Trzecie oko Wiedźmy - Danka Braun - ebook + audiobook + książka

Trzecie oko Wiedźmy ebook i audiobook

Braun Danka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Liliana Romańska, właścicielka sklepu obuwniczego i opiekunka czarnego kota, nie jest zwyczajną dziewczyną. Posiada zdolności paranormalne, dlatego brat nazywa ją Wiedźmą. Dzięki instynktowi i wizjonerskim snom Liliana potrafi przewidzieć niebezpieczeństwo i nadchodzące zdarzenia.

W jednym ze snów, który często się powtarza, pojawia się postać jej przyszłego męża. Pewnego dnia Lila spotyka tego mężczyznę i nawiązuje z nim bliskie relacje. Jej emocjonalny i psychiczny spokój burzy jednak przyjaciel brata, Dominik Darski, oraz… morderstwo. Wkrótce okazuje się, że także życie Liliany jest zagrożone. Prywatny detektyw Mirek Filer wynajęty przez rodzinę Romańskich podejmuje się znaleźć sprawcę zbrodni i zamachu na Lilę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 43 min

Lektor: Kinga Miśkiewicz

Oceny
4,6 (65 ocen)
48
11
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00
Korteress55

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia. Polecam serdecznie ♥️♥️♥️
00
Fiba1

Nie oderwiesz się od lektury

Ok czytałam lepsze tej autorki
00
LadyPok

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
breeAnna

Dobrze spędzony czas

polecam
00

Popularność




Co­py­ri­ght © 2022 by Gru­pa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tu­ra In­spi­ru­je Sp. z o.o. 
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­neAll ri­ghts re­se­rved Ksi­ążka ani żad­na jej część nie mogą być pu­bli­ko­wa­ne ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­la­ne w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgo­dy wy­daw­cy.
Re­dak­cja: Syl­wia Dro­żdżyk-Resz­ka
Ko­rek­ta: Agniesz­ka Brach, Ju­sty­na Ja­kub­czyk
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Mar­ta Gra­bow­ska-Grzy­bek
Skład: Ju­sty­na Ja­kub­czyk
Zdjęcie na okład­ce: © Cof­fe­eAnd­Milk (iStock)
ISBN 978-83-67173-33-9
Gda­ńsk/War­sza­wa 2022
Wy­daw­nic­two Pro­za­miza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ru­je.plwww.pro­za­mi.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ru­je.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Mir­ko­wi i Krzy­śko­wi.

Je­stem dum­na, że mam dwóch wspa­nia­łych Sy­nów

PRO­LOG

– Co się sta­ło? Do kogo przy­je­cha­ła ta ka­ret­ka?

– Do tej blon­dy­ny z dru­gie­go pi­ętra.

– Czy to co­vid?

– Eee, chy­ba nie. Te­raz ko­ro­na­wi­rus tro­chę się uspo­ko­ił. Je­śli w ogó­le ist­niał. Ja tam nie wie­rzę w całą tę pan­de­mię.

– Niech pani nie gada głu­pot, sąsiad­ko. Prze­cież z na­szej klat­ki uma­rł czło­wiek, a jego żona le­ża­ła mie­si­ąc w szpi­ta­lu. Ostat­nio, gdy przy­je­cha­li tu me­dy­cy, to wła­śnie z po­wo­du co­vi­da. No i ten ra­dio­wóz po­li­cyj­ny. Oni też tak przy­je­żdża­li spraw­dzić, czy się prze­strze­ga kwa­ran­tan­ny.

– Przy­je­żdża­li sami, a nie ra­zem z po­go­to­wiem. – Do roz­mo­wy dwóch ko­biet wtrącił się star­szy mężczy­zna. – Tam mu­sia­ło się coś stać. I to coś po­wa­żne­go. Wy­pa­dek albo na­pad, albo... – Za­wie­sił głos. – Jesz­cze wczo­raj ją wi­dzia­łem. Taka ład­na.

– A ja wczo­raj wi­dzia­łam tego jej fa­ce­ta. Na­wet się nie ukło­nił, uda­wał, że mnie nie wi­dzi. Pędził, jak­by mu się bar­dzo spie­szy­ło. Tacy są te­raz ci mło­dzi.

– On wca­le nie był taki mło­dy.

– Dla nas, sta­rych, to mło­dy.

– Mówi pani, że go wi­dzia­ła? Ja go już tu nie spo­ty­ka­łam od daw­na. Może się po­go­dzi­li.

– A co, po­kłó­ci­li się?

– Chy­ba tak, bo go nie wi­dzia­łam.

– A pani Ma­ry­sia to tak jak Pan Bóg, wi­dzi wszyst­ko i wie o wszyst­kim – wtrącił zno­wu mężczy­zna.

– Jak się miesz­ka w tej sa­mej klat­ce, to trud­no nie wie­dzieć, co się dzie­je u sąsia­dów.

– Ja też tu miesz­kam i nie wiem.

– Bo pan jest mało roz­gar­ni­ęty, pa­nie Stasz­ku.

– Ci­cho, ktoś wy­cho­dzi z klat­ki. Nio­są no­sze.

– O Boże! Na no­szach leży ktoś w czar­nym wor­ku! Je­śli jest w wor­ku, to musi już nie żyć.

– Jezu, taka mło­da ko­bie­ta.

– I taka ład­na – wes­tchnął gło­śno mężczy­zna. – Jaka szko­da.

– Po­dob­no zo­sta­ła za­mor­do­wa­na. – Do grup­ki ga­piów do­łączył jesz­cze je­den sąsiad.

– Skąd pan wie? Prze­cież ni­ko­go nie wpusz­cza­ją do jej miesz­ka­nia.

– Bar­dzo dużo tam po­li­cjan­tów. Przy­szli w kom­bi­ne­zo­nach.

– Może uma­rła na ko­ro­na­wi­ru­sa?

– Ależ skąd! To tech­ni­cy kry­mi­nal­ni, będą po­bie­rać od­ci­ski i śla­dy bio­lo­gicz­ne.

– Pan się na tym zna?

– Pew­nie. Oglądam w te­le­wi­zji dużo kry­mi­na­łów.

Kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej Roz­dział 1 Li­lia­na

Boję się. Wiem, że gro­zi mi nie­bez­pie­cze­ństwo. Czu­ję, że za chwi­lę wy­da­rzy się coś złe­go. Bar­dzo złe­go. Ogar­nia mnie ciem­no­ść. Nic nie wi­dzę. Trwam w tej ciem­no­ści ja­kiś czas, ale nie wiem, jak dłu­go. Na­gle robi się ja­sno.

Pa­trzę na mężczy­znę le­żące­go u mo­ich stóp. Ubra­ny jest w gra­na­to­we dżin­sy i nie­bie­ski T-shirt. Bi­cep­sy roz­py­cha­ją rękaw­ki pod­ko­szul­ka, jak­by chcia­ły uwol­nić się spod tka­ni­ny i za­pre­zen­to­wać swo­ją siłę. Mi­ęśnie klat­ki pier­sio­wej ry­wa­li­zu­ją z ra­mio­na­mi swą oka­za­ło­ścią, pi­ęk­nie za­ry­so­wa­ne sąsia­du­ją z umi­ęśnio­nym brzu­chem. Za­sta­na­wiam się, czy to re­zul­tat wie­lu go­dzin spędzo­nych na si­łow­ni, czy pra­ca fi­zycz­na. Mężczy­zna ma re­gu­lar­ne rysy i ład­nie wy­kro­jo­ne zie­lo­ne oczy. Sze­ro­ko otwar­te, pa­trzą wprost na mnie. Są nie­ru­cho­me. Jego przy­stoj­na twarz lśni bie­lą jak twarz ak­to­ra ka­bu­ki. Brązo­we wło­sy, prze­pla­ta­ne rdza­wy­mi pa­sma­mi, two­rzą swo­isty ba­le­jaż. Ale to nie dzie­ło fry­zjer­ki, ru­da­wy od­cień spo­wo­do­wa­ła krew sącząca się z tyłu czasz­ki. Szka­rłat­na po­so­ka ma­lu­je wo­kół gło­wy mężczy­zny krwa­wą au­re­olę, któ­ra z ka­żdą chwi­lą się po­wi­ęk­sza. Wiem, że on nie żyje. Czu­ję trwo­gę wdzie­ra­jącą mi się pod skó­rę. Je­stem co­raz bar­dziej prze­ra­żo­na. I smut­na. Za­le­ży mi na tym mężczy­źnie...

