Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pomysł na książkę powstał podczas snu. Niejasna wizja doczekała się realizacji po pięciu latach.
Czytelnik będzie miał okazję zapoznać się z opowieścią Weroniki, trzydziestoletniej mieszkanki Kielc, której mierzyć się przyjdzie z konsekwencjami przybycia obcej cywilizacji na Ziemię.
Autorka, Sylwia Kupczyk-Krzysztofik, jest absolwentką socjologii i ekonomii, psychoterapeutką uzależnień, prywatnie wielką miłośniczką literatury s-f. Od fascynuje się teorią strun, izolacją ludzkości wynikającą z rozmiarów kosmosu, czy też wizją spotkania z osobnikami nie z tego świata, zdolnymi do przetwarzania energii gwiazd, a niekiedy nawet całych galaktyk.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 144
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Sylwia Kupczyk-Krzysztofik, 2024
„Ten tekst jest bardzo udaną antyutopią, zaś wykreowani kosmici, to tacy jeźdźcy Apokalipsy, czterech czy więcej, bez znaczenia…”
Ewa Hoffman-Skibińska
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Moment, w którym Weronika po raz pierwszy zobaczyła na niebie niecodzienny obiekt, był na swój sposób magiczny. Szła akurat w górę ulicy Sienkiewicza, w kierunku Kieleckiego Centrum Kultury. Zauważyła, że przechodzący obok mężczyźni odwracali się z zainteresowaniem i pokazywali sobie coś na niebie. Gdzieś na poziomie Placu Artystów, wysoko nad głowami, wzrok przykuwała świetlista poświata, przesuwająca się po niebie w kierunku Osiedla Barwinek.
Przez jedną, magiczną chwilę Weronika poczuła się jak Alicja po drugiej stronie lustra. Zamarła na widok niezwykłego zjawiska. Przystanęła nieruchomo, próbując przyporządkować obraz do czegoś, co już zna. Szybko uznała, że to złudzenie optyczne, coś na kształt odbicia światła, przywidzenia na granicy realnej percepcji. Zobaczyła bowiem załamanie światła, które rozciągało się na przestrzeni połowy horyzontu, przemieszczając się powoli i majestatycznie. W pełnym słońcu widok prezentował się przepięknie.
Niespotykanie.
Nieziemsko.
Coś jakby muskające załamania półprzezroczystej powierzchni.
Potem statek zatrzymał się w powietrzu. Urokliwa poświata zamieniła się w metaliczną bryłę, a niebiańska konstrukcja zaczęła przypominać raczej poszarzałą trumnę, tylko obłą, spłaszczoną przy krawędziach, niczym kokon.
Weronikę zszokowały rozmiary nieznanego artefaktu. Krańce głęboko tonęły w chmurach.
Wow. Dali czadu. Ciekawe, co to za firma. Co reklamują? — zastanawiała się.
Nie myślała o tym dłużej. Odwróciła się i pobiegła w kierunku parkingu. Wsiadła do samochodu i odjechała w stronę Bazy Zbożowej. Dziwna nazwa określała kompleks magazynów, które kilkanaście lat temu władze Kielc postanowiły przekształcić w swoiste centrum kulturalno-społeczne, umożliwiając jednocześnie wynajem pomieszczeń. Śpieszyła się na spotkanie, w którym nie chciała tak naprawdę uczestniczyć.
Te cotygodniowe świadectwa, wyznania wiary, analiza doświadczeń poprzez pryzmat tego, co Bóg chciał, a czego nie — coraz bardziej czuła, że to nie jej bajka. Robiła to dla męża. Niestety, dla Wiktora te mitingi miały ogromne znaczenie.
Uczestniczenie w spotkaniach grupy ciążyło jej bardzo. Mimo to przyszła. Coraz częściej zdarzało jej się myśleć, że w innym przypadku przestałaby w ogóle widywać męża.
Weszła do obszernej sali. Chwilę trwało, zanim ustaliła lokalizację swojego partnera. Celowo tak go teraz zdefiniowała, mimo że nie lubił tego słowa. W tym środowisku założenie, że w związku może panować relacja partnerska, było niedorzecznością.
