Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Liliana Romańska, właścicielka sklepu obuwniczego i opiekunka czarnego kota, nie jest zwyczajną dziewczyną. Posiada zdolności paranormalne, dlatego brat nazywa ją Wiedźmą. Dzięki instynktowi i wizjonerskim snom Liliana potrafi przewidzieć niebezpieczeństwo i nadchodzące zdarzenia.
W jednym ze snów, który często się powtarza, pojawia się postać jej przyszłego męża. Pewnego dnia Lila spotyka tego mężczyznę i nawiązuje z nim bliskie relacje. Jej emocjonalny i psychiczny spokój burzy jednak przyjaciel brata, Dominik Darski, oraz… morderstwo. Wkrótce okazuje się, że także życie Liliany jest zagrożone. Prywatny detektyw Mirek Filer wynajęty przez rodzinę Romańskich podejmuje się znaleźć sprawcę zbrodni i zamachu na Lilę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 473
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 43 min
Lektor: Kinga Miśkiewicz
Mirkowi i Krzyśkowi.
Jestem dumna, że mam dwóch wspaniałych Synów
PROLOG
– Co się stało? Do kogo przyjechała ta karetka?
– Do tej blondyny z drugiego piętra.
– Czy to covid?
– Eee, chyba nie. Teraz koronawirus trochę się uspokoił. Jeśli w ogóle istniał. Ja tam nie wierzę w całą tę pandemię.
– Niech pani nie gada głupot, sąsiadko. Przecież z naszej klatki umarł człowiek, a jego żona leżała miesiąc w szpitalu. Ostatnio, gdy przyjechali tu medycy, to właśnie z powodu covida. No i ten radiowóz policyjny. Oni też tak przyjeżdżali sprawdzić, czy się przestrzega kwarantanny.
– Przyjeżdżali sami, a nie razem z pogotowiem. – Do rozmowy dwóch kobiet wtrącił się starszy mężczyzna. – Tam musiało się coś stać. I to coś poważnego. Wypadek albo napad, albo... – Zawiesił głos. – Jeszcze wczoraj ją widziałem. Taka ładna.
– A ja wczoraj widziałam tego jej faceta. Nawet się nie ukłonił, udawał, że mnie nie widzi. Pędził, jakby mu się bardzo spieszyło. Tacy są teraz ci młodzi.
– On wcale nie był taki młody.
– Dla nas, starych, to młody.
– Mówi pani, że go widziała? Ja go już tu nie spotykałam od dawna. Może się pogodzili.
– A co, pokłócili się?
– Chyba tak, bo go nie widziałam.
– A pani Marysia to tak jak Pan Bóg, widzi wszystko i wie o wszystkim – wtrącił znowu mężczyzna.
– Jak się mieszka w tej samej klatce, to trudno nie wiedzieć, co się dzieje u sąsiadów.
– Ja też tu mieszkam i nie wiem.
– Bo pan jest mało rozgarnięty, panie Staszku.
– Cicho, ktoś wychodzi z klatki. Niosą nosze.
– O Boże! Na noszach leży ktoś w czarnym worku! Jeśli jest w worku, to musi już nie żyć.
– Jezu, taka młoda kobieta.
– I taka ładna – westchnął głośno mężczyzna. – Jaka szkoda.
– Podobno została zamordowana. – Do grupki gapiów dołączył jeszcze jeden sąsiad.
– Skąd pan wie? Przecież nikogo nie wpuszczają do jej mieszkania.
– Bardzo dużo tam policjantów. Przyszli w kombinezonach.
– Może umarła na koronawirusa?
– Ależ skąd! To technicy kryminalni, będą pobierać odciski i ślady biologiczne.
– Pan się na tym zna?
– Pewnie. Oglądam w telewizji dużo kryminałów.
Kilka miesięcy wcześniej Rozdział 1 Liliana
Boję się. Wiem, że grozi mi niebezpieczeństwo. Czuję, że za chwilę wydarzy się coś złego. Bardzo złego. Ogarnia mnie ciemność. Nic nie widzę. Trwam w tej ciemności jakiś czas, ale nie wiem, jak długo. Nagle robi się jasno.
Patrzę na mężczyznę leżącego u moich stóp. Ubrany jest w granatowe dżinsy i niebieski T-shirt. Bicepsy rozpychają rękawki podkoszulka, jakby chciały uwolnić się spod tkaniny i zaprezentować swoją siłę. Mięśnie klatki piersiowej rywalizują z ramionami swą okazałością, pięknie zarysowane sąsiadują z umięśnionym brzuchem. Zastanawiam się, czy to rezultat wielu godzin spędzonych na siłowni, czy praca fizyczna. Mężczyzna ma regularne rysy i ładnie wykrojone zielone oczy. Szeroko otwarte, patrzą wprost na mnie. Są nieruchome. Jego przystojna twarz lśni bielą jak twarz aktora kabuki. Brązowe włosy, przeplatane rdzawymi pasmami, tworzą swoisty balejaż. Ale to nie dzieło fryzjerki, rudawy odcień spowodowała krew sącząca się z tyłu czaszki. Szkarłatna posoka maluje wokół głowy mężczyzny krwawą aureolę, która z każdą chwilą się powiększa. Wiem, że on nie żyje. Czuję trwogę wdzierającą mi się pod skórę. Jestem coraz bardziej przerażona. I smutna. Zależy mi na tym mężczyźnie...
Ale nie, on żyje! Patrzę, jak klęczy przede mną i wsuwa mi na serdeczny palec piękny pierścionek. To pierścionek zaręczynowy. Jest złoty i ma oczko z brylantu mieniące się niebieskim światłem. Jesteśmy na tarasie wyłożonym kolorową kostką tworzącą ciekawy wzór. Otaczają nas drzewa i krzewy. Czuję woń lasu, świeżej trawy i świec. Przed nami pięknie zastawiony stół, a nad nim lśni punkcikami świateł girlanda z lampek choinkowych. Jest magicznie, jest cudownie. Po chwili obraz znika. Teraz stoję przed ołtarzem ubrana w białą suknię ślubną z trenem. Welon upięty we włosach opada mi na plecy. Przede mną stoją odwróceni tyłem dwaj mężczyźni. Jeden wysoki, drugi niższy. Obaj są ciemnowłosi, ubrani w ciemne garnitury. Nagle jeden z nich się odwraca. Ale to nie jest ten, który wręczał mi pierścionek. To ktoś inny. Usta wyginają mu się w złośliwym uśmieszku i mówi coś do stojącego obok mężczyzny, coś również złośliwego, bo czuję irytację i wściekłość. Czy to świadek na moim ślubie?
Poderwałam się z pościeli. Znowu ten cholerny sen! Od pewnego czasu śniło mi się to samo – że jestem w niebezpieczeństwie i patrzę na leżącego w kałuży krwi faceta, którego kiedyś poślubię. Nie lubiłam tego snu, zawsze się budziłam w tym samym momencie i zawsze czułam dziwny niepokój.
Spojrzałam na budzik stojący na nocnej szafce. Siódma, mogłam jeszcze godzinkę się zdrzemnąć. Ponownie przyłożyłam głowę do poduszki i już prawie zasypiałam, gdy nagle wskoczyło na mnie cztery kilo żywej wagi.
– Menelek, daj mi trochę pospać – mruknęłam z nosem wciśniętym w jaśka.
Kot nie zareagował na moje słowa, tylko zaczął spacerować po całym moim ciele. Zdenerwowałam się, kiedy wszedł mi na głowę.
– Głupolku, słyszysz, co powiedziałam? Wynoś się z mojego łóżka – krzyknęłam, zrzucając z siebie intruza.
Kot prychnął oburzony i wyszedł z pokoju, żeby po chwili wrócić z żałosnym miauczeniem. Niestety nie pomagało zamykanie drzwi na noc, bo mój kociaczek nauczył się je otwierać. Wskakiwał na półkę nad kaloryferem w przedpokoju, a z niej skakał na klamkę. Zrezygnowana, wstałam z łóżka.
– Kiedy cię adoptowałam, wstrętny kocie, myślałam, że nie będę zmuszona wstawać rano, tak jak to bywa z pieskami, bo koty sikają do kuwety. Tymczasem też mnie budzisz. Zobaczysz, wezmę psa, a ciebie oddam do chińskiej restauracji. Uważaj, bo oni z wszystkiego robią obiad – mruknęłam, ale zaraz zawstydziłam się swoich szowinistycznych słów. Wzięłam kociaka na ręce. – Menelek, żartowałam. Oczywiście, że cię nikomu nie oddam. – Kot wyrwał mi się i otrzepał. – Co się tak wzdrygasz z obrzydzeniem? Zobaczysz, wezmę do domu miłego pieska. One są grzeczne, słuchają swoich pań i lubią, gdy się je przytula.
Prowadząc monolog z kotem, poszłam do łazienki, a on podreptał za mną. Usiadł na blacie z wpuszczoną umywalką i jak zawsze zaczął obserwować moje poranne czynności. Wolałam wścibski wzrok intruza sierściucha niż jego miauczenie pod drzwiami.
– Wiesz, Menelek, nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś będę sikać w czyimś towarzystwie.
Kot, widząc, że urywam papier toaletowy, jak zwykle zaczął go rozwijać.
– Dość tego, wynoś się z łazienki, bo zrobię ci zimny prysznic – postraszyłam go, ale mój kociak nie bał się nawet wody.
