Tyson Fury. Bez maski. Autobiografia - Tyson Fury - ebook + audiobook

Tyson Fury. Bez maski. Autobiografia ebook i audiobook

Fury Tyson

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szczera, zaskakująca i szokująca historia jednego z najlepszych pięściarzy świata!

Przyszedł na świat, ważąc ledwie 450 gramów. Lekarze dawali mu jeden procent szans na przeżycie. 14 lat później mierzył już niemal dwa metry, a rywale uciekali, gdy tylko zobaczyli go na ważeniu. Kiedy zdobył tytuł mistrza świata wydawało się, że osiągnął swój wymarzony cel. Nie miał pojęcia, że dopiero teraz zmierzy się z najtrudniejszym przeciwnikiem.

Depresja, a wraz z nią kolejne omeny: alkohol, narkotyki i myśli samobójcze. Był „Królem Cyganów”, który sensacyjnie położył kres erze braci Kliczko, a w kilka miesięcy stał się 180-kilogramowym wrakiem człowieka. Był o krok od skończenia ze sobą, ale również z tej walki wyszedł zwycięsko.

W tej szokującej autobiografii Tyson Fury opowiada, jak tego dokonał. Ale nie tylko. Zdradza, co działo się w szatni przed i po walce z Wilderem, kto próbował go przekręcić podczas turnieju w Polsce i jak to możliwe, że pojedynek z Kliczką rozegrał się tak naprawdę w saunie. Najlepszy bokser naszych czasów zrzuca swoją maskę. Sprawdź, co się pod nią kryje!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 9 min

Lektor: Maciej Jabłoński

Oceny
4,5 (180 ocen)
106
58
12
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FunkyMonk1988

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa, napisana fajnym językiem. O kilku wydarzeniach dotyczących życia Furego nie dowiemy się tylko z przekazu medialnego - pomocna w tym będzie jego autobiografia. Szkoda tylko, że poprowadzona jest tylko do pierwszej walki z Wilderem. Myślę, że zdecydowanie zasługuje na ciąg dalszy. Interesujące jest to, że w życiu naszego bohatera dość często przejawia się Bóg; nie wiedziałem, że Fury jest tak religijny.
20
AroGlen

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, szybko się czyta.
00
J_Cha0s

Z braku laku…

Paulo Coelho boksu. Jakoś nie pokrywa mi się z tym co mówi w wywiadach. ani słowem nie jest tu wspomniane o tym, że Jego ojciec ma nieslubnych synów z innymi kobietami. Chyba nie pasowało to do rodzinnej koncepcji ksiazki. O jego kokainowych wybrykach tez bardzo pobieznie. Nie wydaje mi się za szczera ta książka. Dobry jedynie fragment o walce z depresją.
00
kristofer12319

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam osobom którym brakuje wiary we własne możliwości.
00
Julia_mistrz

Dobrze spędzony czas

Spoko.
00

Popularność




Ta książka ma zwiększać świadomość dotyczącą zdrowia psychicznego. Jeżeli ktoś z moich czytelników ma poczucie, że zmaga się z podobnymi problemami jak ja, proszę, żeby bezzwłocznie zgłosił się po fachową pomoc. Jest dla nas nadzieja.

Podziękowania

Chciałbym podziękować mojej żonie, Paris, że znosiła wszystkie trudności, których jej przysparzałem. Dziękuję jej za całą okazaną mi dobroć i uprzejmość.

PrologCzerwiec 2016, Manchester

Prędkościomierz pokazał 250 kilometrów na godzinę. No dobra, to już. Zaraz wszystko się skończy, zaraz przestanie boleć.

Był wspaniały letni dzień, bardzo słoneczny. Właśnie odebrałem nowiutkie czerwone ferrari cabrio, byłem mistrzem świata wagi ciężkiej, miałem piękną żonę i rodzinę. Moje życie chyba nie mogło się ułożyć lepiej, ale w mojej duszy panował mrok – nieprzenikniona ciemność.

Zaledwie kilka miesięcy wcześniej stałem w ringu, a świat właśnie uznawał mnie za najlepszego pięściarza wagi ciężkiej na świecie. Dołączyłem do grona takich legend jak Jack Dempsey, Muhammad Ali, Mike Tyson czy Lennox Lewis. Teraz jechałem autostradą w samochodzie, o jakim inni mogą tylko marzyć, ale zmagałem się z koszmarną depresją kliniczną. Miałem wszystko, czego można chcieć, a jednocześnie nie rozumiałem, po co mam dalej żyć. Moja egzystencja nie miała sensu.

Gdy zjechałem z autostrady i zwolniłem, poczułem, że to najwyższy czas, żeby skończyć z całym tym cierpieniem. Dawaj, Tyson, weź to w końcu zrób, będziesz miał z głowy. Byłem zdecydowany, nic nie miało dla mnie znaczenia ani wartości. Nic się nie liczyło, ja sam się nie liczyłem. Spojrzałem przed siebie i dostrzegłem most. To był mój cel, koniec mojej podróży. Silnik ferrari z rykiem ponownie obudził się do życia. To miał być ostatni dźwięk, jaki usłyszę. Za kilka sekund w mojej głowie miał zapanować spokój, a wszystkie przekrzykujące się w niej głosy – wreszcie zamilknąć. Wcisnąłem gaz do dechy. Zaraz będzie koniec.

Wtedy jednak, dosłownie na kilka sekund przed uderzeniem, w mojej głowie coś krzyknęło: „Nie! Stój! Pomyśl o dzieciach!”. Przemknąłem przez most, a potem dałem po hamulcach.

***

Byłem bardzo bliski skończenia ze sobą. Dzisiaj wspominam tamten dzień z poczuciem wielkiej ulgi i z niedowierzaniem, jak to możliwe, że człowiek może się doprowadzić do aż takiego stanu. Depresja dosłownie wysysała ze mnie życie, a dzisiaj dziękuję Bogu, że mi go nie odebrała. Gdybym nie wierzył, tamtego dnia popełniłbym samobójstwo. Moje dzieci nie miałyby ojca, który prowadziłby je przez życie, a moja niesamowita żona, Paris, zostałaby pozbawiona męża, który – choć w sposób bardzo ułomny − kocha ją z całego serca.