Zobaczyła go po przeciwnej stronie pomieszczenia, w otoczeniu sześciu jego najbliższych współpracowników. Nazwali się liderami, stojącymi na czele grupy religijnej, ukierunkowanej na pracę u podstaw, bezpośrednią pomoc potrzebującym oraz kształtowanie wiary. Tak przynajmniej głosiła ulotka informacyjna. Dla większości przybyłych mogła to być również świetna okazja, by wyłudzić kilka darmowych posiłków.
Niezależnie od motywacji, spotkania z miesiąca na miesiąc przyciągały coraz więcej uczestników. Ruch się rozrastał, tak samo jak ilość czasu poświęcana przez Wiktora swojej wspólnocie.
Weronika popatrzyła w przeciwległy kąt sali. Widziała z daleka, jak Katarzyna dotyka ramienia Wiktora, wskazując jednocześnie ważny wers w swoich zapiskach. Nie poczuła się zaskoczona. Ta kobieta lubiła przebywać w pobliżu.
Katarzyna często porywała Wiktora na chwilę. Koniecznie musieli uzgadniać szczegóły wystąpienia religijnego, planu dystrybucji pomocy rzeczowej dla potrzebujących czy też grafik pracy wolontariatu. Oczywiście Weronika nie musiała być przy tym obecna. Jakoś tak, niemal zawsze, wyrywało się komuś podobne stwierdzenie. Zostawała więc sama w sali, w której opowiadano o postanowieniach wielkopostnych i nakładanych na siebie pokutach. Nie miała zwyczaju samobiczowania się, więc bywała tu coraz rzadziej.
Wiktor wyczuł jej obecność. Odwrócił się i ruszył w kierunku żony, żeby się przywitać.
— Cześć. — Cmoknął ją na powitanie w policzek. — Dołącz do nas. Modlitwa będzie później, najpierw obejrzymy transmisję w telewizji. Wydanie specjalne wiadomości. Coś dziwnego dzieje się na świecie — rzucił szybko, przytulając ją do siebie.
W rogu rozbłysnął ekran wielkiego telewizora. Weronika ze zdziwieniem zobaczyła podobiznę konstrukcji, bliźniaczo podobnej do tej, którą widziała jakieś dwadzieścia minut temu. Płynęła w powietrzu. Rozległ się poruszony głos spikera:
— W przestrzeni powietrznej na całym świecie pojawiły się dziś niezidentyfikowane obiekty. Pierwsze zauważono nad Londynem o godzinie czternastej pięćdziesiąt dwa czasu lokalnego. Technologia produkcji oraz sposób, w jaki pojawiły się w atmosferze naszego globu, nie zostały rozpoznane. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że są to statki stworzone przez cywilizację pozaziemską. Wehikuły cechują się zdolnością do nagłej materializacji w określonym punkcie, w przestrzeni. Pojawiają się bez zapowiedzi, bezdźwięcznie. Żadne z satelitów lub obserwatoriów astronomicznych nie zarejestrowało w ostatnim czasie obiektów, zbliżających się w kierunku atmosfery ziemskiej.
Weronika zwróciła uwagę na kobietę w rogu, która przyklęknęła, uniosła ramiona i zaintonowała krótką modlitwę. Tymczasem męski głos kontynuował:
— Nie zaobserwowano jakiejkolwiek próby kontaktu z ludzkością. Cel pojawienia się obcych obiektów pozostaje nieznany. Nie wiadomo też, czy na statkach przebywają istoty inteligentne lub inne warianty biologicznych form życia. Udało się natomiast poddać wstępnej analizie ich liczebność i rozmieszczenie. Modele matematyczne wskazują, że wehikuły lokowały się w proporcjach, w których jeden przypada na dwadzieścia milionów kilometrów kwadratowych. Obiekty, wybierając miejsca swojego stacjonowania, prawdopodobnie kierowały się zasadą równomiernego rozmieszczenia na całej powierzchni globu. Naliczono, że początkowo było ich dwieście pięćdziesiąt pięć, według innych źródeł dwieście sześćdziesiąt.
Profesjonalna, analityczna wypowiedź zabrzmiała wysoce nieadekwatnie.
— Będziemy informować na bieżąco…
Przerwano transmisję. Ktoś nagle wyłączył ekran. Przez chwilę panowała cisza. Od tego momentu zdarzenia następowały szybko, jedno po drugim.