Stojąc pod prysznicem, myślami wróciłam do naszego sprzedanego domu i naszej rozbitej rodziny. Sześć lat temu familia Romańskich rozpadła się jak domek z kart, a każdy poszedł swoją drogą. Wszystko to zawdzięczamy naszemu ojcu, bo pan Karol Romański nie potrafił utrzymać fiuta w spodniach (tak mówił mój przyszywany dziadek) i wdał się w romans z kobietą młodszą od siebie o dwadzieścia trzy lata. Wiem, że ojciec w tej kwestii nie jest unikatem, mimo to nigdy mu tego nie wybaczę. Przez niego zostałam półsierotą! Nawet dwudziestodziewięciolatki, takie jak ja, chcą mieć pełną rodzinę i potrzebują obojga rodziców. Miłosz uważa, że przesadzam, że zachowuję się infantylnie i egoistycznie, bo się obraziłam na ojca. Że powinnam wykrzesać z siebie trochę empatii i spróbować go zrozumieć. Cymbał z tego mojego brata. Jego samcza solidarność wybiela ojca i usprawiedliwia jego podłe zachowanie. Tuż po rozwodzie rodziców Miłosz opowiedział się, tak jak ja, po stronie mamy i zerwał kontakty ze starym, ale ostatnio ich relacje się poprawiły. A nasze, moje i brata – pogorszyły. Jeśli Miłosz wybrał ojca, a nie mamę i mnie, to niech z nim się spotyka. Lubię radykalne rozwiązania, dlatego nawet nie odbieram od niego telefonu.
Wyszłam spod prysznica mokra i wściekła. Przetarłam ręcznikiem zaparowane lustro i przyjrzałam się sobie krytycznie. Nie mam narcystycznych skłonności i daleko mi do zadowolenia ze swej aparycji, ale muszę przyznać, że henna na brwiach i rzęsach poprawiła to, w czym zawiniła natura. Jestem naturalną blondynką, niestety włosy mam jasne nie tylko na głowie, lecz także wokół oczu. Brwi i rzęsy zlewały się z kremową karnacją. Teraz wreszcie nie muszę ich malować, a moje niebieskie oczy stały się dużo większe i bardziej niebieskie. Mam regularne rysy twarzy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, zgrabny nos i ładnie wykrojone usta. Największą moją ozdobą i dumą są włosy. Długie i złociste, latem dzięki słońcu wpadają w platynowy blond, a co najważniejsze – jest ich tak dużo, że mogłabym obdzielić nimi jeszcze dwie osoby – tak mówią moje koleżanki. Żeby było ich trochę mniej, lekko je degażuję, a potem prostuję na prostownicy. Figurę też mam niezłą, tylko piersi mogłyby być nieco większe, ale tę lekką niedoskonałość równoważą nogi, wyjątkowo długie, smukłe i zgrabne. Akurat w tej kwestii nie mam żadnych pretensji do natury.
Moja babcia uważa, że jestem za ładna, dlatego nie wyszłam jeszcze za mąż, bo gdybym była brzydsza, nie byłabym tak wybredna. Natomiast Miłosz twierdzi, że jestem starą panną ze względu na mój jędzowaty charakter. No cóż, chyba oboje mają rację.
Jakaś przyczyna musi być, że w wieku dwudziestu dziewięciu lat wciąż nie mam nikogo. Mnie osobiście to nie przeszkadza, lubię być singielką. Mam własne mieszkanie, auto i środki finansowe, żeby utrzymać jedno i drugie, i siebie. Jestem samowystarczalną kobietą XXI wieku, niepotrzebny mi facet. Nie muszę zbierać walających się po podłodze męskich skarpetek, nie muszę nikomu gotować obiadków ani w nocy słuchać czyjegoś chrapania. Nie jestem też nimfomanką, która nie wytrzyma jednej nocy bez pieprzenia. Owszem, miałam kilku facetów, z którymi na pewno w łóżku nie grałam w szachy, ale seks jakoś nigdy nie był dla mnie priorytetem. Nawet seks z Mateuszem, bardzo sprawnym kochankiem, nie wpłynął na moją decyzję i pomimo seksualnych umiejętności tego faceta zakończyłam naszą znajomość. Zerwałam, bo brakowało mu innych walorów, których szukam u mężczyzny – dużo ważniejszych niż dobry seks.
Rozmyślając o sobie i swoim statusie singielki, zjadłam na śniadanie owsiankę z owocami i szybko się ubrałam. Z reguły do pracy się nie stroiłam, ale dziś miałam odwiedzić mamę, a ona zawsze była tak elegancka, że głupio by mi było paradować przed nią w dżinsach i T-shircie. Założyłam więc popielate spodnie i białą jedwabną bluzkę. Zdążyłam się już opalić majowym słońcem, dlatego nie bałam się bieli. Lubię jasne bluzki, ale zakładam je wtedy, gdy moje ciało nabiera złotawej barwy. Na cześć mamy, bo był 26 maja, Dzień Matki, zrezygnowałam nawet z converse’ów na rzecz popielatych czółenek z dziesięciocentymetrowymi obcasami. Przepakowałam też rzeczy z czarnej torebki do szarej, żeby konweniowała z kolorystyką ubrania.
Zbiegłam z drugiego piętra szybciej, niż robił to Menelek w pogoni za myszą w ogrodzie babci. Wsiadłam do mojej czerwonej yariski i ruszyłam „do miasta” – tak przeważnie określałam okolice Rynku Gównego i krakowskie Śródmieście. Moje mieszkanie znajduje się w Nowym Bieżanowie. Złośliwcy się śmieją, że mieszkam pod Wieliczką, a nie w Krakowie. Rzeczywiście, ze swojego osiedla mam bliżej do Wieliczki niż do centrum Krakowa. Chociaż mieszkam w miejscu, gdzie wrony zawracają, lubię to osiedle i moje sześćdziesięciometrowe mieszkanko. Wszędzie mam blisko: do dwóch przychodni, do kilku aptek, do czterech dużych marketów. Bliziutko mam też do OBI, Hebanu i Leroy Merlin. Nawet kryty basen znajduje się w takiej odległości od mojego bloku, że mogę dotrzeć do niego pieszo. Do przystanku tramwajowego jest sto metrów, a do kościoła kilka kroków dalej. Mamy tu również nowo otwarty szpital, bo niedawno klinika z ulicy Kopernika została przeniesiona do Prokocimia. No i jest sławny szpital dziecięcy, który kilkadziesiąt lat temu wybudowali nam Amerykanie.
Wszędzie mam blisko, tylko do pracy daleko. Mój sklep obuwniczy Stonoga znajduje się w dzielnicy Krowodrza, na ulicy Królewskiej. Cały mój personel to dwie dziewczyny i ja, ale ostatnio postanowiłam powiększyć liczbę ekspedientek o jedną osobę. Dziś miałam przeprowadzić kilka rozmów kwalifikacyjnych. Potrzebuję kogoś do pakowania paczek, bo ratuję się sprzedażą internetową. Ta forma handlu poprawiła kondycję finansową mojej firmy. Kiedy zauważyłam dość spore zainteresowanie włoskim obuwiem, poszerzyłam asortyment również o męskie mokasyny i półbuty. Nieźle też sprzedają się przez internet ślubne szpilki z białego atłasu. Są tanie, wygodne i ładne, niestety niezbyt wytrzymałe, ale nie jest to przeszkoda, bo mają za zadanie wytrzymać tylko jedną noc.
Korki w Krakowie to prawdziwe utrapienie, ale dzisiaj udało mi się dotrzeć na miejsce w niecałe pół godziny. Zadowolona, że udało mi się pokonać tak szybko trasę, z radością zaparkowałam na parkingu niedaleko mojej Stonogi.
Nie od razu wysiadłam z samochodu. Otworzyłam kosmetyczkę, żeby podmalować to i owo, bo z obawy przed korkami wyszłam z domu w pośpiechu, bez makijażu. Moją uwagę przyciągnął młody mężczyzna ubrany w szarą parkę z kapturem – a raczej nie sam facet, ile jego dziwne zachowanie. Przechadzał się wzdłuż sklepu ze sprzętem elektronicznym, co chwilę zerkając na wychodzących z niego klientów. Poczułam zapalającą się w moim mózgu lampkę. Wiedziałam, że coś się wydarzy. Moje „trzecie oko” nieoczekiwanie stało się aktywne. Zauważyłam stojący nieopodal radiowóz policyjny. Bez wahania podeszłam w stronę dwóch policjantów. Musiałam coś zrobić, bo potem męczyłoby mnie sumienie za moją bierność.
– Dzień dobry. Panie posterunkowy, ten mężczyzna w szarej kurtce z kapturem dziwnie się zachowuje. Prawdopodobnie kogoś okradnie. To złodziej.
– Skąd pani wie, że to złodziej? Czy pani zna tego człowieka?
– Nie. Ale podejrzewam, że zaraz coś ukradnie.
– Mówi pani, że go podejrzewa... a niby dlaczego? – Policjant zaczął mi się przyglądać.
– Już panu mówiłam. Mam takie przeczucie.
– Przyjechała pani samochodem? – Popatrzył na mnie uważnie. – Czy dziś pani coś piła? Proszę podejść do radiowozu.
– Cholera jasna! Nic nie piłam. Chciałam tylko spełnić obywatelski obowiązek. I nigdzie z panem nie pójdę. Mogę panu najwyżej chuchnąć w nos.
Kątem oka zauważyłam mężczyznę w skórzanej kurtce pakującego coś do grafitowego nissana. Nie zamykając drzwiczek auta, odwrócił się do sprzedawcy, który niósł za nim drugą pakę. Wykorzystał to człowiek w parce, wyjął pudło z samochodu i zaczął szybko uciekać.
– On ucieka! – zawołałam.
– Kto? – zapytał zdziwiony policjant.
– Złodziej, o którym wam mówiłam. Trzeba go gonić!
