W labiryncie smoków - Marie Brennan - ebook + książka

W labiryncie smoków ebook

Marie Brennan

4,4

Opis

Lady Trent, niestrudzona badaczka smoków, wyrusza szukać przygód na niebezpiecznych pustyniach Achii

W czwartym tomie swoich pamiętników Izabela, lady Trent, zapalona przyrodniczka, udaje się do pustynnej Achii, żeby kierować tajnym projektem wojskowym swojego rządu. Tutaj wreszcie ma okazję badać smoki z bliska, zarówno w niewoli, jak i w ich środowisku naturalnym. Jednak te potężne bestie nie stanowią jedynego niebezpieczeństwa. Izabela jak zwykle musi walczyć z bezduszną biurokracją, uprzedzeniami i niechęcią władz, a także osobistą wrogością miejscowego szejka. Na domiar złego zagrażają jej agenci obcego wywiadu, próbujący sabotować jej działalność. Wszystko to jednak blednie wobec perspektywy prowadzenia badań nad ukochanymi smokami, w dodatku z mężczyzną jej życia u boku. A podczas wyprawy na pustynię Izabela dokonuje odkrycia na skalę światową, które rzuci całkiem nowe światło na przedmiot jej studiów...

„Mieszanka nauki i fantastycznych stworzeń wciąż na najwyższym poziomie”.

„Publisher’s Weekly”

„W tych kronikach jest potęga baśniowych i historycznych podróży, a także cierpki humor, który jest aktualny w każdej epoce - przeszłej, obecnej czy przyszłej”.

„Locus”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (49 ocen)
27
17
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marie Brennan W labiryncie smoków Tytuł oryginału In the Labyrinth of Drakes (A Memoir by Lady Trent) ISBN ??? Copyright © 2016 by Bryn NeuenschwanderAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S­‍‑ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Ilustracje w tekście i na okładce Todd Lockwood Mapa Rhys Daniels Redakcja Magdalena Wójcik Skład i opracowanie graficzne Studio Graficzne Pixelnoiz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Wstęp

Podejrzewam, że część moich czytelników, widząc tytuł tego tomu, będzie się spodziewała, że jego zawartość w całości poświęcona jest pewnemu odkryciu, do którego doszło w Labiryncie Smoków. Istotnie omówię je w stosownej chwili — proszę nie żywić żadnych obaw w tym względzie — jeśli jednak interesuje was wyłącznie to odkrycie, powinniście niezwłocznie zamknąć okładkę, po czym nabyć egzemplarz znakomitego opracowania Naomi Songfield Pod okiem Strażników. W tej książce znajdziecie to, czego szukacie, łącznie z najdrobniejszymi szczegółami, na których wam zależało (i dużo więcej).

Pozostali, jak zakładam, pragną poznać resztę historii, czyli wydarzenia, które miały miejsce przed odkryciem i w jego następstwie. To był dla mnie wyjątkowo burzliwy okres i niełatwo o nim opowiedzieć. W ciągu jednego roku zmagałam się z dylematami natury etycznej, politycznej i intelektualnej; ryzykowałam życie dobrowolnie i wbrew sobie; zetknęłam się z najgorszymi przejawami stronniczości w mojej karierze i zrealizowałam kilka moich największych osiągnięć; oraz podjęłam decyzję, która gruntownie zmieniła mój los.

W rezultacie powstała bardzo osobista historia. (Wiem, że to dziwnie brzmi w odniesieniu do wydarzeń, które stały się przedmiotem tak ścisłej kontroli publicznej). Nawet ja, osoba nieprzesadnie wstydliwa, niejednokrotnie zawahałam się podczas pisania, ponieważ nie mogę omawiać wielu z tych wydarzeń, nie wyjawiając szczegółowo, co działo się wówczas w moim sercu i umyśle. Oczywiście po to pisze się pamiętniki i byłam tego świadoma, kiedy podjęłam się tego zadania; teraz jednak, kiedy nadszedł czas, żeby poruszyć te tematy, przyznaję się do pewnych obaw. Nawet jeśli moje zawodowe osiągnięcia zdobyły poklask, nie łudzę się, że moje osobiste myśli i uczynki zasłużą na to samo.

Niech więc tak będzie: to jest moja historia i opowiem ją tak, jak uznam za stosowne. Wyruszam zatem krętą ścieżką, która doprowadziła mnie do Labiryntu Smoków — ścieżką najeżoną wszelkiego rodzaju przeszkodami, od naukowych zagadek do prób zabójstwa — i zapraszam cię, szanowny czytelniku, abyś podążył za mną.

Izabela, lady Trent

Falchester

26 ventisa 5661

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Część pierwsza

W której pamiętnikarka otrzymuje posadę pomimo sprzeciwu wielu osób

Rozdział pierwszy

Propozycja zatrudnienia — Hodowla smoków — Wymagania lorda Rossmere — Poszukiwania starego przyjaciela — Mój gabinet — Przygotowania do wyjazdu — Refleksje na temat przeszłości

To żadna przyjemność, kiedy ludzie patrzą na ciebie z góry i kwestionują twoje kwalifikacje. Natomiast całkiem przyjemnie jest widzieć, jak ci sami ludzie muszą później odszczekać swoje słowa.

Podziękowanie za tę przyjemność należy się Thomasowi Wilkerowi, który przez wiele lat był moim kolegą na niwie naukowej. Należał do Kolokwium Filozofów, w przeciwieństwie do mnie — to czcigodne gremium niekiedy przyjmowało łaskawie w swe szeregi człowieka niezbyt szlachetnie urodzonego, ale żadnych pań, niezależnie od pochodzenia. Ściśle mówiąc, patrzono z góry na Toma, nie na mnie.

Stanowisko, którego mu odmówiono, było przedmiotem zażartej rywalizacji. Historia naturalna nie jest zbyt starożytną dziedziną nauki; tematyka biologii smoków w węższej specjalizacji dopiero ostatnio zaczęła się rozwijać jako niezależny przedmiot studiów. Publikacje Toma i moje wpłynęły znacząco na ten trend, ale nie byliśmy jedyni; w Antiopie znalazłoby się z pół tuzina ludzi o podobnych zainteresowaniach, a wśród nich niepoślednie miejsce zajmował szacowny Herr Doktor Stanislau von Lösberg.

Jednak ci ludzie mieszkali za granicą, w takich miejscach, jak Eiverheim i Thiessin. W Scirlandii nikt nie mógł się równać z Tomem pod względem kwalifikacji, odkąd został członkiem Kolokwium. Kiedy utworzono stanowisko wymagające specjalisty od biologii smoków, jego kandydaturę należało wysunąć w pierwszej kolejności — i tak też się stało.

Fałszywe są plotki, jakoby Tom odrzucił to stanowisko. Tom nie odmówił. Przeciwnie, powiedział swoim potencjalnym pracodawcom, że on i ja przyjmujemy propozycję z radością. Kiedy wyjaśnili, że propozycja dotyczy tylko jego, zapewnił ich, że nie będę potrzebować wynagrodzenia, ponieważ objazdy z odczytami i publikacje dostarczają mi całkiem przyzwoitych dochodów. (Tak się składało, że nie pogardziłabym wynagrodzeniem, gdyż moje dochody okazały się niezbyt imponujące — jednak gotowa byłam z niego zrezygnować w takich okolicznościach). Postawili sprawę jasno: bez względu na finanse nie życzą mnie sobie w tym przedsięwzięciu. Tom upierał się, że zatrudniając jego, muszą zatrudnić nas oboje; zamiast nas zatrudnili Arthura Halstaffa, barona Tavenor; i na tym się skończyło.

Do czasu.

Półtora roku później rzeczeni pracodawcy wrócili z podkulonym ogonem. Lord Tavenor zrezygnował ze stanowiska; nie odniósł żadnych sukcesów, a na dodatek miał kłopoty z miejscową ludnością. Ponownie złożono Tomowi ofertę. I ponownie postawił swój warunek — tylko tym razem po namyśle zdecydował, że jednak przyda mi się pensja. Dał im wyraźnie do zrozumienia, że jeśli nie odpowiadają im jego warunki, mogą się wypchać.