Stało się coś niezrozumiałego.
Niewiarygodnego.
Zgromadzeni ludzie zastygli nieruchomo, w szoku.
Modlitwy pojawiły się same. Społeczność stanęła w kole. Tak jak mieli to w zwyczaju, zebrani unieśli ręce. Zaintonowano pieśń Ufajmy Panu. Słowa jednak rozmyły się, zastąpione przez nerwowo powtarzane szepty. Gdzieś w rogu donośniejszy głos powtarzał:
— Dni sądu ostatecznego, zapowiedziany koniec świata. Módlmy się i czekajmy na przyjście szatana.
Rozległ się urywany szloch kobiety. Jakiś chłopak otworzył drzwi i wybiegł, mamrocząc, że musi to zobaczyć. Znaleźli się tacy, którzy zastanawiali się, czy to nie żart. Niektórzy nerwowo wymieniali się uwagami.
Siedzący na ławce, starszy pan z siwą brodą cedził nerwowo, tępo wpatrzony przed siebie:
— Oto kara boska za grzechy ludzkości. Nadchodzi zapowiedziany koniec świata. Szatan zsyła z nieba zastępy swoich popleczników, by oddzielić ziarna od plew. Obcy przybyli po to, by nauczyć nas pokory. Łamiemy prawa naturalne, nie szanujemy rodziny i odwiecznego porządku. To kara ludzkości za grzechy. Tylko sprawiedliwi dostąpią łaski i ocalenia.
Weronika odbierała głos mężczyzny jako przesadzony i teatralny. Ale staruch miał posłuch, bo coraz liczniejsza grupka zatrzymywała się przy nim, potakując.
— Może poczekajmy, jak sytuacja się rozwinie. Może to jeszcze nie koniec świata — wyrwało się Weronice.
— Lepiej ucisz swoją żonkę. Jeszcze nigdy nie zauważyłem w niej odpowiedniej postawy. Jak na kobietę, za dużo sobie pozwala — zasyczał chudy mężczyzna z tłumu.
Wiktor przybrał charakterystyczną dla siebie minę dyplomaty: skostniała, napięta twarz oraz szerokie, zdezorientowane oczy uczniaka, zapędzonego w kozi róg. Weronika widziała ją już wielokrotnie. Pojawiała się niemal zawsze, kiedy, najczęściej w kłótni, w rozpaczy i z bezsilności zadawała mu pytanie:
— Kurwa! Wiktor, jesteś moim mężem! Znam cię jako zupełnie innego człowieka. Ale ty naprawdę, tak naprawdę wierzysz w to całe poddaństwo kobiety? W te żebra Adama, powinności i odwieczny podział ról?
Mówiła to zawsze w ostateczności, tonem osoby przypartej do muru. Wiedziała, że to go doprowadza do furii.
Tak się mówi, gdy się nie dowierza.
Gdy się utknęło.
Gdy nie ma wyjścia
Prywatnie, w rozmowach bez świadków, odpowiadał wymijająco, że wspólnota stanowi istotny element jego życia, odkąd pamięta.
Że to są tylko słowa.
Że to tylko układ.
Żeby odpuściła.
Nie drążyła tego.
Teraz postanowił przyjąć rolę rozjemcy, wielkiego przywódcy duchowego, który rozładowuje wszelkie napięcia.
— Proszę państwa. Zachowajmy spokój. Bądźmy silni. W tym momencie, mocniej niż kiedykolwiek, potrzebujemy zjednoczenia i wzajemnego wsparcia.
Chwilę potem Weronika usłyszała przy swoim uchu szept Wiktora:
— Lepiej idź do domu. Raczej ci się tu dzisiaj nie spodoba. Ja muszę zostać. Trzeba przedyskutować, co to może znaczyć. Musimy upewnić się, czy nie mamy do czynienia z jakąś formą makabrycznego żartu. Znasz tych ludzi. W tym musi tkwić głębszy sens. Postaram się wrócić jeszcze dzisiaj. Nie czekaj na mnie. Jeśli będziesz zmęczona, połóż się spać. Spróbuj zrozumieć … — tłumaczył nerwowo.