Ten, kto tego nie doświadczył, tak naprawdę nie rozumie, czym jest depresja. W takich chwilach jak tamta, a było ich znacznie więcej, miałem poczucie, że absolutnie nic się nie liczy. Po co zatem żyć? Gdy tylko wysiadłem z samochodu, zacząłem się zastanawiać nad konsekwencjami mojej niedoszłej próby i wiem, że już nigdy więcej nie chcę się nawet zbliżać do tamtego stanu. Jednocześnie mam pełną świadomość, że bardzo łatwo jest powoli, stopniowo wrócić do właśnie takich schematów myślenia. Jestem przekonany, że jakaś część moich czytelników doświadczyła podobnego stanu. Chciałbym zatem wszystkich zapewnić, że z tego można wyjść – można poprosić o pomoc i ją otrzymać. Gdyby nie było to możliwe, ja nie wróciłbym do ringu, nie rywalizowałbym ponownie w najbardziej wymagającym fizycznie sporcie na świecie. Biorąc pod uwagę co lepsze moje wybryki, mógłbym spokojnie skończyć w pokoju bez klamek, a mimo to walczę.

1 grudnia 2018, Staples Center, Los Angeles

„Już po tobie, już po tobie. Zaraz dam ci prawdziwą lekcję boksu, ty wielki menelu”. Gdy sędzia zawołał nas do siebie przed rozpoczęciem walki, nabijałem się z Deontaya Wildera, mistrza świata federacji WBC w wadze ciężkiej. Robiłem to zresztą przez całą pierwszą rundę. Tak naprawdę jednak zaraz po początkowym gongu przekonałem się na własnej skórze, dlaczego on sam nazywa siebie Bomb Squad. Gdy trafił mnie prostym, pomyślałem: „Wow!”. Zablokowałem ten cios, ale poczułem go w całym ramieniu.

Przed walką mój trener Ben Davison obawiał się pewnych charakterystycznych ciosów zadawanych przez Wildera w tylną część głowy, które mogły stanowić duże zagrożenie dla mózgu. Zgłosił się z tymi wątpliwościami do sędziego Jacka Reissa, by ten zwracał szczególną uwagę na tego typu uderzenia polującego na mnie Wildera. W dziewiątej rundzie obawy Bena się ziściły. Przeciwnik trafił mnie za uchem i poleciałem na deski. Może poczułem się nieco zbyt pewny siebie, a poza tym przed walką postanowiłem zgubić sporo masy i to chyba odebrało mi trochę dynamiki w pracy nóg. To wszystko nie zmienia jednak faktu, że po takim ciosie w mózgu dochodzi do krótkiego spięcia. Gdy zostaniesz uderzony za uchem albo w skroń, nie jesteś w stanie nic zrobić – zupełnie tracisz kontrolę nad swoim ciałem i padasz. Nieważne, w każdym razie poleciałem na deski. Do końca rundy zostały jeszcze dwie minuty i Wilder wierzył, że zdąży ze mną skończyć.

Błąd! Nic mi nie było. Stanąłem na nogi i wróciłem do tego, co robiłem wcześniej, czyli do obijania głowy Wildera. Gdy na mnie ruszył, usiłując trafić mnie prawymi, doprowadziłem do zwarcia, żeby mieć chwilę na uspokojenie myśli, a potem ruszyłem do kontrataku. Wkrótce trafiałem go kolejnymi prostymi, po których głowa odskakiwała mu w tył. Tę broń opanowałem do perfekcji jeszcze za młodu, na samym początku kariery amatorskiej. Wilder nie miał na mnie pomysłu. Jest mistrzem WBC, dysponuje przerażająco mocnym ciosem, ale nie może mnie trafić. Nie umie zapanować nade mną tak, jak zapanował nad swoimi 39 wcześniejszymi rywalami, a przecież ich wszystkich znokautował. Dokończyłem tę rundę w niezłym stylu, kilkukrotnie obijając mu twarz. Jak bardzo musiało go to frustrować? Przywykł przecież do tego, że obierał przeciwnika na cel, a potem metodycznie go wykańczał.

Gdy pokazywałem zaskoczonemu Wilderowi, że ze mną tak łatwo mu nie pójdzie, nie miałem pojęcia, że wściekły Ben wdał się w ostrą kłótnię z sędziami i oficjelami, którzy nie pozwolili mu wstać, gdy chciał sprawdzić, czy nic mi nie jest. W LA obowiązuje przepis, zgodnie z którym ekipa pięściarza ma obowiązek siedzieć w jego narożniku, ale gdy walka toczy się o tytuł mistrza świata, nie tak łatwo jest usiedzieć na tyłku. Ben chciał się za wszelką cenę dowiedzieć, w jakiej jestem formie. Do końca rundy została jeszcze minuta, a ja mimo obaw mojego trenera boksowałem niczym w transie. Wyprowadzałem jeden prosty za drugim i teraz to Wilder wyglądał na tego zmęczonego – nie był w stanie opierać się moim atakom, przed którymi prowokowałem go, chowając ręce za plecami i pokazując mu język.

Na początku dziesiątej rundy czułem się świetnie i od razu trafiłem go w podbródek szybką podwójną kombinacją. W poprzedniej rundzie włożył w odpieranie moich ataków tyle energii, że był po prostu zmęczony. Teraz to ja nadawałem ton, a on postanowił poczekać i przyczaić się, żeby wyprowadzić jeden potężny, decydujący prawy. Dzięki temu ja mogłem spokojnie go obijać i stopniowo zmiękczać. Nie miałem najmniejszego zamiaru wpadać w zastawioną przez niego pułapkę. Mniej więcej na minutę przed końcem rundy trafiłem go prawym prosto w twarz, a potem mądrze wyszedłem poza jego zasięg. Po trybunach przetoczyło się westchnienie, a później wykazałem się umiejętnościami defensywnymi, robiąc uniki przed pięcioma ciosami Wildera. Przez całe trzy minuty mój rywal ani razu dobrze mnie nie trafił, a gdy rozległ się gong, byliśmy akurat w klinczu. Na koniec rzuciłem pod jego adresem jeszcze kilka obelg i znów pokazałem mu język.