W skrócie: tym sposobem zostałam zatrudniona przez Królewską Armię Scirlandii, żeby na achijskich pustyniach wyhodować dla nich ich własną eskadrę smoków.

*

Problem hodowli smoków nie był nowy. Od czasów prehistorycznych ludzkość marzyła, żeby ujarzmić smoki dla własnych celów. Próby te przybierały najrozmaitsze formy, od wskakiwania na grzbiet całkowicie dorosłego smoka w nadziei, że uda się go ujeździć pod siodło — co niemal zawsze kończyło się pechowo dla jeźdźca — poprzez wykradanie jaj albo piskląt zgodnie z teorią, że młode łatwiej jest oswoić, do zamykania smoków w klatkach i optymistycznego zachęcania ich, żeby się rozmnażały.

To ostatnie trudniej osiągnąć nawet z mniej groźnymi dzikimi zwierzętami. Na przykład gepardy są szalenie wybredne w doborze partnerów i potrafią bardzo szybko przejść od obojętności do namiętności, by po chwili rzucić się z pazurami na niedawnych kochanków. Inne gatunki całkowicie odmawiają wszelkiej aktywności na tym polu; czy to przez wstydliwość, czy z innych powodów pandy wielkie z Yelangu nigdy nie wydały potomstwa w murach imperialnej menażerii.

(Powinnam chyba tu zamieścić uczciwe ostrzeżenie. Ponieważ ten tom pamiętników dotyczy moich badań w Achii, z konieczności obszernie opisuje zwyczaje godowe smoków i innych stworzeń. Osobom zbyt wrażliwym i delikatnym jak na taką bezpruderyjność udzielę dobrej rady: niech poproszą odważniejszą przyjaciółkę, żeby im przeczytała starannie ocenzurowaną wersję. Chociaż obawiam się, że taka edycja byłaby dość krótka).

Smoki są jeszcze trudniejsze pod tym względem. Zwłaszcza Yelangijczycy z dawien dawna próbowali hodować smoki, jednak mimo pewnych dość wygórowanych historycznych pretensji nie mogą przedstawić żadnych wiarygodnych dowodów, że odnieśli sukces z jakimkolwiek gatunkiem poza najmniejszymi. Duże smoki, w pełnym tego słowa znaczeniu, po prostu nie chcą współpracować.

A jednak właśnie współpracy ze strony dużych smoków najbardziej potrzebowaliśmy w trzeciej dekadzie tego stulecia.

Chodziło oczywiście o ich kości. Zadziwiająco lekka i fenomenalnie mocna smocza kość to cudowna substancja… jeśli można ją zdobyć. Ze względu na szczególny skład chemiczny kości szybko rozkładają się po śmierci zwierzęcia, kiedy nie są już chronione przez ciało i krew. Chiavoranin nazwiskiem Gaetano Rossi odkrył metodę ich konserwacji; Tom Wilker i ja ukradliśmy tę metodę; nam z kolei też ją ukradziono i sprzedano przedsiębiorstwu w Va Hing. Trzy lata przed moją podróżą do Achii stało się ogólnie wiadome, że Yelangijczycy używają smoczej kości, żeby budować działające caeligery — statki powietrzne, stanowiące nie tylko ekscentryczną nowinkę.

— Gdybyście przekazali Koronie to, co wiecie, od razu wtedy, kiedy się tego dowiedzieliście — powiedział lord Rossmere do mnie i Toma przy naszym pierwszym spotkaniu — nie bylibyśmy teraz w takiej sytuacji.

Nie wyjaśniłam mu, że zachowałam tę informację w sekrecie właśnie po to, by uniknąć obecnej sytuacji. Po pierwsze, ponieważ to była tylko częściowa prawda; a po drugie, ponieważ Tom mocno nadepnął mi na nogę. Napracował się, żeby nam zapewnić tę szansę, i nie chciał, żebym ją zmarnowała, odzywając się impertynencko do brygadiera Królewskiej Armii. Wobec tego wyraziłam moje myśli w bardziej stonowanej formie.

— Wiem, że może na to nie wygląda, ale mamy nad Yelangijczykami przewagę. Uważam, że w badaniach nad zsyntetyzowaniem smoczej kości znacznie ich wyprzedziliśmy, dzięki cennym wysiłkom Fredericka Kemble’a. On pracował nad tym problemem przez kilka lat, kiedy świat nic jeszcze o tym nie wiedział.

Lord Rossmere zignorował mój komentarz i skierował następne słowa do Toma.

— Nie opłakuję śmierci smoków, jeśli mogą się nam przydać. Ale jestem również pragmatykiem. Scirlandia wyczerpała już większość swoich produktywnych kopalni żelaza, a dzięki pańskiej towarzyszce straciliśmy również nasz przyczółek w Bayembe. Jeśli teraz wybijemy połowę smoków, żeby zdobyć surowiec, to w następnym pokoleniu będziemy walczyć o te nieliczne pozostałe. Potrzebujemy odnawialnych zasobów, a to oznacza hodowlę.

Nic z tego nie było nowością dla Toma ani dla mnie. Lord Rossmere nie udzielał nam informacji; wygłaszał tylko wstęp do swojego oświadczenia.

— Musicie pracować z zachowaniem ścisłej tajemnicy. Wprawdzie formuła konserwacji smoczych kości jest już znana na całym świecie, jednak nikomu jeszcze nie poszczęściło się z hodowlą. Naród, który ujarzmi smoki dla tych celów, zdobędzie trwałą przewagę nad rywalami, więc nie zamierzamy przepuścić tej szansy.

I tak musielibyśmy dopuścić do tego sekretu co najmniej jeszcze jeden naród. W Scirlandii nie zostały żadne prawdziwe smoki, tylko drakoniczni kuzyni, jak iskrzyki, od których przed tak wielu laty zaczęłam moje badania. Polityka łączy przedziwne pary; w tym przypadku poszliśmy do łóżka z Achią, której pustynne smoki idealnie nadawały się do naszych celów — gdybyśmy zdołali je nakłonić do współpracy.

— Oczywiście dołożymy wszelkich starań — zapewnił Tom. — Jednak do przeprowadzenia koniecznych prac trzeba będzie znacznie więcej niż dwojga ludzi… Zakładam, że lord Tavenor dysponuje personelem pomocniczym?

— Tak, oczywiście. Trochę achijskich robotników, a to miejsce służy też za koszary dla naszego kontyngentu wojskowego w Qurrat. Będziecie się kontaktować z pewnym dżentelmenem… — Lord Rossmere poszukał w dokumentach. — Husam ibn Ramiz ibn Khalis al­‍-Aritati. Szejk jednego z ich plemion. Zapewniono nas, że jest godny zaufania.

— Przypuszczam, że otrzymamy również dostęp do notatek lorda Tavenora? — zapytałam. — Nie opublikował nic ze swoich prac. Oczywiście nie odniósł sukcesu, inaczej nie szukalibyście zastępstwa; musimy jednak wiedzieć, co robił, żebyśmy nie tracili czasu na powielanie jego błędów.

Przewidywałam, że w zależności od tego, co znajdziemy w jego notatkach, spędzimy jednak sporo czasu na powielaniu jego błędów, żeby sprawdzić, czy zawiodły jego teorie czy metodologia. Ale Tom i ja omówiliśmy to wcześniej i moje skrupulatne pytanie miało tylko przygotować grunt pod wypowiedź Toma.

Aktorsko marszcząc brwi, mój towarzysz powiedział:

— Tak, brak publikacji jest raczej kłopotliwy przy tego rodzaju naukowym przedsięwzięciu. To poniekąd marnotrawstwo. Rozumiem, że kwestie związane z hodowlą smoków należy trzymać w sekrecie… ale chcielibyśmy uzyskać zapewnienie, że dama Izabela i ja możemy bez przeszkód publikować inne nasze odkrycia.

Dziwnie się poczułam, słysząc, jak Tom mówi o mnie „dama Izabela”. Nie odnosiliśmy się do siebie tak formalnie od czasu Mouleen; w istocie zawarliśmy milczące porozumienie, że nigdy nie pozwolimy, żeby rozdzieliły nas różnice statusu. Jednak oficjalne formy były konieczne, kiedy się miało do czynienia z ludźmi takimi jak lord Rossmere.

