W amoku - Sebastian Fitzek - ebook + książka

W amoku ebook

Sebastian Fitzek

4,4

Opis

ŚWIATOWY BESTSELLER MISTRZA THRILLERA PSYCHOLOGICZNEGO!

UWAŻAJ, KIEDY ODBIERASZ TELEFON! OD TEGO, CO POWIESZ, ZALEŻY CZYJEŚ ŻYCIE...

Ten dzień ma być dla niej ostatni. Renomowana policyjna negocjatorka Ira Samin bardzo starannie przygotowała swoje samobójstwo. Za bardzo ciąży jej na sumieniu śmierć najstarszej córki. Niespodziewanie tego właśnie dnia zostaje powołana do zespołu zajmującego się brutalnym porwaniem zakładników w studiu popularnej rozgłośni radiowej. Porywacz-psychopata prowadzi stamtąd przerażającą grę: w audycji na żywo co godzinę dzwoni do losowo wybranej osoby. Jeśli odbierając telefon wypowie ona ustalone przez niego i podane do ogólnej wiadomości hasło, jeden zakładnik zostanie zwolniony. Jeśli nie, jeden zakładnik zostanie zastrzelony.
Mężczyzna grozi, że będzie prowadził swoją grę dopóty, dopóki policja nie przyprowadzi do studia jego narzeczonej. Wszystko jednak wskazuje, że jego narzeczona od kilku miesięcy... nie żyje.
Ira Samin rozpoczyna mordercze negocjacje, którym przysłuchują się miliony ludzi w całym kraju, ponieważ porywacz transmituje ten makabryczny show na żywo.

Mamy tu wszystko, co wyróżnia thriller doskonały: krew i napięcie, miłość i rozpacz, szaleństwo i wiarę w dobro. Fitzek dosłownie do ostatniej strony utrzymuje niesłabnące ani na moment napięcie, a pod koniec dochodzi do tak brawurowo rozegranej kulminacji zdarzeń, że trudno sobie wyobrazić coś bardziej przykuwającego uwagę. „Der Spiegel”

Sebastian Fitzek – autor numer 1 w Niemczech, mistrz thril­lerów psychologicznych wydawanych w 33 krajach. Każda powieść Fitzka – Nocny PowrótPrezentPacjentŁamacz duszOdpryskLot 7aTerapiaPasażer 23PrzesyłkaOstatnie dzieckoNoc ÓsmaOdcięciAuris – zajmuje przez wiele miesięcy 1. miejsce na listach bestsellerów i osiąga milionowe nakłady.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (139 ocen)
76
42
18
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

świetna jak wszystkie tego autora
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

wow, super i poler
00
przyj0kr

Nie oderwiesz się od lektury

Dynamiczna, pełna zwrotòw i zmyłek akcja. Klasyka gatunku.
00
aneszna

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Malwi68

Z braku laku…

Nudna i bez polotu. Szkoda 😪
00

Popularność




Bezładny, wyraźnie niesprowokowany epizod zachowań homicidalnych lub silnie destrukcyjnych, z niepamięcią następczą lub zmęczeniem.

Na szczycie wielu epizodów następuje samobójstwo.

Definicja „amoku” według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO)

Przeznaczenie rozdaje karty,

A my tylko gramy.

Arthur Schopenhauer

Prolog

Dokładnie o godzinie 18:49 odebrał telefon, który na zawsze zniszczył mu życie. Później, podczas kolejnych przesłuchań, wszyscy się dziwili, że tak dokładnie zapamiętał godzinę. Policja, jego nieporadny adwokat i obydwaj mężczyźni z Federalnego Urzędu Śledczego, którzy najpierw przedstawili się jako dziennikarze, a potem podrzucili do bagażnika jego samochodu kokainę. Wszyscy pytali, jakim cudem potrafi podać godzinę z taką dokładnością. Całkowicie nieistotny szczegół w porównaniu z tym, co miało się wydarzyć później. Odpowiedź była bardzo prosta. Zaraz po odebraniu telefonu utkwił wzrok w rytmicznie migającym zegarze automatycznej sekretarki. Zawsze to robił, gdy próbował się skoncentrować. Szukał wtedy czegoś, na czym mógłby zawiesić wzrok. Plamy na szybie, zagięcia obrusa albo wskazówki zegara. Jakiegoś miejsca, które dałoby mu oparcie. Tak jakby jego rozum zakotwiczał przez to niczym okręt w porcie, znajdując spokój ułatwiający myślenie. Wcześniej, na długo przed tymi wydarzeniami, gdy pacjenci wyjawiali mu swoje skomplikowane psychologiczne problemy, stałym punktem dla jego oczu był zarys słoi na masywnych drewnianych drzwiach gabinetu. W zależności od tego, jak przez przyciemnione szyby wpadało światło do gustownmie urządzonego gabinetu, wzór przypominał gwiazdozbiór, twarz dziecka albo frywolny akt.

Gdy o 18:48 i 52 sekundy wziął do ręki słuchawkę telefonu, myślami był jak najdalej od przeczucia jakiejkolwiek katastrofy. Dlatego przez pierwsze sekundy nie był skupiony. Jego spojrzenie błądziło z roztargnieniem po dolnym piętrze dwupoziomowego apartamentu przy Gendarmenmarkt. Wszystko było w idealnym porządku. Luisa, jego rumuńska gosposia, wykonała doskonałą robotę. Jeszcze do ubiegłego tygodnia myślał, że jego drugie mieszkanie w nowym centrum Berlina, do którego przekonał go sprytny makler bankowy to czyste marnotrawstwo pieniędzy. Dziś cieszył się z faktu, że agencji nieruchomości, której to zlecił, nie udało się jeszcze znaleźć najemcy dla tego luksusowego lokum. Dzięki temu mógł zaskoczyć tu dziś Leoni kolacją z czterech dań, którą będą się delektować na tarasie na dachu, podziwiając oświetlony gmach filharmonii. I wreszcie będzie mógł zadać jej pytanie, które wcześniej zabroniła mu stawiać.

– Halo?

Ze słuchawką przy uchu poszedł do przestronnej kuchni, której wyposażenie dostarczono i zamontowano zaledwie przedwczoraj. Podobnie zresztą jak prawie wszystkie pozostałe meble i sprzęty w tym mieszkaniu. Swój prawdziwy dom miał na przedmieściach Berlina. Była to mała willa z widokiem na jezioro, w pobliżu mostu Glienicke łączącego Poczdam z Berlinem.

Dostatek, w jakim żył, zawdzięczał spektakularnemu sukcesowi w terapii, który – co ciekawe – osiągnął jeszcze przed rozpoczęciem studiów. Dzięki serii umiejętnie przeprowadzonych rozmów udało mu się powstrzymać od samobójstwa koleżankę ze szkoły, załamaną z powodu niezdanej matury. Jej ojciec był biznesmenem i odwdzięczył się małym pakietem akcji swej niewiele wówczas wartej firmy software’owej. Zaledwie kilka miesięcy później kurs tych akcji gwałtownie poszybował w górę, osiągając zawrotną wartość.

– Halo? – spytał jeszcze raz. Właśnie miał zamiar wyjąć z lodówki butelkę szampana, powstrzymał się jednak i spróbował całkowicie się skoncentrować na słowach padających po drugiej stronie linii. Bezskutecznie. Hałas w tle był tak duży, że mógł zrozumieć tylko urywane sylaby.

– Skarbie, to ty?

– …kro… mi…

– Co? Gdzie jesteś?

Szybkim krokiem wrócił do centralki, stojącej na małym stoliku, bezpośrednio przed ogromnymi panoramicznymi oknami wychodzącymi na filharmonię.