Wrócił do narożnika, a ja poszedłem do swojego, z nową energią w nogach. Krzyknąłem w kierunku trybun: „Jestem Królem Cyganów i to ja będę zwycięzcą!”. W ten sposób sam siebie utwierdzałem w przekonaniu, że piszę historię i to zgodnie ze scenariuszem, w którego realizację wierzyło niewielu. Siedzący przy ringu John Rawling, komentator BT Sport, mówił właśnie, że był to „popis, od którego włos jeży się na głowie”. Od Bena usłyszałem, że jeszcze w żadnej walce nie dałem z siebie tyle co dzisiaj, ale teraz muszę zapanować nad sobą i przeważyć w dwóch ostatnich rundach. „Tylko nie ryzykuj głupio”. Najpierw musiałem się jednak postarać, żeby w ogóle pojawiła się jakaś okazja do zaryzykowania. I dokładnie to zrobiłem, a może nawet trochę więcej. Z końcem 11. rundy uniosłem w górę pięść, by zakomunikować zgromadzonym fanom i całemu światu, że już niedługo będą świadkami największego comebacku w historii boksu.

Dziewięćdziesiąt sekund później marzenia te prysły niczym bańka mydlana. Wilder odpalił potężny prawy, a zaraz potem, gdy ja leciałem już na deski, pozwolił sobie jeszcze na darmowy lewy sierpowy. Upadłem z wielkim hukiem na ziemię. Wilder i wszyscy fani na trybunach z pewnością byli przekonani, że to mój koniec. Miliony kibiców przed telewizorami myślały pewnie to samo…

WprowadzenieWybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłem

Nazywam się Tyson Luke Fury i − jak wszyscy inni ludzie na świecie – jestem istotą omylną. Mam problemy ze zdrowiem psychicznym, cierpię na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. Tak się również składa, że jestem najlepszym obecnie pięściarzem wagi ciężkiej na świecie.

Moje dotychczasowe życie absolutnie nie było nudne. O przetrwanie walczyłem już od pierwszego dnia, bo urodziłem się trzy miesiące przed terminem. Odkąd tylko pamiętam, miałem poczucie, że posiadam naturalny talent i smykałkę do sportu, w szczególności pięściarstwa. Zaczęło się od pojedynków w kuchni z moim bratem Shane’em. Owijaliśmy pięści ręcznikami i obijaliśmy się tak długo, aż padaliśmy ze zmęczenia. Moje osiągnięcia w ringu wszyscy znają, niewielu wie natomiast, że jako nastolatek dużo grałem w golfa. W wieku 21 lat osiągnąłem handicap na poziomie osiem. Od czasu do czasu idę dla frajdy na pole treningowe i jedną ręką posyłam piłkę na odległość ponad 200 metrów. Zawsze dość dobrze odnajdywałem się w każdej dyscyplinie sportu, do jakiej się wziąłem, czy to w strzelaniu do rzutków, koszykówce, wioślarstwie, czy czymkolwiek innym. Dominować w moim życiu miał jednak boks. To on był moim darem, to właśnie ta droga została mi wytyczona. Czasem mam poczucie, że urodziłem się z prawem przynależności do grona elitarnych pięściarzy. Mam to zapisane w DNA. W poprzednich pokoleniach rodu Furych nie brakowało mężczyzn, którzy z powodzeniem walczyli na nagie pięści. Obecnie jesteśmy bokserami zawodowymi: był nim mój ojciec John, który oprócz pojedynków zawodowych walczył też trochę na nagie pięści, jest nim również mój przyrodni brat Tommy, który zapowiada się na świetnego zawodnika, ale najpierw musi zakończyć udział w programie telewizyjnym Love Island.

To ring miał okazać się tą areną sportową, na której dowiodę mojej wielkości i oddam cześć rodzinnej tradycji. Pięściarstwo doprowadziło też do mojego upadku, a następnie pomogło mi się podnieść z samego dna.

***

Gdy zaczynałem pisać tę książkę, ważyłem 180 kilogramów, bardzo dużo piłem, nienawidziłem boksu i walczyłem z głęboką depresją. Powrót do ringu w ogóle mnie nie interesował. Na tym etapie mojego życia dostrzegałem w nim tylko ból i cierpienie. Pasy mistrzowskie oraz prestiż związany z tytułem mistrza świata wagi ciężkiej – moje marzenia o nim spełniłem w 2015 roku – pozostawiły tylko zimną pustkę w moim wnętrzu. To wszystko nie miało dla mnie żadnej wartości.

Dwa lata później przez prestiżowy amerykański magazyn pięściarski „The Ring” zostałem uznany za najlepszego boksera wagi ciężkiej. Nigdy jeszcze nie byłem tak sprawny jak obecnie ani tak szczęśliwy, a życie ma dla mnie głęboki sens. Mimo to nie pozwalam sobie nawet na chwilę zapomnieć, że podstawowe czynniki, z których wynikały moje problemy ze zdrowiem psychicznym, będą mi towarzyszyć już zawsze.

Przez całe życie zmagałem się z napadami lęków, a w okresie od listopada 2015 do października 2017 roku pogrążyłem się w głębokiej rozpaczy, z której na szczęście udało mi się podnieść. Po moim powrocie do ringu w 2018 roku, po zaledwie dwóch walkach miałem od razu zmierzyć się z Deontayem Wilderem, mistrzem świata federacji WBC w wadze ciężkiej. Mój występ w tej walce wstrząsnął całym światem z wyjątkiem dwóch sędziów punktowych, z których jeden orzekł remis, a drugi przyznał zwycięstwo Wilderowi.

Niektórzy sądzą pewnie, że znają mnie z niegdysiejszych uwag wygłoszonych w mediach społecznościowych, inni pewnie koncentrują się wyłącznie na mojej karierze sportowej, dlatego mam nadzieję, że w tej książce pokażę, kim jestem naprawdę – jak wygląda moja prawdziwa osobowość, z czym musiałem mierzyć się przez całe życie i z czym zmagam się nadal.

W Biblii jest mowa o niejakim Hiobie, który był najbogatszym człowiekiem na świecie, a potem wszystko stracił. Bardzo cierpiał. Odwrócili się od niego nawet najbliżsi przyjaciele, naciskali na niego, żeby wyparł się Boga. On wytrwał jednak w swojej wierze i Bóg ostatecznie obdarzył go jeszcze większym bogactwem. Pod wieloma względami właśnie tak wyglądało moje życie. W wieku 27 lat stałem w ringu w Niemczech i byłem królem pięściarskiego świata. Właśnie pokonałem Władimira Kliczkę, mistrza panującego przez dziesięć lat, który w pojedynku ze mną był uznawany za zdecydowanego faworyta. Ja stanąłem jednak na wysokości zadania i zwyciężyłem. Na największej ze wszystkich scen oddałem cześć mojemu Panu i Zbawcy, Jezusowi Chrystusowi, czym natychmiast podzieliłem opinię publiczną. Po powrocie do domu zderzyłem się z falą medialnej krytyki, zresztą już wtedy zaczynałem osuwać się w depresję. Tamten moment chwały szybko stracił całe znaczenie i już wkrótce byłem w takim stanie, że chciałem umrzeć. Od tego momentu zacznę moją opowieść w pierwszym rozdziale, ponieważ tamten okres pozwala pokazać moją ogromną determinację w dążeniu do tego, by zostać najlepszym pięściarzem wagi ciężkiej na świecie, nawet jeśli jednocześnie muszę zmagać się z problemami ze zdrowiem psychicznym.