Brygadier zjeżył się z oburzenia.

— Inne odkrycia? Wysyłamy was tam, żebyście hodowali smoki, a nie biegali i badali, co wam się podoba.

— Oczywiście w pełni poświęcimy się temu zadaniu — zapewniłam najbardziej pojednawczym tonem, na jaki mogłam się zdobyć. — Ale w trakcie pracy niewątpliwie zaobserwujemy tysiące szczegółów anatomii i zachowania, których nie musi obejmować tajemnica państwowa. Mathieu Sémery zdobył wielkie uznanie w Thiessin za swoje badania nad wiwernami w Bulskewie. Nie chciałabym, żeby Scirlandia traciła prestiż w oczach naukowego świata tylko dlatego, że trzymamy pod korcem wszystko, co odkryjemy.

W tej sytuacji nie mogłam sobie złożyć prywatnego przyrzeczenia, że zrobię, co zechcę, i do diabła z konsekwencjami. To mogło wystarczyć, kiedy chodziło o noszenie spodni w terenie albo przyjaźń z rozmaitymi mężczyz­nami, bez względu na plotki… ale naruszenie umowy z Królewską Armią mogło wtrącić mnie i Toma do więzienia. Nie zamierzałam zmarnować tej sposobności, najpierw jednak potrzebowaliśmy zgody lorda Rossmere.

Nawet nie próbując ukrywać podejrzliwości, lord zapytał:

— A jakie to rzeczy mielibyście publikować?

Wytężyłam umysł, żeby znaleźć możliwie nudny temat badań naukowych.

— Och, na przykład… zachowanie pustynnego drakena po posiłku. Jak się myje? Czy wylizuje się jak kot? Czy może tarza się w piasku… a jeśli tak, jaki wpływ ma ścieranie na łuski…

— Dziękuję, damo Izabelo, to wystarczy. — Udało mi się skutecznie znudzić lorda Rossmere. — Przedstawicie wszystkie napisane przez was materiały do wglądu pułkownikowi Pensythowi w Qurrat, razem z listą wydawnictw i osób, do których je chcecie wysłać. On w razie potrzeby skonsultuje się z generałem lordem Ferdiganem… i jeśli wyrażą zgodę, wtedy tak, możecie publikować. Ale ostateczna decyzja w tej sprawie będzie należała do nich.

Niezbyt mi się uśmiechała perspektywa wojskowego nadzoru, ale Tom i ja nie mogliśmy liczyć na nic więcej.

— Dziękuję — mruknęłam i starałam się, żeby to zabrzmiało szczerze.

— Jak szybko mamy zacząć? — zapytał Tom.

Lord Rossmere prychnął.

— Najchętniej wsadziłbym was na statek już jutro. Jeśli nie znajdziecie sposobu, żeby smoki szybciej osiągały pełne rozmiary, upłyną lata, zanim otrzymamy odpowiednią ilość surowca… i tylko jeśli od razu odniesiecie sukces. Yelangijczycy niewątpliwie dążą do tego samego celu; nie mamy czasu do stracenia.

— Skoro nie może pan nas wsadzić jutro na statek… — nacisnęłam.

— Jak szybko możecie wyjechać?

Z jego zachowania jasno wynikało, że idealna odpowiedź powinna brzmieć: „Pojutrze”, a każdy następny dzień oczekiwania jeszcze bardziej zepsuje mu nastrój. Tom i ja wymieniliśmy spojrzenia.

— W następnym tygodniu selemera? — zaryzykował Tom.

Odbyłam w życiu tyle podróży, że zdążyłam nabrać wprawy.

— Powinniśmy zdążyć — stwierdziłam.

— Wspaniale. — Lord Rossmere zanotował to i ciągnął: — Napiszę od razu, jak tylko zarezerwujemy wam transport. Panie Wilker, pan zostanie zakwaterowany w Domu Mężczyzn w segulistycznej dzielnicy Qurrat. Damo Izabelo, pani zamieszka u miejscowej rodziny, niejakiego Shimona ben Nadava. Oczywiście to również seguliści, chociaż, jak można się spodziewać, czciciele Świątyni. Niestety w Achii jest niewielu magisteriałów. Dostarczymy wam meble i tak dalej; nie ma potrzeby pakować całego gospodarstwa.

Plotka głosiła, że lord Tavenor właśnie tak zrobił i musiał odesłać swój dobytek do domu na własny koszt, kiedy zrezygnował ze stanowiska. Na szczęście dla lorda Rossmere przywykłam do skromnych warunków. W porównaniu z moją kabiną na pokładzie „Bazyliszka” nawet najbardziej spartańskie mieszkanie wydałoby się pałacem — choćby dlatego, że mogłabym swobodnie włóczyć się po okolicy.

Oczywiście pozostało jeszcze mnóstwo szczegółów do ustalenia, ale tacy jak lord Rossmere nie zajmowali się trywialnymi kwestiami. Wezwał swojego adiutanta i przedstawił nas sobie; ten oficer miał załatwić resztę. Następnie zostaliśmy odesłani do własnych zajęć.

Tom i ja zeszliśmy po schodach i wyszliśmy na zatłoczone ulice Drawbury, gdzie w tamtych czasach wciąż znajdowała się kwatera główna Królewskiej Armii w Falchester. Przez chwilę staliśmy w milczeniu, spoglądając na przechodniów; potem, jakby na dany znak, odwróciliśmy się do siebie.

— Achia — powiedział Tom i uśmiechnął się półgębkiem.

— W rzeczy samej.

Wiedziałam, dlaczego jego uśmiech nie objawił się w pełni. Ja też czułam niepokój, który tłumił moje podekscytowanie. Na pokładzie „Bazyliszka” prowadziliśmy badania częściowo pod auspicjami innych grup — Scirlandzkiego Towarzystwa Geograficznego, Związku Ornitologicznego — jednak to się bardzo różniło od nadzoru, któremu teraz mieliśmy podlegać.

Nigdy bym tego nie powiedziała Tomowi, który tak dzielnie walczył o włączenie mnie do tego przedsięwzięcia, ale perspektywa pracy dla Królewskiej Armii nie napawała mnie zbytnim optymizmem. Moje przygody za granicą kilkakrotnie wplątały mnie w takie historie, ale do tej pory nigdy nie decydowałam się na to z własnej woli. I doskonale wiedziałam, że jeśli uda nam się wyhodować smoki zgodnie z życzeniem Korony, w efekcie zredukujemy je do statusu domowego bydła: stworzeń trzymanych w zamk­nięciu i karmionych tylko po to, żeby je zarżnąć, kiedy urosną, dla ludzkiej korzyści.

Jednak alternatywa była jeszcze gorsza. Jeśli smoków nie można hodować, ludzie będą na nie polować; dzika populacja szybko zostanie zdziesiątkowana. Dorastałam na wsi, gdzie ubój owiec i drobiu był na porządku dziennym. Musiałam zacząć myśleć o smokach w tych kategoriach — chociaż było to trudne.

Tom i ja przeszliśmy na róg Rafter Street, gdzie mogliśmy przywołać dorożkę. Na tym etapie życia miałam już dość pieniędzy, żeby trzymać własny powóz, ale się od tego odzwyczaiłam. (Później przyjaciele musieli mi perswadować, że chociaż pani Camherst czy dama Izabela mogły robić, co im się podoba, to lady Trent nie wypada korzystać z wynajętych pojazdów). Kiedy już się usadowiliśmy i ruszyliśmy w drogę, Tom przechwycił moje spojrzenie i zapytał:

— Będziesz go szukać?

Nie miało sensu udawanie, że nie wiem, o kim mówi. Jeszcze mniej sensu miało udawanie obojętności, ale zrobiłam, co mogłam — bardziej dla zachowania godności niż w nadziei, że zamydlę Tomowi oczy.

— Wątpię, czy mogłabym go znaleźć — powiedziałam, spoglądając na miasto, które przesuwało się z turkotem za oknem dorożki. — W Achii na pewno jest mnóstwo mężczyzn o imieniu Suhail.