Nie zwracając uwagi na policjantów, pobiegłam w kierunku, w którym oddalał się złodziej. Za mną policjanci. A za nami poszkodowany. W szpilkach nie dawałam rady biec szybko, ale zmotywowałam policjantów, bo przyspieszyli, zostawiając w tyle mnie i okradzionego. Truchcikiem podążyłam za nimi, ciekawa, czy złapią złodzieja. Natomiast wspomniany osobnik biegł dalej, co chwila potrącając przechodniów i coraz bardziej oddalając się od ścigających go gliniarzy. Dobiegł aż do przystanku tramwajowego, a tam przekazał paczkę innemu mężczyźnie, który wrzucił ją do torby turystycznej i szybko zaczął się oddalać. Policjanci złapali uciekiniera, nie zwracając uwagi na jego wspólnika. Zauważył to jednak jeden z przechodniów i próbował zatrzymać mężczyznę. Doszło do szarpaniny. Widziałam, że zainteresowało to policjantów. Jeden został ze skutym mężczyzną, a drugi podbiegł do wyrywającego się wspólnika złodzieja.
Stwierdziwszy w duchu, że nic tu po mnie, zawróciłam na parking. Z trudem doczłapałam do swojej yariski, przeklinając w duchu eleganckie czółenka, bo zdążyły obetrzeć mi obie pięty. Otworzyłam drzwiczki samochodu i usiadłam na fotelu pasażera, żeby chwilkę odpocząć. Po kilku minutach zabrałam teczkę z dokumentami, zamknęłam pilotem auto i skierowałam się w stronę mojego sklepu.
– Proszę pani, proszę się zatrzymać – usłyszałam za plecami męski głos. Był to jeden z policjantów.
– O co chodzi? Nadal chcecie mnie przedmuchać?
– Przepraszamy za tamten incydent. Ale musi pani iść z nami na komisariat i złożyć zeznania.
– Nie mam czasu, spieszę się do pracy. Wybaczcie panowie, ale czekają na mnie ludzie, mam przeprowadzić rozmowy kwalifikacyjne.
– Gdzie pani pracuje, czym się pani zajmuje?
– Prowadzę sklep obuwniczy.
– Stonogę?
– Tak.
– Gdy pani mówiła o rozmowie kwalifikacyjnej, myślałem, że pracuje pani w jakiejś korporacji. Rozmowa kwalifikacyjna ze sprzedawczyniami? – Wzruszył ramionami. – Bardzo mi przykro, ale te panie muszą poczekać. Proszę zadzwonić do sklepu i uprzedzić o spóźnieniu. – Zawiesił na mnie wzrok. – Byłem w Stonodze kilka razy, kupiłem u was buty, ale nie zauważyłem tak ładnej dziewczyny.
– Co to miało być, panie posterunkowy? Nagabywanie? Uwodzenie?
– Komplement. – Uśmiechnął się wesoło. – Policjanci również umieją dostrzec piękno.
– Dobrze już, chodźmy – westchnęłam. – Ale bardzo proszę skończyć z tymi nieudolnymi umizgami. Czy czasami nie jest to karalne? – Nie zwracając uwagi na to, co do mnie mówił, wyjęłam telefon i zadzwoniłam do sklepu, by zawiadomić o spóźnieniu.
Komenda znajdowała się niedaleko. Przez uchylone drzwi dostrzegłam jednego z dwóch złodziei w założonych na nadgarstki kajdankach i przesłuchującego go policjanta.
– Proszę chwilkę poczekać na ławeczce, muszę znaleźć wolny pokój – powiedział policjant.
Klapnęłam obok jakiegoś mężczyzny.
– Podobno to dzięki pani odzyskałem laptopa – usłyszałam. Dopiero teraz rozpoznałam w mężczyźnie właściciela nissana. – Dziękuję. – Uśmiechnął się do mnie. – Dobrze, że nie połamała pani nóg, biegnąc w takich butach.
Był przystojny, wysoki o ciemnych gęstych włosach i zadbanej brodzie. Nie lubiłam brodaczy, ale teraz trudno było trafić na faceta z gładko ogoloną twarzą. Kogoś mi przypominał, ale nie wiedziałam kogo.
– Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? – zapytałam.
– Nie. Nie sądzę.
– Już pana gdzieś widziałam, mam bardzo dobrą pamięć do twarzy.
– Na pewno nie. Tak ładną dziewczynę musiałbym zapamiętać.
Znowu komplement, ale ten mnie nie zdenerwował.
– Ale możemy to nadrobić – ciągnął. – Czy mógłbym zaprosić panią na obiad? Chciałbym się pani zrewanżować. Gdyby nie pani, nigdy bym nie odzyskał laptopa. A kosztował dwadzieścia tysięcy złotych.
– Jest pan informatykiem?
– Dlaczego tak pani uważa?
– Takie drogie laptopy kupują przeważnie ludzie zarabiający nimi na życie.
– Kupiłem go nie dla siebie. Poproszono mnie. Nie znam się na komputerach, umiem jedynie napisać co nieco w Wordzie i wysłać maila. – Znowu się uśmiechnął. Miał ładne zielone oczy.
I wtedy sobie przypomniałam. To facet z mojego snu! Ale we śnie nie miał brody.
– Śnił mi się pan dzisiaj – palnęłam bez zastanowienia.
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem i z pewnym zakłopotaniem. Chyba wziął mnie za jakąś wariatkę.
– Proszę tak na mnie nie patrzeć. Żartowałam – powiedziałam z uśmiechem.
Gdybym mu powiedziała, że zostanie moim mężem, wziąłby mnie za jakąś paranoiczkę. I na pewno nie ponowiłby propozycji spotkania.
Zauważyłam pewną ulgę na jego twarzy.
– Z uśmiechem jest pani jeszcze piękniejsza. No to co, pójdzie pani ze mną na obiad? – zapytał szybko, widząc zbliżającego się policjanta.
– Owszem. To moja wizytówka – wręczyłam mu bilecik.
No cóż, przeznaczeniu trzeba czasami pomagać.
Rozdział 2 Liliana
Po zamknięciu sklepu wsiadłam w yariskę i ruszyłam w stronę ulicy Żelechowskiego, gdzie mieszkała moja mama. Do jej mieszkania miałam rzut beretem i prawie codziennie u niej bywałam, bo dzięki tym wizytom nie musiałam gotować. Jej obiadki były wspaniałe. Mama przynajmniej w taki sposób chciała utrzymać rodzinną bliskość. Kiedyś na tych mocno spóźnionych obiadach bywał również Miłosz, ale od czasu, gdy pogodził się z ojcem, towarzystwo brata przestało być mi miłe. Dałam mamie ultimatum – albo ja, albo on. Żeby ratować sytuację i zjadać obiad z dwojgiem dzieci, mama podjęła iście salomonową decyzję: o godzinie szesnastej jadła zupę z synem, a o osiemnastej piętnaście konsumowała z córką drugie danie.
Po rozwodzie rodziców ojciec wspaniałomyślnie zostawił mamie dom, a sam kupił dla siebie i Aldony mieszkanie w blokach przy ulicy Jerzmanowskiego w Prokocimiu. Mama nie chciała mieszkać w naszym dotychczasowym domu, bo wszystko kojarzyłoby się jej z ojcem. Wiedzieliśmy o tym, dlatego wspólnie z bratem poradziliśmy jej sprzedać dom i zakupić dla naszej trójki trzy odrębne mieszkania. Mama zamieszkała przy Żelechowskiego, Miłosz przy ulicy Kurczaba, a mnie spodobało się ładne mieszanko w Nowym Bieżanowie. Wszystkie mieszkania były podobnej wielkości, około sześćdziesięciu metrów kwadratowych wraz z loggią, i miały tę zaletę, że chociaż stare, były nowocześnie wyremontowane. Miłosz nawet nie musiał kupować mebli, bo poprzedni właściciele wyjeżdżali na stałe do Anglii i wszystko mu zostawili, łącznie z talerzami i garnkami. Jego mieszkanie miało tylko jedną wadę – leżało w sąsiedztwie ulicy Jerzmanowskiego, gdzie mieszkali ojciec z Aldoną. Moje lokum znajdowało się trochę dalej, ale wciąż zbyt blisko od wrogów. Kupując mieszkanie, nie wiedziałam o tym, bo prawdopodobnie bym zrezygnowała pomimo pięknie podświetlonej łazienki i eleganckiej otwartej strefy dziennej. Na szczęście kilka miesięcy później ojciec i jego kochanka wyjechali do Londynu, by naprawiać zęby Anglikom. Ojciec był z zawodu stomatologiem, a jego ukochana protetykiem stomatologicznym. Kurwa mać, dobrali się idealnie!
– Nareszcie jesteś – zauważyła mama, gdy weszłam do jej mieszkania, otwierając drzwi własnym kluczem.
Skończyła pisać SMS-a. Spojrzała na mnie, odkładając telefon.
– Co tak późno zamknęłaś dziś sklep? – zauważyła.
– Musiałam zrobić paczki dla kuriera.
– Jak poszły rozmowy z potencjalnymi ekspedientkami? Znalazłaś odpowiednią osobę?
– Przełożyłam rozmowy na jutro, bo dziś spędziłam dwie godziny w komisariacie.
Mama zmarszczyła brwi.
– Dlaczego? Co się stało?
– Łapałam złodzieja. – Wzruszyłam ramionami.
– Co takiego?
– Zaraz ci opowiem, ale wcześniej muszę wrzucić coś do żołądka, bo soki żołądkowe zjadają mi go z głodu.
– Nie pleć andronów, tylko mów, o co chodzi. Co robiłaś w komisariacie? – spytała, kierując się do części kuchennej.