Podróż ze szczytu boksu amatorskiego do tytułu mistrzowskiego w wadze ciężkiej nie była wyłącznie trudna i mroczna. Każdy, kto mnie zna, doskonale wie, że lubię się pośmiać dokładnie tak samo jak wszyscy. Udało mi się zostawić najtrudniejsze dni za sobą, wróciłem na pięściarski szczyt i mogę zarabiać teraz więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Co równie ważne, kocham spełniać się w roli taty, męża i brata.

Nauczyłem się patrzeć na pięściarstwo i w ogóle na życie z nowej perspektywy. Uwielbiam bawić się z rodziną i przyjaciółmi, lubię spędzać czas z moimi fanami, lubię nawet wkurzać niektórych moich rywali, takich jak Anthony Joshua, Deontay Wilder, czyli facet z rękami i nogami jak spaghetti, albo nawet Władimir Kliczko, któremu nie spodobało się, gdy postanowiłem go sparodiować, mówiąc niczym filmowy Borat. Dla Joshuy też miałem niespodziankę. Zadzwoniłem do niego i powiedziałem: „Co tam, AJ? Co u ciebie, złociutki?”. Zaraz potem poinformowałem, że go znokautuję, i chwilę się poprzekomarzaliśmy. Mam w kontaktach numery do wielu znanych osób, więc gdy walnę kilka piw, mogę się trochę zabawić.

Na kartach tej książki staram się rozświetlić mrok. Zaczynam od pewnego dnia w 2010 roku, który – choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałem – odmienił bieg mojego życia, w ringu i poza nim, na dobre i na złe. Potem będę pisał o moim pochodzeniu i dorastaniu, o niesamowitej sile moich najbliższych, którzy stali przy mnie zarówno w okresie moich triumfów, jak i w najgorszych chwilach. Przedstawię drogę, którą pokonałem jako Gypsy King: od amatora do zawodowego mistrza świata wagi ciężkiej, od wzlotu, przez upadek, po ponowny wzlot. Chcę pokazać w tej książce, jaki jestem naprawdę. Przede wszystkim jednak – i dla mnie jest to cel najważniejszy – chcę zainspirować wszystkich innych, którzy przechodzą trudne chwile. Skoro ja mogłem poprosić o pomoc – ja, mierzący 206 centymetrów mistrz świata wagi ciężkiej – to ty też możesz. Skoro ja mogę zrzucić ponad 60 kilogramów, to ty też możesz. Szczęścia nie daje to, co mamy. Wszystkim nam powtarza się, że powinniśmy znaleźć lepszą pracę, kupić większy dom i szybszy samochód, a od razu poczujemy się lepiej – życie stanie się piękne. To jedno wielkie kłamstwo. Można to wszystko mieć i nadal czuć się beznadziejnie.

Z pułapki, jaką jest depresja, można się jednak wydostać. Moim zdaniem świadomość tego faktu może stać się promykiem nadziei dla innych ludzi, którzy w milczeniu zmagają się z chorobami psychicznymi. Uważam, że zbyt wiele kobiet i mężczyzn jest pozbawionych głosu, nie ma zdolności wyrażenia swojego cierpienia albo nie umie opisać słowami, przez co musi przechodzić dzień w dzień, by utrzymać się przy życiu. Okazja do tego, by opowiedzieć komuś o swoich mrocznych demonach, może być dla tych osób zbawienna.

Jako mały chłopak byłem raczej cichy i nieśmiały, pod tym względem nie różniłem się od większości dzieciaków zaczynających swoją przygodę ze sportem. Gdy debiutowałem jako amator, dopadała mnie trema. Tak bardzo chciałem odnieść sukces, że bałem się porażki. Gdy rozpocząłem karierę zawodową, wychodziłem z założenia, że muszę drzeć się na całe gardło, żeby ktokolwiek zwrócił na mnie uwagę. Byłem przekonany, że nie wystarczy, gdy będę po prostu sobą. Przed kamerami odgrywałem więc rolę faceta aroganckiego i butnego. Nosiłem tę maskę konsekwentnie, aż w końcu zacząłem się z tą personą identyfikować, bo też właśnie tego oczekiwali ode mnie inni. Podejrzewam, że takie sytuacje zdarzają się wszędzie. Z uwagi na presję społeczną ludzie czują, że powinni stać się kimś, kim tak naprawdę nie są. To jeden z ważniejszych czynników w rozwoju chorób psychicznych. Zrozumiałem, że choćby nie wiem co, ja muszę być sobą.

Muszę odkryć, kto kryje się pod maską.

Rozdział 1 Król na krótką chwilę

W czerwcu 2010 roku wsiadłem do samolotu i ruszyłem w podróż, która okazała się dłuższa, niż zakładałem. Choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ostatecznym celem tej wyprawy miało być zwycięstwo z Władimirem Kliczką, jednym z najdłużej dominujących pięściarskich mistrzów świata wagi ciężkiej w całej historii boksu. Był to jednocześnie początek podróży, która miała wykoleić moje życie w najbardziej bolesny sposób.

Na tym etapie kariery miałem już na koncie pierwszy zawodowy pas, a konkretnie tytuł mistrza Anglii w wadze ciężkiej. Byłem już również ojcem – rok wcześniej na świat przyszła nasza pierwsza córka, Venezuela. Wszystko układało się dość dobrze zarówno w ringu, jak i poza nim. Walczyłem regularnie, zaczynałem wyrabiać sobie renomę, choć osobiste demony nieustannie czaiły się gdzieś w pobliżu.

