Utracony obraz - Asma Al-Atauna - ebook + książka

Utracony obraz ebook

Al-Atauna Asma

3,6

Opis

Przejmująca, słodko-gorzka powieść o dojrzewaniu w Strefie Gazy Zaskakująca lektura przeplatająca wielkie marzenia i dziecięce przyjaźnie z rozpaczą, biedą oraz przemocą izraelskiej okupacji. Asma szuka w życiu tylko jednego: kilku spokojnych i bezpiecznych metrów kwadratowych, na których mogłaby postawić stół oraz nieduże łóżko. Decyduje się na ucieczkę – najpierw z Gazy do Hiszpanii, a potem kolejną do Francji. Jak najdalej od wścibskich sąsiadów z osiedla Czarnych i od społeczeństwa, które dręczy samo siebie tym mocniej, im bardziej jest uciskane przez okupanta, dźwigającego ze sobą, oprócz tułaczego namiotu, zwyczaje należące do przeszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (18 ocen)
2
10
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lorelei_l

Nie polecam

Próbowałam czytać tą książkę pół roku, przeczytałam połowę, ale styl pisania kompletnie mi nie odpowiada. Opisuje wydarzenia straszne, ale mało w nich emocji, jakby w ogóle nie dotyczyło to żywych ludzi.
00
makalonka2000

Dobrze spędzony czas

Straszne życie kobiet 😒
00

Popularność




Sura mafquda,Asma Al Atawna © 2019, Dar al saqi, Beirut, Lebanon

Published by arrangement with RAYA the agency for Arabic literature, and BookLab

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Marcin Michalski

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Lafi Abood

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

This book has been translated with the assistance of the Sharjah International Book Fair Translation Grant Fun

ISBN: 978-83-8230-232-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Dla Gazy

CZĘŚĆ PIERWSZAWYJEDŹ

I

Potrząsałam ciałem mężczyzny, które spoczywało na brukowanej ulicy, i usiłowałam znaleźć w nim jakikolwiek znak życia. Kiedy zobaczyłam go leżącego bez ruchu, przytknęłam ucho do jego piersi, nasłuchując bicia serca. Rozglądałam się dokoła w nadziei, że mimo późnej nocy wypatrzę jakiegoś przechodnia, ale nad okolicą wisiała śmiertelna cisza. Nie było słychać nic prócz strużki wody, która wypływała z paszczy kamiennego lwa i spadała do okrągłej misy fontanny stojącej przed kościołem na placu Saint-Étienne w Tuluzie. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to skropić temu komuś twarz, więc nabrałam z lwiej paszczy pełną dłoń. Wreszcie z trudem zakaszlał, a ja odetchnęłam z ulgą – żył i oddychał. Przeciągnęłam go pod fontannę i oparłam o nią plecami, żeby usprawnić operację noszenia wody. Bił od niego smród wymiocin zmieszany z zapachem moczu, wzmagającym się przy każdym ruchu, a z ust, kiedy kaszlał, dobywała się woń alkoholu. Przypominała fetor zdechłych szczurów odławianych przez Abu Rijalę na moim rodzinnym osiedlu Czarnych1. Płaszcz i wełniane rękawice bez palców pokryte były wymiocinami. Opłukałam rękę w zimnej wodzie fontanny i spojrzałam na zegarek – była czwarta rano. Popatrzyłam ostatni raz na mężczyznę, upewniając się, że nic mu nie grozi, a potem na pysk kamiennego lwa, przypominający do pewnego stopnia twarz nieznajomego, na ściekającą z rozdziawionej paszczy strużkę wody – i wyobraziłam sobie, że to też wymiociny. Nie chcąc się spóźnić, ruszyłam biegiem w stronę prefektury, czyli urzędu miasta Tuluzy, gdzie byłam umówiona z Nathalie. Czekała na mnie oparta plecami o niewielkie auto. Podała mi kubek z gorącą kawą, który objęłam dłońmi, żeby odrobinę się rozgrzać. Na mokre włosy naciągnęłam kaptur długiego płaszcza.