– Lepiej mnie teraz słyszysz?

Oczywiście, że nie. W całym mieszkaniu miał maksymalny zasięg. Mógłby nawet wsiąść do windy, zjechać siedem pięter w dół i w lobby Hiltona po drugiej stronie ulicy zamówić kawę, nie tracąc przez cały czas połączenia. Zła jakość połączenia na pewno była spowodowana przez komórkę Leoni.

– …dziś… nigdy więcej…

Pozostałe słowa zlały się w syczące staccato, przypominające łączenie się z intenetem przez stary modem analogowy. Zakłócenia ustały tak niespodziewanie, że pomyślał, iż połączenie zostało przerwane. Odjął słuchawkę od ucha i spojrzał na świecący na zielono wyświetlacz.

Połączenie aktywne!

Szybko przyłożył słuchawkę z powrotem do ucha. Akurat w odpowiednim momencie, żeby usłyszeć jedyne wyraźne dwa słowa, zanim kakofonia wiatru i zakłóceń wezbrała na nowo. Słowa, po których rozpoznał, że to rzeczywiście Leoni próbowała z nim rozmawiać, że stało się coś złego i że łzy, przez które wydusiła z siebie te dwa słowa, nie były łzami szczęścia. Dwa słowa, które miały go prześladować przez kolejnych osiem miesięcy: „nie żyje”.

Nie żyje? Próbował nadać temu wszystkiemu jakiś sens, zadając sobie pytanie, czy chciała przez to powiedzieć, że pomysł na ich dzisiejszą randkę „umarł” z jakiegoś ważnego powodu. Jednocześnie pojawiło się uczucie, które znał dotychczas tylko z jazdy samochodem po nieznanej okolicy. Uczucie, które instynktownie nakazywało mu zablokować wszystkie drzwi, gdy tylko do jego stojącego na czerwonym świetle saaba zbliżał się jakiś przechodzień.

Ale chyba nie chodzi o dziecko?

Mniej więcej przed miesiącem znalazł w pojemniku na śmieci puste opakowanie po teście ciążowym. Nic mu o tym nie powiedziała. Zresztą jak zwykle. On sam czule opisywał Leoni Gregor innym jako „milczącą” i „tajemniczą”. Mniej życzliwi uznaliby ją za „zamkniętą w sobie”, albo po prostu „dziwną”.

Na zewnątrz, on i Leoni wyglądali jak para, którą spokojnie można by sfotografować na potrzeby zdjęcia, które często wsadza się jako atrapę w nowe ramki, aby te się lepiej sprzedawały. Motyw: „Szczęśliwi nowożeńcy”. Ona, delikatna piękność o cerze barwy trzcinowego cukru i z kręconymi włosami, obok niej chłopięcy trzydziestoparolatek z trochę zbyt dokładnie przystrzyżoną fryzurą, w którego pełnych humoru oczach błyszczała iskra niedowierzania, że ma u swego boku tak atrakcyjną kobietę. Od strony fizycznej pasowali do siebie idealnie. Charakterami różnili się jednak diametralnie.

Podczas

CZĘŚĆ PIERWSZA

Osiem miesięcy później. Dziś.

W zabawie ujawniamy,

jakimi jesteśmy ludźmi.

Owidiusz

1

Słona. Lufa pistoletu w jej ustach nieoczekiwanie była słona.

Dziwne, pomyślała. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby wsadzić do ust służbową broń. Nawet dla żartu.

Po tej sprawie z Sarą często miała ochotę pójść na całość w czasie jakiejś akcji i zrezygnować z osłony. Raz, bez kamizelki i całkowicie niezabezpieczona, wyszła naprzeciw pewnemu szaleńcowi. Ale nigdy dotychczas nie wsadziła sobie lufy pistoletu do ust i nie ssała jej jak małe dziecko, podczas gdy palec drżał na spuście.

A więc dziś była premiera. Tu i teraz, w jej zagraconej kuchni na Katzbachstrasse. Przez cały ranek rozkładała na podłodze stare gazety, jakby miała zamiar przeprowadzić remont. Wiedziała, ile bałaganu może narobić jedna kula, gruchocząc czaszkę i rozpryskując w pomieszczeniu o powierzchni czternastu metrów kwadratowych kości, krew i kawałki mózgu. Być może do zabezpieczenia śladów przysłaliby kogoś, kogo znała. Toma Braunera albo Martina Marię Hellwiga, razem z którym przed laty była w szkole policyjnej. Wszystko jedno. Na ściany zabrakło jej już sił. Poza tym skończyły się gazety, a w domu nie miała foliowej płachty. Siedziała więc okrakiem na niestabilnym drewnianym krześle plecami do zlewu. Po zabezpieczeniu śladów wszystko da się łatwo zmyć z laminowanej szafy i metalowego zlewozmywaka wodą z gumowego węża. Zresztą i tak nie byłoby specjalnie co zabezpieczać. Wszyscy jej koledzy mogliby podać powody, dla których postanowiła definitywnie ze sobą skończyć. Sprawa była oczywista. Po tym, co ją spotkało, nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że ma do czynienia ze zbrodnią. Dlatego też nawet nie zadała sobie trudu, żeby napisać list pożegnalny. Nie znała też zresztą nikogo, komu mogłoby zależeć na jego przeczytaniu. Jedyny człowiek, którego jeszcze kochała, i tak orientował się we wszystkim o wiele lepiej od innych i przez ostatni rok aż nazbyt wyraźnie dał temu wyraz. Milcząc. Od czasu tragedii jej młodsza córka nie chciała ani jej widzieć, ani słyszeć, ani z nią rozmawiać. Katharina ignorowała telefony Iry, nie odbierała listów, a gdyby spotkała matkę na ulicy, prawdopodobnie przeszłaby na drugą stronę.

Nie mogę ci tego nawet brać za złe, pomyślała Ira. Nie po tym, co zrobiłam.

Otworzyła oczy i rozejrzała się. Miała otwartą kuchnię w amerykańskim stylu, więc z miejsca, w którym siedziała, widziała cały pokój. Gdyby ciepłe wiosenne promienie słońca nie odbijały się tak radośnie od brudnej szyby, miałaby widok nawet na balkon i rozciągający się pod nim Park Wiktorii. Hitler, przemknęło Irze Samin przez myśl, gdy zawiesiła wzrok na małej biblioteczce w pokoju. Podczas nauki w szkole policyjnej w Hamburgu napisała o nim doktorat. „Psychologiczna manipulacja masami”.

Jeśli ten obłąkaniec zrobił jakąś rzecz dobrze, pomyślała, było nią samobójstwo w bunkrze. On też strzelił sobie w usta. Ale ze strachu, że coś się nie uda i że okaleczony wpadnie w ręce aliantów, krótko przed strzałem przegryzł kapsułkę z cyjankiem.

Może też tak powinnam zrobić, zastanawiała się Ira. Nie było to jednak granie na zwłokę niedoszłej samobójczyni, która tak naprawdę chciała tylko wysłać światu wiadomość, że potrzebuje pomocy. Wręcz przeciwnie. Ira chciała mieć stuprocentową pewność. Wystarczający zapas porcji trucizny czekał gotowy do użycia w zamrażarce. Digoksyna o wysokim stężeniu. Znalazła ją podczas swej najważniejszej akcji. Leżała w torebce obok wanny. Nigdy nie oddała jej do depozytu na komendzie. Jak widać, dobrze zrobiła. No bo, Ira wsunęła lufę rewolweru głęboko do gardła, powstrzymując odruch wymiotny, i wycelowała w sam środek. Jak duże jest prawdopodobieństwo, że rozwalę sobie tylko szczękę, a kula ominie wszystkie konieczne dla życia żyły i przeleci przez nieistotne części mózgu?