W podejmowanych przez siebie działaniach zawsze kieruję się instynktem, taki już jestem. Gdy czuję, że powinienem coś zrobić, po prostu to robię. Pewnego dnia wszedłem do siedziby biura podróży i zarezerwowałem sobie bilet na lot do Manchesteru. Stamtąd zamierzałem lecieć do Detroit, żeby spotkać się z obecnie już nieżyjącym, legendarnym trenerem boksu Emanuelem Stewardem, przez wielu nazywanym Manny. Na liście prowadzonych przez niego pięściarzy nie brakuje najbardziej znanych nazwisk, pod tym względem w całej historii pięściarstwa trudno o równie spełnionego trenera. Pracował łącznie z 41 mistrzami świata, w tym z takimi legendami ringu jak Thomas Hearns, Lennox Lewis czy bokser, który od samego początku był moim celem numer jeden: wieloletni niekwestionowany mistrz świata w wadze ciężkiej, Ukrainiec Władimir Kliczko.

Manny był niezłym amatorem, jego dorobek obejmuje 94 zwycięstwa i tylko trzy porażki. W 1963 roku wygrał nawet ogólnokrajowy turniej Golden Gloves. Jego gwiazda naprawdę rozbłysła jednak później, gdy został trenerem w słynnym starym klubie pięściarskim Kronk w Detroit. Kiedy zwrócił uwagę na mnie, legendą był już od dawna. Uznał, że chce ze mną porozmawiać. Manny zadzwonił do mojego taty już rok wcześniej, w 2009. Chciał, żebym poleciał do Stanów i spotkał się z nim, bo sądził, że mógłbym zostać następnym mistrzem świata w wadze ciężkiej.

Cóż, zalicytował niezwykle ambitnie, więc jego zaproszenie bardzo mnie kusiło, ale odmówiłem, bo to nie był odpowiedni moment na takie podróże. Moja żona Paris była już w ciąży i na tym etapie naszego życia nie miałem głowy do planowania żadnych dużych zmian. Oczywiście propozycja spotkania z Mannym Stewardem była dla mnie zaszczytem. Byłem w końcu 22-letnim zawodowcem. Może i niepokonanym, ale też zupełnie zielonym. Któregoś dnia pomyślałem jednak, że jeśli nie polecę do Detroit i z nim nie porozmawiam, będę tego żałował do końca życia. Musiałem to jakoś zorganizować. Tu nie chodziło po prostu o jakiegoś starego trenera, który chciał mnie prowadzić – Manny był legendą tego sportu. Złapałem jakąś torbę, kupiłem bilet i powiedziałem Paris, że lecę do Stanów. Taki już jestem, z natury impulsywny.

Próbowałem dodzwonić się do Manny’ego, usiłowałem też skontaktować się z moim kuzynem Andym Lee z Limerick, który trenował w jego klubie. Żadnego z nich nie złapałem. Manny miał wtedy mnóstwo zajęć jako komentator dla telewizji HBO. W końcu wsiadłem po prostu do samolotu, nie mając nawet jego adresu. Na lotnisku w Detroit powiedziałem taksiarzowi, żeby zawiózł mnie do klubu Kronk. Po przyjeździe okazało się, że tego klubu dawno już tam nie ma, ale w końcu dotarliśmy we właściwe miejsce.

Wszedłem do środka i stwierdziłem, że jestem tam jedynym białym, a że do najniższych nie należę, trochę się na ich tle wyróżniałem. Podszedłem do jednego z trenerów i zapytałem, gdzie znajdę Manny’ego. Facet spytał, kim jestem, więc mu powiedziałem: „Tyson Fury, przyszły mistrz świata w wadze ciężkiej”. Jeśli chodzi o boks i moje możliwości w ringu, pewności siebie nigdy mi nie brakowało. Koleś dzwoni zatem do Manny’ego i mówi: „Przyszedł jakiś biały szajbus i mówi, że jest przyszłym mistrzem świata w wadze ciężkiej”. Manny zapytał, jak się nazywam, a potem kazał temu gościowi zawieźć mnie prosto do siebie do domu. Na mój widok był tak samo zaskoczony jak wszyscy w jego klubie, gdy zobaczyli wielkiego chłopaka ewidentnie chodzącego w wadze ciężkiej, który z angielskim akcentem opowiada, jaki będzie wybitny. To w sumie zabawne, że jako pięściarz byłem tak pewny siebie, ale z dala od ringu potrafiłem w jednej minucie być szczęśliwy, by już po chwili znaleźć się w bardzo mrocznym miejscu. Było trochę tak, że im większy przeżywałem wzlot, tym niższy zaliczałem potem upadek. Tak wyglądały moje cykle i każdy kolejny sukces oznaczał, że przyjdzie mi za niego zapłacić.

Z Mannym od razu znaleźliśmy wspólny język. Pojechałem tam na dwa tygodnie, a zostałem przez miesiąc. Mieszkałem u niego w domu, kupił mi nawet specjalne, ponadwymiarowe łóżko, żebym miał na czym spać. Traktował mnie tak, jakbym już był mistrzem świata. Powiedział mi, że pod względem charakteru i osobowości należę do trzech najlepszych pięściarzy, jakich kiedykolwiek spotkał na swej drodze. Pozostali dwaj to Muhammad Ali i Naseem Hamed. Manny pracował ze mną dużo nad równowagą i nad prostymi; przez te cztery tygodnie chłonąłem wszystko jak gąbka. To, czego się od niego nauczyłem, zostało we mnie przez całą moją karierę. Ewidentnie zainteresował się moją osobą i usiłował przekazać mi tyle wiedzy bokserskiej, ile tylko zdołał.

Bez wątpienia był to jeden z najlepszych okresów w moim życiu, zwłaszcza że był tam również mój kuzyn Andy. Pracował z Mannym od samego początku swojej kariery zawodowej, a później miał zostać mistrzem świata federacji WBO w wadze średniej. W weekendy chodziliśmy z Mannym do różnych barów, a w Detroit znali go przecież wszyscy. W pewnym momencie Manny wstawał i przedstawiał mnie jako przyszłego mistrza świata wagi ciężkiej. Potem ja chwytałem za mikrofon i fundowałem im kilka piosenek, które Amerykanie uwielbiali.