Ale nie, on żyje! Pa­trzę, jak klęczy przede mną i wsu­wa mi na ser­decz­ny pa­lec pi­ęk­ny pie­rścio­nek. To pie­rścio­nek za­ręczy­no­wy. Jest zło­ty i ma oczko z bry­lan­tu mie­ni­ące się nie­bie­skim świa­tłem. Je­ste­śmy na ta­ra­sie wy­ło­żo­nym ko­lo­ro­wą kost­ką two­rzącą cie­ka­wy wzór. Ota­cza­ją nas drze­wa i krze­wy. Czu­ję woń lasu, świe­żej tra­wy i świec. Przed nami pi­ęk­nie za­sta­wio­ny stół, a nad nim lśni punk­ci­ka­mi świa­teł gir­lan­da z lam­pek cho­in­ko­wych. Jest ma­gicz­nie, jest cu­dow­nie. Po chwi­li ob­raz zni­ka. Te­raz sto­ję przed ołta­rzem ubra­na w bia­łą suk­nię ślub­ną z tre­nem. We­lon upi­ęty we wło­sach opa­da mi na ple­cy. Przede mną sto­ją od­wró­ce­ni ty­łem dwaj mężczy­źni. Je­den wy­so­ki, dru­gi ni­ższy. Obaj są ciem­no­wło­si, ubra­ni w ciem­ne gar­ni­tu­ry. Na­gle je­den z nich się od­wra­ca. Ale to nie jest ten, któ­ry wręczał mi pie­rścio­nek. To ktoś inny. Usta wy­gi­na­ją mu się w zło­śli­wym uśmiesz­ku i mówi coś do sto­jące­go obok mężczy­zny, coś rów­nież zło­śli­we­go, bo czu­ję iry­ta­cję i wście­kło­ść. Czy to świa­dek na moim ślu­bie?

***

Po­de­rwa­łam się z po­ście­li. Zno­wu ten cho­ler­ny sen! Od pew­ne­go cza­su śni­ło mi się to samo – że je­stem w nie­bez­pie­cze­ństwie i pa­trzę na le­żące­go w ka­łu­ży krwi fa­ce­ta, któ­re­go kie­dyś po­ślu­bię. Nie lu­bi­łam tego snu, za­wsze się bu­dzi­łam w tym sa­mym mo­men­cie i za­wsze czu­łam dziw­ny nie­po­kój.

Spoj­rza­łam na bu­dzik sto­jący na noc­nej szaf­ce. Siód­ma, mo­głam jesz­cze go­dzin­kę się zdrzem­nąć. Po­now­nie przy­ło­ży­łam gło­wę do po­dusz­ki i już pra­wie za­sy­pia­łam, gdy na­gle wsko­czy­ło na mnie czte­ry kilo ży­wej wagi.

– Me­ne­lek, daj mi tro­chę po­spać – mruk­nęłam z no­sem wci­śni­ętym w ja­śka.

Kot nie za­re­ago­wał na moje sło­wa, tyl­ko za­czął spa­ce­ro­wać po ca­łym moim cie­le. Zde­ner­wo­wa­łam się, kie­dy wsze­dł mi na gło­wę.

– Głu­pol­ku, sły­szysz, co po­wie­dzia­łam? Wy­noś się z mo­je­go łó­żka – krzyk­nęłam, zrzu­ca­jąc z sie­bie in­tru­za.

Kot prych­nął obu­rzo­ny i wy­sze­dł z po­ko­ju, żeby po chwi­li wró­cić z ża­ło­snym miau­cze­niem. Nie­ste­ty nie po­ma­ga­ło za­my­ka­nie drzwi na noc, bo mój ko­cia­czek na­uczył się je otwie­rać. Wska­ki­wał na pó­łkę nad ka­lo­ry­fe­rem w przed­po­ko­ju, a z niej ska­kał na klam­kę. Zre­zy­gno­wa­na, wsta­łam z łó­żka.

– Kie­dy cię ad­op­to­wa­łam, wstręt­ny ko­cie, my­śla­łam, że nie będę zmu­szo­na wsta­wać rano, tak jak to bywa z pie­ska­mi, bo koty si­ka­ją do ku­we­ty. Tym­cza­sem też mnie bu­dzisz. Zo­ba­czysz, we­zmę psa, a cie­bie od­dam do chi­ńskiej re­stau­ra­cji. Uwa­żaj, bo oni z wszyst­kie­go ro­bią obiad – mruk­nęłam, ale za­raz za­wsty­dzi­łam się swo­ich szo­wi­ni­stycz­nych słów. Wzi­ęłam ko­cia­ka na ręce. – Me­ne­lek, żar­to­wa­łam. Oczy­wi­ście, że cię ni­ko­mu nie od­dam. – Kot wy­rwał mi się i otrze­pał. – Co się tak wzdry­gasz z obrzy­dze­niem? Zo­ba­czysz, we­zmę do domu mi­łe­go pie­ska. One są grzecz­ne, słu­cha­ją swo­ich pań i lu­bią, gdy się je przy­tu­la.

Pro­wa­dząc mo­no­log z ko­tem, po­szłam do ła­zien­ki, a on po­drep­tał za mną. Usia­dł na bla­cie z wpusz­czo­ną umy­wal­ką i jak za­wsze za­czął ob­ser­wo­wać moje po­ran­ne czyn­no­ści. Wo­la­łam wścib­ski wzrok in­tru­za sie­rściu­cha niż jego miau­cze­nie pod drzwia­mi.

– Wiesz, Me­ne­lek, ni­g­dy nie przy­pusz­cza­łam, że kie­dyś będę si­kać w czy­imś to­wa­rzy­stwie.

Kot, wi­dząc, że ury­wam pa­pier to­a­le­to­wy, jak zwy­kle za­czął go roz­wi­jać.

– Dość tego, wy­noś się z ła­zien­ki, bo zro­bię ci zim­ny prysz­nic – po­stra­szy­łam go, ale mój ko­ciak nie bał się na­wet wody.

Sto­jąc pod prysz­ni­cem, my­śla­mi wró­ci­łam do na­sze­go sprze­da­ne­go domu i na­szej roz­bi­tej ro­dzi­ny. Sze­ść lat temu fa­mi­lia Ro­ma­ńskich roz­pa­dła się jak do­mek z kart, a ka­żdy po­sze­dł swo­ją dro­gą. Wszyst­ko to za­wdzi­ęcza­my na­sze­mu ojcu, bo pan Ka­rol Ro­ma­ński nie po­tra­fił utrzy­mać fiu­ta w spodniach (tak mó­wił mój przy­szy­wa­ny dzia­dek) i wdał się w ro­mans z ko­bie­tą młod­szą od sie­bie o dwa­dzie­ścia trzy lata. Wiem, że oj­ciec w tej kwe­stii nie jest uni­ka­tem, mimo to ni­g­dy mu tego nie wy­ba­czę. Przez nie­go zo­sta­łam pó­łsie­ro­tą! Na­wet dwu­dzie­sto­dzie­wi­ęcio­lat­ki, ta­kie jak ja, chcą mieć pe­łną ro­dzi­nę i po­trze­bu­ją oboj­ga ro­dzi­ców. Mi­łosz uwa­ża, że prze­sa­dzam, że za­cho­wu­ję się in­fan­tyl­nie i ego­istycz­nie, bo się ob­ra­zi­łam na ojca. Że po­win­nam wy­krze­sać z sie­bie tro­chę em­pa­tii i spró­bo­wać go zro­zu­mieć. Cym­bał z tego mo­je­go bra­ta. Jego sam­cza so­li­dar­no­ść wy­bie­la ojca i uspra­wie­dli­wia jego podłe za­cho­wa­nie. Tuż po roz­wo­dzie ro­dzi­ców Mi­łosz opo­wie­dział się, tak jak ja, po stro­nie mamy i ze­rwał kon­tak­ty ze sta­rym, ale ostat­nio ich re­la­cje się po­pra­wi­ły. A na­sze, moje i bra­ta – po­gor­szy­ły. Je­śli Mi­łosz wy­brał ojca, a nie mamę i mnie, to niech z nim się spo­ty­ka. Lu­bię ra­dy­kal­ne roz­wi­ąza­nia, dla­te­go na­wet nie od­bie­ram od nie­go te­le­fo­nu.

Wy­szłam spod prysz­ni­ca mo­kra i wście­kła. Prze­ta­rłam ręcz­ni­kiem za­pa­ro­wa­ne lu­stro i przyj­rza­łam się so­bie kry­tycz­nie. Nie mam nar­cy­stycz­nych skłon­no­ści i da­le­ko mi do za­do­wo­le­nia ze swej apa­ry­cji, ale mu­szę przy­znać, że hen­na na brwiach i rzęsach po­pra­wi­ła to, w czym za­wi­ni­ła na­tu­ra. Je­stem na­tu­ral­ną blon­dyn­ką, nie­ste­ty wło­sy mam ja­sne nie tyl­ko na gło­wie, lecz ta­kże wo­kół oczu. Brwi i rzęsy zle­wa­ły się z kre­mo­wą kar­na­cją. Te­raz wresz­cie nie mu­szę ich ma­lo­wać, a moje nie­bie­skie oczy sta­ły się dużo wi­ęk­sze i bar­dziej nie­bie­skie. Mam re­gu­lar­ne rysy twa­rzy, wy­ra­źnie za­ry­so­wa­ne ko­ści po­licz­ko­we, zgrab­ny nos i ład­nie wy­kro­jo­ne usta. Naj­wi­ęk­szą moją ozdo­bą i dumą są wło­sy. Dłu­gie i zło­ci­ste, la­tem dzi­ęki sło­ńcu wpa­da­ją w pla­ty­no­wy blond, a co naj­wa­żniej­sze – jest ich tak dużo, że mo­gła­bym ob­dzie­lić nimi jesz­cze dwie oso­by – tak mó­wią moje ko­le­żan­ki. Żeby było ich tro­chę mniej, lek­ko je de­ga­żu­ję, a po­tem pro­stu­ję na pro­stow­ni­cy. Fi­gu­rę też mam nie­złą, tyl­ko pier­si mo­gły­by być nie­co wi­ęk­sze, ale tę lek­ką nie­do­sko­na­ło­ść rów­no­wa­żą nogi, wy­jąt­ko­wo dłu­gie, smu­kłe i zgrab­ne. Aku­rat w tej kwe­stii nie mam żad­nych pre­ten­sji do na­tu­ry.