Nathalie była niską kobietą po czterdziestce, z czarnymi krótkimi włosami. Czas pokrył jej cerę zmarszczkami, a pliki przestudiowanych dokumentów przytępiły wzrok, zmuszając do noszenia okularów z grubymi szkłami, takich, jakie miał nasz sąsiad Al-Balbisi, właściciel jedynego sklepu na osiedlu Czarnych. Nigdy nie widziałam jej w makijażu, nigdy nie miała na sobie sukienki czy spódnicy. Uznałam, że to ze względu na poważny charakter jej pracy – prawniczki występującej w sądach w sprawach azylantów. Że broniąc ludzi ubrana w sukienkę albo pstrokatą spódnicę, nie byłaby traktowana serio przez sędziów. Wiem dobrze z własnego doświadczenia, że ja też, jeśli chcę być brana na poważnie, muszę nosić ciemne ubrania zakrywające moją kobiecość. Bo czy mogłabym wykazać, że przyjechałam tu dla ratowania życia i że nie mam w kieszeni złamanego centa, gdybym stanęła przed sądem uszminkowana i ubrana w sukienkę, która by tę kobiecość podkreślała? Zamyśliłam się, ale głos Nathalie przywołał mnie z powrotem do rzeczywistości: przed czerwoną automatyczną bramę, nad którą wisiały czarne kamery monitorujące ruchy naszych ciał w mroku.

Podeszłyśmy bliżej bramy, kiedy tłum tłoczących się przed nią ludzi zaczął powoli rosnąć. Trzymałam się jak najbliżej jej zimnego metalu, przylgnęłam do niego policzkiem – żeby tylko znaleźć się na początku kolejki. Nathalie zniknęła gdzieś pośród ciał, które mimo niejednorodności tworzyły zwartą grupę – przypominały mi ławicę sardynek pływających sobie tu i tam, a nocą wznoszących się ku powierzchni, by pożywić się planktonem. Automatyczna brama otworzyła się o godzinie dziewiątej i jak tylko zaskrzypiała, ludzie, depcząc sobie po palcach, zaczęli przepychać się naprzód, żeby zdążyć przed zamknięciem okienka z numerkami.

Wewnątrz nowoczesnego budynku powitało nas wysokie koliste biurko. Kryło za sobą tęgą portierkę, z której widać było właściwie tylko jej czerwone paznokcie, tak długie, że aż się wyginały. Gestem dłoni skierowała nas do kolejki dla nowych azylantów. Wszyscy karnie stanęliśmy jeden za drugim między dwiema wyobrażonymi liniami i robiliśmy, co się dało, żeby ich nie przekroczyć i nie narazić się na krzyki funkcjonariuszki ochrony, która bacznie śledziła nasze ruchy – zupełnie jak niegdyś pani Zajnab bacznie śledziła ruchy moje i innych uczennic szkoły dla uchodźców imienia Dalal al-Mughrabi2. Należeliśmy do różnych nacji i ras, ale łączył nas powód, dla którego tu się znaleźliśmy: zwyczajne pragnienie pozostania żywym.