W klubie Kronk szybko zrobiłem na wszystkich duże wrażenie. Pewien wielki Australijczyk chodzący w wadze junior ciężkiej chciał ze mną sparować, ale Manny powtarzał mu, że nic z tego, bo jestem dla niego za duży. Facet jednak nie ustępował. Gdy wreszcie stanęliśmy w ringu, dwukrotnie powaliłem go na deski swoimi prostymi, a chwilę potem musieliśmy zakończyć sparing, bo walka była zbyt jednostronna. Szło mi wtedy znakomicie, ze świetnej strony pokazywał się również Andy. Doszło do tego, że pewnego dnia usłyszałem od któregoś z najbardziej doświadczonych trenerów: „Nie może być, no nie do wiary. Białe chłopaki przejmują Kronk! Białe chłopaki przejmują Kronk!”.

Moja praca nóg, rytm, z jakim boksowałem, zachowanie w ringu – to wszystko było dla doświadczonych trenerów z Kronk dużym zaskoczeniem, bo uważali pięściarzy wagi ciężkiej z Europy za takich, co to w trakcie walki ruszają się jak roboty. Wielcy faceci w tym sporcie zwykle nie prezentują się w ringu tak jak ja. Wyróżniam się właśnie ruchem i szybkością rąk. Byłem dla nich niczym nieoszlifowany diament, nie mogli oderwać ode mnie wzroku. Spodziewali się, że będę stał na całych stopach, trzymał ręce wysoko w górze i maszerował w ringu przed siebie – że będę zwykłym samochodem osobowym, jakich z linii produkcyjnej zjeżdża mnóstwo, a tymczasem trafili na prawdziwe ferrari.

Starzy trenerzy z tego klubu stwierdzili, że boksuję bardziej jak Amerykanin, że mam amerykańską mentalność. Ja tymczasem starałem się pokazać, że nie rzucałem słów na wiatr, gdy zjawiwszy się w klubie, oznajmiłem, że jestem przyszłym mistrzem świata. Widziałem, że ludzie, którzy spędzili z Mannym wiele lat, byli zszokowani moimi możliwościami, bo niewielu pięściarzy wagi ciężkiej potrafi w ringu to, co ja osiągam dzięki wrodzonemu atletyzmowi i szybkim rękom. Uwielbiali patrzeć na mnie każdego kolejnego dnia, a ja dosłownie czułem, jak korzystne jest dla mnie całe to doświadczenie, czułem pozytywne emocje bijące od tych pasjonatów boksu. Nie niepokoiły mnie napady lęków, mojego umysłu nie ogarniał mrok, bo cały czas dowiadywałem się czegoś nowego o ukochanym sporcie, uczyłem się od najlepszych i karmiłem reakcjami ludzi z mojego otoczenia.

Naprawdę mnie kusiło, żeby tam zostać. Znalazłem się w jednym z najsłynniejszych klubów pięściarskich na świecie. Codziennie zwracałem na siebie uwagę, robiłem show w ringu, a wieczorami chodziłem z chłopakami po barach i bawiłem ich swoim śpiewem. Naprawdę się rozwijałem. Jeśli chodzi o względy czysto sportowe, pewnie sensowniej byłoby tam zostać, ale musiałem wracać do Paris i mojej rodziny, bo oni zawsze mieli dla mnie priorytetowe znaczenie. Manny też bardzo lubił ze mną pracować; kupił mi rewelacyjne buty bokserskie, które miałem na sobie pięć lat później w Niemczech, tego pamiętnego wieczoru, gdy stawałem do walki o tytuł mistrzowski.

Było mi tam wspaniale, ale ostatecznie musiałem pożegnać się z Mannym i całym klubem Kronk. Cztery tygodnie później Steward zadzwonił znowu. Zapraszał mnie do Austrii, żebym wziął udział w obozie przygotowawczym Władimira Kliczki przed jego walką o obronę tytułu mistrzowskiego z londyńczykiem Dereckiem Chisorą. Nie wahałem się ani chwili. Chciałem uczestniczyć w tym obozie, zobaczyć, jaki Ukrainiec jest na co dzień, no i znowu pracować z Mannym. Przyjmując tę propozycję, nie wiedziałem, że trener kładł kolejne fundamenty pod to, bym któregoś dnia pokonał Kliczkę.

Pewnego dnia na treningu Manny pokazał mnie palcem i powiedział: „Tyson zostanie następnym wieloletnim mistrzem świata w wadze ciężkiej”. Władimirowi ani trochę się ta uwaga nie spodobała, miał to wymalowane na twarzy. Sparował akurat w ringu i ciężko mu szło, a Manny skomentował to następująco: „Lepiej, żebym nie wpuścił tam do ciebie Tysona Fury’ego, boby cię znokautował”. O trzeciej w nocy Mannny zadzwonił do mnie zapytać, jak moim zdaniem wygląda Władimir, bo cenił moje zdanie o innych pięściarzach. Postanowiłem być zupełnie szczery, więc powiedziałem mu, że jadąc do Austrii, spodziewałem się zobaczyć Supermana, a ujrzałem normalnego faceta w rękawicach bokserskich. Nie za bardzo było co oglądać. Manny ewidentnie się obawiał, że Kliczko wycofa się z walki z Chisorą, bo nie był w tak dobrej formie jak zazwyczaj. Ostatecznie tak się właśnie stało, wcześniej jednak jeszcze bardziej namieszałem mu w głowie.

Około 20 z nas (mój kuzyn Andy może to wszystko potwierdzić) poszło pewnego razu do sauny. Jeden ze starych amerykańskich trenerów, który pracował z Władimirem, powiedział mi: „Jak zapewne wiesz, Władimir jest Królem Sauny, więc okaż mu należny szacunek. Lubi wychodzić stamtąd ostatni, gdy nikogo już nie ma w środku”.

Miód na moje uszy. Uwielbiam takie wyzwania. Uznałem, że to znakomita okazja, by trochę wkurzyć wielkiego Wlada. Wchodzimy do środka. Jestem gruby jak świnia, a tu najgorętsza sauna, w jakiej kiedykolwiek byłem. Pośrodku płonie wielkie ognisko, siedzimy nago, do tego dają nam jeszcze do nałożenia na ciało coś, co wygląda jak płynna czekolada. W końcu jeden po drugim wszyscy wychodzą, zostajemy jedynie Władimir i ja. Mieliśmy tam spędzić tylko 20 minut, ale on wstaje i ustawia zegar na kolejnych 20. Przecież ja tu zdechnę – myślę sobie, ale nie mogę mu dać tej satysfakcji. Jeśli stracę przytomność, to poleją mnie wodą i będzie w porządku – kalkuluję. Odliczam w głowie sekundy, żeby się na czymś skupić. Po pięciu minutach Władimir wstaje i wychodzi, ewidentnie wkurzony. Świetnie, myślę sobie, a potem zostaję jeszcze na dziesięć minut. Gdy wychodzę, niemal mdleję. Przed sauną czeka na mnie ten sam stary amerykański trener, z którym rozmawiałem wcześniej, i pyta: „Coś ty mu powiedział?”. Spoglądam na niego wymownie, biorę głęboki wdech i mówię: „Teraz to ja jestem Królem Sauny”.