Moja bab­cia uwa­ża, że je­stem za ład­na, dla­te­go nie wy­szłam jesz­cze za mąż, bo gdy­bym była brzyd­sza, nie by­ła­bym tak wy­bred­na. Na­to­miast Mi­łosz twier­dzi, że je­stem sta­rą pan­ną ze względu na mój jędzo­wa­ty cha­rak­ter. No cóż, chy­ba obo­je mają ra­cję.

Ja­kaś przy­czy­na musi być, że w wie­ku dwu­dzie­stu dzie­wi­ęciu lat wci­ąż nie mam ni­ko­go. Mnie oso­bi­ście to nie prze­szka­dza, lu­bię być sin­giel­ką. Mam wła­sne miesz­ka­nie, auto i środ­ki fi­nan­so­we, żeby utrzy­mać jed­no i dru­gie, i sie­bie. Je­stem sa­mo­wy­star­czal­ną ko­bie­tą XXI wie­ku, nie­po­trzeb­ny mi fa­cet. Nie mu­szę zbie­rać wa­la­jących się po podło­dze męskich skar­pe­tek, nie mu­szę ni­ko­mu go­to­wać obiad­ków ani w nocy słu­chać czy­je­goś chra­pa­nia. Nie je­stem też nim­fo­man­ką, któ­ra nie wy­trzy­ma jed­nej nocy bez pie­prze­nia. Ow­szem, mia­łam kil­ku fa­ce­tów, z któ­ry­mi na pew­no w łó­żku nie gra­łam w sza­chy, ale seks ja­koś ni­g­dy nie był dla mnie prio­ry­te­tem. Na­wet seks z Ma­te­uszem, bar­dzo spraw­nym ko­chan­kiem, nie wpły­nął na moją de­cy­zję i po­mi­mo sek­su­al­nych umie­jęt­no­ści tego fa­ce­ta za­ko­ńczy­łam na­szą zna­jo­mo­ść. Ze­rwa­łam, bo bra­ko­wa­ło mu in­nych wa­lo­rów, któ­rych szu­kam u mężczy­zny – dużo wa­żniej­szych niż do­bry seks.

Roz­my­śla­jąc o so­bie i swo­im sta­tu­sie sin­giel­ki, zja­dłam na śnia­da­nie owsian­kę z owo­ca­mi i szyb­ko się ubra­łam. Z re­gu­ły do pra­cy się nie stro­iłam, ale dziś mia­łam od­wie­dzić mamę, a ona za­wsze była tak ele­ganc­ka, że głu­pio by mi było pa­ra­do­wać przed nią w dżin­sach i T-shir­cie. Za­ło­ży­łam więc po­pie­la­te spodnie i bia­łą je­dwab­ną bluz­kę. Zdąży­łam się już opa­lić ma­jo­wym sło­ńcem, dla­te­go nie ba­łam się bie­li. Lu­bię ja­sne bluz­ki, ale za­kła­dam je wte­dy, gdy moje cia­ło na­bie­ra zło­ta­wej bar­wy. Na cze­ść mamy, bo był 26 maja, Dzień Mat­ki, zre­zy­gno­wa­łam na­wet z co­nver­se’ów na rzecz po­pie­la­tych czó­łe­nek z dzie­si­ęcio­cen­ty­me­tro­wy­mi ob­ca­sa­mi. Prze­pa­ko­wa­łam też rze­czy z czar­nej to­reb­ki do sza­rej, żeby kon­we­nio­wa­ła z ko­lo­ry­sty­ką ubra­nia.

Zbie­głam z dru­gie­go pi­ętra szyb­ciej, niż ro­bił to Me­ne­lek w po­go­ni za my­szą w ogro­dzie bab­ci. Wsia­dłam do mo­jej czer­wo­nej yari­ski i ru­szy­łam „do mia­sta” – tak prze­wa­żnie okre­śla­łam oko­li­ce Ryn­ku Gów­ne­go i kra­kow­skie Śród­mie­ście. Moje miesz­ka­nie znaj­du­je się w No­wym Bie­ża­no­wie. Zło­śliw­cy się śmie­ją, że miesz­kam pod Wie­licz­ką, a nie w Kra­ko­wie. Rze­czy­wi­ście, ze swo­je­go osie­dla mam bli­żej do Wie­licz­ki niż do cen­trum Kra­ko­wa. Cho­ciaż miesz­kam w miej­scu, gdzie wro­ny za­wra­ca­ją, lu­bię to osie­dle i moje sze­śćdzie­si­ęcio­me­tro­we miesz­kan­ko. Wszędzie mam bli­sko: do dwóch przy­chod­ni, do kil­ku ap­tek, do czte­rech du­żych mar­ke­tów. Bli­ziut­ko mam też do OBI, He­ba­nu i Le­roy Mer­lin. Na­wet kry­ty ba­sen znaj­du­je się w ta­kiej od­le­gło­ści od mo­je­go blo­ku, że mogę do­trzeć do nie­go pie­szo. Do przy­stan­ku tram­wa­jo­we­go jest sto me­trów, a do ko­ścio­ła kil­ka kro­ków da­lej. Mamy tu rów­nież nowo otwar­ty szpi­tal, bo nie­daw­no kli­ni­ka z uli­cy Ko­per­ni­ka zo­sta­ła prze­nie­sio­na do Pro­ko­ci­mia. No i jest sław­ny szpi­tal dzie­ci­ęcy, któ­ry kil­ka­dzie­si­ąt lat temu wy­bu­do­wa­li nam Ame­ry­ka­nie.

Wszędzie mam bli­sko, tyl­ko do pra­cy da­le­ko. Mój sklep obuw­ni­czy Sto­no­ga znaj­du­je się w dziel­ni­cy Kro­wo­drza, na uli­cy Kró­lew­skiej. Cały mój per­so­nel to dwie dziew­czy­ny i ja, ale ostat­nio po­sta­no­wi­łam po­wi­ęk­szyć licz­bę eks­pe­dien­tek o jed­ną oso­bę. Dziś mia­łam prze­pro­wa­dzić kil­ka roz­mów kwa­li­fi­ka­cyj­nych. Po­trze­bu­ję ko­goś do pa­ko­wa­nia pa­czek, bo ra­tu­ję się sprze­da­żą in­ter­ne­to­wą. Ta for­ma han­dlu po­pra­wi­ła kon­dy­cję fi­nan­so­wą mo­jej fir­my. Kie­dy za­uwa­ży­łam dość spo­re za­in­te­re­so­wa­nie wło­skim obu­wiem, po­sze­rzy­łam asor­ty­ment rów­nież o męskie mo­ka­sy­ny i pó­łbu­ty. Nie­źle też sprze­da­ją się przez in­ter­net ślub­ne szpil­ki z bia­łe­go atła­su. Są ta­nie, wy­god­ne i ład­ne, nie­ste­ty nie­zbyt wy­trzy­ma­łe, ale nie jest to prze­szko­da, bo mają za za­da­nie wy­trzy­mać tyl­ko jed­ną noc.

Kor­ki w Kra­ko­wie to praw­dzi­we utra­pie­nie, ale dzi­siaj uda­ło mi się do­trzeć na miej­sce w nie­ca­łe pół go­dzi­ny. Za­do­wo­lo­na, że uda­ło mi się po­ko­nać tak szyb­ko tra­sę, z ra­do­ścią za­par­ko­wa­łam na par­kin­gu nie­da­le­ko mo­jej Sto­no­gi.

Nie od razu wy­sia­dłam z sa­mo­cho­du. Otwo­rzy­łam ko­sme­tycz­kę, żeby pod­ma­lo­wać to i owo, bo z oba­wy przed kor­ka­mi wy­szłam z domu w po­śpie­chu, bez ma­ki­ja­żu. Moją uwa­gę przy­ci­ągnął mło­dy mężczy­zna ubra­ny w sza­rą par­kę z kap­tu­rem – a ra­czej nie sam fa­cet, ile jego dziw­ne za­cho­wa­nie. Prze­cha­dzał się wzdłuż skle­pu ze sprzętem elek­tro­nicz­nym, co chwi­lę zer­ka­jąc na wy­cho­dzących z nie­go klien­tów. Po­czu­łam za­pa­la­jącą się w moim mó­zgu lamp­kę. Wie­dzia­łam, że coś się wy­da­rzy. Moje „trze­cie oko” nie­ocze­ki­wa­nie sta­ło się ak­tyw­ne. Za­uwa­ży­łam sto­jący nie­opo­dal ra­dio­wóz po­li­cyj­ny. Bez wa­ha­nia po­de­szłam w stro­nę dwóch po­li­cjan­tów. Mu­sia­łam coś zro­bić, bo po­tem męczy­ło­by mnie su­mie­nie za moją bier­no­ść.

– Dzień do­bry. Pa­nie po­ste­run­ko­wy, ten mężczy­zna w sza­rej kurt­ce z kap­tu­rem dziw­nie się za­cho­wu­je. Praw­do­po­dob­nie ko­goś okrad­nie. To zło­dziej.