Nasz niegdysiejszy towarzysz z „Bazyliszka”, człowiek, który popłynął ze mną na przeklętą wyspę Rahuahane, który ukradł yelangijski caeliger i próbował uratować księżniczkę. Podałam mu moje namiary w Falchester, zanim się rozstaliśmy w Phetayongu, ale od tamtego czasu przez prawie trzy lata nie dostałam od niego ani jednego listu. Zapewne zgubił kartkę z notesu, na której nagryzmoliłam adres. Jednakże nie tak trudno było mnie znaleźć: niewiele jest na świecie kobiet badających smoki i tylko jedna nazywa się Izabela Camherst.

Moje słowa maskowały smutek, ale również mówiły prawdę. Chociaż sądziłam, że znam Suhaila, wiedziałam o nim bardzo mało: nie znałam nazwiska jego ojca ani nazwiska rodziny, nie wiedziałam nawet, w jakim mieście mieszkają.

Tom, jak gdyby usłyszał moje myśli, powiedział:

— Przypuszczam, że populacja archeologów noszących imię Suhail nie jest zbyt liczna.

— Zakładając, że on nadal tym się zajmuje — powiedziałam z westchnieniem. — Odniosłam nieodparte wrażenie, że śmierć ojca oznaczała dla niego wezwanie do domu, żeby wypełnił swoje obowiązki. Może musiał odłożyć na bok własne zainteresowania.

Chociaż chciałam zachować umiarkowany ton wypowiedzi, słowo „musiał” zdradziło moje uczucia. Niegdyś wyrzekłam się wszystkich swoich prawdziwych zainteresowań dla dobra rodziny; „szare lata”, jak je nazywałam, stanowiły jeden z najgorszym okresów w moim życiu — gorsza była tylko żałoba po moim mężu Jacobie. Znałam pasję Suhaila dla jego pracy; nie wyobrażałam sobie, żeby łatwo z niej zrezygnował.

— Możesz popytać ludzi — podsunął Tom. — Co to komu szkodzi?

Rodzinie Suhaila, którą mogłabym narazić na wstyd — ale skoro ich nie znałam i nic o nich nie wiedziałam, trudno mi było przejmować się ich uczuciami. A jednak nie chciałam podsycać w sobie nadziei tylko po to, żeby legła w gruzach.

— Może — mruknęłam.

Tom był na tyle uprzejmy, że nie drążył tematu.

*

Nie mogłam sobie pozwolić na melancholię, kiedy wróciłam do mojego miejskiego domu przy Hart Square. Skoro mieliśmy wypłynąć za półtora tygodnia, nie było czasu do stracenia. Wysłałam pokojówkę, żeby sporządziła inwentarz mojej podróżnej garderoby, a sama poszłam do gabinetu, żeby się zastanowić, które książki powinnam zabrać ze sobą.

Mój gabinet przez lata stał się dla mnie źródłem głębokiej, cichej radości. Nie był elegancki jak gabinety niektórych dżentelmenów; należało raczej go określić jako „zagracony”. Oprócz książek trzymałam tam notatki, mapy, szkice i skończone obrazy, okazy przyrodnicze i najrozmaitsze drobiazgi zebrane podczas moich podróży. Muszle wyłowione przez mojego syna Jake’a służyły za przyciski do stert papierów; replika jaja, które znalazłam na Rahuahane, podpierała regał z książkami. (Ognisty klejnot wycięty z albuminy prawdziwego jaja wciąż leżał schowany na szafie, chociaż w międzyczasie oszlifowałam kilka kawałków i sprzedałam). Wysoko na ścianie, nad regałami, nierównym szeregiem maszerowały gipsowe odlewy odcisków łap: skamieniałe ślady prehistorycznego smoka, które odkrył przed rokiem Konrad Vigfusson na południowym Otholé.

Na biurku leżał duży pazur, tam, gdzie go zostawiłam rano. Stanowił kompletną zagadkę. Przysłał go poszukiwacz skamielin z Isnats; oceniał wiek znaleziska na dziesiątki tysięcy lat, jeśli nie więcej. Był to fascynujący wgląd w odległą przeszłość smoków… zakładając oczywiście, że pazur naprawdę pochodził od smoka. Łowca skamielin nie znalazł żadnych powiązanych kości, które zwykle pomagają przy klasyfikacji okazu. W tym przypadku identyfikatorem mógł być właśnie brak kości: jeśli właściciel pazura był „prawdziwym” smokiem, to oczywiście jego kości rozłożyły się zbyt szybko, żeby skamienieć. (Chociaż w naturze zdarza się konserwacja, niezbędne chemiczne warunki występują tak rzadko, że smoczych skamielin prawie się nie spotyka — chociaż wielu oszustów i naciągaczy wmawia ludziom co innego).

Załóżmy więc, że to był smok. W takim razie był ogromny, przewyższający rozmiarem nawet największe współcześnie znane gatunki. Pazur mierzony po łuku od podstawy do czubka miał prawie trzydzieści centymetrów długości. Tom wysunął teorię, że pazur był nieproporcjonalnie duży w stosunku do reszty smoka, co z pewnością miało sens biologiczny; nadal jednak pozostaje zagadką, do czego służyły takie przerośnięte szpony. Polowanie, obrona, wabienie partnerów… liczne domysły, ale żadnych faktów.

Wysoko na półce stało też poobijane, odrapane pudełko, którego wygląd sugerował, że w środku nie ma nic interesującego. Tylko Tom i ja wiedzieliśmy, że pudełko skrywa mój największy skarb.

Zdjęłam je, sprawdziwszy najpierw, że drzwi są zamknięte na klucz. Po zdjęciu wieka ukazały się różnokształtne grudki gipsu, połączone kawałkami drutu. Jak zapewne pamiętają czytelnicy poprzedniego tomu, był to wykonany przeze mnie odlew pustych miejsc wewnątrz jaja z Rahuahane — miejsc, które niegdyś zajmował embrion.

Niestety odlew był o wiele za delikatny, żeby przetrwać podróż do Achii, i praktycznie niepowtarzalny. Studiowałam go setki razy i rysowałam pod każdym kątem; te szkice mogłam zabrać ze sobą. Nic jednak nie mogło zastąpić bezpośredniego oglądu, toteż obejrzałam go po raz ostatni i wyryłam sobie jego kształt w pamięci.

Wierzyłam — ale nie mogłam jeszcze tego udowodnić — że stanowił pozostałość po wymarłym gatunku smoków, który starożytni Drakonianie rzeczywiście oswoili, jak głoszą legendy. Legendy te zawsze budziły wątpliwości, ponieważ smoki z reguły są trudne do poskromienia, ale może ten zaginiony gatunek był bardziej skłonny do współpracy. W istocie czasami się zastanawiałam, czy właśnie ta uległość nie doprowadziła do zagłady gatunku; mamy rasy psów tak dalece udomowione, że niezdolne przetrwać w dziczy. Jeśli Drakonianie wyhodowali takie stworzenia, mogły wymrzeć, kiedy upadła ich cywilizacja.

Jednak to były czyste spekulacje. Nie miałam pewności nawet co do kształtu embriona, z uwagi na petryfikację albuminy i niedostatki samego odlewu; kto wie, jak mogła wyglądać dorosła postać? Za słabo się znaliśmy na smoczej embriologii, żeby zgadywać.

Ale mając dostatecznie dużo czasu w Achii — i dostatecznie dużo nieudanych wylęgów, co było nieuniknione — może znajdę lepszą odpowiedź.

Rozległo się pukanie do drzwi gabinetu.

— Chwileczkę — zawołałam.

Schowałam odlew z powrotem do pudełka i stanęłam na krześle, żeby odłożyć pudełko na niepozorną półkę. Poczułam przy tym ukłucie wyrzutów sumienia: jakie miałam prawo sarkać na Królewską Armię kneblującą usta swoim przyrodnikom, kiedy sama ukrywałam taki naukowy sekret? I to nie jeden: posiadałam dwie cenne informacje, którymi jeszcze nie podzieliłam się ze światem, a ta druga tkwiła w szufladzie biurka, metr za moimi plecami.