Od tego momentu wiedziałem, że mogę z nim wygrać – zrozumiał, że mu nie ulegnę. Na wszystkich swoich obozach przygotowawczych wgapiał się w sparingpartnerów i próbował ich zastraszyć. Walczył z nimi psychologicznie, bo wiedział, że istnieje spore prawdopodobieństwo, że kiedyś spotka się z nimi w ringu, a wtedy tylko na nich spojrzy i będą pokonani, jeszcze zanim rozlegnie się gong rozpoczynający pierwszą rundę. Po spędzonych z nim obozach w ich głowach po prostu zostawały demony. Ze mną się tak nie dało. Gapił się na mnie w klubie, a ja pytałem go wkurzony: „Masz jakiś problem?”.

Uznałem, że jego słabym punktem jest potrzeba kontrolowania wszystkiego. Z tamtego obozu obaj wyjeżdżaliśmy z przeświadczeniem, że mnie nie zastraszy. Obaj wiedzieliśmy to pięć lat później, gdy w 2015 roku w Esprit Arena w Düsseldorfie stawaliśmy do walki o tytuł.

***

To ewidentnie nie był temat na najbliższą przyszłość, ale Kliczko był moim celem od samego początku. Wraz z rozwojem mojej kariery zdobywałem wszystkie tytuły, o które tylko mogłem zawalczyć – mistrzostwo Anglii, Irlandii, Wielkiej Brytanii, Wspólnoty Narodów, Europy oraz interkontynentalne mistrzostwo świata WBO w wadze ciężkiej – i piąłem się w górę światowego rankingu, by wreszcie dostać szansę pojedynku z wielkim Wladem. On tymczasem nokautował kolejnych pretendentów do tytułu, tak samo zresztą jak jego brat Witalij. W 2004 roku to Witalij jako pierwszy z nich wywalczył pas mistrzowski federacji WBC, a potem miał go jeszcze w latach 2008−2013, natomiast Wlad był w posiadaniu pasów mistrzowskich trzech pozostałych głównych federacji: WBA, IBF i WBO. Zagarnęli dla siebie wszystkie tytuły w wadze ciężkiej i potrzebny był dopiero Król Cyganów, by obalić to imperium. Oni doskonale zdawali sobie z tego sprawę i trzymali mnie z dala od klejnotów koronnych tak długo, jak tylko mogli. W końcu jednak dochrapałem się zaszczytu pretendenta obligatoryjnego i w 2015 roku dostałem swoją szansę.

Im lepiej wiodło mi się w ringu, tym bardziej zbliżałem się do największej walki całego mojego życia. W międzyczasie jednak w naszej rodzinie doszło do tragedii, której przeżywanie musiałem odłożyć do momentu spełnienia swoich sportowych marzeń. Rodzinnym koszmarem mogłem zająć się później.

W październiku 2014 roku zmarł mój wuj Hughie, który trenował mnie na początku kariery. Przydarzył mu się bardzo nietypowy wypadek. Przeciągał akurat wóz i wypuścił z rąk dyszel, który spadł mu na nogę i ją złamał. Potem w tym miejscu zrobił się skrzep, który przemieścił się do płuc, wywołał zator i spowodował zatrzymanie akcji serca. Kolejnych 11 tygodni wuj spędził w śpiączce. W szpitalu Wythenshawe w Manchesterze odwiedzałem nie tylko jego, bo do tej samej placówki musiałem nagle pilnie zawieźć Paris. Była w szóstym miesiącu ciąży. Lekarze przekazali nam druzgoczącą wiadomość, że dziecko zmarło. Moja żona musiała trafić do szpitala, żeby je tam urodzić.

Nie da się opisać słowami, jak okropny był to czas dla całej rodziny. Siedziałem w jednym skrzydle szpitala z Paris, która musiała urodzić nasze nieżyjące już dziecko, a gdzieś na innym oddziale w stanie śpiączki farmakologicznej leżał wuj Hughie. Chodziłem przez cały szpital od jednego łóżka do drugiego, zaglądałem do wuja, a potem wracałem do Paris, która na szczęście szybko została wypisana do domu.

Szpital chciał wziąć od nas ciało dziecka, ja jednak grzecznie odmówiłem i wyjaśniłem, że nasza kultura nie przewiduje takiej możliwości i że zabieram maleństwo do domu, żeby je pochować. Umieściłem chłopca w małej drewnianej skrzynce, w której dotąd trzymałem zegarek, zabrałem go do domu taty, znalazłem mu ustronne miejsce w ogródku i tam go pochowałem. Towarzyszyli mi ojciec i mój brat, Shane. Co oczywiste, Paris przy tym nie było, bo to wszystko i tak było dla niej zbyt traumatyczne. Po policzkach płynęły mi łzy. Zmówiliśmy kilka modlitw, a potem na oznaczenie miejsca pochówku położyłem kamień nagrobny. To była jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek musiałem zrobić. Byłem w całkowitej rozsypce, a jednocześnie musiałem opiekować się Paris i myśleć o tym, co będzie dla niej najlepsze. Była w koszmarnym stanie, jak zapewne każda matka po utracie dziecka w takich okolicznościach.

W lipcu miałem zakontraktowany pojedynek, ale został odwołany. Żeby pomóc Paris uporać się z traumą, kupiłem nam bilety na rejs statkiem wycieczkowym. Polecieliśmy do Wenecji, skąd wypłynęliśmy w dwutygodniową wyprawę po Morzu Śródziemnym w towarzystwie Shane’a i jego żony, a także mojego przyjaciela Dave’a Reaya z żoną. Wydawało mi się, że to mogłoby pomóc, ale początkowo Paris nawet nie chciała słyszeć o wakacjach. Ciągle płakała i mówiąc krótko, pogrążyła się w rozpaczy. Nie pierwszy raz straciliśmy dziecko i – jak miało się okazać – nie ostatni, ale tamte okoliczności były najbardziej dramatyczne ze wszystkich.