Tutaj też, tak jak u mnie i brata, pokój dzienny był połączony z aneksem kuchennym. Wszystkie znajdujące się tu meble mama kupiła sama, chociaż były gatunkowo gorsze od tych, które mieliśmy w domu i które sprzedała za bezcen. Nie chciała wziąć niczego z dawnego naszego domu – jak i ja. Postanowiła zacząć nowe życie dosłownie od nowa. Ja okazałam więcej pragmatyzmu i to, co było ładne i mi potrzebne, przetransportowałam na Bieżanów. Owszem, nienawidziłam ojca, ale nie byłam frajerką. Potrafiłam racjonalnie wytłumaczyć sobie, że wyposażenie kuchni, zastawa stołowa i pościel były kupione przez mamę, a nie jej męża.
Spojrzałam na moją piękną mamę. Chociaż była ubrana w wygodne domowe ciuchy, jak zwykle prezentowała się elegancko. Promieniowała matczynym ciepłem i zmysłową kobiecością. Wiem, że takie określenie z ust córki wydaje się trochę dziwne, ale potrafię przeobrazić się z kobiety-córki w obiektywnego obserwatora. Mama miała w sobie mnóstwo wdzięku i gracji.
W tym momencie w pokoju pojawiła się kotka, siostrzyczka mojego Menelka. Zamruczała na powitanie i otarła się o moje nogi. Też była czarna jak jej braciszek, ale miała białą krawatkę, białe buciki i niesamowite srebrne wąsy.
Krotka, tak nazwał ją Miłosz, wyprężyła się, przeciągnęła i z gracją usiadła na podłodze obok swojej miseczki, wydając z siebie dopraszające się o jedzonko miauczenie. Mama uśmiechnęła się do niej i wyłożyła na jej miskę koci pasztet. Potem umyła ręce i zaczęła nakładać na talerze potrawkę z indyka, warzyw i brązowego ryżu.
Boże, jak ja kochałam moją mamę! Jakim głupcem okazał się mój ojciec.
Moje spojrzenie padło na ogromny bukiet róż stojących na komodzie. Na pewno kupił je Miłosz. Przypomniałam sobie o prezencie. Nie lubiłam kupować ani dostawać ciętych kwiatów, uważając, że w ten sposób skraca się im życie. Uznawałam tylko te w doniczkach. Dlatego nie wręczyłam mamie kwiatów, lecz wyjęłam z torebki mały pakuneczek – mały, ale nietani, bo kosztował dużo więcej niż ten bukiet. No i mój prezent miał jeszcze jeden plus, mógł zostać przy mamie o wiele dłużej. Kupiłam jej ulubione perfumy od Dolce Gabbana o cudownej nucie, których zapach zawsze mi się z nią kojarzył.
– O, dziękuję, córeczko! Nie trzeba było, są bardzo drogie, a przecież tobie się nie przelewa – powiedziała.
– Owszem, nie przelewa mi się, ale stać mnie na prezent dla własnej matki – burknęłam.
Mama westchnęła. Wiedziałam, o czym myśli. O moim sklepie i niewykorzystanym potencjale intelektualnym. Według niej jej córka, jedna z najzdolniejszych na roku absolwentek prawa, powinna zrobić aplikację sędziowską lub prokuratorską, a nie handlować butami. To samo myśleli wszyscy w rodzinie. Ale wiedziałam, że moja decyzja najbardziej dotknęła ojca, bo zawsze bardzo mu zależało, żebym została sędzią lub prokuratorem. I właśnie dlatego zrezygnowałam z aplikacji. Zawsze w rodzinie uchodziłam za to zdolniejsze i ambitniejsze dziecko. Nigdy nie dostawałam dwójek ani trójek, a o jedynce nie było nawet mowy.
To mój brat sprawiał kłopoty. Nie chciało mu się uczyć, słabo zdał maturę i co chwila zaczynał inne studia. W końcu pod presją rodziców zrobił licencjat z geodezji na AGH, ale z magisterki zrezygnował. Nigdy nawet nie próbował znaleźć pracy w zawodzie, tylko wciąż otwierał nowe biznesy, które zawsze kończyły się klapą. Najpierw poszedł w ślady mamy i otworzył sklep ze zdrową żywnością, ale nic z tego nie wyszło, bo umiejscowienie punktu nie było najlepsze. Potem spróbował kontynuować działalność w handlu obwoźnym. Po plajcie podejmował się jeszcze kilku innych działalności, aż w końcu poszedł po rozum do głowy i zapisał się do Cod-Coola na kurs programowania. Ukończył go i... wreszcie miał z czego opłacać rachunki. Wiem, że mama w duchu wciąż liczyła, że ja również kiedyś się opamiętam, zrobię aplikację i wrócę do zawodu – dokładniej mówiąc, zacznę pracować w swoim zawodzie, bo nigdy w nim nie pracowałam.
Moje i brata zainteresowania biznesowe zaczęły się od momentu, gdy mama otworzyła sklep ze zdrową żywnością Eko-Domek. Nasza rodzicielka nie skończyła studiów na kierunku farmacji, bo na drugim roku zaszła w ciążę. Rodzice nie mieli warunków, by móc oboje dalej studiować, dlatego mama wzięła urlop dziekański, żeby wychowywać synka. A potem już nigdy nie wróciła na studia.
Młodzi małżonkowie mieszkali w jednym pokoju w starym domu dziadków mojego ojca przy ulicy Modrzewiowej. Ojciec został sierotą w wieku dziesięciu lat. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, a opiekę nad wnukiem objęli dziadkowie – emeryci, dlatego w ich rodzinie się nie przelewało. Ojciec często nam opowiadał, jak musiał chodzić w starych ubraniach po swoich kuzynach i cieszyć się otrzymanymi od proboszcza paczkami z darów. W dzieciństwie doświadczył prawdziwego ubóstwa i tylko dzięki swej determinacji i zdolnościom intelektualnym skończył tak ciężkie studia jak stomatologia. Mimo że dostał się na wydział lekarski, wybrał stomatologię ze względów stricte pragmatycznych. Wiedział, że po zdobyciu dyplomu czas spijania śmietanki finansowej nastąpi szybciej, ponieważ ścieżka zawodowa lekarza jest dużo dłuższa i bardziej wyboista niż dentysty. Nie mylił się, bo już wkrótce po zdaniu końcowego egzaminu zaczął zarabiać godziwe pieniądze.
Ale zanim ojciec rozpoczął pracę stomatologa, rodzice musieli przejść prawdziwą gehennę. Od początku dziadkowie byli wrogo nastawieni do żony wnuka, obwiniając ją o niepożądaną ciążę. Ten związek nie spodobał się również ich córce, ciotce ojca, która przeniosła się do domku na Modrzewiowej, oddając wcześniej swoje mieszkanie dopiero co ożenionemu synowi.
Start małżeński moich rodziców nie był łatwy. Mama nie mogła liczyć na pomoc swojej matki, która wtedy mieszkała w Ożarowie Mazowieckim, a ojca nigdy nie poznała, bo była nieślubnym dzieckiem. Żeby utrzymać małą rodzinę, mama zaczęła pracować, będąc jeszcze w ciąży. Zdobywała pieniądze, szyjąc chałupniczo plecaki i plecaczki dla pewnej firmy odzieżowej. Siedziała przy maszynie również po urodzeniu Miłosza. Całymi godzinami szyła. W dzień – kiedy mały spał, i w nocy – kiedy inni spali. Niestety moi rodzice wkrótce musieli zmierzyć się z następną kłodą na drodze swojego życia – mną. Podobno nawet przez chwilę nie pomyśleli o usunięciu ciąży, chociaż drugie dziecko jeszcze bardziej skomplikowało ich sytuację finansowo-zawodową. Ojciec był przeszczęśliwy, kiedy mnie ujrzał, wrzeszczącą w ramionach położnej, mama również. Tylko dziadkowie ojca chyba nie wytrzymali moich krzyków, bo szybko zebrali się z tego świata. Najpierw umarła moja prababcia, a miesiąc później jej mąż. Ciotka cały czas obwiniała mnie o ich śmierć. Mama nie przejmowała się utyskiwaniem ciotki, dalej zmieniała pieluchy i szyła plecaczki. Ale wkrótce przestała je szyć, bo firmę, w której pracowała, wykończyła chińska konkurencja. Na szczęście ojciec miał już w kieszeni dyplom lekarza stomatologa i ukończony staż. Nastały przemiany gospodarcze i zaczęły pojawiać się jak grzyby po deszczu różne przychodnie stomatologiczne, bo nowi rzutcy polscy przedsiębiorcy zaczęli dbać o swoje uzębienie. Piękny uśmiech był wizytówką polskiego biznesmena. Świadczył o jego pozycji i statusie społecznym.
Pierwszą dobrze płatną pracę ojciec zdobył w przychodni Szulców. Flora Szulc szybko odkryła umiejętności nowego pracownika, dlatego starała się być hojnym pracodawcą, żeby nie uciekł do innej przychodni. Wraz z dyplomem ojca i moimi narodzinami sytuacja materialna rodziców nieoczekiwanie odmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Pieniądze zarabiane u Szulców pozwoliły nam zacząć normalnie funkcjonować, a śmierć dziadków... zrobiła z nas prawdziwych bogaczy. Tak, bogaczy, bo dziadkowie oprócz starego domu mieli wokół niego jeszcze 50 arów ziemi. Taka parcela na Woli Justowskiej, w najdroższej dzielnicy Krakowa, stanowiła prawdziwy majątek. Dziadkowie nigdy nie chcieli sprzedać nawet kawałka ziemi, chociaż wciąż byli nagabywani przez biura nieruchomości. Woleli biedować, niż odsprzedać nawet kilka arów. Nie rozumieli tego ani moi rodzice, ani ciotka, ani jej dwaj synowie. Dopiero testament wszystko wyjaśnił. Dziadkowie wstrzymywali się ze sprzedażą działki, obawiając się reakcji niektórych członków rodziny, ponieważ wszystko zapisali mojemu ojcu i jego żonie. Mieszkająca z nimi ciotka, a ich córka, dostała jedynie dożywotnią służebność domu.