Małe, bardzo małe. Ale nie da się go całkowicie wykluczyć!

Zaledwie dziesięć dni temu na światłach w dzielnicy Tiergarten jeden z członków Hells Angels został postrzelony w głowę. Facet ma już w przyszłym miesiącu opuścić szpital.

Prawdopodobieństwo, że coś takiego się powtórzy, jest…

Trach!

Ira tak się wystraszyła nagłego hałasu, że aż do krwi zraniła się w podniebienie. Cholera. Znowu wyjęła lufę z ust.

Było tuż przed wpół do ósmej, a ona zapomniała wyłączyć ten idiotyczny radiobudzik, który codziennie o tej porze zaczynał grać na cały regulator. W tej chwili jakaś kobieta biadoliła wniebogłosy, bo nie udało się jej wygrać w jednym z tych durnych konkursów. Ira odłożyła broń na stół kuchenny i poczłapała ociężale do zaciemnionej sypialni, z której dochodziły lamenty:

– …wybraliśmy panią losowo z książki telefonicznej. Mogła się pani wzbogacić o pięćdziesiąt tysięcy euro, wystarczyło tylko podać „hasło za kasę”, pani Marino.

– Ale przecież podałam: „Słucham 101.5 i dawać mi tu kasę”.

– Za późno. Niestety, najpierw się pani przedstawiła. „Hasło za kasę” musi paść od razu po odebraniu telefonu i dlatego…

Ira wkurzona wyrwała wtyczkę z gniazdka. Skoro już ma się zabić, to na pewno nie przy histerycznych pretensjach jakiejś zrozpaczonej pracownicy biurowej, której właśnie przeszła koło nosa główna wygrana.

Usiadła na nieposłanym łóżku i wpatrywała się w otwartą szafę, przypominającą teraz na pół wypełnioną pralkę. W którymś momencie postanowiła, że nie wymieni pręta na wieszaki, który się złamał.

Cholera jasna!

Nigdy nie była dobrą organizatorką, jeśli idzie o własne życie, a co dopiero o śmierć. Dziś rano, gdy ocknęła się na wyłożonej kafelkami podłodze tuż obok muszli klozetowej, wiedziała, że ma już dość. Że dłużej tak nie może, nie chce. I chodziło jej nie tyle o moment budzenia się, ile o ciągle powracający sen, który nawiedzał ją od roku. Wchodziła w nim wciąż na te same schody. Na każdym stopniu leżała kartka. Tylko nie na ostatnim. Właściwie dlaczego?

Ira zorientowała się, że wstrzymała oddech, zastanawiając się nad snem. Wypuściła powietrze z głośnym sapnięciem. Teraz, kiedy radio zamilkło inne odgłosy w domu wydawały się znacznie głośniejsze niż normalnie. Z kuchni dochodził bulgoczący warkot lodówki. Przez chwilę miała wrażenie, jakby zużyty sprzęt dławił się własną cieczą chłodzącą.

To chyba jakiś znak.

Podniosła się z łóżka.

No dobra. Więc jednak tabletki.

Ale nie chciała popijać ich tanią wódką ze stacji benzynowej. To, co wleje w siebie po raz ostatni, powinno chociaż wyróżniać się smakiem, a nie tylko działaniem. Cola light. Najlepiej ta nowa, cytrynowa.

No właśnie. To będzie świetny ostatni posiłek przed śmiercią. Cola light lemon i garść tabletek digoksyny na deser. Wyszła na korytarz, wzięła klucze do mieszkania i spojrzała w wielkie lustro ścienne, złuszczone w lewym górnym rogu.

Wyglądasz beznadziejnie, pomyślała. Zaniedbana. Jak nieuczesana alergiczka, z czerwonymi i opuchniętymi od kataru siennego oczami.

I co z tego? Nie zamierzała już brać udziału w konkursie piękności. Nie dziś. Nie w ostatnim dniu życia.

Zdjęła z wieszaka znoszoną czarną kurtkę skórzaną, którą tak chętnie zakładała do opiętych dżinsów. Przy bliższym przyjrzeniu się, pomimo głębokich sińców opd oczami, można było uwierzyć, że kiedyś pozowała do zdjęć do policyjnego kalendarza. Ale to było w innym życiu. Wtedy jeszcze miała zadbane paznokcie i subtelnie przypudrowane wysokie kości policzkowe. Teraz na nogach miała płócienne trampki i znoszone bladozielone bojówki. Od miesięcy nie była u fryzjera, ale jej długie czarne włosy nie nie miały choćby jednego siwego pasemka, a proste zęby były śnieżnobiałe, mimo ogromnej ilości wypijanej kawy. Praca w charakterze psychologa kryminalnego i negocjacje podczas najbardziej niebezpiecznych operacji SEK[1] w kraju pozostawiły zaledwie kilka widocznych śladów. Jedyna i to ledwie widoczna blizna znajdowała się prawie dziesięć centymetrów pod pępkiem. Cesarskie cięcie. Zawdzięczała ją swojej pierworodnej córce. Sarze.

Może i dobrze, że Ira nigdy nie paliła. Dzięki temu zachowała gładką cerę. Ale może i źle, bo w zamian popadła w alkoholizm.

Ale z tym już koniec, pomyślała sarkastycznie. Mój mentor byłby ze mnie dumny. Od tej chwili nie wezmę ani kropli alkoholu do ust i napewno to wytrzymam. Teraz tylko cola light. Być może nawet cytrynowa, jeśli Hakan będzie miał ją w sklepie.

Zatrzasnęła za sobą drzwi i odetchnęła powietrzem pachnącym środkami czystości, kurzem z ulicy i kuchnią, co było charakterystyczne dla berlińskich klatek schodowych w starym budownictwie. Zapach ten był równie intensywny jak woń śmieci, gęstego dymu z papierosów i smaru, uderzający w nozdrza wchodzących do stacji metra.

Będzie mi tego brakować, pomyślała. Dużo tego nie ma, ale zapachów będzie mi brakować.

Nie bała się. Na pewno nie śmierci. Jeśli już to tego, że po niej nie nastąpi koniec. Że nie minie ból i obraz martwej córki będzie ją prześladować również po ostatnim uderzeniu serca.

Obraz Sary.

Ira zignorowała przepełnioną skrzynkę na listy w korytarzu i czując lekki dreszcz wyszła na ciepłe wiosenne słońce. Z portfela wyjęła ostatnie pieniądze i wrzuciła go do otwartego kontenera budowlanego przy ulicy. Wraz z dowodem, prawem jazdy, kartami kredytowymi i dowodem rejestracyjnym starej alfy. Za kilka minut nie będzie już tego potrzebować.

2

Serdecznie zapraszamy na wycieczkę po 101.5, najlepszej stacji radiowej w Berlinie.

Drobna wolontariuszka skubała nerwowo brzeg dżinsowej spódnicy, zdmuchnęła sobie blond kosmyk z czoła, pozdrawiając uśmiechem grupę zwiedzających, która stała pięć stopni niżej i spoglądała na nią wyczekująco. Uśmiech obnażył niewielką przerwę między górnymi siekaczami.

– Jestem Kitty, podstawowe ogniwo łańcucha pokarmowego w rozgłośni – zażartowała, co idealnie pasowało do obcisłego T-shirta z nadrukiem „Miss Sukces”. Następnie wyjaśniła, co członkowie Klubu Słuchacza przeżyją w ciągu najbliższych dwudziestu minut. – …a na zakończenie będą państwo mogli osobiście poznać Markusa Timbera i jego ekipę z audycji porannej. Markus ma dwadzieścia dwa lata i jest nie tylko najmłodszym, ale również najbardziej popularnym prezenterem radiowym w mieście, odkąd przez półtora roku prowadzi program w 101.5.