Kłopot z odlewem polegał na tym, że nie chciałam zdradzić, skąd pochodzi. Trafiłam na Rahuahane przez przypadek; inni pojadą tam specjalnie, jeśli się dowiedzą o tamtejszych ruinach. I ci inni tłumnie zaleją wyspę, jeśli odkryją, że tamtejszy tajny skład jaj to również ogromny zapas nieobrobionych ognistych klejnotów. Od dnia, kiedy sporządziłam ten odlew, usiłowałam wymyślić wiarygodną historyjkę o jego pochodzeniu, żeby nie zafałszować prawdy i jednocześnie nie ujawnić za dużo. Jak dotąd nic nie wymyśliłam.

Co do kartki w moim biurku… tu moje motywy nie były nawet w jednej dziesiątej tak szlachetne.

— Proszę — zawołałam, kiedy już usiadłam z dala od inkryminowanej półki.

Drzwi się otwarły i weszła Natalie Oscott. Kiedyś mieszkała ze mną, ale wyprowadziła się do własnego mieszkania, kiedy Jake wyjechał do szkoły.

„On już nie potrzebuje nauczycielki — powiedziała wtedy do mnie — a ty potrzebujesz więcej miejsca na książki”.

To drugie było raczej grzecznym wykrętem. Niegdyś obiecałam, że umożliwię jej życie w niezależnym i ekscentrycznym staropanieństwie; osiągnęła już ten status, chociaż bynajmniej nie było to moją zasługą. Odnalazła swoje powołanie w inżynierii i zdobyła krąg przyjaciół o podobnych zainteresowaniach, którzy zapewniali jej dostatecznie dużo pracy. Z finansami było u niej dość krucho — na pewno posiadałaby więcej, gdyby pozostała konwencjonalną członkinią społeczeństwa — ale mogła teraz sama płacić swoje rachunki i tak postanowiła robić. Nie mogłam jej stawać na drodze, chociaż po wyjeździe Jake’a czasami brakowało mi towarzystwa w domu.

Spojrzała na mnie ciekawie.

— Dziwnie się zachowujesz, odkąd mieszkasz sama. Co takiego robiłaś, że musiałam czekać w holu?

— Och, znasz mnie — rzuciłam z beztroskim uśmiechem. — Tańczyłam z majtkami na głowie. Nie mogłam pozwolić, żebyś to zobaczyła. Proszę, usiądź… Czy Tom przekazał ci nowiny?

— Że wyjeżdżacie w przyszłym tygodniu? Tak, przekazał. — Nie mieszkali w sąsiedztwie, ale Tom nie musiał zbytnio zboczyć w drodze do domu, żeby zajrzeć do warsztatu, gdzie Natalie i jej przyjaciele majstrowali przy swoich urządzeniach. — Co zrobisz z domem?

Usiadłam za biurkiem i zsunęłam na podkładkę nowy arkusz papieru.

— Chyba go zamknę. Teraz mogę sobie na to pozwolić, a miałabym strasznie mało czasu na szukanie zastępczego lokatora. Chociaż zapraszam cię, jeśli zechcesz; w końcu ciągle masz klucz.

— Nie, zamknięcie wydaje się sensowne. Ale będę przychodzić po książki, jeśli pozwolisz, żebym w twoim imieniu pełniła rolę bibliotekarki.

To był doskonały pomysł i podziękowałam jej za to. Tak zwany Latający Uniwersytet, który rozpoczął działalność w moim salonie, zmienił się teraz w liczne zebrania, odbywające się w wielu domach w Falchester, ale moja biblioteka nadal zajmowała ważną pozycję w tej sieci. Chociaż oczywiście nie obejmowała wszystkich tematów… co podsunęło mi następną myśl.

— Mam też kilka książek, które trzeba zwrócić właścicielom. Jedna od Petera Landenbury’ego, jak mi się zdaje, i dwie czy trzy od Georginy Hunt.

— Zabiorę je — obiecała Natalie. — Ty i tak masz za dużo na głowie. Piszesz list do Jake’a?

Rzeczywiście pisałam, chociaż nie wyszłam poza datę i nagłówek. Jak zawiadomić trzynastoletniego syna, że w przyszłym tygodniu wyjeżdżasz za granicę — i nie wiadomo, kiedy wrócisz — a on nie może pojechać?

Natalie znała Jake’a równie dobrze jak ja. Ze śmiechem powiedziała:

— Sprawdź dokładnie zawartość kufrów podróżnych, zanim statek odbije od brzegu. Inaczej kiedy dopłyniesz do Achii, możesz znaleźć swojego syna zagrzebanego w kapeluszach.

— Achia to pustynia, czyli dla niego jest niezbyt interesująca.

Jednak Jake i tak chciałby mi towarzyszyć. Kiedy był jeszcze bardzo mały, zostawiłam go, żeby pojechać do Erigi; kiedy był starszy, wynagrodziłam mu to zaniedbanie, zabierając go w podróż dookoła świata. Wskutek czego nabił sobie głowę poglądami. To prawda, że Jake najbardziej kochał morze, jednak żywił niezłomne przekonanie, że każdy chłopiec powinien regularnie odbywać podróże za granicę. Zapisałam go do najlepszej szkoły, na jaką ­pozwalała moja pozycja i finanse — Suntley College, który w tamtych czasach nie był na najwyższym ­poziomie — jednak szkoła w nieunikniony sposób musiała znudzić chłopca, który pływał ze smoczymi żółwiami.

Myśli o synu nie powinny mi się skojarzyć ze zwierzętami, a jednak tak się stało. W końcu nie odpowiadałam już za opiekę nad Jake’em, ale byłam odpowiedzialna za inne stworzenia.

— Chcesz wziąć miodojady? Czy mam poprosić Miriam?

Natalie skrzywiła się.

— Powinnam być dobrą przyjaciółką i obiecać, że je wezmę, ale tak naprawdę za często zasypiam w warsztacie, żeby się podjąć opieki nad jakimś żywym stworzeniem. Nie chcę, żebyś wróciła do domu i odkryła, że twoi ulubieńcy nie żyją.

— A więc Miriam. — Specjalnością Miriam Farnswood były ptaki, ale i tak lubiła moje zwierzątka. Odłożyłam pióro, wiedząc, że list do Jake’a wymaga mojej niepodzielnej uwagi, i złożyłam palce w wieżyczkę. — Czego będę potrzebować?

— Przyzwoitego ubrania na miasto; spodni, kiedy będziesz w terenie. Kapeluszy. Nie, wolałabyś chyba szal, żeby zakryć włosy? Twojego anatomicznego kompendium. Przypuszczam, że czekają tam na ciebie skalpele, szkła powiększające i tak dalej, a pan Wilker ma zestaw, który mu podarowałaś… ale lepiej dmuchać na zimne. Słyszałam, że Achianie mają jakiś olejek czy pastę, która chroni skórę przed słońcem; powinnaś się w nią zaopatrzyć. — Natalie wzniosła oczy do nieba i wpatrywała się w sufit, jakby odczytywała z niego listę. — Czy w Achii mają malarię?

— Pewnie tak. Ale będę musiała zaryzykować; Amanici nie pochwalają picia alkoholu.

Oczywiście niektórzy przestrzegali tej zasady bardziej gorliwie od innych, ale nie chciałam od razu na początku zrobić złego wrażenia, gdyby w moim bagażu znaleziono skrzynkę dżinu.

Natalie zapytała o warunki zakwaterowania, które opisałam; potem zasugerowała:

— Namioty? Inny sprzęt obozowy?

— Lord Rossmere dość wyraźnie dał mi do zrozumienia, że mam zostać w Qurrat i pracować nad moim zleceniem dla armii.

Natalie zmierzyła mnie ironicznym spojrzeniem, a ja się roześmiałam.

— Tak, tak, wiem. Ale gdybym zawędrowała na pustynię w poszukiwaniu wiedzy, na pewno mogłabym nabyć odpowiednie namioty od miejscowego kupca. Również wielbłąda, żeby je niósł.