Ostatnia wola moich pradziadków oburzyła część familii Romańskich – konkretnie ciotki i jej dwóch synów. Sprawa o spadek ciągnęła się trzy lata. Kuzynowie powoływali się na niepoczytalność spadkodawców, mimo że testament został sporządzony przy notariuszu i psychiatrze, który potwierdził zdrowie psychiczne obu małżonków. Z obawy przed trudnościami ze strony niezadowolonych spadkobierców dziadkowie dołączyli do dokumentu list wyjaśniający powody swej decyzji. Uważali, że mój ojciec był wyjątkowo źle doświadczony przez los. Straciwszy w dzieciństwie rodziców, nie załamał się i nigdy nie sprawiał kłopotów wychowawczych. Wykazywał zapał do nauki i pracy, przez co spełnił marzenia dziadków, zdobywając dyplom lekarza stomatologa. Natomiast synowie córki mocno ich rozczarowali, wyrastając na darmozjadów i obiboków – dlatego musieli się zadowolić jedynie zachowkiem. Najbardziej ze wszystkich była zaskoczona mama, bo została współwłaścicielką posesji na równi z mężem. Przekonana, że dziadkowie nie darzyli jej sympatią, przeżyła prawdziwy szok, czytając ich ostatnią wolę i ciepłe słowa pod swoim adresem.
Sprawa spadkowa ciągnęła się trzy lata. Chociaż ciotka i jej synowie krzyczeli i złorzeczyli, podważali testament i odwoływali się do wyższych instancji, i tak niczego nie wskórali. Sąd uznał prawomocność dokumentu i moi rodzice zostali właścicielami domu oraz parceli.
Rodzice podzielili działkę i za pieniądze ze sprzedaży piętnastu arów oraz z nisko oprocentowanego kredytu wybudowali piękny dom. Po kilku latach pracy w przychodni Szulców ojciec dostał od jednego z nowobogackich biznesmenów propozycję założenia spółki. Jego wspólnik – z zawodu szewc, który zrobił majątek na produkcji obuwia – postanowił zainwestować w usługi medyczne i otworzyć klinikę stomatologiczną.
Moje rozmyślania o historii rodziny przerwała mama, zmuszając do powrotu do rzeczywistości.
– Córeczko, co tak zamilkłaś? – zapytała.
– Przypomnieli mi się dziadkowie ojca. – Od rozwodu nigdy nie nazwałam go „tatą”. Spojrzałam na mamę. – A co dostałaś od Miłosza?
– Kwiaty. – Oczy rodzicielki uciekły w bok. – Miłosz się żalił, że nie chcesz z nim rozmawiać i nie odbierasz telefonów – mruknęła mama.
– Naprawdę? Biedactwo – sarknęłam. – Dokonał wyboru, gdy zaczął podlizywać się ojcu. Sprzedał swoją duszę za trzydzieści srebrników, bo ojciec zrobił go właścicielem mieszkania, w którym mieszka z Aldoną.
– Oj, córuś, jakaś ty dziecinna – westchnęła Mama. – Przecież to wasz ojciec.
– Przestał być ojcem, gdy nas porzucił.
– Po pierwsze, nie porzucił was, tylko mnie. – Odchrząknęła. – Nie zapominaj, że zostawił nam dom, dzięki temu każde z nas ma swój kąt.
– Ale zdradzając ciebie, nas też zdradził! Nie rozumiem, jak możesz go teraz tłumaczyć.
W tym momencie zadzwonił dzwonek. A po chwili w drzwiach ukazał się mężczyzna trzymający w rękach bukiet kwiatów – również róż.
– Lilu, poznaj mojego znajomego. To moja córka, Edku.
Skrzywiłam się w duchu. Nie spodobało mi się, że moja mama przedstawiła mnie jakiemuś fagasowi, a jeszcze bardziej mi się nie podobało, że ten fagas wyglądał na młodszego od niej. Mama prezentowała się młodo, nikt jej nie dawał pięćdziesięciu czterech lat. Wiedziałam, że czasami spotykała się z mężczyznami, ale nigdy nam nikogo z nich nie przedstawiła. Ten facio musiał być dla niej kimś ważnym.
– Edward Wcisło – powiedział mężczyzna, wyciągając rękę na powitanie.
Podałam mu swoją z pewnym ociąganiem. Wcisło – co to za nazwisko! Chce się wcisnąć do naszej rodziny?
– Czyżbyś, mamo, oprócz mnie i Miłosza miała jeszcze inne dzieci?
Facet spojrzał na mamę zmieszany.
– Lila w swoim żarcie nawiązuje do dzisiejszego dnia. Dziś Dzień Matki. – Usprawiedliwiała mnie mama, a potem zwróciła się w moją stronę: – Edward bardzo często kupuje mi kwiaty – dodała i ponownie zwróciła się do mężczyzny. – Edku, dlaczego nie zadzwoniłeś, że przyjdziesz wcześniej? – Wyczułam w jej głosie pewien zarzut.
– Przepraszam, Marzenko, ale dziś mam jeszcze ważne spotkanie, a chciałem pobyć trochę z tobą. – W sposobie wypowiadania tych słów było słychać skruchę. – Dzwoniłem, ale nie odbierałaś.
Mama spojrzała na wyświetlacz telefonu.
– Rzeczywiście, mam wyłączoną głośność – mruknęła.
A więc nie było to zaaranżowane oficjalne spotkanie fagasa z córką. Trochę mi ulżyło. Facet jak facet, w każdej chwili może zniknąć z horyzontu zainteresowań mamy.
– Edward jest moim dostawcą – powiedziała mama tonem wyjaśnienia.
– Czym pan handluje? Zdrowymi ziemniakami czy burakami?
– Edward prowadzi hurtownię z ekologiczną żywnością. Ekologiczne nasiona, orzechy i inne importowane zdrowe produkty, wyhodowane bez nawozów sztucznych.
– Hmm, to znaczy takie, które mają certyfikat, ale niekoniecznie nie zawierają w sobie pestycydów? – burknęłam zaczepnie. – Mamo, nie oszukujmy się, ta zdrowa żywność to ściema. Na jednym zagonie hoduje się rośliny bez nawozów, ale na pięciu innych już się je nawozi.
– To nieprawda. Rolnicy podlegają permanentnej kontroli. W razie przyłapania ich na oszustwie są nakładane wysokie kary i często odbiera się certyfikat.
– Domyślam się, jak wyglądają te kontrole – mruknęłam, wciąż najeżona.
Szukałam słownego konfliktu, bo facet mi się nie podobał. Sama nie wiem dlaczego. Był średniego wzrostu, szczupłej budowy, miał przyjemną twarz i krótko obcięte jasnobrązowe włosy bez zakoli. No i sprawiał wrażenie sympatycznego, co chwilę się uśmiechał i wodził za mamą zakochanymi oczami.
– Edku, czego się napijesz?
– Poproszę herbatę.
– Może skosztujesz pieczeni?
– Z wielką przyjemnością. Ty zawsze tak dobrze gotujesz. – Przesłał mamie lizusowskie spojrzenie.
A więc przychodzi tu, żeby się obeżreć. Dupowłaz cholerny! Nie miałam zamiaru patrzeć, jak ten palant objada mamę, głośno przy tym mlaskając, dlatego poderwałam się z krzesła.
– Mamuniu, muszę już lecieć.
– Co tak szybko?
– Mam do załatwienia parę spraw. Oprócz tego nie chcę ci przeszkadzać.
– Jak możesz tak mówić, Lilu. – Mama zmarszczyła brwi.
Wzruszyłam ramionami i chwyciłam torebkę.
– Przyjdę jutro – powiedziałam, całując mamę w policzek. – Pa, pa. – To było skierowane do mamy, bo z Edkiem się nie pożegnałam.
W domu, jak zwykle, czekał przy drzwiach Menelek. Wydając pomruki zadowolenia, otarł się kilkakrotnie o moje nogi i skierował w stronę strefy kuchennej. Stanął przy swojej miseczce i podniósł łepek. Utkwiwszy we mnie zielone oczy z mocno rozszerzonymi źrenicami, zamruczał wymownie.
– Już ci daję jeść, Menelku.
Wyjęłam z górnej szafki torebkę z kocią karmą, rozerwałam opakowanie i wycisnęłam zawartość do miski. Kot rzucił się na jedzenie, jakby nie jadł od tygodnia, z niecierpliwości przeszkadzając mi w wykładaniu karmy.
– Ależ z ciebie głodomorek. Przecież zostawiłam ci w miseczce jedzonko. Normalne koty jedzą dwa razy dziennie, a ty byś ciągle jadł i jadł. Jak pies. Jak spędziłeś dzień? Ile złapałeś much i pająków, mój ty kochany gatunku inwazyjny? – gadając do kota, otworzyłam drzwi balkonowe, żeby przewietrzyć mieszkanie.
W drzwiach wmontowana była klapka, żeby Menelek mógł sam wychodzić na balkon, który był ze względu na niego osiatkowany. Usiadłam na krześle ratanowym stojącym przy małym okrągłym stoliku i westchnęłam. Loggia była ładnie zagospodarowana, nie była jednak w stanie zastąpić ogrodu. Ale patrząc na to z innej strony – mam teraz własny balkon, a nie wspólny taras – pomyślałam na pocieszenie.