— Dobrze — przerwała mu potok słów. — Masz rację. Do zobaczenia w domu — szepnęła zrezygnowana, muskając jego rękę.
Z jednej strony poczuła ulgę. Ucieszyła ją możliwość cichej ewakuacji. Reakcje zebranych uznała za szczególnie intensywne.
Nieadekwatne.
Histerycznie wręcz przesadzone.
Na pewno mocno przeinaczone.
Nadinterpretowane.
Niepotrzebnie naznaczone.
Z drugiej strony, nie mogła się oprzeć dziwnemu przeczuciu, że opuszcza coś więcej niż spotkanie. Żegna się z jakimś nienazwanym kawałkiem życia. To już nie było tylko podświadome przeczucie, że jej osoba nie jest tutaj mile widziana. Ktoś ze wspólnoty otwarcie ją obraził. A Wiktor na to pozwolił. W otwartej, konfliktowej sytuacji, wolał się wycofać. Nie zajął stanowiska.
Z taką świadomością niezbyt łatwo zamyka się za sobą cokolwiek.
Na szczęście drzwi zatrzasnęły się same. Odetchnęła. Wyszła. Szybkim krokiem udała się w kierunku samochodu, a odgłosy histerycznych przekrzykiwań towarzyszyły jej jeszcze przez chwilę.
***
Dotarła do mieszkania około pierwszej w nocy. Pięć kilometrów pokonywała przez niemal trzy godziny. Korki, zablokowane dojazdy i większa niż zwykle nerwowość kierowców powodowały, że przejazd przez stosunkowo niewielkich rozmiarów Kielce stał się niemal kaskaderskim wyczynem. Drażniące odgłosy wycia syren, zewsząd samochody policyjne, wojskowe oraz straż pożarna domagały się pierwszeństwa przejazdu. Sceny niczym z Nowego Jorku, dla prowincjonalnych Kielc były egzotyką. Po niebie latały nie tylko helikoptery, ale również maszyny powietrzne znacznie cięższego kalibru. Hałas, jaki generowały, nie pomagał się uspokoić.
Wróciła skonana. Umyła zęby, zrzuciła ciuchy i położyła się, mając nadzieję, że szybko wpadnie w objęcia Morfeusza. Sen nie przychodził, a Weronika wzbraniała się przed sięgnięciem po trzecią w tym tygodniu, przepisaną przez psychiatrę, pigułkę. Była środa. Podobno nie wolno ich stosować regularnie, przez większy okres czasu. Dłuższy niż dwa tygodnie. Uzależniały. Szybko policzyła ilość tabletek w listku. Okazało się, że brała je niemal przez miesiąc. Leżała więc, wpatrując się w cienie na suficie, po raz kolejny analizując swoje małżeństwo.
Połączyła ich sztuka, a dokładniej nurt realizmu magicznego. Trudno uwierzyć, ale Wiktor otwarcie okazywał kiedyś zainteresowanie tego typu obrazami. Pozorny realizm, złamany mniejszymi lub większymi szczegółami, magnetyzm, łamanie perspektywy i percepcji. Absolutny brak doktryny.
Poznali się w sierpniu 2018 r w Muzeum Realizmu Magicznego w Wiśle. Pamięta moment, w którym zobaczyła go po raz pierwszy. Stał zawieszony na reprodukcji obrazu Rafała Olbińskiego Trzeci wymiar czasu. Przedstawiał kobietę, siedzącą na krześle w relaksującej pozycji, z nogami opartymi nie na fotelu, ale na Księżycu. Ten akurat znajdował się w fazie nowiu.
Stanęła obok i zagadnęła:
— Długie ma nogi. Tego nie można jej odmówić.
— Tak. Kosmicznie długie — odparł z uśmiechem. — Zazdroszczę jej. Zawsze lubiłem bardziej nów od pełni. Z reguły, właśnie wtedy, spełniały się moje życzenia.
— Wyobrażam sobie, że te jej nogi wydłużają się odrobinę i zanurzają się wprost w centrum Drogi Mlecznej, po czym giną gdzieś w czarnej dziurze — mówiąc to, uśmiechnęła się zawadiacko.