— Więc jesteś przygotowana — stwierdziła Natalie. — Na ile to możliwe.

Co znaczyło, że nawet w połowie niewystarczająco. Ale już dawno nauczyłam się to przyjmować z rezygnacją.

*

Mimo woli wracałam myślami do przeszłości, kiedy Tom i ja spotkaliśmy się w Sennsmouth i spoglądaliśmy na statek, który miał nas zawieźć do Achii.

Czternaście lat wcześniej staliśmy niemal dokładnie w tym samym miejscu, przygotowując się do podróży do Wystrany. Ale wtedy było nas czworo: ja i Jacob, Tom i jego patron lord Hilford. Jacob nie dożył powrotu do domu, a lord Hilford odszedł zeszłej wiosny, po wielu latach postępującej choroby. Cieszyłam się, że przynajmniej zdążył zobaczyć, jak jego protegowany zostaje członkiem Kolokwium, chociaż ja nie dostąpiłam tego zaszczytu.

Widocznie myśli Toma biegły w podobnym kierunku, bo powiedział:

— Nasz pierwszy wyjazd wyglądał trochę inaczej.

— Racja — przyznałam. — Ale myślę, że obaj byliby zadowoleni, gdyby nas teraz zobaczyli.

Zimny, przenikliwy wiatr kąsał przez ubranie. Pomyś­lałam z tęsknotą o pustynnym upale u kresu podróży. (Trochę się przeliczyłam; nawet w południowej Antiopie acinis nie jest najcieplejszym miesiącem. Jednak jest cieplejszy niż w Scirlandii). Ale gdybym poczuła chłód, wystarczyło tylko pomyśleć, co mnie czeka w przyszłości: pustynne drakeny Achii.

Pod wieloma względami to typowe smoki, jakie natychmiast kojarzą się z tym słowem. Łuski złote jak słońce dały początek legendom, jakoby smoki gromadziły skarby i sypiały na ogromnych stosach złota, aż ich skóra pokryła się tym cennym metalem; ognisty oddech pali jak żar samej pustyni. W mojej karierze widziałam liczne gatunki smoków, również takie, których pretensje do tego miana były mocno naciągane… ale najbliżej pustynnego drakena znalazłam się wtedy, gdy oglądałam tamtego karłowatego osobnika w królewskiej menażerii przed wielu laty. Teraz nareszcie zobaczę je w całej chwale.

— Dziękuję ci, Tom — powiedziałam. — Wiem, że już ci dziękowałam, ale powtórzę to jeszcze niejeden raz, bo na to zasługujesz. Tylko tobie zawdzięczam tę szansę.

— I swojej pracy — odparł obronnym tonem. Potem jednak uśmiechnął się smutno i dodał: — Proszę bardzo. I dziękuję tobie. Razem tu dotarliśmy.

Wydawał się skrępowany, więc nic już nie mówiłam. Wystawiłam twarz na morski wiatr i czekałam na statek, który zawiezie mnie do Achii.

Rozdział drugi

Przybycie do Rumaish — Nasz komitet powitalny — Wyproszona z palarni — W górę rzeki do Qurrat — Shimon i Aviva

Sama natura wyposażyła zatokę Rumaish w bramę budzącą nabożny podziw. Dwa skaliste cyple wznoszą się niczym para kleszczy po obu stronach wąskiej cieśniny; w czasie wojny łatwo jest przeciągnąć między nimi łańcuchy, żeby zamknąć dostęp okrętom wroga. Jednakże kalifowie z dynastii Sarqanidów uznali, że to nie wystarczy, i ozdobili te dwie skały parą monumentalnych drakoniańskich posągów, zabranych z tak zwanej Świątyni Ciszy w Labiryncie Smoków. Niestety wichry morskie dały się we znaki tym smoczogłowym rzeźbom i niemal całkowicie zatarły wszelkie szczegóły, co jednak nie umniejszyło wrażenia, jakie wywiera ich niewzruszona obecność.

Stałam przy relingu i szkicowałam, kiedy zbliżaliśmy się do tych dwóch strażników, często podnosząc wzrok na ich masywne sylwetki. Sentyment dla Drakonian nigdy nie należał do moich słabości, jednak moje zainteresowanie tą starożytną cywilizacją gwałtownie wzrosło, odkąd znaleźliśmy świątynię na Rahuahane. Jaki gatunek smoków hodowali na tej wyspie? W jakim celu? Czy te smoki należały do jednego z żyjących obecnie gatunków, czy też wyginęły podczas minionych tysiącleci? Wpływając do zatoki tamtego dnia, pozwoliłam sobie na chwilę sentymentalizmu i pomyślałam, że te wiekowe kamienne oczy mogły widzieć wszystkie odpowiedzi.

Potem przepłynęliśmy przez bramę do samej zatoki. Nie jest tak zatłoczona jak Sydir, który leży u ujścia środkowej rzeki Achii; tamta zatoka ma szersze wejście, przez co jest lepiej przystosowana do ruchu handlowego na dużą skalę. Jednak w Rumaish też sporo się dzieje, gdyż zawijają tam statki z całej Antiopy. Nawet obecnie przejście przez bramę należało uzgadniać z miejscowym urzędnikiem, żeby w kanale nie powstał zator, kiedy wpłynie tam zbyt wiele statków naraz.

Kiedy schodziliśmy z pokładu, na nabrzeżu oczekiwało nas dwóch mężczyzn w burych scirlandzkich mundurach wojskowych. Jeden miał czapkę i dystynkcje pułkownika. Drugi nie potrzebował do identyfikacji żadnych insygniów, gdyż rozpoznałam go natychmiast.

— Andrew! — Mój radosny okrzyk niemal zginął w hałasie wypełniającym doki. Upuściłam torbę, którą niosłam, i pospieszyłam uściskać brata, jedynego krewnego, z którym pozostawałam w dobrych stosunkach, a nie zaledwie znośnych. — Myślałam, że wciąż jesteś w Coyahuac!

— Byłem jeszcze do niedawna — odparł brat, okręcając mnie dookoła ze śmiechem. — Ale rozeszła się plotka, że tu przyjedziesz, więc poprosiłem o przeniesienie. Jednak nie chciałem nic mówić, na wypadek gdyby się nie udało.

— To znaczy nie mogłeś przepuścić okazji, żeby mnie zaskoczyć — skarciłam go.

Uśmiech Andrew — szeroki, bez cienia skruchy — powiedział mi, że trafiłam w sedno. Potem przerwał nam obcy głos:

— Kapitanie Hendemore.

Na dźwięk własnego nazwiska Andrew stanął na baczność i obciągnął mundur, mamrocząc przeprosiny do pułkownika Pensytha. Mój karcący wzrok był niczym w porównaniu z groźnym spojrzeniem pułkownika, znacznie bogatszym w podteksty. Domyślałam się, jaka rozmowa poprzedziła to spotkanie na nabrzeżu: Andrew błagał (usiłując zachować godność, jaka przystoi oficerowi), żeby wyjść mi na spotkanie, Pensyth udzielił pozwolenia pod warunkiem, że Andrew będzie się odpowiednio zachowywał. Mój brat zmarnował trochę czasu na uniwersytecie, zanim zdecydował, że bardziej odpowiada mu kariera wojskowego, ale tam też nie mógł się całkowicie dopasować. Pożyczyłam mu pieniądze na zakup stopnia porucznika — najwyższego, jaki mogłam kupić, nie sprzedając na raz zbyt wiele ognistych klejnotów — a on otrzymał awans na kapitana, kiedy jego oficer dowodzący został zabity; nie przypuszczałam, żeby awansował wyżej, ponieważ nie traktował wojska tak poważnie, jak życzyliby sobie jego przełożeni.

ZATOKA RUMAISH

Tom odwrócił uwagę Pensytha, wyciągając do niego rękę na powitanie.

— Rozumiem, że panowie są tu, żeby nas zabrać do Qurrat? — zagadnął.