Jan May oparł się o aluminiowe kule, schylił się po leżącą na ziemi torbę z Aldiego, w której schował zwinięte worki na ciała oraz zapasową amunicję. Patrzył przy tym pogardliwie na zachwycone twarze ludzi z grupy. Infantylna kobieta koło niego z kolorowo pomalowanymi szponiastymi paznokciami miała na sobie tani kostium z sieciówki, który z pewnością należał do najlepszych w jej szafie. Jej przyjaciel też się odpicował na zwiedzanie i przyszedł w wyprasowanych dżinsach z zakładkami i nowych sportowych butach. Rewia mody z blokowiska, pomyślał z odrazą Jan.

Obok tej pary stał tłusty gość wyglądający na księgowego, z wianuszkiem włosów w kształcie podkowy i wylewającym się brzuszyskiem. Przez ostatnie pięć minut rozmawiał z rudowłosą kobietą będącą w zaawansowanej ciąży. W tej chwili ciężarna rozmawiała przez telefon, stojąc trochę na uboczu, za przesadnie dużą tekturową figurą głupio szczerzącej się gwiazdy radiowej.

Siódmy miesiąc, ocenił Jan. Być może nawet później. Dobrze, pomyślał. Wszystko w jak najlepszym porządku. Wszystko…

Nagle poczuł, jak napinają mu się mięśnie karku, kiedy za nim otworzyły się automatyczne drzwi.

– A oto i nasz spóźnialski. – Kitty z uśmiechem powitała mocno zbudowanego kuriera, który markotnie skinął głową w kierunku wolontariuszki, jakby to ona była winna jego spóźnienia.

Do diabła! Jan zastanawiał się gorączkowo, jaki błąd mógł popełnić. Na liście zwycięzców z klubu słuchaczy nie było gościa w brązowym uniformie. Przyszedł prosto z pracy albo chciał zaliczyć wycieczkę jeszcze przed wczesną zmianą. Jan nerwowo przejechał językiem po protezie zębowej, która całkowicie zmieniała wyraz jego twarzy i głos. Potem przywołał w pamięci podstawą zasadę, które ciągle powtarzali podczas przygotowań. „Zawsze dzieje się coś nieoczekiwanego”. Czasem już w pierwszych minutach. Niech to szlag! Nie dość, że nie miał o tym mężczyźnie żadnych informacji, to jeszcze wygląd barczystego kuriera UPS z niedbale nażelowanymi włosami zwiastował nie byle jakie kłopoty. Jego koszula albo skurczyła się w praniu, albo to on sam wyrósł z niej przez treningi na siłowni. Jan zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien zrezygnować. Odrzucił jednak szybko tę myśl. Przygotowania były zbyt intensywne. Nie! Teraz nie było już odwrotu, nawet jeśli piątej ofiary nie miał w planach.

Jan wytarł dłonie o brudną bluzę z doszytą atrapą piwnego brzucha. Pocił się, odkąd przed dziesięcioma minutami włożył na siebie to przebranie w windzie. – …a pan to pewnie Martin Kubichek? – usłyszał, kiedy Kitty wyczytała głośno z listy jego fałszywe nazwisko. Najwidoczniej każdy musiał się przedstawić, zanim wszystko się zacznie.

– Tak, a wy powinniście najpierw sprawdzić urządzenia dla niepełnosprawnych, zanim zaprosicie gości – rzucił jadowicie i pokuśtykał w kierunku schodów. – Jak mam wejść na te pieprzone schody?

– Och! – Odsłaniający lukę między zębami uśmiech Kitty, stał się jeszcze bardziej niepewny. – Ma pan rację. Nie wiedzieliśmy, że pan, yyy…

Nie wiecie też, że mam na sobie dwa kilo wybuchowego plastiku, dodał w myślach.

Kurier UPS spojrzał na niego pogardliwie, ale odsunął się na bok, gdy Jan niezdarnie pokuśtykał przed siebie. Tamta para i biuralista zachowywali się, jakby jego kąśliwą uwagę można było wytłumaczyć kalectwem. Świetne, pomyślał Jan. Włóż tani dres, skombinuj pospolicie wyglądającą perukę à la prostak i zachowuj się jak wariat, a natychmiast dostaniesz wszystko, czego chcesz. Nawet dostęp do najpopularniejszej stacji radiowej w Berlinie.

Uczestnicy wycieczki podążyli wolno za nim wąskimi schodami na górę.

Kitty szła pierwsza w kierunku pokojów redakcyjnych i studia.

– Nie, kochanie. Przecież ci obiecałam. Zapytam go. Tak, ja ciebie też szalenie kocham…

Rudowłosa ciężarna pospiesznie dołączyła jako ostatnia i przepraszała, chowając komórkę do kieszeni spodni.

– To Anton – wyjaśniła. – Mój syn.

Otworzyła portfel i jakby na dowód pokazała sfatygowane zdjęcie czteroletniego brzdąca. Mimo widocznego już na pierwszy rzut oka upośledzenia umysłowego Jan nigdy wcześniej nie spotkał szczęśliwszego dziecka.

– Niedobór tlenu. Prawie się udusił pępowiną – wyjaśniła, uśmiechając się i wzdychając jednocześnie. Wszyscy się domyślali, jak bardzo musiała się bać, że koszmar porodu znów się powtórzy. – Ojciec Antona odszedł od nas jeszcze na sali porodowej – skrzywiła się. – Stracił przez to coś najlepszego w życiu.

– Też tak sądzę – potwierdziła Kitty i oddała jej zdjęcie z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie skończyła czytać piękną książkę.

– Właściwie to mój mały skarbek miał tu dziś ze mną przyjść, ale wczoraj wieczorem znów miał atak. – Przyszła matka wzruszyła ramionami. Widocznie nie było to w jego przypadku nic nadzwyczajnego. – Oczywiście chciałam przy nim zostać, ale mi nie pozwolił. Powiedział: „Mamo, musisz tam pójść dla mnie i spytać Markusa Timbera, jakim jeździ samochodem” – dokończyła, udając słodki głos dziecka.

Wszyscy roześmiali się wzruszeni, nawet Jan musiał uważać, żeby nie wypaść z roli.

– Za chwilę się tego dowiemy, specjalnie dla niego – obiecała Kitty. Wytarła rzęsę z oka i poprowadziła grupę kilka metrów dalej do wielostanowiskowego pomieszczenia redakcyjnego. Jan May z ulgą skonstatował, że układ sali odpowiada temu, co za ćwierć grama i strzykawkę narysował dla niego zwolniony z pracy strażnik.

Cała rozgłośnia mieściła się na dziewiętnastym piętrze Media Center Berlin, nowomodnego wieżowca ze szkła przy Potsdamer Platz, z którego rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na Berlin. Żeby zrobić miejsce dla głównej siedziby redakcji, usunięto wszystkie ściany działowe i wstawiono kremowe boksy oraz mnóstwo wymienianych co miesiąc roślin, co stwarzało atmosferę typowego dla dzielnicy Kreuzberg loftu. Szarobiałe drewniane deski na podłodze i subtelna woń cynamonu dodana do klimatyzacji nadawały prywatnemu nadawcy odrobinę powagi. Pewnie ma to odwracać uwagę od raczej kiczowatego programu, pomyślał Jan i spojrzał w prawy róg piętra. Znajdowało się tam „akwarium”, potężny szklany trójkąt, w którym mieściły się oba studia nadawcze i centrum informacyjne.