Myślami znowu wróciłam do naszego dawnego domu i ogrodu. I suczki Kory. Biedulka rozchorowała się z tęsknoty za swoim wiarołomnym panem i sprzedanym domem. Całymi dniami leżała w nowym przedpokoju mamy i nasłuchiwała kroków pana. Ani ja, ani mama, ani Miłosz nie mogliśmy zrekompensować psu braku Karola Romańskiego. Biedactwo, umarła z tęsknoty.
Westchnęłam na wspomnienie dawnego życia. Znowu pojawiły się znane uczucia: złość, rozczarowanie i rozgoryczenie. Nienawidziłam ojca za to, co zrobił naszej rodzinie. Straciliśmy dom, psa i poczucie bezpieczeństwa. Wprawdzie nie byłam już dzieckiem, tylko dorosłą kobietą, ale rozwód rodziców zawsze jest traumą. Ojciec zdradził nie tylko mamę, lecz także całą naszą rodzinę. Łajdak! Nie chcę go widzieć do końca życia. Niech się zapieprzy na śmierć z tą swoją Aldonką! Cholerna zdzira. Od pierwszego naszego spotkania na grillu u Szulców poczułam do niej niechęć. Zignorowałam swoje „trzecie oko”, które mnie przed nią ostrzegało, i pozwoliłam ojcu ją zatrudnić.
Rozdział 3 Liliana
Tak, to prawda: Liliana Romańska nie była zwykłą dziewczyną jak jej rówieśniczki. Miałam dar. Dar prekognicji... i nie tylko, bo kilka razy stwierdziłam u siebie cechy psychokinezy. Naprawdę czasami potrafiłam siłą woli przesuwać przedmioty! Pierwszy raz przekonałam się o tym w kasynie, przy stole z ruletką. Pewnego wieczoru Miłosz i jego koledzy wyciągnęli mnie do kasyna, żeby mi pokazać, jak wygląda przybytek hazardu. Wcześniej nie byłam w podobnym miejscu. Mój brat zaglądał tu czasami, dlatego podejrzewałam, że właśnie to było główną przyczyną jego fiaska w branży handlowej. Nigdy się do tego nie przyznał, ale gdy patrzyłam na jego rozgorączkowane oczy śledzące ruchy białej kulki rzuconej przez krupiera i towarzyszące temu podniecenie, stwierdziłam, że miał zadatki na zawodowego hazardzistę, jeśli już nim nie był. Postawiłam lucky chipa, którego dostałam przy wejściu, na cyfrę osiem. Ku mojemu zdumieniu kulka zatrzymała się akurat na wybranym numerku. Wygraną postawiłam na liczbie szesnaście. Chciałam, żeby wypadła szesnastka, dlatego skupiłam swój wzrok na kulce, mocno się skoncentrowałam... i znowu kulka zatrzymała się tam, gdzie pragnęłam.
– Lila, masz dziś szczęście! – zawołał Miłosz. – Często się to zdarza osobom, które pierwszy raz przychodzą do kasyna. Szkoda, że nie obstawiłem tak jak ty. Co teraz obstawiasz?
Zawahałam się. Nie chciałam, żeby brat się dowiedział, że siłą woli skierowałam kulkę na swoją liczbę.
– Trzydzieści – powiedziałam i położyłam sto złotych na tej liczbie.
Miłosz poszedł w moje ślady. Natomiast ja wzrokiem nakazałam kulce zatrzymać się znowu przy ósemce. I tak się stało. No cóż, rozczarowanie brata spowodowało u mnie małe wyrzuty sumienia, bo poczułam się, jakbym go okradła, ale właśnie wtedy w mojej głowie zakiełkował pewien plan.
Działo się to już po rozwodzie rodziców. Byliśmy tuż po kupnie mieszkań i ich urządzaniu, dlatego ciężko było u mnie z gotówką, a zapragnęłam iść w handlowe ślady mamy i otworzyć sklep obuwniczy. Mama na pewno nie pożyczyłaby mi pieniędzy, gdyby poznała cel pożyczki. Uważała, że powinnam rozwijać się po linii zawodowej, zrobić aplikację i zostać prawnikiem. Z wiadomych względów ojciec również odpadał jako potencjalny pożyczkodawca, dlatego postanowiłam spróbować zdobyć potrzebne na to fundusze przy zielonym stole. Tego wieczoru nie zagrałam już więcej, ale bacznie obserwowałam grających, dopytując Miłosza o różne szczegóły i niuanse dotyczące gry w ruletkę. Miłosz ochoczo wprowadzał mnie w tajniki hazardu. Dowiedziałam się, że największą wygraną można uzyskać, ustawiając „dużą gwiazdę”. Zapamiętałam, ile można wygrać, obstawiając żetonami „split”, „corner”, „street” i „six line”. Po powrocie do domu poszerzyłam wiedzę na temat ruletki. Nie wiedziałam, że jej pomysłodawcą był sam Blaise Pascal. Sprawdziłam, że rzeczywiście suma wszystkich liczb w ruletce od 1 do 36 daje liczbę 666, stąd się wzięło określenie „szatańska gra”.
Tydzień później wybrałam się do kasyna w hotelu Holiday Inn. Poszłam tam sama, bez brata. Usiadłam przy stole wśród innych graczy i postawiłam na siódemkę, pragnąc, by wyszła dziewiątka. I tak się stało. Dla zmylenia krupiera i sąsiadów przy stoliku kilka razy wygrałam, a kilka przegrałam. Po półgodzinie „pykania” żetonami, nabrałam powietrza do płuc i ustawiłam żetony o wysokich nominałach na „dużą gwiazdę”. Utkwiłam wzrok w białej kulce i całą uwagę skupiłam na jej ruchu. I stało się – kulka zatrzymała się na wybranej przeze mnie cyfrze osiem. Wygrałam osiemdziesiąt sześć tysięcy złotych. Była to dla mnie ogromna suma, pozwalająca zainwestować w obuwniczy biznesik.
Przy stole nastąpiło duże poruszenie. Oczy wszystkich skierowały się na mnie.
– Coś podobnego! Pierwszy raz coś takiego widzę – zawołał mój sąsiad z prawej. – Ale ma pani dziś szczęście!
Zgarnęłam żetony, ale jeszcze nie wstałam od stołu. Tak jak przypuszczałam, zmieniono krupiera. Pozwoliłam mu wyrzucić inny numer niż ten, który obstawiłam. Wszyscy przy stole przegrali wraz ze mną, bo każdy z graczy obstawił tak jak ja. Grałam jeszcze przez kwadrans, przegrywając tysiąc złotych. Podziw grających stopniał, wtedy wstałam i wyszłam z kasyna.
Kiedy znalazłam się w aucie, przez chwilę siedziałam, głośno oddychając. Całe moje ciało było pobudzone. Ręce mi drżały, a serce waliło jak młot pneumatyczny. Podświadomie wiedziałam, że zrobiłam coś złego. Owszem, miałam pieniądze na otwarcie sklepu, ale zdobyte w nieuczciwy sposób. Nie chodziło mi o straty właściciela kasyna; czułam podświadomie, że przekroczyłam pewne zasady. Wystraszyłam się tego, co zrobiłam, bo naruszyłam niepisane fundamentalne reguły, wykorzystując swój dar w nieodpowiedni sposób.
Noc przeszła mi bardzo niespokojnie. Śniły mi się dziwne sceny, jak z filmowych horrorów. Było mrocznie i złowieszczo. Cały czas byłam przesiąknięta strachem i obezwładniającym lękiem zapowiadającym nieszczęście. Rano, po przebudzeniu nie pamiętałam nic z tego snu, ale wstałam przerażona, spocona i rozdygotana. Wiedziałam, że nigdy więcej czegoś podobnego nie zrobię. I rzeczywiście, dotrzymałam złożonej sobie obietnicy – nigdy już nie zajrzałam do kasyna. Potem wyczytałam w internecie i w książkach dotyczących zjawisk paranormalnych, że nie wolno wykorzystywać swoich umiejętności w celu zdobycia pieniędzy, bo się je straci. Bałam się nie utraty swoich zdolności, tylko dużo większej kary. Na szczęście nic złego mnie nie spotkało, ale czułam podświadomie, że nie wolno mi ponownie tego zrobić. Dodatkowo przekonało mnie o tym włamanie do mojego świeżo otwartego sklepu. Tej samej nocy, kiedy było jego otwarcie, ukradziono mi kilka pudeł z drogimi włoskimi szpilkami, komputer i smartfon. Na szczęście ktoś z mieszkańców z sąsiedniej kamienicy przepłoszył złodziei. Wiedziałam, że to kara za złamanie zasady. Dlatego nigdy potem nie zagrałam nawet w totka ani w żadną tego typu grę.
Nie powiedziałam nikomu, w jaki sposób zdobyłam pieniądze na sklep. Wszystkim wmawiałam, że pożyczyłam pieniądze od znajomego.
Od tamtego czasu starałam się nie wykorzystywać świadomie swojego daru. Więcej – nie tylko go nie wykorzystywałam, lecz także chciałam, żeby te moje paranormalne umiejętności zanikły. Bałam się swojej odmienności. Bałam się swoich przeczuć, intuicji i tych cholernych snów. Ku mojej uldze coraz rzadziej nawiedzały mnie wizje na jawie, tak jak to było w dzieciństwie, tylko czasami miałam dziwne sny, które potem okazywały się proroczymi. Na szczęście przeważnie szybko zapominałam o tym, co mi się śniło. Wielokrotnie odczuwałam również déjà vu. Często mi się wydawało, że już byłam w podobnej sytuacji albo że wcześniej zetknęłam się z nowo poznanymi ludźmi, którzy temu jednak zaprzeczali. Zdawałam sobie sprawę, że ma to związek z moimi snami, a nie z realnymi przeżyciami.