Nathalie sapnęła z niezadowoleniem, nerwowe ruchy jej ciała zdradzały napięcie. Powiedziała mi po angielsku, głosem niosącym się daleko, aż do uszu funkcjonariuszki, że wstyd jej, że co rano muszę doświadczać tego poniżającego traktowania. Potem, zwracając się już tylko do mnie, dodała, że razem z koleżankami prawniczkami z Amnesty International wystosowała do szefa prefektury oficjalny wniosek o zapewnienie nam krzeseł, zwłaszcza kobietom w ciąży, starszym i dzieciom. Słuchając jej słów, modliłam się w duchu, żeby nie dotarły do kobiety z ochrony, bo ta mogłaby z zemsty sprawić, że odrzucą mój wniosek i odeślą mnie na osiedle Czarnych, z którego uciekłam. Chciałam zapewnić Nathalie, że nie czuję się upokarzana ani poniżana, że wstawanie o trzeciej rano, chodzenie dzień w dzień do prefektury i czekanie na otwarcie metalowej bramy to nic w porównaniu z upokorzeniem, którego zaznałam na przejściach granicznych kontrolowanych przez izraelskiego okupanta, i że to nijak się ma do znęcania psychicznego i poniżania, których doświadczyłam ze strony ojca, krewnych i sąsiadów z osiedla Czarnych w Gazie. Poprosiłam ją, żeby choć przez moment nic nie mówiła, to wszystko pójdzie dobrze i będę mogła się zobaczyć z właściwym urzędnikiem, który wręczy mi papier chroniący mnie przed powrotem do punktu wyjścia – czyli do niechybnej śmierci. Bo mieszkańcy osiedla obojga płci, nawet jeśli mnie nie zamordują, z premedytacją zniszczą mnie psychicznie.

Nadeszła moja kolej. Wspierająca mnie ochotniczo w staraniach o azyl Nathalie odbyła dłuższą rozmowę z urzędnikiem. Mówili po francusku i nie zrozumiałam nic prócz słowa „Palestine”, które brzmiało jak po angielsku i znaczyło: Palestyna. Urzędnik wręczył Nathalie dokument, przykleiwszy w jego górnej części moją fotografię i przystawiwszy na niej pieczęć – dziś jeszcze widzę, jak macza ją w tuszu, i słyszę, jak nią uderza. Nathalie przekazała mi papier i objaśniła, że są na nim trzy kwadraty, z których każdy należy podstemplować w odstępie miesięcznym, przed upływem terminu wskazanego na poprzednim, aż do wydania decyzji o przyznaniu mi karty pobytu, czyli dokumentu dającego mi prawo przebywania na terytorium Francji.

Minęły trzy miesiące, a potem trzy następne, podczas których wstawałam o trzeciej rano, żeby o czwartej być już przed metalową bramą, utorować sobie drogę wśród tłoczących się ciał ludzkich i stanąć przed urzędnikiem przystawiającym stempel na jednym z kwadracików. Tak wyglądało moje życie, odkąd przyjechałam tu w 2001 roku, do roku 2003, kiedy to nareszcie wydano mi kartę pobytu ważną przez okres dwóch lat, po których upływie mogłam otrzymać następną, na lat dziesięć.

II

Latem 2001 roku przyleciałam do Madrytu. Uciec z więzienia, w którym żyłam, pomógł mi mój nauczyciel, José z Hiszpanii. Poznałam go, pracując w hiszpańskiej agencji informacyjnej w Gazie. Był archeologiem. Przyjechał do Palestyny, bo jego dziewczyna Żydówka uczestniczyła w wykopaliskach w Jerozolimie. Zamieszkał z nią i pracowali razem na stanowiskach archeologicznych w okupowanej Palestynie, do której ja mam zakaz wjazdu. Kiedy się rozstali, José zatrudnił się jako nauczyciel języka hiszpańskiego w Gazie. Tak więc zamiast wrócić do Hiszpanii, przyjechał do Gazy, w której od lat dziewięćdziesiątych działał Uniwersytet Al-Azhar3. Całkiem serio uważam, że José po to rozstał się ze swoją żydowską dziewczyną i trafił do Gazy, żeby mnie ocalić: krótko przedtem Instytut Francuski odmówił mi wizy do Francji, a ja, zamiast się frustrować, postanowiłam zaskarbić sobie sympatię Joségo i poprosić go o pomoc w zdobyciu wizy – ale już nie francuskiej, lecz hiszpańskiej – a przy okazji jeszcze dopiec innej studentce, która cieszyła się jego przesadną, jak na mój gust, sympatią. Przeanalizowałam sobie, co i jak, dobrze się zastanowiłam i doszłam do przekonania, dzięki któremu mniej gryzło mnie sumienie, gdy widziałam, że Josému coraz bardziej zależy na moim towarzystwie: musiałam zemścić się na nim, ukarać go. Zasługiwał na karę, bo wykopywał spod ziemi nie swoje rzeczy, i to do spółki z Żydówką złodziejką, niemającą być może innego celu jak nakraść palestyńskich antyków i ozdobić nimi wnętrza swojego drugiego domu w Europie, który służył jej za azyl, ilekroć zaczynała się nudzić albo bać, bo robiło się niebezpiecznie. Współczucie, jakie miałam dla Joségo z powodu tego, że żywił sympatię do nieszczęśnicy takiej jak ja, szybko przerodziło się w złość, że razem z tą Żydówką grzebał w czymś, co należy do mnie. Uśmiechnęłam się więc przebiegle, poprawiłam chustę i ruszyłam wraz z koleżanką na pierwsze piętro budynku naszego uniwersytetu.