– A co robią ci tam? – spytał gruby księgowy z resztką włosów tworzącą podkowę i wskazał na grupę trzech redaktorów w pobliżu studiów. Stali wokół biurka, przy którym siedział facet z wytatuowanym na przedramieniu żółtoczerwonym piekłem płomieni. – Grają w statki? – zażartował.

No proszę, a więc pan biuralista przejmuje rolę klauna w grupie, stwierdził Jan. Kitty uśmiechnęła się uprzejmie.

– To autorzy programu. Nasz redaktor naczelny pracuje jeszcze osobiście nad tekstem, który za kilka minut musi być gotowy.

– Tamten to wasz redaktor naczelny? – zapytała prawie jednocześnie para. Młoda kobieta bez żadnego skrępowania wskazała przy tym długim paznokciem na mężczyznę, o którym Jan wiedział, że ze względu na swoje piromaniackie skłonności ma wśród kolegów ksywę Diesel.

– Tak. Proszę nie dać się zwieść jego wyglądowi. Sprawia wrażenie trochę ekscentrycznego – odpowiedziała Kitty – ale uchodzi za jednego z najgenialniejszych ludzi w tej branży, a w radiu pracuje od szesnastego roku życia.

– Aha. – Krótki pomruk niedowierzania przeszedł przez grupę, która zaczęła przemieszczać się dalej.

Ja jeszcze nigdy nie pracowałem w radiu, a już pierwszego dnia osiągnę taką słuchalność, jak podczas transmisji z finału mistrzostw świata w piłce nożnej, pomyślał Jan, pozostając trochę z tyłu grupy, żeby odbezpieczyć broń.

3

Odrąbany łeb psa leżał w czerwonoczarnej kałuży krwi jakieś pół metra od lady chłodniczej. Ira nie miała czasu rozglądać się za resztkami pitbula w małym sklepiku. Jej uwagę pochłonęli dwaj mężczyźni, którzy wrzeszczeli na siebie w jakimś niezrozumiałym dla niej języku, trzymając się wzajemnie na muszce. Przez chwilę żałowała, że nie wzięła na poważnie ostrzeżenia młodziana przy wejściu.

– Ej, lala, zwariowałaś? – zawołał do niej zniemczony Turek, kiedy próbowała go ominąć, żeby wejść do sklepu. – Załatwią cię!

– I co z tego – rzuciła tylko, a młodzian stanął jak wryty. Dwie sekundy później znalazła się w samym środku standardowej sytuacji: konflikt jak z podręcznika dla oddziału szybkiego reagowania, który pierwszego dnia kursu wciśnięto jej do ręki i który na długi czas stał się jej Biblią. Dwóch skłóconych obcokrajowców było o krok od odstrzelenia sobie głów. Mężczyznę z wykrzywioną grymasem nienawiści twarzą i bronią w ręku znała. To Hakan, turecki właściciel sklepu. Drugi wyglądał jak klasyczny zabijaka z Rosji. Napakowany, grubo ciosana twarz z płaskim nosem i szeroko rozstawionymi oczami, i co najmniej sto pięćdziesiąt kilo żywej wagi. Był w klapkach, spodniach od dresu i w brudnym podkoszulku w cienkie paski, skąpo okrywający owłosione ciało. Najbardziej rzucały się w oczy maczeta w jego lewej ręce i pistolet w prawej. Z pewnością był na liście płac Mariusa Szuwałowa, szefa wschodnioeuropejskiej mafii w Berlinie.

Ira oparła się o szklaną lodówkę z napojami i zachodziła w głowę, dlaczego jej broń leży w kuchni na stole. W końcu jednak doszła do wniosku, że przecież dziś to i tak nieistotne.

Wracamy do podręcznika, pomyślała. Rozdział o deeskalacji, drugi akapit: Interwencja kryzysowa. Podczas gdy obaj mężczyźni nadal na siebie wrzeszczeli, nie zwracając uwagi na Irę, ona mechanicznie odhaczała w myślach kolejne punkty na liście zaleceń.

W normalnych warunkach musiałaby przeznaczyć następne pół godziny na ocenę sytuacji, zabezpieczenie miejsca przestępstwa, żeby zapobiec eskalacji zdarzeń, gdyby na przykład Rosjanin wybiegł do Parku Wiktorii, strzelając na oślep. Normalnych? Ha!

W normalnych warunkach w ogóle by jej przecież tu nie było. Konfrontacja oko w oko i w bezpośredniej bliskości, bez zapewnienia sobie bodaj cienia zaufania jednej ze stron, to misja samobójcza. A ona w dodatku nie miała pojęcia, o co tu chodzi. W sytuacji, kiedy dwóch mężczyzn wydziera się na siebie jednocześnie w dwóch różnych językach, potrzebowałaby pilnie najlepszego tłumacza z Krajowego Urzędu Kryminalnego. W dodatku natychmiast musiałby ją zastąpić negocjator mężczyzna. Bo chociaż studia z psychologii i naukę w szkole policyjnej zakończyła z wyróżnieniem i chociaż uczestniczyła jako negocjatorka w licznych operacjach na terencie całego kraju, tu, w tym momencie, swoimi dyplomami mogłaby co najwyżej wytrzeć podłogę sklepiku. Ani Turek, ani Rosjanin nie usłuchaliby kobiety. Pewnie już religia im tego zabraniała. No i motyw.

W tej dzielnicy chodziło zazwyczaj o kwestie „macho” i także ta sytuacja nie wyglądała raczej na wymuszenie haraczu. W przeciwnym razie Rosjanin nie przyszedłby sam, a Hakan, podziurawiony seriami z karabinów, leżałby już z twarzą w ladzie chłodniczej z serem feta. Kiedy Ira usłyszała, jak Rosjanin odciąga kurek w rewolwerze i rzuca na podłogę maczetę, żeby oburącz przytrzymać broń, spojrzała przez witrynę sklepową na zewnątrz. Bingo. No to mamy motyw. Stało tam nisko zawieszone białe bmw z chromowanymi felgami i drobnym uszkodzeniem. Prawy reflektor był rozbity, a pęknięty zderzak zwisał z jednej strony.

Ira zanotowała na wyimaginowanej tablicy poszczególne elementy układanki: Turek. Rosjanin. Maczeta. Zniszczony samochód sutenera. Zabity pies. Najwidoczniej Hakan zderzył się z wozem Rosjanina, a ten pojawił się tutaj, żeby załatwić sprawę „swoimi metodami”, odcinając na powitanie łeb jego psu.

Sytuacja jest beznadziejna, pomyślała Ira. Jedyną dobrą rzeczą było to, że oprócz niej w zasięgu strzału nie znajdował się żaden inny klient. A strzelanina mogła rozpocząć się lada chwila. Było tylko kwestią czasu, kiedy do tego dojdzie. Bądź co bądź chodziło o szkodę w wysokości co najmniej ośmiuset euro. Nie wiadomo było tylko, kto odda pierwszy strzał. I jak długo to potrwa, zanim dosięgnie ją jakiś rykoszet.

No dobra. Żaden z nich tak po prostu się nie podda. Dla żadnego nie byłoby to zresztą wskazane. Pierwszemu, który opuściłby broń, dziewięciomilimetrowy pocisk roztrzaskałby głowę. Do tego jeszcze byłby zhańbiony. Ponieważ sam nie oddał strzału, na pogrzebie wszyscy mieliby go za tchórza.

Z drugiej stony żaden z mężczyzn nie chciał teraz stracić godności i zacząć strzelać jako pierwszy. To był jedyny powód, dla którego jeszcze nie urządzili tu krwawej łaźni, wyłączając oczywiście pitbula na wyłożonej kafelkami posadzce.