Kontynuowali rozmowę przy kawie z łatwością, zupełnie jakby znali się od zawsze. Okazało się, że oboje, na stałe mieszkają w Kielcach. Żadne z nich nie urodziło się w świętokrzyskim, żadne nie planowało zostać w tej prowincjonalnej mieścinie na dłużej. Wyszło inaczej.
W przeciągu następnych dwóch lat ich związku Wiktoria miała okazję wielokrotnie przekonać się, jak wiele ich dzieli. Były to jednak inne czasy, podziały nie rzucały się w oczy tak drastyczne. Ludzie nie zwalczali się na co dzień, nie radykalizowali się tak łatwo, nie bronili z takim zacięciem swojego światopoglądu, zadając przy tym niepotrzebne, ale często zdecydowanie za głębokie rany.
Ona: osoba o liberalnym podejściu do życia, egocentryczka nastawiona na rozwój osobisty, samorealizację i różnorodność kulturową; polonistka z wykształcenia, z pasji i zamiłowania historyczka sztuki. On: konserwatysta, silnie związany z wieloma katolickimi grupami religijnymi, zwolennik tradycyjnego podziału ról.
Uparcie wypierali te różnice, jakoś sobie tłumaczyli to, co ich dzieli, zwłaszcza że ciągnęło ich do siebie. Metafizycznie. Przeciwieństwa się przyciągają, ale to uczucie sięgało głębiej. Sama jego obecność wprowadzała ją w stan narkotycznego upojenia, nałogowego przyciągania, niebezpiecznego lgnięcia. Gdzieś tam czuła, że nie można wchodzić w taką relację, tak po prostu, bez żadnego, emocjonalnego pasa bezpieczeństwa. Wiktor zdawał się trzeźwieć zdecydowanie szybciej.
Pobrali się. Zaryzykowali, pomimo wątpliwości. Chcieli chyba zrobić innym na złość. Ślub odbył się, jakżeż inaczej, w kościele. Wiktor nie uznałby ważności żadnej ceremonii cywilnej. Weronika nie pochodziła z rodziny religijnej, ale matka dbała, by dziecko uczęszczało na lekcje religii do czasu przystąpienia do komunii i bierzmowania. Miała więc papiery.
Nie przywiązywała wtedy większej wagi do tego, że robi coś wbrew sobie. Skoro stanowiło to aż takie znaczenie dla ukochanego, naturalnym wydawało się podejmowanie takich decyzji. Chciała zwyczajnie sprawić mu przyjemność. Na spotkania religijne zaczęła uczęszczać jednak pod wpływem jego konsekwentnej perswazji. Dla większości jej znajomych stało się oczywiste, że kiedyś to zacznie pękać. Wzajemna troska o siebie, podmiotowość i szacunek przemieniły się w kaskadę powinności i służebności.
On zajmował coraz wyższą pozycję w wspólnocie, podczas gdy ona musiała się przełamywać, by iść na kolejne spotkanie. Stawała u boku męża, ale za każdym razem okazywało się to coraz trudniejsze.
Świat, pełen serdecznych powitań i relacji, układanych w imię Miłosierdzia Bożego, przerażał ją. Bolało także ledwie ukrywane, nieustanne adorowanie Wiktora przez kobiety z ruchu. Odsuwano ją od niego. Oddalała się od niego sama. Pozwalał na to.
Świat radykalizował się w postępie geometrycznym.
Oni radykalizowali się siłą rozpędu.
Wiktor nalegał na dziecko, jednocześnie coraz mniej czasu spędzał w domu, uciekając w pracę i spotkania religijne. Weronika czuła, że powoli zapada się w ciemną otchłań wewnątrz siebie, zadbała więc, by dziecko w tym roku się nie pojawiło. Nie planowała go również w następnym.
Na szczęście dla siebie samej, gdzieś o piątej nad ranem złapała dwie godziny snu. Wybudziła się przed szóstą. Zobaczyła, że śpi sama. Wiktor, po raz pierwszy od początku ich małżeństwa, nie wrócił na noc.
Zaraz po obudzeniu Weronika włączyła telewizor. Chciała się upewnić, czy wydarzenia dnia poprzedniego nie przyśniły jej się. Pozaziemskie statki nie zniknęły. I nadal nikt nie wiedział, jaki był cel ich przybycia na Ziemię.