Kiedy powiedziałam jej o swoim planie, wybuchła śmiechem. Wyśmiała mnie i moje marzenia o ucieczce z piekła tego wielkiego więzienia, którego dach zrobiony był z nieba. I śmiała się dalej, kiedy wyjawiłam, że José, nasz nauczyciel hiszpańskiego, czuje do mnie sympatię, a przy tym myśli o małżeństwie z młodą muzułmanką, która pomogłaby mu zgłębić nową wiarę. Zdaniem koleżanki wszystko to były mrzonki wynikające z pragnienia ucieczki od ponurej rzeczywistości, z lęku, jaki odczuwałam przed ojcem, ilekroć nie wracałam na czas do domu, z powodu jego ciągłych gróźb, że mnie zabije. Bo groził mi, odkąd dorobiłam się złej sławy na osiedlu – brał z tego powodu urlop z pracy i bardzo się trudził nad zrobieniem ze mnie przyzwoitej dziewczyny.

Tak więc przez to, że marzyłam, zaznałam upokorzenia i wstydu i najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Poprosiłam koleżankę, żeby nie mówiła o tym innym dziewczynom – chciałam uniknąć kompromitacji i kpin ze strony ich i Joségo, gdyby rzecz doszła do jego uszu. W odpowiedzi nazwała mnie wariatką, naiwną idiotką śniącą o tym, że książę na białym koniu uwolni ją od sińców na twarzy i w innych miejscach ciała, sińców będących dziełem ojca, który bije ją dotkliwie za jej szaleństwa i buntowanie się przeciw niemu i otoczeniu.

Powiedziała, że przeprasza, ale musi już iść, i udała się na zajęcia z literatury francuskiej prowadzone przez wykładowczynię z Belgii. Zostałam sama. Przyglądałam się z balkonu studentkom wchodzącym i wychodzącym przez bramę. Przyglądałam się im i nabierałam pewności, że wszystko, co powiedziała, jest prawdą: żyję przecież w więzieniu, do którego klucze dzierżą żołnierze okupanta, i tylko od nich zależy, kiedy brama się otworzy i kiedy zamknie, i kto ma prawo przez nią wchodzić i wychodzić. To oni, wspomagając się policyjnymi psami, kontrolują drogi, którymi mogłabym uciec.

Przypomniały mi się nogi ojca, kopiące mnie w brzuch i w plecy, i jego ręce, wywlekające mnie spod kołdry za włosy, ilekroć chciał urządzić dla całego osiedla Czarnych widowisko z moim udziałem, jakby po to, by udowodnić ludziom, że wszystko ma pod kontrolą i że każdą dziewczynę, która będzie się buntować i słuchać własnej intuicji, spotka taka sama kara na oczach sąsiadów. Podczas gdy on bił mnie i pluł mi w twarz, Umm Rijala, Al-Balbisi i Akram Abu Ras gapili się na moje udręczone ciało. A powód furii ojca był taki, że odebrał ileś telefonów, z których się dowiedział, że źle się prowadzę, że nie mam wstydu, bo chodzę w obcisłych dżinsach i bez hidżabu, i że wykazuję brak poszanowania dla uczuć mieszkańców osiedla.