Ira kiwnęła głową potwierdzająco głową, kiedy zobaczyła dalszą eskalację działań ze strony Rosjanina, który zrobił krok w kierunku lady i z całej siły, na ile pozwalały na to klapki, nadepnął na łeb psa. Hakan, prawie nieprzytomny z wściekłości, wrzasnął tak głośno, że Ira poczuła ból w uszach.

Jeszcze może z dziesięć sekund. Najwyżej dwadzieścia, pomyślała. Kurwa! Ira nienawidziła negocjacji z samobójcami. Była specjalistką w sprawach o wzięcie zakładników i porwania dzieci. Ale wiedziała, że największe szanse w przypadku osób, którym nie zależy na własnym życiu ma się wtedy, gdy uda się odwrócić ich uwagę. Na razie musi zapomnieć o własnej śmierci i zająć się czymś mniej ważnym. Czymś banalnym. Czymś, gdzie niewiele ma do stracenia, gdyby się nie powiodło.

Wszystko jasne, pomyślała Ira i otworzyła drzwi lodówki.

Odwrócenie uwagi.

– Hej! – krzyknęła, odwrócona plecami do pojedynkowiczów.

– Hej!!! – powtórzyła głośniej, kiedy żaden z mężczyzn nie zwrócił na nią uwagi.

– Szukam coli! – zawołała raz jeszcze i odwróciła się. Tym razem jej się udało. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią, nie opuszczając broni. W ich spojrzeniach konsternacja mieszała się z czystą nienawiścią.

Czego chce ta wariatka?

Ira uśmiechnęła się.

– Cola light. Najlepiej light lemon.

Cisza pełna napięcia. Trwała krótko. Potem padł pierwszy strzał.

4

Kitty wpadła do studia „A”, i omal się nie przewróciła, potykając się o Markusa Timbera, który siedział po turecku na podłodze i znudzony przeglądał jakiś magazyn dla panów.

– Uważaj do cholery! – parsknął, podnosząc się niezdarnie.

– Flummi, ile jeszcze czasu? – mruknął do swojego dryblasowatego producenta.

Benjamin Flummer spojrzał zza stołu mikserskiego na monitor wyświetlający czas, jaki został jeszcze do końca piosenki Madonny.

– Jeszcze czterdzieści sekund.

– Okej. – Timber przeczesał długimi palcami jasnoblond włosy.

– Co robimy teraz?

Jak zwykle nie orientował się w przebiegu audycji, ślepo ufał swojemu producentowi, kiedy ten informował go o kolejnym wejściu na antenę.

– Jest 7:28. Pierwszą rudnę „kasy za hasło” mamy już za sobą. Możemy zagrać jeszcze jeden kawałek, a później damy coś dla rozmiękczenia serc. Trzyletni Felix umrze za cztery tygodnie, jeśli nie uda się znaleźć dawcy szpiku.

Timber skrzywił się z obrzydzeniem, a Flummi niewzruszenie kontynuował.

– Zaapelujesz do słuchaczy, aby zgłosili się na badanie, które ustali, czy mogą zostać dawcami. Wszystko już zorganizowaliśmy. W dużej sali konferencyjnej stoją gotowe leżanki, a trójka lekarzy będzie od dwunastej pobierać po pół litra krwi od każdego, kto się do nas zgłosi.

– Hmm. – Timber chrząknął z niechęcią. – Będziemy chociaż mieli tego dzieciaka przy telefonie, żeby wszyscy słyszeli, jak wypłakuje sobie z wdzięczności oczy?

– Mały ma dopiero trzy lata i jest chory na raka. Będziesz rozmawiał z matką – odpowiedział krótko Flummi, sprawdzając, czy pierwszy spot reklamowy jest już gotowy.

– Jakaś gorąca laska? – chciał wiedzieć Timber i wyrzucił magazyn do kosza na śmieci.

– Kto?

– Matka!

– Nie.

– No to Felix umrze. – Timber zachichotał i jako jedyny wyszczerzył zęby, śmiejąc się ze swego niesmacznego dwuznacznego żartu.

– Masz z tym jakiś problem? – fuknął na Kitty, gdy spostrzegł, że ona nadal przed nim stoi. – Oddanie szpiku kostnego? Ratowanie życia? Ten kiczowaty pomysł to pewnie twoje dzieło, co?

Kitty z wielkim trudem starała się nie stracić panowania nad sobą.

– Nie.

– To dlaczego zużywasz mi powietrze w studiu?

– Chodzi o grupę – powiedziała wreszcie.

– O co?

– Zapomniałam cię uprzedzić, że przychodzi dziś grupa zwiedzających.

– Kto taki? – Timber wpatrywał się w nią, jakby była niespełna rozumu.

– Członkowie Klubu Słuchacza? – Odpowiedziała w formie pytania, jakby sama nie była już pewna, kto stoi w studiu obok i czeka, aby zostać wpuszczonym do świątyni. Do obowiązków Kitty należało informowanie Timbera o takich akcjach już dzień wcześniej. Ponieważ tego nie zrobiła, za kilka chwil stanie on naprzeciw swoich najwierniejszych fanów nieogolony i w podartych dżinsach. Przez ten krótki czas, kiedy pracowała w tej rozgłości już za mniejsze wpadki zwalniał współpracowników. Tym razem prawdopodobnie nie uratuje jej nawet to, dzięki czemu została przez niego zatrudniona: jej wspaniały dekolt.

– Kiedy przychodzą? – spytał zaskoczony.

– Już tu są.

Jak tylko kaleka wyjdzie wreszcie z kibla. Chociaż tyle dobrego, że ten gburowaty prostak na chwilę powstrzymał pozostałych gości.

Prezenter spojrzał obok Kitty przez przyciemnianą, dźwiękoszczelną szybę, oddzielającą studio nadawcze „A” od leżącego za nim pokoju serwisowego. Rzeczywiście. Grupa czworga słuchaczy oklaskiwała szefa informacji za coś, co tamten właśnie do nich powiedział.

– Za jakieś trzy minuty.

– Przynieś szybko moje zdjęcia z autografem! – polecił i skinął głową w lewo, w kierunku bocznych drzwi obok półki z archiwalnymi płytami CD.

Przynajmniej zachował jeszcze odrobinę profesjonalizmu, podziękowała Kitty w duchu swojemu Stwórcy i wybiegła. Nie zdziwiłoby jej wcale, gdyby pozwolił sobie na przykre komentarze pod jej adresem w obecności gości. Kitty otworzyła małe drzwi do „strefy przeżyć”. Tak prezenterzy ironicznie nazywali małe pomieszczenie bez okien, w którym można było zjeść, zapalić i odświeżyć się. Całe jego wyposażenie stanowił aneks kuchenny i chwiejny stół. Do pomieszczenia można było wejść wyłącznie przez studio „A”. Dalej znajdowało się pomieszczenie techniczne i przeciwpożarowe wyjście awaryjne. To ostatnie było architektoniczną perełką złego projektowania. W razie zagrożenia wpadało się w pułapkę. Aluminiowe schody za drzwiami prowadziły pół piętra w dół na zielonkawy występ w ścianie i tam się kończyły. Gdzieś pomiędzy osiemnastym i dziewiętnastym piętrem.

Kitty rozejrzała się. Czarny designerski plecak Timbera leżał obok zlewu, pomiędzy popielniczką a wypełnionym do połowy kubkiem kawy. Gorączkowo grzebała w nim w poszukiwaniu tych cholernych zdjęć z autografem. W momencie, kiedy z uczuciem ulgi wyciągała z plecaka ich niewielki plik z wyretuszowaną twarzą Timbera, aż zmartwiała ze strachu.