— Tak, załatwiliśmy barkę rzeczną — powiedział Pensyth. — Jednak wyładowanie waszego sprzętu ze statku i załadowanie na barkę zabierze cały dzień, więc kapitan Hendemore i ja wynajęliśmy pokoje w hotelu. Będziecie mogli się odświeżyć, a potem może przyłączy się pan do mnie w palarni.

Skierował to zaproszenie wyłącznie do Toma, pomijając moją osobę. Damom nie wypadało palić (chociaż oczywiście niektóre paliły, a obecnie pali coraz więcej); zatem palarnia stanowiła domenę mężczyzn. Mimo woli zaczęłam się zastanawiać, czy Pensyth umyślnie mnie wykluczył, czy też był to zwykły nieświadomy odruch z jego strony.

Tak czy owak, wyszłabym na sekutnicę, gdybym poruszyła ten temat — zwłaszcza że Andrew wyszczerzył zęby i szturchnął mnie łokciem w żebra.

— Będziemy mieli okazję pogadać, co?

— Istotnie — przyznałam.

Chociaż dotknęło mnie zachowanie Pensytha, nie mogłam zaprzeczyć, że bardzo chciałam spędzić trochę czasu z bratem. Moje stosunki z resztą najbliższych krewnych nie były takie złe jak dawniej; zaszczytny tytuł szlachecki przynajmniej częściowo naprawił relacje z matką, chociaż z mojej perspektywy spowodował to bardziej wzgląd na harmonię rodzinną niż zmiana przekonań. I chociaż nieźle się dogadywałam z ojcem, nigdy nie uwolniłam się całkowicie od jego wizerunku z czasów mego dzieciństwa jako pomniejszego pogańskiego boga, którego można czcić, ale nie wolno się spoufalać. Andrew nadal pozostał jedynym krewnym prawdziwie mi bliskim — oczywiście oprócz mojego syna.

Andrew odstąpił na bok, żeby popędzić grupkę miejscowych tragarzy, którzy zajęli się przenoszeniem naszego dobytku ze statku na barkę. Potem udaliśmy się do hotelu, położonego korzystnie na bardzo stromym wzgórzu, dzięki czemu docierały tam wszelkie chłodniejsze powiewy.

Hotel, jak wiele takich przybytków na południu Antiopy, miał oddzielne kwatery dla kobiet, zapewniające prywatność gościom płci żeńskiej. Zostawiłam zatem Andrew na dziedzińcu, a sama poszłam obejrzeć pokój. Kiedy wróciłam, Andrew zdążył zamówić herbatę z gatunku, jakiego dotąd nie piłam. Wspaniale mnie rozgrzała, jako że dzień, chociaż słoneczny, był chłodniejszy, niż się spodziewałam.

— Wiesz — zaczął Andrew tonem świadczącym, że zamierza mówić szczerze i bez ogródek — nie rozumiem, dlaczego ludzie myślą, że ty i ten facet Wilker macie romans. Przecież wystarczy spojrzeć, żeby wiedzieć, że to kompletna bzdura.

Odstawiłam filiżankę i powiedziałam sucho:

— Dziękuję… chyba.

— Och, wiesz, o co mi chodzi. Dla ciebie facet równie dobrze mógłby być eunuchem. Tutaj są eunuchowie, wiedziałaś? Głównie w rządzie. Przysięgam, że połowa ministrów, których spotkałem, nie miała jaj.

Wojsko najwyraźniej wywarło zbawienny wpływ na maniery mojego brata.

— Miałeś do czynienia z wieloma państwowymi urzędnikami?

— Czy miałem z nimi do czynienia? Nie, prawie wcale. Tym zajmuje się głównie generał lord Ferdigan i jego personel w Sarmizi, albo czasami Pensyth. Ludzie wyżsi rangą ode mnie. Ja tylko noszę za nimi teczki i tak dalej.

Sądząc z tonu Andrew, odpowiadało mu przebywanie na drugim planie — postawa, z którą mogłabym się solidaryzować. Mało prawdopodobne, żeby zapraszano mnie na spotkania z tutejszymi ministrami, gdyż ani Achianie, ani moi rodacy nie palili się, żeby mnie włączyć w dyplomatyczne sprawy. Ogólnie rzecz biorąc, przyjmowałam to z ulgą… przyznam jednak, że chwilami zżymałam się na to wykluczenie, a raczej na jego powody.

Przyszło mi do głowy, że mój brat był obecny na wielu zebraniach, które mogły dotyczyć mojej osoby. Oczywiście czy słuchał uważnie, to zupełnie inna sprawa.

— Czy jest coś, co powinnam wiedzieć, zanim się zaangażuję?

Andrew z namysłem przechylił głowę na bok. Zdjął wcześniej kapelusz i wachlował się nim, co zapewne stanowiło naruszenie wojskowego protokołu. Chociaż miałam wrażenie, że jest raczej chłodno, spocił się w drodze do hotelu.

— Wszyscy są zirytowani. Nie spodziewali się, że zabierze to tyle czasu… sądzili, że nasza wybitna wiedza naukowa powinna ułatwić to zadanie, i nieważne, że ludzie próbowali hodować pustynne drakeny od niepamiętnych czasów, bez powodzenia. — Przestał się wachlować i nachylił się, opierając łokieć na kolanie. — Szczerze mówiąc… nie żeby na ciebie naciskać czy coś… nie wiem, jak długo przetrwa ten sojusz. Współpracujemy z Achianami tylko przez tę aferę z Yelangiem i ich caeligerami. Jeśli szybko nie zrobimy jakichś postępów, wszystko się rozpadnie.

Nic z tego nie było dla mnie zaskoczeniem, ale i tak brzmiało przygnębiająco. Niewątpliwie winą za niepowodzenie obarczą mnie i Toma, jeśli to my będziemy u steru, kiedy nadejdzie koniec. Przez głowę przemknęła mi okropna myśl, że może wybrano nas właśnie z tego powodu. Znacznie lepiej od lorda Tavenora nadawaliśmy się na kozły ofiarne.

No cóż, jeśli taki był plan, postanowiłam za wszelką cenę go pokrzyżować. A do tego potrzebowałam informacji. Dokumentacja naszego poprzednika czekała na nas w Qurrat, jednak wolałam przybyć na miejsce przygotowana i uzbrojona.

— Czy możesz mi cokolwiek powiedzieć o działalności lorda Tavenora?

Andrew pokręcił głową i przypomniałam sobie, że dopiero niedawno przyjechał do tego kraju.

— Czy przynajmniej poznałeś tego szejka? Tego, który miał nam dostarczać smoki?

Mój brat się rozpromienił.

— Tak! Tylko raz, uważasz, ale Pensyth mnie przedtem poinstruował. Dość ważna osobistość, jak zrozumiałem. Aritaci pomogli dojść do władzy obecnemu kalifatowi kilka pokoleń wstecz, a on jest ich najnowszym przywódcą.

— Dlaczego uczestniczy w tym programie? Czy z powodu wpływów politycznych?

— Nie… a przynajmniej nie tylko. Jego plemienne terytorium jest w Jefi, a tam podobno żyje najwięcej smoków. — Andrew wyszczerzył zęby. — On wysyła swoich kuzynów nomadów, żeby schwytali kilka, a potem sprowadzają je dla was do Qurrat.

Mimo woli ożywiłam się na te słowa. Pewnie pomyślicie, że zwariowałam: Jefi to najbardziej wysunięta na południe część Achii, niegościnna pustynna dolina pomiędzy łańcuchami górskimi Qedem i Faraymą. Spada tam rozpaczliwie mało deszczu; nomadowie poją i pasą swoje wielbłądy w nielicznych rozproszonych oazach. Nawet dla takiego ciepłolubnego stworzenia jak ja nie jest to bynajmniej atrakcyjne miejsce.

Ale nie będzie niespodzianką dla moich czytelników, że obfitość smoków w tamtych okolicach wzbudziła moje zainteresowanie. Jefi leży niezbyt daleko od Qurrat — co ma sens, bo nikt nie chce transportować schwytanych drakenów dalej, niż to konieczne. Bardzo chciałam zobaczyć te stworzenia w ich naturalnym środowisku, zanim opuszczę ten kraj; teraz wiedziałam, dokąd muszę pojechać i z kim rozmawiać.