Pomacałam opuchliznę pod okiem – pozostałości po potężnych sińcach – i podeszłam pod drzwi, żeby posłuchać, jak wykładowczyni mówi z belgijskim akcentem po francusku, w języku, z którego nie rozumiałam ani słowa. Wypowiadane przez nią dźwięki przeniosły mnie do innego świata, pięknego i dalekiego, tam, gdzie ludzie mówią łagodnie i czule, do świata, w którym bohaterem powieści może stać się biedny garbus sierota żyjący wśród ogromnych dzwonów i uprzyjemniający sobie czas zagadywaniem do kamiennych zwierząt. Wyobraziłam sobie, jaką minę zrobiłby ojciec, gdyby zobaczył zdjęcie, na którym, zdoławszy od niego uciec, stoję wśród dzwonów i śmieję się do niego. Gdy tak dumałam o katedrze Notre Dame i gniewnej twarzy ojca, woźny zamknął bramę uniwersytetu i nagle poczułam na ramieniu rękę Belgijki – aż podskoczyłam. Uśmiechnięta, przeprosiła mnie po angielsku, że mnie przestraszyła, i powiedziała, że chyba lepiej będzie usiąść sobie w ciepłej sali, niż podsłuchiwać tu na stojąco. Zawstydzona niespodziewanym zaproszeniem weszłam do środka, patrząc w podłogę, żeby nie napotkać wzroku innych studentek.

Ten wykład to był początek. Wtedy powstała i zaczęła rosnąć kula śniegowa, a może raczej rozbłysła iskra, z której wzniecił się ogień pragnienia ucieczki. Ucieczki koniecznej, jeśli wolałam żyć, niż trafić na któryś ze śmietników tego wielkiego więzienia, wyrzucona tam przez ojca jak zdechły szczur.

Z tego niecierpiącego zwłoki pragnienia zwierzyłam się Josému. Ufałam mu, bo był człowiekiem z Zachodu, bo był muzułmaninem cudzoziemcem, który szuka dziewczyny muzułmanki. Wiedziałam, że nie jest tak twardogłowy jak ludzie, którzy od zawsze żyli ze mną w tym więzieniu. José pomógł mi zdobyć wizę, która miała całkowicie odmienić moje życie. Dobrze wszystko zaplanowałam. Kiedy ojciec udał się w podróż, przekonany, że zmądrzałam i nie zejdę już ze słusznej drogi, którą wyznaczył mi bambusowym kijem, latem 2001 roku uciekłam z Josém do Madrytu.

Żyliśmy tam w niedużym mieszkaniu na osiedlu brzydkich wieżowców. Nie pamiętam nazwy ulicy, z tej prostej przyczyny, że wychowałam się na osiedlu, gdzie zakwaterowania dla uchodźców budowano na dziko i bez numeracji. U nas ulicami były drogi gruntowe i jeden zaułek, które kojarzą mi się z brudem, smrodem moczu i strugami ścieków, zwłaszcza kiedy więcej popadało. Nie miałam więc pojęcia, że ulice mogą mieć nazwy, a budynki numery i adresy. Przed przyjazdem do Madrytu nigdy w życiu nie widziałam koperty. Tam, skąd pochodzę, listy zazwyczaj były ustne i roznosiły je dzieciaki, sąsiadka przekazywała je sąsiadce. W Madrycie olśniewały mnie porządek, brukowane chodniki i sygnalizacja świetlna, do której się stosowano: piesi zatrzymywali się i szli w zależności od pojawiającego się koloru.