– Skąd pani wie, że to zło­dziej? Czy pani zna tego czło­wie­ka?

– Nie. Ale po­dej­rze­wam, że za­raz coś ukrad­nie.

– Mówi pani, że go po­dej­rze­wa... a niby dla­cze­go? – Po­li­cjant za­czął mi się przy­glądać.

– Już panu mó­wi­łam. Mam ta­kie prze­czu­cie.

– Przy­je­cha­ła pani sa­mo­cho­dem? – Po­pa­trzył na mnie uwa­żnie. – Czy dziś pani coś piła? Pro­szę po­de­jść do ra­dio­wo­zu.

– Cho­le­ra ja­sna! Nic nie pi­łam. Chcia­łam tyl­ko spe­łnić oby­wa­tel­ski obo­wi­ązek. I ni­g­dzie z pa­nem nie pój­dę. Mogę panu naj­wy­żej chuch­nąć w nos.

Kątem oka za­uwa­ży­łam mężczy­znę w skó­rza­nej kurt­ce pa­ku­jące­go coś do gra­fi­to­we­go nis­sa­na. Nie za­my­ka­jąc drzwi­czek auta, od­wró­cił się do sprze­daw­cy, któ­ry nió­sł za nim dru­gą pakę. Wy­ko­rzy­stał to czło­wiek w par­ce, wy­jął pu­dło z sa­mo­cho­du i za­czął szyb­ko ucie­kać.

– On ucie­ka! – za­wo­ła­łam.

– Kto? – za­py­tał zdzi­wio­ny po­li­cjant.

– Zło­dziej, o któ­rym wam mó­wi­łam. Trze­ba go go­nić!

Nie zwra­ca­jąc uwa­gi na po­li­cjan­tów, po­bie­głam w kie­run­ku, w któ­rym od­da­lał się zło­dziej. Za mną po­li­cjan­ci. A za nami po­szko­do­wa­ny. W szpil­kach nie da­wa­łam rady biec szyb­ko, ale zmo­ty­wo­wa­łam po­li­cjan­tów, bo przy­spie­szy­li, zo­sta­wia­jąc w tyle mnie i okra­dzio­ne­go. Truch­ci­kiem podąży­łam za nimi, cie­ka­wa, czy zła­pią zło­dzie­ja. Na­to­miast wspo­mnia­ny osob­nik bie­gł da­lej, co chwi­la po­trąca­jąc prze­chod­niów i co­raz bar­dziej od­da­la­jąc się od ści­ga­jących go gli­nia­rzy. Do­bie­gł aż do przy­stan­ku tram­wa­jo­we­go, a tam prze­ka­zał pacz­kę in­ne­mu mężczy­źnie, któ­ry wrzu­cił ją do tor­by tu­ry­stycz­nej i szyb­ko za­czął się od­da­lać. Po­li­cjan­ci zła­pa­li ucie­ki­nie­ra, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na jego wspól­ni­ka. Za­uwa­żył to jed­nak je­den z prze­chod­niów i pró­bo­wał za­trzy­mać mężczy­znę. Do­szło do szar­pa­ni­ny. Wi­dzia­łam, że za­in­te­re­so­wa­ło to po­li­cjan­tów. Je­den zo­stał ze sku­tym mężczy­zną, a dru­gi pod­bie­gł do wy­ry­wa­jące­go się wspól­ni­ka zło­dzie­ja.

Stwier­dziw­szy w du­chu, że nic tu po mnie, za­wró­ci­łam na par­king. Z tru­dem do­czła­pa­łam do swo­jej yari­ski, prze­kli­na­jąc w du­chu ele­ganc­kie czó­łen­ka, bo zdąży­ły obe­trzeć mi obie pi­ęty. Otwo­rzy­łam drzwicz­ki sa­mo­cho­du i usia­dłam na fo­te­lu pa­sa­że­ra, żeby chwil­kę od­po­cząć. Po kil­ku mi­nu­tach za­bra­łam tecz­kę z do­ku­men­ta­mi, za­mknęłam pi­lo­tem auto i skie­ro­wa­łam się w stro­nę mo­je­go skle­pu.

– Pro­szę pani, pro­szę się za­trzy­mać – usły­sza­łam za ple­ca­mi męski głos. Był to je­den z po­li­cjan­tów.

– O co cho­dzi? Na­dal chce­cie mnie prze­dmu­chać?

– Prze­pra­sza­my za tam­ten in­cy­dent. Ale musi pani iść z nami na ko­mi­sa­riat i zło­żyć ze­zna­nia.

– Nie mam cza­su, spie­szę się do pra­cy. Wy­bacz­cie pa­no­wie, ale cze­ka­ją na mnie lu­dzie, mam prze­pro­wa­dzić roz­mo­wy kwa­li­fi­ka­cyj­ne.

– Gdzie pani pra­cu­je, czym się pani zaj­mu­je?

– Pro­wa­dzę sklep obuw­ni­czy.

– Sto­no­gę?

– Tak.

– Gdy pani mó­wi­ła o roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej, my­śla­łem, że pra­cu­je pani w ja­kie­jś kor­po­ra­cji. Roz­mo­wa kwa­li­fi­ka­cyj­na ze sprze­daw­czy­nia­mi? – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Bar­dzo mi przy­kro, ale te pa­nie mu­szą po­cze­kać. Pro­szę za­dzwo­nić do skle­pu i uprze­dzić o spó­źnie­niu. – Za­wie­sił na mnie wzrok. – By­łem w Sto­no­dze kil­ka razy, ku­pi­łem u was buty, ale nie za­uwa­ży­łem tak ład­nej dziew­czy­ny.

– Co to mia­ło być, pa­nie po­ste­run­ko­wy? Na­ga­by­wa­nie? Uwo­dze­nie?

– Kom­ple­ment. – Uśmiech­nął się we­so­ło. – Po­li­cjan­ci rów­nież umie­ją do­strzec pi­ęk­no.

– Do­brze już, cho­dźmy – wes­tchnęłam. – Ale bar­dzo pro­szę sko­ńczyć z tymi nie­udol­ny­mi umi­zga­mi. Czy cza­sa­mi nie jest to ka­ral­ne? – Nie zwra­ca­jąc uwa­gi na to, co do mnie mó­wił, wy­jęłam te­le­fon i za­dzwo­ni­łam do skle­pu, by za­wia­do­mić o spó­źnie­niu.

Ko­men­da znaj­do­wa­ła się nie­da­le­ko. Przez uchy­lo­ne drzwi do­strze­głam jed­ne­go z dwóch zło­dziei w za­ło­żo­nych na nad­garst­ki kaj­dan­kach i prze­słu­chu­jące­go go po­li­cjan­ta.

– Pro­szę chwil­kę po­cze­kać na ła­wecz­ce, mu­szę zna­le­źć wol­ny po­kój – po­wie­dział po­li­cjant.

Klap­nęłam obok ja­kie­goś mężczy­zny.

– Po­dob­no to dzi­ęki pani od­zy­ska­łem lap­to­pa – usły­sza­łam. Do­pie­ro te­raz roz­po­zna­łam w mężczy­źnie wła­ści­cie­la nis­sa­na. – Dzi­ęku­ję. – Uśmiech­nął się do mnie. – Do­brze, że nie po­ła­ma­ła pani nóg, bie­gnąc w ta­kich bu­tach.

Był przy­stoj­ny, wy­so­ki o ciem­nych gęstych wło­sach i za­dba­nej bro­dzie. Nie lu­bi­łam bro­da­czy, ale te­raz trud­no było tra­fić na fa­ce­ta z gład­ko ogo­lo­ną twa­rzą. Ko­goś mi przy­po­mi­nał, ale nie wie­dzia­łam kogo.

– Czy my­śmy się już kie­dyś nie spo­tka­li? – za­py­ta­łam.

– Nie. Nie sądzę.

– Już pana gdzieś wi­dzia­łam, mam bar­dzo do­brą pa­mi­ęć do twa­rzy.

– Na pew­no nie. Tak ład­ną dziew­czy­nę mu­sia­łbym za­pa­mi­ętać.

Zno­wu kom­ple­ment, ale ten mnie nie zde­ner­wo­wał.

– Ale mo­że­my to nad­ro­bić – ci­ągnął. – Czy mó­głbym za­pro­sić pa­nią na obiad? Chcia­łbym się pani zre­wa­nżo­wać. Gdy­by nie pani, ni­g­dy bym nie od­zy­skał lap­to­pa. A kosz­to­wał dwa­dzie­ścia ty­si­ęcy zło­tych.

– Jest pan in­for­ma­ty­kiem?

– Dla­cze­go tak pani uwa­ża?

– Ta­kie dro­gie lap­to­py ku­pu­ją prze­wa­żnie lu­dzie za­ra­bia­jący nimi na ży­cie.

– Ku­pi­łem go nie dla sie­bie. Po­pro­szo­no mnie. Nie znam się na kom­pu­te­rach, umiem je­dy­nie na­pi­sać co nie­co w Wor­dzie i wy­słać ma­ila. – Zno­wu się uśmiech­nął. Miał ład­ne zie­lo­ne oczy.

I wte­dy so­bie przy­po­mnia­łam. To fa­cet z mo­je­go snu! Ale we śnie nie miał bro­dy.

– Śnił mi się pan dzi­siaj – pal­nęłam bez za­sta­no­wie­nia.