Nie śpieszyła się, gdyż nie wybierała się do pracy. Śmieszne. Zaplanowała pięć dni wolnego ponad trzy tygodnie temu. Teraz wydawało się, że było to niemal w innej epoce.
W tamtym świecie.
W rzeczywistości, w której mogliśmy wierzyć, że istniejemy tylko my, w całym wielkim wszechświecie.
Wyciągnęła telefon i wybrała numer Wiktora.
— Cześć kochanie. — Usłyszała lekko zdyszaną odpowiedź przy szóstym sygnale. — Nie dałem rady dotrzeć. Po twoim wyjściu przybyło trzy razy więcej ludzi. Modlitwy trwały do rana, niektórzy dotarli tutaj ze śpiworami i jedzeniem. Postanowili zostać na noc. Podobno w kościołach przebywają tłumy, wierni nie opuszczają ich murów i śpią na posadzkach — wyrzucał z siebie nerwowo i szybko. — Ludzie czują się tutaj bezpiecznie. Potrzebują mnie. Nie wiedzą, co ze sobą zrobić.
— Ja ciebie też potrzebuję — odpowiedziała smutno.
— Nie mogę ich zostawić, zwłaszcza teraz, kiedy to się dzieje. Spróbuj mnie zrozumieć.
— Świetnie. Mnie możesz zostawić? — wyrzuciła te słowa gwałtowniej, niż chciała.
— Przyjadę wieczorem. Postaram się — odpowiedział z mieszaniną rezygnacji, pretensji i zaskoczenia w głosie.
— Jak chcesz, Wiktor — zareagowała całkiem spokojnie. — Przestaje mi odpowiadać taka rola.
Rozłączył się.
Weronika nie poczuła się zaskoczona. Chwilę posiedziała w bezruchu, zastanawiając się, co dalej. Wzięła smartfona i wpisała w wyszukiwarkę: home made group porn film. Google domagały się poprawnej pisowni również w tym wypadku.
Czy chodziło ci o homemade porn group film?
Kliknęła na pierwszy z brzegu link. Chwilę wybierała film. Te wyreżyserowane i nagrywane w studiu odrzucała od razu. Szukała bardziej realnych sytuacji, w których ludzie szukają dobrej zabawy. Proste układy, gdzie nikt nie ma problemów z pokazaniem tego, czego chce.
Wybrała jeden. Zwiastun pokazywał, że barczysty mężczyzna po czterdziestce, bez skrępowania realizuje swoje zamiary, nie ukrywając pożądania.
Szczytowanie podczas oglądania takich filmów nigdy nie było trudne.
Bez komplikacji i bez relacji.
Czyste, seksualne spełnienie.
Niemal bez dotykania.
Sam obraz działał wystarczająco stymulująco. Odpowiednio zacisnęła nogi. Orgazm przychodził stopniowo. Nie odrywając wzroku od ekranu, Weronika koncentrowała się na wzbierającym w niej uczuciu pulsującego ciepła, z coraz większą przyjemnością obserwując, jak para na filmiku zatraca się w pierwotnym tańcu.
Odpoczywała chwilę w ciszy. Tym razem nie usunęła ze smartfonu historii wyszukiwania. Wcześniej robiła to odruchowo. Obawiała się reakcji Wiktora, jeśli odkryłby jej upodobania. W tym momencie wręcz zapragnęła, żeby się dowiedział. Tak bardzo męczyła ją atmosfera ukrywania prawdy o tym, czego potrzebuje. Uzmysłowiła sobie, że nie chce już udawać, nie tylko przed mężem.
Chwilowa przyjemność przyniosła ulgę, nie rozwiązała jednak żadnych problemów. Weronika nadal nie miała konkretnego pomysłu, zarówno na ten dzień, jak i na resztę swojego życia. Włóczyła się bezcelowo po domu, naprzemiennie włączając telewizor albo przeglądając media społecznościowe.