– Witam serdecznie!

Obejrzała się i dostrzegła przez szklany pas w drzwiach, oddzielających „strefę przeżyć” od studia „A”, jak Timber podaje komuś rękę na powitanie. Och, tylko nie to! Kubichek musiał wrócić z toalety i szef informacji wbrew temu, jak się umówili, wprowadził grupę do studia. Timbera szlag trafi, tego była pewna. Kolejny powód, żeby ją odstrzelić.

– Bardzo się cieszę, że państwo tu są!

Przytłumiony głos prezentera dobiegał ze studia przez drzwi, które zamknęły się za Kitty, kiedy weszła do „strefy przeżyć”. Otwierały się tylko na zewnątrz, musiała więc teraz odczekać, aż wszyscy słuchacze przecisną się obok nich i zajmą miejsca przy „kontuarze”.

„Kontuar” miał kształt litery U i otaczał duży stół mikserski, a przy nim stały barowe stołki dla gości studia. Kitty podeszła do drzwi i w napięciu patrzyła na to, co się dzieje w studiu. Prawie wszyscy zwiedzający siedzieli już na swoich miejscach. Wszyscy z wyjątkiem jednego.

Co ten idiota robi tak długo przy wejściu?, zastanawiała się. Dlaczego nie wchodzi do środka, jak inni? Aha. Dobra.

Wreszcie i on pokuśtykał do przodu. Ale po co zasunął za sobą ciężkie drzwi studia? W niewielkim pomieszczeniu i tak nie było już czym oddychać.

O Boże! Kitty bezwiednie zakryła dłonią usta. Co on zamierza?

Dziesięć sekund później zobaczyła to i zaczęła krzyczeć.

5

Jan miał tylko jedną szansę na wykorzystanie momentu zaskoczenia w tej krytycznej fazie. Musiał kogoś zranić, tak szybko i efektownie, jak tylko możliwe. Potrzebował robiącego wrażenie przedstawienia, czegoś szokującego, co natychmiast sparaliżuje pozostałych. Wyciągnął więc na powitanie dłoń w stronę Timbera, ale zanim ten zdążył ją uścisnąć, Jan cofnął swoją i z całej siły uderzył go prosto w nos aluminiowym uchwytem kuli.

Strumień krwi lejący się na stół mikserski z twarzy Timbera i jego okropny krzyk wywołały pożądane działanie. Nikt w pomieszczeniu nawet nie drgnął. Tak jak się tego spodziewał. Szczególnie po producencie widać było, jak gorączkowo stara się ogarnąć umysłem to, co się stało. Flummi spodziewał się niewinnej sceny powitania z wymianą paru zwyczajowych frazesów. Widok prezentera zakrywającego dłońmi twarz wśród głośnych jęków zwyczajnie nie pasował do oczekiwanego obrazu. Na takie właśnie zamieszanie liczył Jan. Zyskał dzięki temu na czasie. Co najmniej półtorej sekundy.

Jednym uderzeniem pięści rozbił szybkę w skrzynce alarmowej na ścianie i wcisnął przycisk. Przeraźliwe wycie syreny natychmiast zagłuszyło ostatnie dźwięki najnowszego przeboju U2. Jednocześnie za wielkim studyjnym oknem opadła ciężka metalowa żaluzja, odgradzając od świata chaos panujący wewnątrz studia „A”.

– Co do diabła…? – Jak można się było spodziewać, pierwszy odzyskał głos kurier UPS. Siedział na końcu kontuaru, najbardziej oddalony od Jana. Oddzielała go od niego jeszcze ciężarna, dwoje młodych i urzędniczyna z nadwagą.

Lewą ręką Jan zdarł z głowy perukę, a drugą wyciągnął z kieszeni spodni pistolet.

– Mój Boże, proszę… – W ogłuszającym hałasie mógł się tylko domyślać, co chciała mu powiedzieć ciężarna. Nie udało jej się jednak dokończyć zdania. Zaniemówiła, gdy Jan wycelował pistolet w zakrwawioną twarz Timbera i zerknął szybko na studyjny zegar. Godzina 7:25.

Miał dziesięć minut, siedmioro zakładników i troje drzwi. Jedne do studia „B”, drugie do newsroomu i trzecie tuż za nim, prowadzące do czegoś w rodzaju kuchni. Co prawda strażnik-ćpun nic mu o nich nie powiedział, ale o ile dobrze pamiętał bryłę budynku, nie mogły one prowadzić do żadnego wyjścia. Zajmie się nimi zatem później. Najpierw musiał przeszkodzić zakładnikom w ucieczce ze studia przez któreś z pozostałych drzwi. Ochrona, słysząc alarm, była już w drodze i za niecałe sześćdziesiąt sekund powinna się znaleźć pod studiem. Tym się jednak zupełnie nie przejmował. Po to wszedł jako ostatni, żeby zablokować elektroniczny zamek w drzwiach do studia. Ten zamek był technicznym dowcipem. Kiedy trzy razy z rzędu wstukało się zły kod, nikt więcej nie mógł wejść do studia. Drzwi blokowały się automatycznie i trzeba było odczekać dziesięć minut, zanim możliwa będzie następna próba.

Jak na potwierdzenie, strażnicy zaczęli szarpać za klamkę. Przez opuszczone żaluzje nie mogli zobaczyć, co się dzieje w studiu, i nie wiedzieli, co robić. Nie byli przygotowani na tego typu sytuację.

W chwili kiedy Jan cieszył się z tego, że wszystko idzie zgodnie z planem, wydarzyło się coś, czego nie był w stanie przewidzieć.

Mógł się tego spodziewać: kurier UPS! Później zarzucał sobie przegapienie faktu, że nie tylko on w Berlinie nosi przy sobie broń. A dostawca przesyłek, pukający dzień w dzień do drzwi zupełnie nieznanych osób, potrafił docenić poczucie pewności, jakie daje posiadanie pistoletu. W ułamku sekundy, gdy Jan po raz pierwszy zmuszony był odwrócić się plecami do zakładników, aby zająć miejsce pomiędzy kontuarem a stołem mikserskim, kurier wyjął broń.

Okej, więc chcesz grać bohatera, pomyślał Jan, złoszcząc się, że tak szybko będzie musiał poświęcić jednego zakładnika.

– Rzuć broń! – krzyknął kurier, jak w znanych mu z telewizji serialach kryminalnych. Jan nic sobie jednak z tego nie robił. Poderwał stękającego Timbera i przystawił mu berettę do skroni.

– Popełniasz duży błąd. – Przycisnął lufę mocniej do głowy Timbera. – Ale możesz go jeszcze naprawić.

Kurier zaczął się pocić. Rękawem brązowej bluzy wytarł skroń.

Jeszcze siedem minut. Może sześć, jeśli ochroniarze byli szybcy i znali się choć trochę na swojej robocie.

No, dobrze. Jan dostrzegł panikę w wystraszonych bladoszarych oczach kuriera i był pewien, że tamten nie strzeli. Nie powinien jednak podejmować we wczesnej fazie zbyt dużego ryzyka. Zbierał się właśnie do odepchnięcia Timbera, aby mieć więcej miejsca do oddania pewnego strzału, gdy zauważył za stołem mikserskim główny wyłącznik napięcia. Do głowy przyszedł mu lepszy pomysł. Zacisnął mocniej chwyt wokół Timbera i pociągnął go kawałek w kierunku ściany, cały czas trzymając pistolet przy jego głowie.

– Ani kroku dalej! – krzyknął z przejęciem kurier, ale Jan uśmiechnął się tylko.

– Okej, okej. Już się nie ruszam.