Po­pa­trzył na mnie ze zdzi­wie­niem i z pew­nym za­kło­po­ta­niem. Chy­ba wzi­ął mnie za ja­kąś wa­riat­kę.

– Pro­szę tak na mnie nie pa­trzeć. Żar­to­wa­łam – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem.

Gdy­bym mu po­wie­dzia­ła, że zo­sta­nie moim mężem, wzi­ąłby mnie za ja­kąś pa­ra­no­icz­kę. I na pew­no nie po­no­wi­łby pro­po­zy­cji spo­tka­nia.

Za­uwa­ży­łam pew­ną ulgę na jego twa­rzy.

– Z uśmie­chem jest pani jesz­cze pi­ęk­niej­sza. No to co, pój­dzie pani ze mną na obiad? – za­py­tał szyb­ko, wi­dząc zbli­ża­jące­go się po­li­cjan­ta.

– Ow­szem. To moja wi­zy­tów­ka – wręczy­łam mu bi­le­cik.

No cóż, prze­zna­cze­niu trze­ba cza­sa­mi po­ma­gać.

Roz­dział 2 Li­lia­na

Po za­mkni­ęciu skle­pu wsia­dłam w yari­skę i ru­szy­łam w stro­nę uli­cy Że­le­chow­skie­go, gdzie miesz­ka­ła moja mama. Do jej miesz­ka­nia mia­łam rzut be­re­tem i pra­wie co­dzien­nie u niej by­wa­łam, bo dzi­ęki tym wi­zy­tom nie mu­sia­łam go­to­wać. Jej obiad­ki były wspa­nia­łe. Mama przy­naj­mniej w taki spo­sób chcia­ła utrzy­mać ro­dzin­ną bli­sko­ść. Kie­dyś na tych moc­no spó­źnio­nych obia­dach by­wał rów­nież Mi­łosz, ale od cza­su, gdy po­go­dził się z oj­cem, to­wa­rzy­stwo bra­ta prze­sta­ło być mi miłe. Da­łam ma­mie ul­ti­ma­tum – albo ja, albo on. Żeby ra­to­wać sy­tu­ację i zja­dać obiad z dwoj­giem dzie­ci, mama pod­jęła iście sa­lo­mo­no­wą de­cy­zję: o go­dzi­nie szes­na­stej ja­dła zupę z sy­nem, a o osiem­na­stej pi­ęt­na­ście kon­su­mo­wa­ła z cór­ką dru­gie da­nie.

Po roz­wo­dzie ro­dzi­ców oj­ciec wspa­nia­ło­my­śl­nie zo­sta­wił ma­mie dom, a sam ku­pił dla sie­bie i Al­do­ny miesz­ka­nie w blo­kach przy uli­cy Jerz­ma­now­skie­go w Pro­ko­ci­miu. Mama nie chcia­ła miesz­kać w na­szym do­tych­cza­so­wym domu, bo wszyst­ko ko­ja­rzy­ło­by się jej z oj­cem. Wie­dzie­li­śmy o tym, dla­te­go wspól­nie z bra­tem po­ra­dzi­li­śmy jej sprze­dać dom i za­ku­pić dla na­szej trój­ki trzy od­ręb­ne miesz­ka­nia. Mama za­miesz­ka­ła przy Że­le­chow­skie­go, Mi­łosz przy uli­cy Kur­cza­ba, a mnie spodo­ba­ło się ład­ne mie­szan­ko w No­wym Bie­ża­no­wie. Wszyst­kie miesz­ka­nia były po­dob­nej wiel­ko­ści, oko­ło sze­śćdzie­si­ęciu me­trów kwa­dra­to­wych wraz z log­gią, i mia­ły tę za­le­tę, że cho­ciaż sta­re, były no­wo­cze­śnie wy­re­mon­to­wa­ne. Mi­łosz na­wet nie mu­siał ku­po­wać me­bli, bo po­przed­ni wła­ści­cie­le wy­je­żdża­li na sta­łe do An­glii i wszyst­ko mu zo­sta­wi­li, łącz­nie z ta­le­rza­mi i garn­ka­mi. Jego miesz­ka­nie mia­ło tyl­ko jed­ną wadę – le­ża­ło w sąsiedz­twie uli­cy Jerz­ma­now­skie­go, gdzie miesz­ka­li oj­ciec z Al­do­ną. Moje lo­kum znaj­do­wa­ło się tro­chę da­lej, ale wci­ąż zbyt bli­sko od wro­gów. Ku­pu­jąc miesz­ka­nie, nie wie­dzia­łam o tym, bo praw­do­po­dob­nie bym zre­zy­gno­wa­ła po­mi­mo pi­ęk­nie podświe­tlo­nej ła­zien­ki i ele­ganc­kiej otwar­tej stre­fy dzien­nej. Na szczęście kil­ka mie­si­ęcy pó­źniej oj­ciec i jego ko­chan­ka wy­je­cha­li do Lon­dy­nu, by na­pra­wiać zęby An­gli­kom. Oj­ciec był z za­wo­du sto­ma­to­lo­giem, a jego uko­cha­na pro­te­ty­kiem sto­ma­to­lo­gicz­nym. Kur­wa mać, do­bra­li się ide­al­nie!

– Na­resz­cie je­steś – za­uwa­ży­ła mama, gdy we­szłam do jej miesz­ka­nia, otwie­ra­jąc drzwi wła­snym klu­czem.

Sko­ńczy­ła pi­sać SMS-a. Spoj­rza­ła na mnie, od­kła­da­jąc te­le­fon.

– Co tak pó­źno za­mknęłaś dziś sklep? – za­uwa­ży­ła.

– Mu­sia­łam zro­bić pacz­ki dla ku­rie­ra.

– Jak po­szły roz­mo­wy z po­ten­cjal­ny­mi eks­pe­dient­ka­mi? Zna­la­złaś od­po­wied­nią oso­bę?

– Prze­ło­ży­łam roz­mo­wy na ju­tro, bo dziś spędzi­łam dwie go­dzi­ny w ko­mi­sa­ria­cie.

Mama zmarsz­czy­ła brwi.

– Dla­cze­go? Co się sta­ło?

– Ła­pa­łam zło­dzie­ja. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– Co ta­kie­go?

– Za­raz ci opo­wiem, ale wcze­śniej mu­szę wrzu­cić coś do żo­łąd­ka, bo soki żo­łąd­ko­we zja­da­ją mi go z gło­du.

– Nie pleć an­dro­nów, tyl­ko mów, o co cho­dzi. Co ro­bi­łaś w ko­mi­sa­ria­cie? – spy­ta­ła, kie­ru­jąc się do części ku­chen­nej.

Tu­taj też, tak jak u mnie i bra­ta, po­kój dzien­ny był po­łączo­ny z anek­sem ku­chen­nym. Wszyst­kie znaj­du­jące się tu me­ble mama ku­pi­ła sama, cho­ciaż były ga­tun­ko­wo gor­sze od tych, któ­re mie­li­śmy w domu i któ­re sprze­da­ła za bez­cen. Nie chcia­ła wzi­ąć ni­cze­go z daw­ne­go na­sze­go domu – jak i ja. Po­sta­no­wi­ła za­cząć nowe ży­cie do­słow­nie od nowa. Ja oka­za­łam wi­ęcej prag­ma­ty­zmu i to, co było ład­ne i mi po­trzeb­ne, prze­trans­por­to­wa­łam na Bie­ża­nów. Ow­szem, nie­na­wi­dzi­łam ojca, ale nie by­łam fra­jer­ką. Po­tra­fi­łam ra­cjo­nal­nie wy­tłu­ma­czyć so­bie, że wy­po­sa­że­nie kuch­ni, za­sta­wa sto­ło­wa i po­ściel były ku­pio­ne przez mamę, a nie jej męża.

Spoj­rza­łam na moją pi­ęk­ną mamę. Cho­ciaż była ubra­na w wy­god­ne do­mo­we ciu­chy, jak zwy­kle pre­zen­to­wa­ła się ele­ganc­ko. Pro­mie­nio­wa­ła mat­czy­nym cie­płem i zmy­sło­wą ko­bie­co­ścią. Wiem, że ta­kie okre­śle­nie z ust cór­ki wy­da­je się tro­chę dziw­ne, ale po­tra­fię prze­obra­zić się z ko­bie­ty-cór­ki w obiek­tyw­ne­go ob­ser­wa­to­ra. Mama mia­ła w so­bie mnó­stwo wdzi­ęku i gra­cji.

W tym mo­men­cie w po­ko­ju po­ja­wi­ła się kot­ka, sio­strzycz­ka mo­je­go Me­nel­ka. Za­mru­cza­ła na po­wi­ta­nie i ota­rła się o moje nogi. Też była czar­na jak jej bra­ci­szek, ale mia­ła bia­łą kra­wat­kę, bia­łe bu­ci­ki i nie­sa­mo­wi­te srebr­ne wąsy.

Krot­ka, tak na­zwał ją Mi­łosz, wy­pręży­ła się, prze­ci­ągnęła i z gra­cją usia­dła na podło­dze obok swo­jej mi­secz­ki, wy­da­jąc z sie­bie do­pra­sza­jące się o je­dzon­ko miau­cze­nie. Mama uśmiech­nęła się do niej i wy­ło­ży­ła na jej mi­skę koci pasz­tet. Po­tem umy­ła ręce i za­częła na­kła­dać na ta­le­rze po­traw­kę z in­dy­ka, wa­rzyw i brązo­we­go ryżu.