Dochodziła dziesiąta. Chwyciła kluczyki i postanowiła zrobić większe zakupy. Jechała, pogrążona w myślach, nie zwracając uwagi na przebiegające grupy ludzi oraz porozrzucane śmieci. Dopiero przekraczając próg osiedlowego sklepu spożywczego uświadomiła sobie skalę zmian. W markecie znajdowało się trzykrotnie więcej osób niż zwykle. Każdy robił duże zakupy, nerwowo załadowując koszyki w produkty spożywcze i środki czystości. Nikt nie czytał składu i źródła pochodzenia. Każdy brał, co było, gdyż artykuły błyskawicznie znikały z półek.
Coś do niej dotarło. Coś więcej niż przeczucie, że rozpada się jej małżeństwo. Zareagowała instynktownie. Zawróciła po największy koszyk, po czym zaczęła ładować do niego cokolwiek, co miało dłuższy termin zużycia. Zrobiła zapas mięs, planując, że wreszcie uruchomi, zakupioną pół roku temu, zamrażarkę. Półki z kaszami, mąkami i makaronami zostały niemal doszczętnie opróżnione. Weronika wzięła to, co zostało. Brakowało też spirytusu i papieru toaletowego.
Wcześniej miała zamiar zrobić sobie odświętny obiad. Świetnie gotowała, rzadko kiedy smakowały jej potrawy przygotowane przez kogoś innego. Poczuła ochotę na pstrąga w sosie śmietanowym i mały kieliszek wina. Może nawet dwa. Teraz cieszyła się, że znalazła dwa mrożone filety z mintaja. Niemalże ostatnie. Poza tymi, w sklepowej chłodziarce zostały trzy, w uszkodzonych opakowaniach.
Wino wybrała za to najdroższe, na jakie kiedykolwiek w życiu sobie pozwoliła. Prawie czterdzieści złotych za butelkę. Tylko takie zostały. Te z tak zwanej górnej półki. Upchnęła też trzy butelki wódki i udała się w kierunku kasy.
Stojąc w kolejce, zdała sobie sprawę z jeszcze jednej zmiany. Dziwne, że akurat ona okazała się najbardziej przerażająca.
Cisza.
Cisza w supermarkecie.
Wyłączono muzykę napędzającą sprzedaż. Ludzie ustawiali się spokojnie, w długim ogonie, smutni, przerażeni, wycofani. Często również pojawiała się na ich twarzach zaciętość. Czekali na swoją kolejkę, wpatrzeni w przestrzeń przed sobą. Trwali w milczeniu, popychając bezwiednie wózki.
Grobowy, apokaliptyczny nastrój zarażał. Jakiś młody chłopak próbował przecisnąć się w kolejce.
— Ja chcę fajki! Ja chcę tylko fajki! Lucky Striki. Czerwone. Przepuścicie? — zapytał wesołkowato.
Normalnie by ją to rozśmieszyło. Odezwałaby się wesoło, że przynajmniej ona nie ma nic przeciwko. Tym razem stało się inaczej.
Zalała ją fala złości.
Irytacji.
Młody wydawał jej się nadzwyczaj bezczelny, arogancki, nieznośny.
Był kimś, kogo należało zniszczyć.
Ukarać.
Poniżyć.
Rozejrzała się dookoła. Wokół zobaczyła jedynie złe, zawistne, ponure spojrzenia na obcych twarzach, w kolejce. Ludzie zabijali wzrokiem. Ktoś krzyknął:
— Zamknij się, gówniarzu! Wracaj do matki, żeby jej pomóc. Pewnie kobieta odchodzi od zmysłów. Nic dziwnego, skoro urodziła takiego skurwysyna! — wrzeszczał czterdziestoletni mężczyzna w okularach. Starsza kobieta popchnęła młodego z siłą, której u osoby po siedemdziesiątce trudno się spodziewać. Chłopak odwrócił się i szybko wycofał na koniec kolejki.
Otrzeźwił ją ten widok. Przeraził. Znów była sobą; gotowa do przepuszczenia kogoś w kolejce tylko po to, żeby sprawić mu przyjemność. Tymczasem wystraszony chłopak zatrzymał się jako ostatni. Stał jednak niespokojnie, natrętnie oglądając się na starszą panią, która go przed chwilą popchnęła. Przerażenie na jego twarzy zmieniało się dość szybko w okrutny, niepasujący do tak młodego wieku, wyraz zaciętej wściekłości. Schował paczkę papierosów do kieszeni, podbiegł dynamicznie do staruszki, obrócił ją i z całej siły, otwartą ręką, uderzył w głowę, po czym wybiegł ze sklepu, po drodze popychając kilka osób.