Mało osób z otoczenia wiedziało o moich paranormalnych zdolnościach – jedynie rodzina. Nawet Miłosz w końcu w nie uwierzył, chociaż wcześniej traktował je sceptycznie i wyśmiewał, gdy o tym mówiłam. Uwierzył, gdy pewnego dnia, jadąc z nim autem jako pasażer, kazałam mu zmniejszyć prędkość kilka sekund przed tym, gdy drzewo zwaliło się na drogę tuż przed maską jego samochodu. Gdyby nie zwolnił, okazały klon przygniótłby nasze auto i nie wiadomo, jakby się to dla nas skończyło. Trudno było racjonalnie wytłumaczyć to zdarzenie, bo nie było wtedy ani burzy, ani wiatru. Od tamtego czasu Miłosz więcej nie lekceważył moich ostrzeżeń i z pewnym respektem zaczął traktować moje słowa i mnie samą. Niestety, dzięki moim zdolnościom zyskałam również przydomek Wiedźma.
– Uważaj, durniu, co mówisz – zawołałam, gdy pierwszy raz tak mnie nazwał. – Lepiej nie zadzierać z osobami, które bratają się z siłami nadprzyrodzonymi, bo mogę zamienić cię w ropuchę, a wątpię, czy znajdzie się idiotka, która by się zdecydowała cię pocałować.
Miłosz nie wystraszył się moich gróźb i nadal zwracał się do mnie tylko tym przezwiskiem. Odwzajemniłam się, nazywając go Gnomem. Wiedząc o kompleksie Miłosza na punkcie wzrostu, liczyłam, że zaprzestanie mnie tak przezywać, niestety nie pomogło. Miłosz nie był niski, mierzył metr i siedemdziesiąt dwa centymetry, mimo to miał pretensje do natury i rodziców, że zafundowali mu tak nikczemny wzrost. Uważał, że to niesprawiedliwe i podłe ze strony losu, że jego młodsza siostra jest od niego wyższa o dwa centymetry. Nie wiadomo, dlaczego taki konus urodził się w naszej rodzinie, przecież ojciec miał metr i osiemdziesiąt pięć centymetrów, a mama była podobnego wzrostu co ja.
– Nie narzekaj. Owszem, jesteś kurduplem, ale bardzo przystojnym – pocieszałam brata. – Masz rysy antycznych bogów i bujną, ciemną czuprynę. Niejeden z twoich wysokich kumpli wymieniłby się z tobą na głowę, oddając swoje centymetry.
– Wolałbym być łysy i brzydki, ale wyższy o dwadzieścia centymetrów – powiedział w chwili szczerości, głośno wzdychając.
Zrobiło mi się żal brata, więc postanowiłam nie nazywać go już więcej Gnomem, ale gdy usłyszałam „Cześć, Wiedźma”, automatycznie odpowiadałam „Cześć, Gnom”. I nadal tak do siebie mówimy. Hmm, gdy ze sobą rozmawiamy, co ostatnio rzadko się zdarza.
Rozdział 4 Liliana
Siedziałam naprzeciwko nowego znajomego i słuchałam jego dowcipów i anegdotek. Był ciekawym rozmówcą. Ciężar podtrzymania rozmowy spoczywał na nim, nie na mnie, jakby sam wziął na siebie ten obowiązek. Dowiedziałam się, że jest dekarzem, więc naprawia dachy, że zrobił jedynie licencjat z budownictwa lądowego na politechnice i nie zamierzał robić magisterki. Że nie ma już rodziców, ponieważ urodził się, kiedy przekroczyli czterdziestkę. Że ma dużo starszego brata, który mieszka w Stanach, i gdy go odwiedził w Ameryce, nauczył się kryć dachy. Że dekarstwo okazało się dobrze płatnym zajęciem, dlatego po powrocie do Polski założył firmę, która teraz prosperowała.
– Nie wyrabiam się ze zleceniami. Brakuje u nas dekarzy, bo większość wyjechała na zachód. No cóż, dużo lepiej jest zarabiać w euro niż w złotówkach.
– Dlaczego ty nie wyjechałeś?
– Bo kocham swoją ojczyznę i jestem patriotą. – Uśmiechnął się rozbrajająco. – Usłyszałem w telewizji, że praca i płacenie w kraju podatków to współczesny objaw patriotyzmu. Patriotyzm popłaca, bo gdybym naprawiał niemieckie dachy, nie poznałbym ciebie. – Do uśmiechu dołączył powłóczyste spojrzenie.
– Czy zawsze tak bajerujesz dziewczyny?
– Nie zawsze, jedynie wtedy, gdy mi się bardzo podobają.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, dlatego tylko wzruszyłam ramionami i zmieniłam temat.
– Myślałam, że jesteś informatykiem – bąknęłam, żeby coś powiedzieć.
– Dlaczego? – zaśmiał się. – Czy wyglądam na człowieka z IT? Zgarbionego, bladego i w mocnych okularkach od ciągłego ślęczenia przed kompem?
– Hmm, teraz wszyscy są informatykami – burknęłam. – Gdzie tylko się nie obrócę, tam sami programiści lub administratorzy sieci albo analitycy systemów. Nawet mój brat, nieuk i leń, został informatykiem.
– Tak? Gdzie pracuje?
– Zaczepił się jako administrator bezpieczeństwa, chyba pracuje przy przelewach. Nie wiem dokładnie, bo zerwałam z nim stosunki towarzyskie.
– Tak? Czemuż to?
– Bo jest lizusem bez charakteru. Zresztą nieważne. – Machnęłam ręką.
– Nie odpowiedziałaś mi, dlaczego myślałaś, że jestem informatykiem.
– Hmm, wiem, że się nie garbisz, jesteś opalony i nie nosisz okularków, ale kupowałeś drogi sprzęt komputerowy.
– Skąd wiesz, że drogi?
– Przecież powiedziałeś mi to na komendzie.
– Czy normalny człowiek nie może mieć wypasionego laptopa?
– Za dwadzieścia tysięcy? W życiu bym tyle nie dała.
– Ja też nie. – Znowu uśmiech. – Kupiłem go dla syna klienta, któremu kryję dach. Mieszka w małej dziurze w Bieszczadach i poprosił mnie, żebym kupił, bo on nie tylko się na tym nie zna, ale nawet nie potrafi korzystać z komputera.
– Są jeszcze tacy ludzie na świecie?
– Są. Zresztą ja też słabo znam się na komputerze. Ledwo, ledwo poruszam się w sieci. Znam tylko podstawowe komendy, te, które mi są potrzebne.
Spojrzałam na niego podejrzliwie.
– Nie grasz na kompie?
– W życiu! Nigdy mnie to nie rajcowało. Musiałem od małego pracować, bo rodzice byli starzy i schorowani. Wolałem przeczytać dobrą książkę, niż siedzieć przed konsolą, której zresztą nie miałem. Bardziej przemawia do mnie Wiedźmin z kartek książki niż z ekranu monitora.
– To tak jak mój tata. To znaczy jak mój ojciec – szybko się poprawiłam. – On też miał ciężkie dzieciństwo, a potem stał się zamożnym człowiekiem. I mu odbiło – dodałam, z trudem starając się opanować.
– Co rozumiesz przez „odbiło”?
– Olał rodzinę. – Nie do końca było to prawdą, ale nie widziałam sensu wdawać się w szczegóły. – Ty też masz pieniądze?
– Co za pytanie – zaśmiał się. – Na pewno nie można mnie nazwać krezusem, ale nie narzekam na brak forsy. Chociaż przydałoby się jej więcej.
– Gdy będziesz miał jej „więcej” i wejdziesz w wiek średni, to też ci odbije.
– Aha, teraz rozumiem, co odbiło twojemu ojcu. Młoda kobieta?
Nie odpowiedziałam, tylko wzruszyłam ramionami.
– Z tego wniosek, że nie warto mieć za dużo pieniędzy – ciągnął.
– A żebyś wiedział. Kto się rozwodzi, kto ma kochanki? – zapytałam retorycznie. – Tylko faceci, którym się powiodło finansowo. Biedak nie myśli o zdradzie żony, tylko jak opłacić czynsz i media, żeby starczyło na nowe buty dla dzieci. Gdy ojciec nie miał forsy, rodzice byli szczęśliwi – powiedziałam smutno.
– Według ciebie tylko bogaci mężczyźni zdradzają? A kobiety są święte?
– Wiem, że trochę uogólniam i wkładam wszystkich facetów do jednego wora, ale przeważnie tak jest. Cóż, kobiety też czasami zdradzają, ale dużo rzadziej. Zauważyłam, że z reguły odbija bogatym ludziom, którzy wyszli z biedy, a potem zachłysnęli się bogactwem, rzucając się w wir nowych podniet i życiowych atrakcji. – Odchrząknęłam. – Zresztą zmieńmy temat.
– Bardzo chętnie. Hmm, masz o mnie już dużo informacji, a ja o tobie prawie wcale.
– Nieprawda. Przecież wiesz, że mam sklep obuwniczy. A ja wiem, że jesteś dekarzem, bo nie chciało ci się dalej uczyć.
– Nie tyle nie chciało, ile nie widziałem sensu dalszego studiowania. Studia wiele nie nauczą, dają tylko papierek. Chyba myślisz podobnie, bo nie poszłaś na studia?
– Mylisz się, jestem panią magister.
– Czego?
– Prawa.
– Prowadzenie sklepu obuwniczego to chyba nie po linii zawodowej prawnika? – Milczałam, a on mi się przyglądał. – Muszę wszystko od ciebie wyciągać. Jesteś z kimś związana?