Boże, jak ja ko­cha­łam moją mamę! Ja­kim głup­cem oka­zał się mój oj­ciec.

Moje spoj­rze­nie pa­dło na ogrom­ny bu­kiet róż sto­jących na ko­mo­dzie. Na pew­no ku­pił je Mi­łosz. Przy­po­mnia­łam so­bie o pre­zen­cie. Nie lu­bi­łam ku­po­wać ani do­sta­wać ci­ętych kwia­tów, uwa­ża­jąc, że w ten spo­sób skra­ca się im ży­cie. Uzna­wa­łam tyl­ko te w do­nicz­kach. Dla­te­go nie wręczy­łam ma­mie kwia­tów, lecz wy­jęłam z to­reb­ki mały pa­ku­ne­czek – mały, ale nie­ta­ni, bo kosz­to­wał dużo wi­ęcej niż ten bu­kiet. No i mój pre­zent miał jesz­cze je­den plus, mógł zo­stać przy ma­mie o wie­le dłu­żej. Ku­pi­łam jej ulu­bio­ne per­fu­my od Do­lce Gab­ba­na o cu­dow­nej nu­cie, któ­rych za­pach za­wsze mi się z nią ko­ja­rzył.

– O, dzi­ęku­ję, có­recz­ko! Nie trze­ba było, są bar­dzo dro­gie, a prze­cież to­bie się nie prze­le­wa – po­wie­dzia­ła.

– Ow­szem, nie prze­le­wa mi się, ale stać mnie na pre­zent dla wła­snej mat­ki – burk­nęłam.

Mama wes­tchnęła. Wie­dzia­łam, o czym my­śli. O moim skle­pie i nie­wy­ko­rzy­sta­nym po­ten­cja­le in­te­lek­tu­al­nym. We­dług niej jej cór­ka, jed­na z naj­zdol­niej­szych na roku ab­sol­wen­tek pra­wa, po­win­na zro­bić apli­ka­cję sędziow­ską lub pro­ku­ra­tor­ską, a nie han­dlo­wać bu­ta­mi. To samo my­śle­li wszy­scy w ro­dzi­nie. Ale wie­dzia­łam, że moja de­cy­zja naj­bar­dziej do­tknęła ojca, bo za­wsze bar­dzo mu za­le­ża­ło, że­bym zo­sta­ła sędzią lub pro­ku­ra­to­rem. I wła­śnie dla­te­go zre­zy­gno­wa­łam z apli­ka­cji. Za­wsze w ro­dzi­nie ucho­dzi­łam za to zdol­niej­sze i am­bit­niej­sze dziec­ko. Ni­g­dy nie do­sta­wa­łam dwó­jek ani tró­jek, a o je­dyn­ce nie było na­wet mowy.

To mój brat spra­wiał kło­po­ty. Nie chcia­ło mu się uczyć, sła­bo zdał ma­tu­rę i co chwi­la za­czy­nał inne stu­dia. W ko­ńcu pod pre­sją ro­dzi­ców zro­bił li­cen­cjat z geo­de­zji na AGH, ale z ma­gi­ster­ki zre­zy­gno­wał. Ni­g­dy na­wet nie pró­bo­wał zna­le­źć pra­cy w za­wo­dzie, tyl­ko wci­ąż otwie­rał nowe biz­ne­sy, któ­re za­wsze ko­ńczy­ły się kla­pą. Naj­pierw po­sze­dł w śla­dy mamy i otwo­rzył sklep ze zdro­wą żyw­no­ścią, ale nic z tego nie wy­szło, bo umiej­sco­wie­nie punk­tu nie było naj­lep­sze. Po­tem spró­bo­wał kon­ty­nu­ować dzia­łal­no­ść w han­dlu ob­wo­źnym. Po plaj­cie po­dej­mo­wał się jesz­cze kil­ku in­nych dzia­łal­no­ści, aż w ko­ńcu po­sze­dł po ro­zum do gło­wy i za­pi­sał się do Cod-Co­ola na kurs pro­gra­mo­wa­nia. Uko­ńczył go i... wresz­cie miał z cze­go opła­cać ra­chun­ki. Wiem, że mama w du­chu wci­ąż li­czy­ła, że ja rów­nież kie­dyś się opa­mi­ętam, zro­bię apli­ka­cję i wró­cę do za­wo­du – do­kład­niej mó­wi­ąc, za­cznę pra­co­wać w swo­im za­wo­dzie, bo ni­g­dy w nim nie pra­co­wa­łam.

Moje i bra­ta za­in­te­re­so­wa­nia biz­ne­so­we za­częły się od mo­men­tu, gdy mama otwo­rzy­ła sklep ze zdro­wą żyw­no­ścią Eko-Do­mek. Na­sza ro­dzi­ciel­ka nie sko­ńczy­ła stu­diów na kie­run­ku far­ma­cji, bo na dru­gim roku za­szła w ci­ążę. Ro­dzi­ce nie mie­li wa­run­ków, by móc obo­je da­lej stu­dio­wać, dla­te­go mama wzi­ęła urlop dzie­ka­ński, żeby wy­cho­wy­wać syn­ka. A po­tem już ni­g­dy nie wró­ci­ła na stu­dia.

Mło­dzi ma­łżon­ko­wie miesz­ka­li w jed­nym po­ko­ju w sta­rym domu dziad­ków mo­je­go ojca przy uli­cy Mo­drze­wio­wej. Oj­ciec zo­stał sie­ro­tą w wie­ku dzie­si­ęciu lat. Jego ro­dzi­ce zgi­nęli w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym, a opie­kę nad wnu­kiem ob­jęli dziad­ko­wie – eme­ry­ci, dla­te­go w ich ro­dzi­nie się nie prze­le­wa­ło. Oj­ciec często nam opo­wia­dał, jak mu­siał cho­dzić w sta­rych ubra­niach po swo­ich ku­zy­nach i cie­szyć się otrzy­ma­ny­mi od pro­bosz­cza pacz­ka­mi z da­rów. W dzie­ci­ństwie do­świad­czył praw­dzi­we­go ubó­stwa i tyl­ko dzi­ęki swej de­ter­mi­na­cji i zdol­no­ściom in­te­lek­tu­al­nym sko­ńczył tak ci­ężkie stu­dia jak sto­ma­to­lo­gia. Mimo że do­stał się na wy­dział le­kar­ski, wy­brał sto­ma­to­lo­gię ze względów stric­te prag­ma­tycz­nych. Wie­dział, że po zdo­by­ciu dy­plo­mu czas spi­ja­nia śmie­tan­ki fi­nan­so­wej na­stąpi szyb­ciej, po­nie­waż ście­żka za­wo­do­wa le­ka­rza jest dużo dłu­ższa i bar­dziej wy­bo­ista niż den­ty­sty. Nie my­lił się, bo już wkrót­ce po zda­niu ko­ńco­we­go eg­za­mi­nu za­czął za­ra­biać go­dzi­we pie­ni­ądze.

Ale za­nim oj­ciec roz­po­czął pra­cę sto­ma­to­lo­ga, ro­dzi­ce mu­sie­li prze­jść praw­dzi­wą ge­hen­nę. Od po­cząt­ku dziad­ko­wie byli wro­go na­sta­wie­ni do żony wnu­ka, ob­wi­nia­jąc ją o nie­po­żąda­ną ci­ążę. Ten zwi­ązek nie spodo­bał się rów­nież ich cór­ce, ciot­ce ojca, któ­ra prze­nio­sła się do dom­ku na Mo­drze­wio­wej, od­da­jąc wcze­śniej swo­je miesz­ka­nie do­pie­ro co oże­nio­ne­mu sy­no­wi.