Nie został zatrzymany. Ochroniarz udał, że nie widzi zajścia: schował się za drzwiami z napisem: „Tylko dla personelu”.
Weronika podeszła do starszej pani i spytała się, czy nic się jej nie stało. Ta w odpowiedzi warknęła:
— Idź precz, ladacznico. Wypacykowane, bezbożne barachło.
Odskoczyła od kobiety, jakby ktoś ją oblał wrzątkiem. Oddychała szybko. Wycofała się na bezpieczną odległość, nie wiedząc co robić.
Zamieszanie spowodowało, że zwolniła się kasa samoobsługowa. Udało się jej nabić zakupy bez konieczności korzystania z pomocy sprzedawczyni. Wybrała płatność kartą. Terminal odmówił zaakceptowania płatności dwa razy. Dopiero przy trzeciej próbie, po dłuższym oczekiwaniu, zobaczyła komunikat: „Płatność zatwierdzono”.
Kurwa. Co się dzieje? Ze mną? Ze wszystkimi? — pomyślała. — Jebany koniec świata.
Załadowała zakupy i szybko udała się w kierunku samochodu. Nerwowo przepakowywała torby, kątem oka obserwując, jak bezdomni, chodząc po parkingu w parach, bez pytania podchodzą do kupujących i wyciągają sobie z koszyków to, co uznają za stosowne.
Widząc, że dwóch, podejrzanych typów obrało ją sobie za cel, odepchnęła szybko wózek, wskoczyła do samochodu i włożyła kluczyki do stacyjki. Zablokowała zamki w drzwiach. Mężczyźni nie odpuszczali. Podeszli do samochodu, blokując jej możliwość wyjazdu. Stanęli, naprzemiennie waląc w szyby lub naciskając przód maski. Obrzucali ją przy tym wyzwiskami.
Odpaliła samochód, czym rozwścieczyła napastników. Usłyszała zwielokrotniony huk, wywołany uderzaniem pięści w maskę. Zwolniła ręczny i nacisnęła gaz. Odskoczyli. Po drodze, uderzyła w zostawiony wcześniej wózek. Wyjechała z piskiem opon, z trudem opanowując szloch.
Wróciła do mieszkania wykończona. Wtaszczyła zakupy, nie spotykając na klatce nikogo z sąsiadów. Na szczęście. Z ulgą zamknęła za sobą drzwi. Musiała się jakoś uspokoić.
Włączyła telewizor. Nie znalazła tam niczego kojącego. Wieszczono, że świat, jaki znaliśmy, się skończył. Dwie informacje, w sposób szczególny, nie napawały optymizmem. Kokony emitowały fale, a ludzkość stanęła na skraju szaleństwa. Istniały przesłanki, że te dwa zjawiska są ze sobą powiązane.
To, co się działo, to był istny armagedon. Emocjonalny rollercoaster. Niemal każdy walczył o zachowanie wewnętrznego spokoju. Zdecydowana większość gatunku ludzkiego została zmuszona, by mierzyć się z niemal nieustającym potokiem myśli, z zalewającymi falami skrajnych uczuć. Dominowały te o najniższej energetyce: olbrzymi strach, żal, wstyd, rozpacz.
Bodźce odbierano w sposób zwielokrotniony. Zwykle sytuacje i codzienność stała się nieznośna.
Przykra.
Irytująca.
Jeśli wcześniej się czegoś obawiałeś, dzisiaj, na myśl o tym, odczuwałeś paraliżujące przerażenie. Widok kogoś, kogo nie lubiłeś, wywoływał wrogość i agresję. Codzienność stała się skrajnością. Zdecydowana większość ludzi zapadła w stany, przypominające wyjątkowo ciężkie przypadki schizofrenii paranoidalnej.
Niemiłe, w normalnych warunkach trudne do zniesienia uczucia przekształcały się w skrajnie jątrzące, nękające, zwierzęce. Nie było jednak żadnej analogii jeśli chodzi o te przyjemne. Wibracje miłości zamieniały się w zazdrość lub gwałtowne pożądanie. Dominowało poczucie zagrożenia.