Ze względu na wysokie koszty utrzymania José mieszkał z rodzicami, więc ciasnota dawała się nam jeszcze bardziej we znaki. Każdy kąt wypełniały książki. Porozkładane były w najróżniejszych miejscach, rozrastały się niczym pnącze, które dosięgło balkonu i korzeniami chciało się przebić na zewnątrz tej pieczary. Być może czytelnicza zachłanność Joségo i jego zbieractwo książek wzięły się stąd, że jego ojciec po powrocie z Maroka pracował jako badacz i nauczyciel historii.

Wczesnym rankiem José wychodził z ojcem z domu i każdy ruszał w swoją stronę. Zostawałam z Maríą, jego matką. Kiedy i ona wychodziła na zakupy do supermarketu, towarzystwa dotrzymywały mi trzy koty, które miauczały wszystkie naraz. W miarę zbliżania się kroków Maríi wracającej po schodach, miauczenie stawało się nie do zniesienia. María otwierała drzwi i koty dopadały do niej, po czym ten czy ów owijał ogon wokół jej nogi w brązowej przejrzystej pończosze. Gadając coś do nich w niezrozumiałym dla mnie języku hiszpańskim, María wykładała do plastikowych miseczek zawartość blaszanych puszek z wizerunkiem kociego pyszczka. Domyśliłam się, że to specjalna karma, i przypomniały mi się nieszczęsne bezdomne koty z osiedla Czarnych, za którymi goniła dzieciarnia z kamieniami i którym Umm Rijala podkładała trutkę, bo kiedyś zżarły sardynki z talerza zostawionego przez nią przy butli z gazem. Przypomniał mi się też biedny kot, którego sąsiad Al-Balbisi wyrzucił z okna za to, że nasikał mu do łóżka. Zwierzę złamało żebro i schowało się gdzieś w ciemnym kącie, żeby pomiauczeć przez jakiś czas i zdechnąć samotnie.

Któregoś dnia siedziałam przy czerwonym stoliku kuchennym, na którym María postawiła biały ozdobny talerz z kolorowymi owocami z plastiku, i patrzyłam, jak przyrządza na śniadanie tortillę, potrawę z jajek i ziemniaków, jak kroi na cienkie plasterki hiszpański ser manchego i rozsmarowuje na grzankach świeże pomidory, oliwę i ząbek czosnku. Ta pięćdziesięcioletnia kobieta o krótkich włosach pokrytych siwizną tak wprawnie przygotowywała jedzenie, że czułam wręcz ciepło jej serca. Bariera językowa nie pozwalała nam na rozmowę, więc tylko patrzyłam, jak pełnymi gracji ruchami ręki przywiązuje sobie do pasa kuchenny fartuch, i uśmiechałam się, gdy zapracowana, nucąc i robiąc śniadanie, od czasu do czasu próbowała wymówić moje imię.

– Az…ma.

– No! No! – zaprotestowałam po hiszpańsku, bo azma w moim języku znaczy „kryzys”. –„Asma”, przez „s”!

– Aha, „Asma” – poprawiła się María.

I uderzając się w klatkę piersiową, wstrzymując i wypuszczając powietrze, wytłumaczyła – jeśli dobrze zrozumiałam – że asma to po hiszpańsku „napad duszności”.