Start ma­łże­ński mo­ich ro­dzi­ców nie był ła­twy. Mama nie mo­gła li­czyć na po­moc swo­jej mat­ki, któ­ra wte­dy miesz­ka­ła w Oża­ro­wie Ma­zo­wiec­kim, a ojca ni­g­dy nie po­zna­ła, bo była nie­ślub­nym dziec­kiem. Żeby utrzy­mać małą ro­dzi­nę, mama za­częła pra­co­wać, będąc jesz­cze w ci­ąży. Zdo­by­wa­ła pie­ni­ądze, szy­jąc cha­łup­ni­czo ple­ca­ki i ple­cacz­ki dla pew­nej fir­my odzie­żo­wej. Sie­dzia­ła przy ma­szy­nie rów­nież po uro­dze­niu Mi­ło­sza. Ca­ły­mi go­dzi­na­mi szy­ła. W dzień – kie­dy mały spał, i w nocy – kie­dy inni spa­li. Nie­ste­ty moi ro­dzi­ce wkrót­ce mu­sie­li zmie­rzyć się z na­stęp­ną kło­dą na dro­dze swo­je­go ży­cia – mną. Po­dob­no na­wet przez chwi­lę nie po­my­śle­li o usu­ni­ęciu ci­ąży, cho­ciaż dru­gie dziec­ko jesz­cze bar­dziej skom­pli­ko­wa­ło ich sy­tu­ację fi­nan­so­wo-za­wo­do­wą. Oj­ciec był prze­szczęśli­wy, kie­dy mnie uj­rzał, wrzesz­czącą w ra­mio­nach po­ło­żnej, mama rów­nież. Tyl­ko dziad­ko­wie ojca chy­ba nie wy­trzy­ma­li mo­ich krzy­ków, bo szyb­ko ze­bra­li się z tego świa­ta. Naj­pierw uma­rła moja pra­bab­cia, a mie­si­ąc pó­źniej jej mąż. Ciot­ka cały czas ob­wi­nia­ła mnie o ich śmie­rć. Mama nie przej­mo­wa­ła się uty­ski­wa­niem ciot­ki, da­lej zmie­nia­ła pie­lu­chy i szy­ła ple­cacz­ki. Ale wkrót­ce prze­sta­ła je szyć, bo fir­mę, w któ­rej pra­co­wa­ła, wy­ko­ńczy­ła chi­ńska kon­ku­ren­cja. Na szczęście oj­ciec miał już w kie­sze­ni dy­plom le­ka­rza sto­ma­to­lo­ga i uko­ńczo­ny staż. Na­sta­ły prze­mia­ny go­spo­dar­cze i za­częły po­ja­wiać się jak grzy­by po desz­czu ró­żne przy­chod­nie sto­ma­to­lo­gicz­ne, bo nowi rzut­cy pol­scy przed­si­ębior­cy za­częli dbać o swo­je uzębie­nie. Pi­ęk­ny uśmiech był wi­zy­tów­ką pol­skie­go biz­nes­me­na. Świad­czył o jego po­zy­cji i sta­tu­sie spo­łecz­nym.

Pierw­szą do­brze płat­ną pra­cę oj­ciec zdo­był w przy­chod­ni Szul­ców. Flo­ra Szulc szyb­ko od­kry­ła umie­jęt­no­ści no­we­go pra­cow­ni­ka, dla­te­go sta­ra­ła się być hoj­nym pra­co­daw­cą, żeby nie ucie­kł do in­nej przy­chod­ni. Wraz z dy­plo­mem ojca i mo­imi na­ro­dzi­na­mi sy­tu­acja ma­te­rial­na ro­dzi­ców nie­ocze­ki­wa­nie od­mie­ni­ła się o sto osiem­dzie­si­ąt stop­ni. Pie­ni­ądze za­ra­bia­ne u Szul­ców po­zwo­li­ły nam za­cząć nor­mal­nie funk­cjo­no­wać, a śmie­rć dziad­ków... zro­bi­ła z nas praw­dzi­wych bo­ga­czy. Tak, bo­ga­czy, bo dziad­ko­wie oprócz sta­re­go domu mie­li wo­kół nie­go jesz­cze 50 arów zie­mi. Taka par­ce­la na Woli Ju­stow­skiej, w naj­dro­ższej dziel­ni­cy Kra­ko­wa, sta­no­wi­ła praw­dzi­wy ma­jątek. Dziad­ko­wie ni­g­dy nie chcie­li sprze­dać na­wet ka­wa­łka zie­mi, cho­ciaż wci­ąż byli na­ga­by­wa­ni przez biu­ra nie­ru­cho­mo­ści. Wo­le­li bie­do­wać, niż od­sprze­dać na­wet kil­ka arów. Nie ro­zu­mie­li tego ani moi ro­dzi­ce, ani ciot­ka, ani jej dwaj sy­no­wie. Do­pie­ro te­sta­ment wszyst­ko wy­ja­śnił. Dziad­ko­wie wstrzy­my­wa­li się ze sprze­da­żą dzia­łki, oba­wia­jąc się re­ak­cji nie­któ­rych człon­ków ro­dzi­ny, po­nie­waż wszyst­ko za­pi­sa­li mo­je­mu ojcu i jego żo­nie. Miesz­ka­jąca z nimi ciot­ka, a ich cór­ka, do­sta­ła je­dy­nie do­ży­wot­nią słu­żeb­no­ść domu.

Ostat­nia wola mo­ich pra­dziad­ków obu­rzy­ła część fa­mi­lii Ro­ma­ńskich – kon­kret­nie ciot­ki i jej dwóch sy­nów. Spra­wa o spa­dek ci­ągnęła się trzy lata. Ku­zy­no­wie po­wo­ły­wa­li się na nie­po­czy­tal­no­ść spad­ko­daw­ców, mimo że te­sta­ment zo­stał spo­rządzo­ny przy no­ta­riu­szu i psy­chia­trze, któ­ry po­twier­dził zdro­wie psy­chicz­ne obu ma­łżon­ków. Z oba­wy przed trud­no­ścia­mi ze stro­ny nie­za­do­wo­lo­nych spad­ko­bier­ców dziad­ko­wie do­łączy­li do do­ku­men­tu list wy­ja­śnia­jący po­wo­dy swej de­cy­zji. Uwa­ża­li, że mój oj­ciec był wy­jąt­ko­wo źle do­świad­czo­ny przez los. Stra­ciw­szy w dzie­ci­ństwie ro­dzi­ców, nie za­ła­mał się i ni­g­dy nie spra­wiał kło­po­tów wy­cho­waw­czych. Wy­ka­zy­wał za­pał do na­uki i pra­cy, przez co spe­łnił ma­rze­nia dziad­ków, zdo­by­wa­jąc dy­plom le­ka­rza sto­ma­to­lo­ga. Na­to­miast sy­no­wie cór­ki moc­no ich roz­cza­ro­wa­li, wy­ra­sta­jąc na dar­mo­zja­dów i obi­bo­ków – dla­te­go mu­sie­li się za­do­wo­lić je­dy­nie za­chow­kiem. Naj­bar­dziej ze wszyst­kich była za­sko­czo­na mama, bo zo­sta­ła wspó­łwła­ści­ciel­ką po­se­sji na rów­ni z mężem. Prze­ko­na­na, że dziad­ko­wie nie da­rzy­li jej sym­pa­tią, prze­ży­ła praw­dzi­wy szok, czy­ta­jąc ich ostat­nią wolę i cie­płe sło­wa pod swo­im ad­re­sem.

Spra­wa spad­ko­wa ci­ągnęła się trzy lata. Cho­ciaż ciot­ka i jej sy­no­wie krzy­cze­li i zło­rze­czy­li, pod­wa­ża­li te­sta­ment i od­wo­ły­wa­li się do wy­ższych in­stan­cji, i tak ni­cze­go nie wskó­ra­li. Sąd uznał pra­wo­moc­no­ść do­ku­men­tu i moi ro­dzi­ce zo­sta­li wła­ści­cie­la­mi domu oraz par­ce­li.

Ro­dzi­ce po­dzie­li­li dzia­łkę i za pie­ni­ądze ze sprze­da­ży pi­ęt­na­stu arów oraz z ni­sko opro­cen­to­wa­ne­go kre­dy­tu wy­bu­do­wa­li pi­ęk­ny dom. Po kil­ku la­tach pra­cy w przy­chod­ni Szul­ców oj­ciec do­stał od jed­ne­go z no­wo­bo­gac­kich biz­nes­me­nów pro­po­zy­cję za­ło­że­nia spó­łki. Jego wspól­nik – z za­wo­du szewc, któ­ry zro­bił ma­jątek na pro­duk­cji obu­wia – po­sta­no­wił za­in­we­sto­wać w usłu­gi me­dycz­ne i otwo­rzyć kli­ni­kę sto­ma­to­lo­gicz­ną.

***

Moje roz­my­śla­nia o hi­sto­rii ro­dzi­ny prze­rwa­ła mama, zmu­sza­jąc do po­wro­tu do rze­czy­wi­sto­ści.

– Có­recz­ko, co tak za­mil­kłaś? – za­py­ta­ła.

– Przy­po­mnie­li mi się dziad­ko­wie ojca. – Od roz­wo­du ni­g­dy nie na­zwa­łam go „tatą”. Spoj­rza­łam na mamę. – A co do­sta­łaś od Mi­ło­sza?

– Kwia­ty. – Oczy ro­dzi­ciel­ki ucie­kły w bok. – Mi­łosz się ża­lił, że nie chcesz z nim roz­ma­wiać i nie od­bie­rasz te­le­fo­nów – mruk­nęła mama.

– Na­praw­dę? Bie­dac­two – sark­nęłam. – Do­ko­nał wy­bo­ru, gdy za­czął pod­li­zy­wać się ojcu. Sprze­dał swo­ją du­szę za trzy­dzie­ści srebr­ni­ków, bo oj­ciec zro­bił go wła­ści­cie­lem miesz­ka­nia, w któ­rym miesz­ka z Al­do­ną.

– Oj, có­ruś, ja­kaś ty dzie­cin­na – wes­tchnęła Mama. – Prze­cież to wasz oj­ciec.

– Prze­stał być oj­cem, gdy nas po­rzu­cił.

– Po pierw­sze, nie po­rzu­cił was, tyl­ko mnie. – Od­chrząk­nęła. – Nie za­po­mi­naj, że zo­sta­wił nam dom, dzi­ęki temu ka­żde z nas ma swój kąt.

– Ale zdra­dza­jąc cie­bie, nas też zdra­dził! Nie ro­zu­miem, jak mo­żesz go te­raz tłu­ma­czyć.