Andrew najwyraźniej odczytał moje myśli, bo uśmiechnął się szeroko. Jednak już po chwili spoważniał.

— Nie radziłbym tam jechać bez zezwolenia szejka, Izabelo. Po pierwsze zginiesz. A jeśli nie zginiesz, Aritaci cię zabiją. Nie lubią intruzów.

Nie mówiąc o tym, że moje postępki odbiją się w Scirlandii. Bezprawne wtargnięcie nie zaskarbi mi niczyjej sympatii.

— Rozumiem — powiedziałam i pomodliłam się o serdeczne stosunki z szejkiem.

*

Barka, która wiozła nas w górę rzeki do Qurrat, nie płynęła zbyt szybko, jednak mnie to nie przeszkadzało, ponieważ mogłam oglądać krajobrazy.

Zathrit, najbardziej wysunięta na południe z trzech głównych dróg wodnych Achii, bierze początek w górach Qedem, które oddzielają ten kraj od Seghaye i Haggadu. Odchodzi od niej rozległa sieć kanałów nawadniających, niczym gałęzie drzewa; o tej porze roku były suche, ale z wiosną farmerzy rozbiją tamy z cegieł suszonych na słońcu, wzniesione u wlotów, i skierują życiodajną wodę na swoje pola jęczmienia, prosa i pszenicy.

Przy brzegach samej rzeki pustynia była znacznie bardziej zielona, niż sobie wyobrażałam. Rosły tam wysokie trawy i sitowie, palmy oraz drzewa innych gatunków, jakich nie znałam. Nie brakowało też zwierzyny, ryb w rzece i ptaków na niebie. Jednak od czasu do czasu teren wznosił się ponad tą aluwialną równiną i wtedy widziałam w oddali burą, wyschniętą ziemię, niewiele różniącą się kolorem od munduru mojego brata.

Na swój sposób była to kraina równie niebezpieczna jak Zielone Piekło. Lecz podczas gdy dżungla Mouleen energicznie próbuje zabić przybysza przy użyciu wszelkich dostępnych narzędzi, od pasożytów do drapieżników, pustynie Achii najczęściej zabijają obojętnością. Szakale mogą iść tropem podróżnych, a potem ucztować na zwłokach, rzadko jednak posuwają się do bezpośredniego ataku. Wyręczy je upał i pragnienie; człowiek umiera, ponieważ wyczerpują się środki podtrzymywania życia.

Jednak nie tam się udawałam — jeszcze nie i (z perspektywy moich wojskowych pracodawców) nie w dającej się przewidzieć przyszłości. Oczywiście wybrałam się na pustynię więcej niż raz; na razie jednak moją uwagę przyciągnęły zasiedlone tereny w dolinie rzeki i miasto, które nimi rządziło.

Qurrat to skomplikowany organizm, jak wiele starych osad. W przeciwieństwie do achijskiej stolicy Sarmizi zbudowane zostało bez konsekwentnego planu; zabrakło drugiego kalifa Ulsutira, który kazałby zburzyć połowę domów i odbudować miasto w wielkim stylu. Nie ma pośrodku Okrągłego Miasta regularnej siatki ulic, oddzielających poszczególne klasy. Podobnie jak centrum Falchester, po prostu się stało, a ludzie mieszkają tam na zasadzie przypadku i jak im dyktują okoliczności.

Jednakże miasto ma w sobie pewną wspaniałość, tym bardziej uderzającą przy bezładnej zabudowie. Rządzi tu emir albo komendant, jeden z trzech, którzy służą kalifowi, a jego pałac spogląda na rzekę ze szczytu niskiego wzgórza, po którym ogrody spływają niczym zielona spódnica aż do samego brzegu. Na placach wznoszą się stele i posągi zabrane z drakoniańskich ruin. Te relikty przeszłości przeplatają się z amanickimi dziedzińcami modlitewnymi, rozpoznawalnymi po wysokich wieżach i misternych mozaikowych posadzkach.

Okolica, gdzie zakwaterowano mnie i Toma, nie dorównywała tym wspaniałościom. Znana jako Dzielnica Segulistów, należy do starszych części miasta; i podobnie jak wiele starych dzielnic, dawno została opuszczona przez elitę i przekazana innym warstwom społecznym. W tym konkretnym przypadku, jak sama nazwa wskazuje, mieszkają tam prawie sami seguliści (chociaż nie tworzą całej segulistycznej populacji miasta). Stwierdzenie, że większość z nich to bayityści, z zaczątkiem magisteriałów, jest uprzejmym uproszczeniem. Należałoby raczej powiedzieć, że Dzielnica to konglomerat setki segulistycznych frakcji, niektórych graniczących z herezją czy wręcz otwarcie heretyckich. Na przykład do dziś dnia istnieje tam niewielka enklawa eszitów, którzy dążą do zniszczenia Świątyni, żeby ją odbudować w czystszej według nich formie. Rzecz jasna, ten cel nie przysporzył im popularności w Haggadzie; jednak pozwolono im mieszkać w Qurrat, dopóki przestrzegają praw kalifa (i płacą kalifowi podatki).

Jak wspomniał lord Rossmere, Tom miał zamieszkać w Domu Mężczyzn, prowadzonym przez kilku mieszkańców Dzielnicy na użytek podróżnych i nowych imigrantów. Oznaczało to wspólny pokój z trójką innych mężczyzn, jednak Tom nie zamierzał tam spędzać wiele czasu; poza godzinami snu miał przebywać głównie w kompleksie służącym nam za bazę operacyjną.

Jako że podróżniczki i imigrantki stanowią rzadkość, nie było odpowiednika dla drugiej płci, czyli Domu Kobiet. Zamiast tego miałam zamieszkać u miejscowej bayitystycznej rodziny: Shimona ben Nadava i jego żony Avivy.

Shimon był kupcem, handlował cienkim płótnem z Haggadu (jako że sporadyczne zatargi między tymi dwoma narodami nie wykluczają pewnej ilości kontaktów handlowych). Byli to starsi ludzie. Pierwsza żona Shimona zmarła, dzieci dawno dorosły i odeszły z domu; większość założyła własne rodziny, ale dwaj nieżonaci synowie pomagali ojcu w interesach, jeżdżąc z karawanami przez góry Qedem. Powitali mnie na dziedzińcu przed domem z miską wody, żebym obmyła twarz i ręce, a potem poczęs­towali daktylami i kawą, żebym zaspokoiła głód.

— Bardzo wam dziękuję za gościnność — powiedziałam.

Mówiłam całkiem szczerze. Podczas poprzednich ekspedycji zdarzało mi się mieszkać w różnych warunkach, od chiavorańskiego hotelu poprzez kabinę na statku do szałasu z gałęzi pośrodku bagna. Tylko chiavorański hotel miał niejakie pretensje do komfortu, ale nie mieszkałam tam długo.

— Bardzo nam miło cię gościć — powiedziała Aviva po achijsku.

To był jeden z dwóch języków, którymi się posługiwała; ani ona, ani jej mąż nie mówili po scirlandzku, a ja jako magisteriałka prawie nie znałam lashon, gdyż nasza liturgia odprawiana jest w języku narodowym.

Pomimo bariery stworzonej przez mój raczkujący achijski i zapewne większej bariery różnic religijnych Aviva nie wahała się wypełnić swoich obowiązków. Zostawiwszy Andrew na dziedzińcu rozmawiającego z Shimonem, weszłam za nią do domu. Urządzono go w południowym stylu, z kwaterami kobiet niedostępnymi dla mężczyzn, oddzielonymi od ulicy ażurowym ekranem, przez który panie mogą wyglądać na świat, ale same nie są widziane. Jednak nie spodziewałam się spędzać tam dużo więcej czasu niż Tom w Domu Mężczyzn, toteż obawiam się, że nie wykazywałam należytego zainteresowania wszystkim, co mi pokazywała Aviva.

Zamiast tego myślałam tylko o spotkaniu, które miało się odbyć następnego dnia, kiedy pułkownik Pensyth i mój brat zabiorą nas wreszcie do kompleksu, gdzie będziemy pracować.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki