Trzewia - Paduch Aleksandra - ebook + książka

Trzewia ebook

Paduch Aleksandra

2,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 57

Data ważności licencji: 8/6/2032

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
haniap87

Z braku laku…

przerost formy nad treścią. absolutnie o niczym. nudna i na szczęście krótka.
00



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Alicja Biała

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © by Aleksandra Paduch, 2025

Redakcja Magdalena Budzińska

Korekta Alicja Binik / d2d.pl, Patrycja Pączek / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa – Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków.

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-174-3

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2025

Wydanie I

100

Błękitne niebo, żadnej chmury i korytarz szpitalny – ciemny, ale przez pokój po prawej wykrawa się szeroki pas zimnego jak śnieg światła. Brat ubrany w białą piżamę stoi w nim jaśniejący, coś mi pokazuje, jest bardzo ożywiony. Dzień odwiedzin. Przyszła też jego matka chrzestna, tylko ją widzę w poczekalni. Przed pogrzebem to ona daje mi tabletkę i szklankę wody.

Szpital z czerwonej cegły, w którym oboje się urodziliśmy.

99

Na początku lat dziewięćdziesiątych do przeżycia wystarczało cokolwiek. Chleb z masłem i solą, bo z cukrem nie jadaliśmy, pulpeciki ryżowe z nie wiadomo czym, ale zapychające żołądek. Może niezbyt wyszukane i smaczne, ale ciepło trawiły się w brzuchu. A jak się już spotykaliśmy, to przecież jakby święto, nic, tylko bić świniaka, topić smalec, wędzić boczek i zagryzać ogórkiem. Hej, szable w dłoń! wybrzmiewało w parku przy ognisku na kilkanaście osób, na kilkanaście kijków z kiełbasami i kromkami białego chleba.

Tata śpiewał tę piosenkę jak zawołanie, a często wybrzmiewała ze starego grundiga, o ile wcisnęło się umiejętnie zapałkę w szparę między obudową a dużym przyciskiem ze strzałką.

Sałatka warzywna z majonezem, góry kotletów mielonych, schabowych i plastrów karkówki, surówki i sosy śmietanowe, ubite ziemniaki, kilka ciast, pyszne kremy, ale najwięcej z kruszonką, kruche i drożdżowe. Uczty trwały do ścierpnięcia nóg i rozstroju żołądka, do okruszków na blachach po ciastach. Rodzinny wyjazd na przysięgę wojskową mojego brata ciotecznego wyglądał jak wyprawa jadłodajni na kółkach. Tata zrobił bułki drożdżowe, które po upieczeniu rozlały się na wielkiej blasze. Rozdawał je rozkołysanej rodzinie i polewał wódkę, najlepszą pomoc w trawieniu, czystą, już nie całkiem schłodzoną.

Napij się, to nic cię nie będzie bolało. Ja wprawdzie czuję wątrobę, ale wątroba nie boli, to musi być coś innego, wezmę tabletkę.

Po dobrym obiedzie z sosem wylizywaliśmy talerze do czysta.

98

Nasza ulica była wyłożona kocimi łbami. Od nowoczesności dzieliła ją cienka linia. Tuż za szczytem kamienicy zaczynała się kostka Bauma, bo ludzie musieli zaparkować przed marketem obok. Mur ograniczający podwórze i część komórek na rupiecie zburzono, wnętrzności wybiły na powierzchnię. Ogród na tyłach zdziczał, trzepak zniszczono. Całe dnie spędzaliśmy na tej ulicy, nic tędy nie jeździło. Wszystko się sypało, zaniedbane, ale jeszcze w użyciu, przyzwyczajone do widoku ludzkich sylwetek, ciepłe od naszych nóg i rąk. Dopiero teraz krzaki wyrastały z ceglanych ścian.

Cegła już nie była taka oczywista; podobnie jak toaleta na piętrze i spiżarka z małym oknem za kuchnią, zimna jak piwnica.

Bawiliśmy się na tej ulicy w bardzo słoneczny dzień. Mrużyłam oczy, żeby dobrze wycelować. Kazałam bratu stanąć na chodniku plecami do mnie, a sama stanęłam z szeroko rozstawionymi nogami na jezdni. Blask słońca odbijającego się w oknach zamazywał obraz. Trzymałam w dłoni kawałek cegły. Rzuciłam nią, a z głowy mojego brata poleciała krew. W domu mama zrobiła mu opatrunek.

Leżał na tapczanie z głową lekko wystającą poza oparcie. Przeszłam obok niego, chyba coś powiedziałam, chyba na mnie nie patrzył, i wyszłam z domu. Usiadłam na schodach piętro niżej i się rozpłakałam. Zza drzwi wychyliła się sąsiadka, dosiadła się i opowiedziałam jej, co zrobiłam.

97

Dziadek z Boratyna/Reblina/Słupska chował się za swoim brzuchem, ukrywał przed złem tego świata; nosił go jak pamiątkę po losie, który nim rzucił, wyrywając z naturalnego środowiska i pozbawiając poczucia, że o czymkolwiek wolno mu decydować. I może zobojętniając na pierwszy sygnał sytości, wysyłany z trzewi do mózgu.

Wykroczenie.

Ze wsi do miast. Już nie na roli, a tam wszystko by uszło, wszystko uchodziło płazem, każdy gram tłuszczu wytapiał się w pracy w polu. Dzięki siostrze, którą odwiedzał co środę na wsi, miał mięso i warzywa w czasach, kiedy brakowało ich w sklepach. Szczęśliwy zbieg okoliczności, chociaż raz.

Teraz tak się sobie dogadza i tak się dba o siebie i innych. Zawsze pełne brzuchy, a kto poczuje lekki głód, natychmiast jest wyciągany z niedoli. Babcia z Wołynia/Reblina/Słupska nie wychodzi z kuchni, spełnia zachcianki i marzenia. Dziadkowe i nas wszystkich. Podsuwa pod nos talerze pełne smakołyków. A kto przed obiadem, nie daj Bóg, opije się herbatką i nie będzie mógł zjeść mięsa z ziemniakami i surówką albo, nie daj Bóg, zostawi większość na talerzu, zostanie zbesztany, zostanie mu wytknięte, że się nad tym długo stało, pilnowało, doprawiało, że nie uszanował cudzej pracy. Do syta i do pełna oznacza posłuszeństwo, zapobiegliwość i przeżycie, a trawienie dowodzi istnienia.

Żryj więc –

Żyj więc, dziecko.

To szybka przyjemność, niepamięć tu i teraz. A co ma być, to będzie. Ból ci świadkiem.

Organy dziadka pracowały, aż uległy miażdżycy i cukrzycy; pod starością grunt się ugiął, gdy ważyła kilkadziesiąt upartych kilogramów za wiele.

96

Wróble, te małe nicponie. Zobaczysz, jak młody zgłodnieje, to będzie stukał mamę dziobem tu, babcia z Łodzi/Gdyni/Gdańska pokazuje pierś. Gołębie przeganiam, chociaż czasami jedzą razem, w zgodzie. Wieczorem rzucam kości mewom, kości albo resztki mięsa. Zimą wróbli może być nawet trzydzieści.

95

Podczas II wojny bernardyni przyjmowali w mury klasztoru Polaków uciekających z pobliskich wiosek.

W kościele roiło się od ludzi zalęknionych, gęsto zbite stado wiernych kryło się w przeludnionych kryptach za murem obronnym.

Dziadek z Boratyna/Reblina/Słupska czasami wyciągał spomiędzy kart kieszonkowego wydania Biblii mały obrazek święty, Matkę Bożą Sokalską.

Matkę pocieszenia.

94

Kiedy dziadek z Boratyna/Reblina/Słupska zamieszkał z ciocią, dbał bardzo o to, żeby w lodówce zawsze była kiełbasa. Dobra, czyli tłusta, ze słoniną łypiącą białymi okami, ale najważniejsze, żeby jej było dużo, zawsze dużo, żeby jej nigdy nie zabrakło. Wołał prawnuka, wciskał mu banknoty do ręki i mówił: idź, kup kilo. Ciocia perswadowała, przekonywała, że to, co jest, wystarczy, że jak dokupi, to się zmarnuje.

Kiedy dziadek leżał w szpitalu po raz ostatni, a jego nieskromny jak zawsze brzuch wyglądał niczym otwarty spadochron, wołał o kiełbasę. Córki przynosiły, syn przynosił, a pielęgniarki reglamentowały.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.