– Gdybym była, nie byłoby mnie tutaj – mruknęłam. – Na szczęście mój ojciec nie przekazał mi genów niewierności.
– Jesteś więc wolna. A dokładnie, panna czy rozwódka?
– A może wdowa?
– Chyba za młoda jesteś na wdowę. A więc?
– Stara panna. Tak o mnie mówi moja babcia.
– Stara? To ile możesz mieć lat? Dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem?
– Dwadzieścia dziewięć. Dla babci starość kobiety zaczyna się od trzydziestki.
– No to jeszcze nie jesteś stara.
– A ty ile masz lat?
– No cóż, ja jestem starym kawalerem, mam trzydzieści trzy lata
– Jesteś w wieku chrystusowym.
– Tak. Pan Jezus naprawiał świat, a ja naprawiam tylko dachy.
– Czy ty też łazisz po dachach, czy tylko twoi pracownicy?
– W tej branży ciężko jest o solidnych i dobrych fachowców. Jeśli mają jakieś pojęcie o pracy, to przeważnie działają na własny rachunek, dlatego większość zleceń muszę wykonywać samodzielnie, korzystając jedynie z pomocy innych. Mam zatrudnionych tylko dwóch pracowników.
– Nie boisz się chodzić po dachach?
– Już nie, to kwestia przyzwyczajenia.
– Masz kogoś?
– Oczywiście, że nie. Inaczej by mnie tu nie było. – Przesłał mi uśmiech.
– Gdzie mieszkasz?
Zawahał się na chwilę.
– Jestem w trakcie szukania mieszkania. Wynajmuję dom pod Krakowem.
– Jestem w lepszej sytuacji, bo mam własne mieszkanie – pochwaliłam się z dumą.
– Tak? Gdzie?
– W Nowym Bieżanowie.
Rozdział 5 Liliana
Spotykałam się z Filipem już dwa tygodnie i nie ukrywam, że coraz bardziej mi się podobał. Nie wiedziałam, czy to była miłość, bo nigdy nie byłam naprawdę zakochana, czy tylko oczarowanie. Ten facet miał w sobie to COŚ. Nie tylko wizualnie był atrakcyjny, lecz także biła od niego uczciwość, empatia i pewność własnych wartości. Do tego był inteligentny i błyskotliwy. Wydaje mi się, że nawet mój ojciec doceniłby wiedzę Filipa i wybaczył mu brak formalnego papierka. Zresztą przecież Filip miał dyplom inżyniera, magister to tylko tytuł zawodowy. Osobiście nie przywiązywałam wagi, ile kto skończył szkół oraz ile miał oficjalnych świstków potwierdzających spędzenie setek godzin w ich murach; mnie bardziej imponowała rzeczywista wiedza i wrodzona inteligencja. Podobało mi się, że Filip nie tylko nie wstydził się pracy fizycznej, lecz wręcz był z niej dumny. Również jego wygląd i sposób ubierania zadawały kłam utartym opiniom, że pracownik fizyczny jest niedomyty i zaniedbany. Nigdy nie czułam od niego zapachu potu i zawsze był schludnie ubrany, nawet wtedy, gdy przychodził na spotkanie prosto z dachu.
– Jak to robisz, że masz tak zadbane dłonie? – zapytałam już na pierwszej randce, bo ten szczegół zwrócił moją uwagę.
– Ponieważ pracuję w rękawicach. Łatwo się można skaleczyć, chwytając ostre krańce blachy.
– Nie przeszkadzają ci w pracy? Ja nie potrafię w rękawiczkach nawet umyć naczyń.
– Kwestia przyzwyczajenia. Radzę ci, żebyś poszła w moje ślady, szkoda rąk. Tym bardziej że silikonowe i gumowe są cienkie, nie tak jak moje.
Nie tylko dłonie miał wypielęgnowane, cały pachniał czystością i świeżością.
– Czy ty na dachu uwodzisz jakieś gołębice, że zawsze jesteś tak wystrojony? – zapytałam, gdy przyszedł na randkę prosto z pracy ubrany w czyściutkie dżinsy, odprasowany T-shirt i idealnie białe adidasy.
– Po prostu się przebieram, gdy wchodzę na budowę. Mam robocze ogrodniczki i wygodne buty, bo przecież w tych, które mam teraz na nogach, bałbym się wejść na dach. – W kącikach ust pojawił mu się uśmieszek. – Oprócz tego nie chcę podporządkować się stereotypom, że „fizol” to brudas i niechluj.
Lubiłam na niego patrzeć. Na jego ciało, tężyznę fizyczną zdobytą przy pracy, a nie na siłowni. Był taki zwinny, gibki, a przy tym bardzo silny. Lubiłam jego mocne ramiona i zadbane dłonie. I jego twarz. Regularne rysy, ładnie wykrojone usta i zielone oczy. Był przystojny, ale nie w ten nachalny sposób jak Mateusz Szulc. Tamten lśnił. Wszystko było w nim wypolerowane, poczynając od złotych błyszczących włosów, zawsze dobrze obciętych, przez opalony i idealnie umięśniony tors aż po brylantowe spinki w mankietach koszuli. Natomiast Filip był schludny i elegancki w swojski sposób.
Poszłam do łóżka z moim dekarzem pod koniec drugiego tygodnia naszej znajomości. Pewnego wieczoru, kiedy mnie odprowadzał pod klatkę, zaprosiłam go do mieszkania.
– Niepotrzebnie tu ze mną przyjechałeś taksówką. Teraz będziesz miał daleko do domu, zapłacisz majątek.
– Wcale nie, wynająłem mieszkanie niedaleko stąd, na Kozłówku. – Osiedle nazywało się Na Kozłówce, ale wszyscy krakowianie mówili Kozłówek.
Byłam trochę wstawiona i pobudzona, bo wcześniej zahaczyliśmy o dyskotekę. Nie chciałam, żeby wieczór się już skończył.
– No to chodź do mnie. Zobaczysz, jak mieszkam – zaproponowałam.
– Super. – Ucieszył się. – Które piętro?
– Drugie.
Chwilkę później byliśmy już w środku.
– Ładnie tu u ciebie – powiedział, rozglądając się wokół. – Prawdziwa z ciebie szczęściara, że masz własne mieszkanie, i to spłacone, nie w kredycie.
– Czy ja wiem? Mam mieszkanie dzięki temu, że nie mam domu – westchnęłam na wspomnienie okoliczności towarzyszących zakupowi mojego lokum. – Wolałabym mieć je w kredycie i rodzinę w komplecie.
– Nie masz tak najgorzej. Twoi rodzice i brat żyją. – Teraz on westchnął. – A mój jedyny krewny mieszka za oceanem.
– Niby tak, ale to nie to samo.
– Może kiedyś poznam twoją rodzinę.
– Mamę może poznasz – burknęłam.
– A brata i ojca?
– Możliwe, że brata również kiedyś poznasz, gdy przejdzie mi na niego wściekłość. Ale ojca, to wątpię. – Wzruszyłam ramionami.
– Nigdy mu nie wybaczysz, że rozwiódł się z mamą? – Widząc, że nie odpowiadam, zapytał: – A jak wam się wcześniej układało? Jakim był ojcem? Surowym, wymagającym? Bił cię?
– Co takiego?! Ależ skąd! Był dobrym tatą – wyszeptałam, ale zaraz się poprawiłam, przyjmując ostrzejszy ton: – Owszem, kiedyś był dobrym ojcem, ale potem zniszczył naszą rodzinę i w ten sposób przekreślił wszystko, co wcześniej zrobił dobrego.
Filip przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu.
– Lilu, jesteś jeszcze bardzo dziecinna – powiedział z wyrozumiałym uśmiechem w kącikach ust.
– Wypraszam sobie. Mam dwadzieścia dziewięć lat i mogę mieć własne zdanie.
– Zachowujesz się jak dziecko, któremu braciszek zabrał zabawkę, a ono w zemście zniszczyło wszystkie wspólne, którymi się bawili. – Spojrzał na mnie i przyciągnął do siebie. – Przepraszam za szczerość. Zniszczyłem nastrój.
Wysunęłam się z jego ramion.
– Menelek, chodź, dam ci jeść – powiedziałam do kota, który wyszedł z któregoś kąta i podszedł do mnie, ocierając się o moją nogę.
– Menel? Cóż za paskudna nazwa dla takiego sympatycznego zwierzaczka.
– Nie Menel, tylko Menelek. Menel jest brzydko, a Menelek śmiesznie.
– Kto go tak nazwał?
– Mój brat. Znalazł jego i siostrzyczkę w krzakach.
– A kotkę jak nazwał? Menelką?
– Nie, Krotką. To określenie informatyczne. Struktura danych będąca odzwierciedleniem matematycznej n-ki, czyli uporządkowanego ciągu wartości. Tak mi powiedział Miłosz, ale nic mi to nie mówi. Podobno zapis krotek stosuje się w wielu językach programowania.
– Hmm, mnie też nic to nie mówi. Menelek brzmi fajniej, bardziej po ludzku.
Potem siedzieliśmy obok siebie na kanapie i popijaliśmy drinki, a troszkę później już się całowaliśmy. A potem... było fajnie. Więcej – bardzo fajnie. No cóż, nie należę do kobiet, u których libido sięga zenitu, które potrzebują codziennej dawki dobrego seksu. Wiem, że dość trudno mnie rozgrzać w łóżku i niewielu mężczyznom się to udaje. Tymczasem bez trudu dokonał tego Filip. Okazał się najlepszym z moich kochanków. Był nawet lepszy od Mateusza Szulca! Chyba nareszcie znalazłam mężczyznę moich marzeń. Jak dobrze, że to on zostanie moim mężem.