Wieczorem José zabrał mnie na spotkanie ze znajomymi przy stole zastawionym talerzami i przekąskami zwanymi tapas, podobnymi do naszych mezze. Wszyscy mówili głośno i jednocześnie, atmosfera napełniła się przyjemnym gwarem, a ja, ponieważ ni w ząb nie rozumiałam ich rozmowy, próbowałam rozmaitych potraw. Uzmysłowiłam sobie, jak one są nam bliskie, jak blisko im do naszej kuchni: były tam różnobarwne oliwki, papryka, smażone pomidory. Najbardziej smakowały mi anchois – małe słone rybki zatopione w oliwie. Odwróciłam się od rozgadanego, rozbawionego towarzystwa i zaczęłam się bawić z małą dziewczynką leżącą w wózku. Jej mama kołysała ją od czasu do czasu i raz po raz podnosiła z ziemi zabawkę, którą dziewczynka ciągle upuszczała, żeby następnie wybuchnąć płaczem. Patrzyłam na to dziecko i myślałam, że w pewnym sensie jesteśmy do siebie podobne: nie rozumiemy, co się wokół nas dzieje. Tylko że ono płacze, a ja szukam rozrywki w jedzeniu.

W drodze powrotnej José powiedział mi, że zamierza zostać imamem jednego z meczetów. Kiedy był w Maroku, związał się z ruchem sufickim, który przyciąga sporo muzułmanów neofitów. Pomysł Joségo, by przejść na islam w niemłodym już wieku, mniej mnie zaskoczył niż to, że tak bezmyślnie grzebał kiedyś w mojej ziemi z jakąś Żydówką. Ale kiedy mi go wyjawił, poczułam wielkie rozczarowanie: uciekałam przecież od tego, w co on się angażował. Powiedziałam mu więc, że nie potrafię go w tym wspierać, biorąc pod uwagę, ile się nacierpiałam przez brodatych hipokrytów, przede wszystkim przez wykładowcę hadisów4, który terroryzował studentki, ilekroć którejś przez nieuwagę zsunął się hidżab i odsłoniły włosy. Pomyślałam jednak, że islam cudzoziemców jest być może łagodniejszy od naszego, z racji ich bardziej wyzwolonych, jak sądziłam, umysłów.

Nie kwestionowałam jego decyzji i pozwoliłam, by zrobił, jak uważa, w końcu nie jestem wzorem tradycyjnej muzułmanki. Przyjechałam do Hiszpanii, żeby zrzucić z siebie ciężary nałożone na mnie jeszcze w dzieciństwie – dzieciństwie, jakie nie sama sobie wybrałam. Uznałam, że muszę nauczyć się hiszpańskiego, abym mogła się zintegrować z rodzicami Joségo i jego przyjaciółmi, że to jedyny sposób, by się pozbyć barier w komunikacji z ludźmi. Kiedy się dowiedziałam, że przyjęto mnie do szkoły językowej i że zaczynam w następny poniedziałek, tańczyłam z radości. Czekając na powrót Joségo, z którym chciałam się podzielić dobrą wieścią, gadałam do kotów po arabsku.

Pierwszego dnia kursu rozmawiałam z innymi uczestnikami, którzy przybyli do Madrytu z różnych stron świata, by spędzić tu wakacje i pouczyć się języka. Ucieszona kontaktem z obcokrajowcami znajdującymi się w podobnej sytuacji, po południu udałam się pieszo do miasta, żeby poznając jego ulice, spędzić czas pozostały do spotkania z Josém i wspólnego powrotu do domu. Następnego dnia odkryłam za szkołą muzeum. Nabrałam ogromnej ochoty, żeby je zwiedzić, tym większej, że miała to być moja pierwsza wizyta w takim miejscu. Popędziłam tam, jak tylko skończyły się zajęcia. W muzeum przywitał mnie obraz, od którego przeszedł mnie dreszcz: był na nim ptak z podciętą szyją i głową zwisającą z drewnianego stołu. Przypomniały mi się kury, które zarzynała babcia, żeby potem zanurzyć je we wrzątku i oskubać. Szybko uciekłam do innych malowideł. Przyglądałam się twarzom i sylwetkom kobiet i mężczyzn pozujących dostojnie i kierujących wzrok w stronę artysty, który pędzlem nadał ich obliczom powagę i surowe, straszne, pełne udręki rysy. Dodatkowy niepokój budziły we mnie ciemne kolory przedmiotów w tle.

Weszłam na