkana grupa, którą jutro zlikwiduje się bez większych kłopotów.