I znów wykorzystał element zaskoczenia, gdy błyskawicznie wcisnął wielki wyłącznik na ścianie za sobą. Momentalnie zgasło światło. Zanim oczy zakładników zdążyły się przyzwyczaić do nagłego półmroku, Jan, sięgając lewą ręką, wyłączył jeszcze stół mikserski razem z płaskimi monitorami. W studiu zapanowała niemal całkowita ciemność. Tylko dwie czerwone diody migotały niczym świetliki.

Jak można się było spodziewać, dzięki temu prostemu trikowi zakładnicy znieruchomieli i znów byli jak sparaliżowani. Kurier nie mógł dostrzec przeciwnika, zwlekał więc z dalszym działaniem.

– Ty pieprzony świrze! Co robisz? – wrzeszczał.

– Tylko spokojnie – odpowiedział Jan w ciemność. – Jak się nazywasz?

– Manfred, ale gówno ci do tego!

– Ach, słyszę, że głos ci drży. Boisz się – oświadczył Jan.

– Zaraz ci odstrzelę ten zasrany łeb! Gdzie jesteś?

Na krótką chwilę mały żółty płomień zapalniczki rozświetlił sztuczną ciemność. Chwilę później w mroku zaczął się poruszać czerwony żar końcówki papierosa.

– Tutaj jestem, ale lepiej nie strzelaj w moim kierunku.

– Dlaczego, kurwa, nie?

– Bo najprawdopodobniej trafisz mnie tylko w tułów.

– No i co? Tego właśnie chcę!

– Nie sądzę. Wysadziłbyś wtedy ten śliczny plastikowy materiał wybuchowy, który mam na brzuchu.

– O Boże! – westchnęli jednocześnie urzędnik i ciężarna. Jan liczył na to, że w przeciągu następnych sekund pozostali zakładnicy nie otrząsną się z odrętwienia. Jednego buntownika da jeszcze radę okiełznać. Całej grupy na pewno nie.

– Gówno prawda!

– Tak sądzisz? Ja nie zaryzykowałbym na twoim miejscu.

– Kurwa!

– A teraz przesuń broń po stole mikserskim w moją stronę. I to szybko. Za pięć sekund zapali się światło, a jeśli wtedy dalej będziesz trzymał w ręku tę głupią zabawkę, wpakuję kulę w łeb naszej gwieździe radiowej. Jasne?

Kurier milczał, przez chwilę słychać było tylko szum klimatyzatora.

– W porządku, zaczynamy. – Jan klepnął Timbera w ramię. – Odliczaj od tyłu do pięciu! – rozkazał.

Timber sapał i stękał. Po chwili nosowym i niezwykle drżącym głosem rozpoczął makabryczne odliczanie: – Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

Coś upadło. A kiedy zapaliło się światło, zakładnicy wiedzieli, że nie zapomną tego widoku do końca życia.

Kurier zwisał nieprzytomny przez kontuar. Timber, cały we krwi, przerażony obejmował swego producenta, któremu chwilę wcześniej Jan wcisnął w usta zapalonego papierosa, żeby obejść kontuar i jednym uderzeniem unieszkodliwić Manfreda.

Jan z zadowoleniem zauważył przerażenie w oczach swoich ofiar. Teraz, gdy jedyny samiec alfa w pomieszczeniu został wyeliminowany bez strat wśród i pozostałych zakładników, wszystko znów przebiegało według planu. Kazał Flummiemu i Timberowi oddać klucze i zamknął najpierw drzwi do newsroomu. Potem to samo zrobił z drzwiami do studia „B” i złamał klucz w zamku.

– Czego od nas chcesz? – spytał bojaźliwie Timber.

Jan nie odpowiedział, tylko przepłoszył go ruchem pistoletu, nakazującym Timbeorwi zajęcie miejsce razem z innymi za kontuarem. Flummi natomiast musiał zostać przy nim. Teraz, kiedy wszyscy już wiedzieli, że jest żywą bombą, nikt nie odważy się podnieść na niego ręki, dlatego spokojnie mógł mieć chudzielca obok siebie. Tym bardziej, że potrzebował kogoś, kto zna się na tej całej radiowej technice. Kazał producentowi zrobić wszystko, co konieczne, aby mogli z powrotem pojawić się na antenie.

– Kim jesteś? – spytał Timber z drugiej strony stołu mikserskiego. I znów nie otrzymał odpowiedzi.

Jan z zadowoleniem skonstatował, że monitory i wszystko inne znowu działa i przysunął sobie mikrofon. Następnie wcisnął czerwony włącznmik sygnału na dotykowym ekranie, tak jak to bez końca ćwiczył w domu na atrapie. Najwyższy czas. Można było zaczynać.

– Kim ty do diabła jesteś? – spytał po raz kolejny Timber, ale tym razem słyszało całe miasto. Radio 101.5 znów było na antenie.

– Kim jestem? – odpowiedział w końcu Jan, ponownie kierując pistolet na Timbera. Jego głos stał się nagle bardzo poważny i rzeczowy. Mówił bezpośrednio do mikrofonu.

– Witaj Berlinie! Jest godzina siódma trzydzieści pięć. Słuchacie państwo właśnie swojego największego koszmaru.

6

Ira siedziała po turecku na podłodze z płytek w szare wzory i od jakichś dwudziestu minut gapiła się w lufę spluwy Rosjanina. Pierwsza kula minęła ją o dobre kilka metrów, robiąc w pleksiglasowej szybie lodówki dziurę wielkości monety. Teraz mierzył w jej pierś, podczas gdy z kolei Hakan miał na muszce głowę zabijaki.

– Zostaw ją! – zawołał, na co Rosjanin odpowiedział niezrozumiałym potokiem słów. Sytuacja była w tym momencie kompletnie bez wyjścia. Na tyle, na ile Ira zdążyła wywnioskować z tyrady Rosjanina, zamiast zemsty wolał on teraz zabrać pieniądze z kasy Hakana, bo w przeciwnym razie drugi strzał na pewno dosięgnie celu.

I tak też się stało.

Pierwszy pocisk przebił bark, drugi roztrzaskał rzepkę i łękotkę. Rosjanin upuścił broń, upadając przy ladzie. Dopiero gdy uderzył o podłogę, zorientował się, jak nienaturalnie wykręconą ma nogę, i zaczął krzyczeć. Jego mózg, tak samo zresztą jak i mózg Iry, dopiero ze sporym opóźnieniem zarejestrował zmianę sytuacji.

– Rzuć broń i ręce na ladę! – ryknął ktoś od wejścia w stronę Hakana. Ira wstała i lekko oszołomiona odwróciła się do potężnie zbudowanego funkcjonariusza SEK w pełnym rynsztunku, który całkowicie wypełniał sobą drzwi sklepu.

– Co ty tu robisz? – spytała zaskoczona.

Poznała go po sposobie, w jaki grzbietem dłoni podniósł wizjer tytanowego hełmu. Jego czujne oczy spoczęły na niej, z charakterystyczną dla jego spojrzenia nietypową mieszaniną zdecydowania i melancholii.

– O to samo mógłbym spytać ciebie, skarbie.

Oliver Götz nadal mierzył z pistoletu maszynowego w Hakana, który bezwarunkowo podporządkował się poleceniu i wyciągnął nieuzbrojone ręce przed siebie, kładąc je na ladzie. Lewą dłonią Oliver wymacał w kieszeni na piersi plastikowe opaski zaciskowe i rzucił je Irze.

– Wiesz, jak to się robi.

Zebrała najpierw broń z podłogi i podała ją Götzowi. Potem zacisnęła opaski na założonych za plecy rękach Hakana i Rosjanina, co u tego ostatniego wywołało głośne okrzyki bólu.