Musiałem mimo wszystko kontynuować karierę, by w końcu wyjść na ring z Kliczką. Jedynym sposobem na poradzenie sobie z utratą dziecka i wuja było dla mnie zagłuszyć wszystkie związane z tym emocje. Musiałem zepchnąć traumę gdzieś na daleki plan i żyć tak, jak gdyby to wszystko nigdy się nie wydarzyło. Tylko w ten sposób mogłem dążyć do spełnienia marzeń o tytule mistrza świata. Może brzmi to mało empatycznie, ale nie wiedziałem, jak postąpić inaczej, by moja kariera sportowa dalej rozwijała się prawidłowo.

***

Na pierwszej konferencji prasowej w Niemczech, na której oficjalnie ogłaszaliśmy walkę, po raz kolejny powiedziałem jasno, że Kliczko nie zapanuje nade mną tak jak nad wszystkimi dotychczasowymi rywalami. Podczas drugiej konferencji prasowej, tym razem już w Anglii, zrobiłem furorę, występując w stroju Batmana. Zainscenizowałem nawet mały pojedynek z Jokerem. Cała sala pękała ze śmiechu i wszyscy natychmiast zapałali do mnie sympatią. Ważny był każdy drobiazg. Gdy na przykład ustawialiśmy się do zdjęć, Kliczko próbował mnie instruować, że mam spojrzeć w tę albo w tamtą stronę. Odparłem mu wtedy: „Będę patrzył tam, gdzie chcę. Pokonam cię i ty doskonale o tym wiesz”.

Manny odszedł od nas jeszcze w 2012 roku, ale jego słowa na dobre utknęły Władimirowi w głowie. Dla Kliczki każde słowo Stewarda było niemal święte, a ja miałem tego pełną świadomość. Jego obecnym trenerem był Johnathon Banks, uczeń Manny’ego, więc Władimir do walki ze mną nadal przygotowywał się w atmosferze rodem z klubu Kronk.

Jeśli chodzi o aspekt psychologiczny, wiedziałem, że mam go w garści. Ukrainiec nie wiedział, czego się po mnie spodziewać. Oprócz tego musiałem być oczywiście w najwyższej formie fizycznej, bo bez tego nie miałbym najmniejszych szans. Jakkolwiek by patrzeć, wchodziłem do ringu z facetem, który od 11 lat nie przegrał ani razu i 18 razy obronił tytuł mistrza świata. W oczach całego świata zgodziłem się zostać najnowszą ofiarą Kliczki. Poza moją rodziną i moją ekipą niemal nikt nie dawał mi szans, wszyscy uważali, że Władimir jest o klasę lepszy. Zdecydowana większość dziennikarzy, bokserskich ekspertów i byłych mistrzów nie dawała mi nadziei na zwycięstwo z Kliczką, którego dorobek na tym etapie wynosił 64 zwycięstwa (z tego 53 przez nokaut) i trzy porażki.

Po drodze do kontraktu na walkę z Kliczką ja też musiałem pokonać paru trudnych rywali. Dowiodłem, że zasługuję na pojedynek o tytuł (z dorobkiem 24 wygranych walk, w tym 18 przez nokaut), a mimo to bukmacherzy przyjmowali zakłady w stosunku 4:1 dla Kliczki. Powszechne przekonanie na temat tego starcia najlepiej wyraził chyba David Haye, były mistrz świata w wadze ciężkiej, który reporterowi „Guardiana” powiedział tak: „Najlepszym z dotychczasowych rywali Fury’ego był Dereck Chisora, ale Kliczko to zupełnie inny format pięściarza. Tyson po raz pierwszy w karierze posmakuje boksu wagi ciężkiej na poziomie światowym. Jeszcze nigdy nie walczył z nikim, kogo można by nazwać naprawdę klasowym bokserem. Do tej pory pokonywał pięściarzy pokroju Chisory, a teraz ma się zmierzyć z silnym i zdrowym wieloletnim mistrzem świata. Moim zdaniem sobie nie poradzi”.

Najzabawniejsze jest to, że gdyby Władimir podczas treningów nie nabawił się urazu, przez który pojedynek został przełożony o cztery tygodnie, ci wszyscy eksperci od siedmiu boleści mogliby mieć rację. Mieliśmy walczyć w październiku, ale ostatecznie starcie zostało przełożone na 28 listopada 2015 roku.

Przed najważniejszą walką w mojej karierze zafundowałem sobie brutalny obóz przygotowawczy. Zaczynałem treningi zupełnie bez formy. Obóz zorganizowałem we francuskim Cannes, gdzie w czasie ośmiu tygodni zrzuciłem 50 kilogramów. Tak już miałem, że między walkami mocno tyłem, to był jakiś koszmarny efekt jo-jo, od którego nie umiałem się wtedy uwolnić. Gdy przez dłuższy czas nie walczyłem, łapałem doła i zaczynałem za dużo jeść.

Podczas przygotowań do tamtego pojedynku trenowaliśmy w 33-stopniowym upale i muszę szczerze przyznać, że miałem spore braki kondycyjne. Czułem się osłabiony przez to, jak dużo zgubiłem masy, w ogóle nie wyglądało to dobrze. Potem nadeszła informacja, że Władimir nabawił się jakiegoś urazu i prosi o przesunięcie walki. Nie ukrywam, że mi ulżyło. Dodatkowe cztery tygodnie pozwoliły mi odzyskać energię, nabrać trochę masy i osiągnąć formę niezbędną do starcia. Przez ten miesiąc wszystko się odmieniło, co było znakomitą wiadomością dla mnie, gorszą zaś dla Władimira.

Pomimo ogromu pracy, którą w to włożyłem, pomimo wpływu Manny’ego Stewarda na nas obu, zawsze już będę twierdził, że to nie ja wygrałem pojedynek z Władimirem – wygrał go dla mnie Bóg. Wtrącił się w tę sprawę na tak wiele sposobów. Wierzę, że gdy zaufa się Bogu, nic nie dzieje się przypadkiem. To był Jego plan dla mnie i to On przygotował wszystko tak, żebym mógł wygrać. Tamtego wspaniałego wieczoru nic nie mogło odebrać mi zwycięstwa, nie były w stanie tego zrobić nawet ostatnie traumatyczne wydarzenia rodzinne, które tak mocno ciążyły mi podczas treningów.

Kiedy