W tym mo­men­cie za­dzwo­nił dzwo­nek. A po chwi­li w drzwiach uka­zał się mężczy­zna trzy­ma­jący w rękach bu­kiet kwia­tów – rów­nież róż.

– Lilu, po­znaj mo­je­go zna­jo­me­go. To moja cór­ka, Edku.

Skrzy­wi­łam się w du­chu. Nie spodo­ba­ło mi się, że moja mama przed­sta­wi­ła mnie ja­kie­muś fa­ga­so­wi, a jesz­cze bar­dziej mi się nie po­do­ba­ło, że ten fa­gas wy­glądał na młod­sze­go od niej. Mama pre­zen­to­wa­ła się mło­do, nikt jej nie da­wał pi­ęćdzie­si­ęciu czte­rech lat. Wie­dzia­łam, że cza­sa­mi spo­ty­ka­ła się z mężczy­zna­mi, ale ni­g­dy nam ni­ko­go z nich nie przed­sta­wi­ła. Ten fa­cio mu­siał być dla niej kimś wa­żnym.

– Edward Wci­sło – po­wie­dział mężczy­zna, wy­ci­ąga­jąc rękę na po­wi­ta­nie.

Po­da­łam mu swo­ją z pew­nym oci­ąga­niem. Wci­sło – co to za na­zwi­sko! Chce się wci­snąć do na­szej ro­dzi­ny?

– Czy­żbyś, mamo, oprócz mnie i Mi­ło­sza mia­ła jesz­cze inne dzie­ci?

Fa­cet spoj­rzał na mamę zmie­sza­ny.

– Lila w swo­im żar­cie na­wi­ązu­je do dzi­siej­sze­go dnia. Dziś Dzień Mat­ki. – Uspra­wie­dli­wia­ła mnie mama, a po­tem zwró­ci­ła się w moją stro­nę: – Edward bar­dzo często ku­pu­je mi kwia­ty – do­da­ła i po­now­nie zwró­ci­ła się do mężczy­zny. – Edku, dla­cze­go nie za­dzwo­ni­łeś, że przyj­dziesz wcze­śniej? – Wy­czu­łam w jej gło­sie pe­wien za­rzut.

– Prze­pra­szam, Ma­rzen­ko, ale dziś mam jesz­cze wa­żne spo­tka­nie, a chcia­łem po­być tro­chę z tobą. – W spo­so­bie wy­po­wia­da­nia tych słów było sły­chać skru­chę. – Dzwo­ni­łem, ale nie od­bie­ra­łaś.

Mama spoj­rza­ła na wy­świe­tlacz te­le­fo­nu.

– Rze­czy­wi­ście, mam wy­łączo­ną gło­śno­ść – mruk­nęła.

A więc nie było to za­ara­nżo­wa­ne ofi­cjal­ne spo­tka­nie fa­ga­sa z cór­ką. Tro­chę mi ulży­ło. Fa­cet jak fa­cet, w ka­żdej chwi­li może znik­nąć z ho­ry­zon­tu za­in­te­re­so­wań mamy.

– Edward jest moim do­staw­cą – po­wie­dzia­ła mama to­nem wy­ja­śnie­nia.

– Czym pan han­dlu­je? Zdro­wy­mi ziem­nia­ka­mi czy bu­ra­ka­mi?

– Edward pro­wa­dzi hur­tow­nię z eko­lo­gicz­ną żyw­no­ścią. Eko­lo­gicz­ne na­sio­na, orze­chy i inne im­por­to­wa­ne zdro­we pro­duk­ty, wy­ho­do­wa­ne bez na­wo­zów sztucz­nych.

– Hmm, to zna­czy ta­kie, któ­re mają cer­ty­fi­kat, ale nie­ko­niecz­nie nie za­wie­ra­ją w so­bie pe­sty­cy­dów? – burk­nęłam za­czep­nie. – Mamo, nie oszu­kuj­my się, ta zdro­wa żyw­no­ść to ście­ma. Na jed­nym za­go­nie ho­du­je się ro­śli­ny bez na­wo­zów, ale na pi­ęciu in­nych już się je na­wo­zi.

– To nie­praw­da. Rol­ni­cy pod­le­ga­ją per­ma­nent­nej kon­tro­li. W ra­zie przy­ła­pa­nia ich na oszu­stwie są na­kła­da­ne wy­so­kie kary i często od­bie­ra się cer­ty­fi­kat.

– Do­my­ślam się, jak wy­gląda­ją te kon­tro­le – mruk­nęłam, wci­ąż na­je­żo­na.

Szu­ka­łam słow­ne­go kon­flik­tu, bo fa­cet mi się nie po­do­bał. Sama nie wiem dla­cze­go. Był śred­nie­go wzro­stu, szczu­płej bu­do­wy, miał przy­jem­ną twarz i krót­ko ob­ci­ęte ja­sno­brązo­we wło­sy bez za­ko­li. No i spra­wiał wra­że­nie sym­pa­tycz­ne­go, co chwi­lę się uśmie­chał i wo­dził za mamą za­ko­cha­ny­mi ocza­mi.

– Edku, cze­go się na­pi­jesz?

– Po­pro­szę her­ba­tę.

– Może skosz­tu­jesz pie­cze­ni?

– Z wiel­ką przy­jem­no­ścią. Ty za­wsze tak do­brze go­tu­jesz. – Prze­słał ma­mie li­zu­sow­skie spoj­rze­nie.

A więc przy­cho­dzi tu, żeby się obe­żreć. Du­po­właz cho­ler­ny! Nie mia­łam za­mia­ru pa­trzeć, jak ten pa­lant ob­ja­da mamę, gło­śno przy tym mla­ska­jąc, dla­te­go po­de­rwa­łam się z krze­sła.

– Ma­mu­niu, mu­szę już le­cieć.

– Co tak szyb­ko?

– Mam do za­ła­twie­nia parę spraw. Oprócz tego nie chcę ci prze­szka­dzać.

– Jak mo­żesz tak mó­wić, Lilu. – Mama zmarsz­czy­ła brwi.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi i chwy­ci­łam to­reb­kę.

– Przyj­dę ju­tro – po­wie­dzia­łam, ca­łu­jąc mamę w po­li­czek. – Pa, pa. – To było skie­ro­wa­ne do mamy, bo z Ed­kiem się nie po­że­gna­łam.

W domu, jak zwy­kle, cze­kał przy drzwiach Me­ne­lek. Wy­da­jąc po­mru­ki za­do­wo­le­nia, ota­rł się kil­ka­krot­nie o moje nogi i skie­ro­wał w stro­nę stre­fy ku­chen­nej. Sta­nął przy swo­jej mi­secz­ce i pod­nió­sł łe­pek. Utkwiw­szy we mnie zie­lo­ne oczy z moc­no roz­sze­rzo­ny­mi źre­ni­ca­mi, za­mru­czał wy­mow­nie.

– Już ci daję jeść, Me­nel­ku.

Wy­jęłam z gór­nej szaf­ki to­reb­kę z ko­cią kar­mą, ro­ze­rwa­łam opa­ko­wa­nie i wy­ci­snęłam za­war­to­ść do mi­ski. Kot rzu­cił się na je­dze­nie, jak­by nie jadł od ty­go­dnia, z nie­cier­pli­wo­ści prze­szka­dza­jąc mi w wy­kła­da­niu kar­my.

– Ależ z cie­bie gło­do­mo­rek. Prze­cież zo­sta­wi­łam ci w mi­secz­ce je­dzon­ko. Nor­mal­ne koty je­dzą dwa razy dzien­nie, a ty byś ci­ągle jadł i jadł. Jak pies. Jak spędzi­łeś dzień? Ile zła­pa­łeś much i pa­jąków, mój ty ko­cha­ny ga­tun­ku in­wa­zyj­ny? – ga­da­jąc do kota, otwo­rzy­łam drzwi bal­ko­no­we, żeby prze­wie­trzyć miesz­ka­nie.

W drzwiach wmon­to­wa­na była klap­ka, żeby Me­ne­lek mógł sam wy­cho­dzić na bal­kon, któ­ry był ze względu na nie­go osiat­ko­wa­ny. Usia­dłam na krze­śle ra­ta­no­wym sto­jącym przy ma­łym okrągłym sto­li­ku i wes­tchnęłam. Log­gia była ład­nie za­go­spo­da­ro­wa­na, nie była jed­nak w sta­nie za­stąpić ogro­du. Ale pa­trząc na to z in­nej stro­ny – mam te­raz wła­sny bal­kon, a nie wspól­ny ta­ras – po­my­śla­łam na po­cie­sze­nie.

My­śla­mi zno­wu wró­ci­łam do na­sze­go daw­ne­go domu i ogro­du. I sucz­ki Kory. Bie­dul­ka roz­cho­ro­wa­ła się z tęsk­no­ty za swo­im wia­ro­łom­nym pa­nem i sprze­da­nym do­mem. Ca­ły­mi dnia­mi le­ża­ła w no­wym przed­po­ko­ju mamy i na­słu­chi­wa­ła kro­ków pana. Ani ja, ani mama, ani Mi­łosz nie mo­gli­śmy zre­kom­pen­so­wać psu bra­ku Ka­ro­la Ro­ma­ńskie­go. Bie­dac­two, uma­rła z tęsk­no­ty.

Wes­tchnęłam na wspo­mnie­nie daw­ne­go ży­cia. Zno­wu po­ja­wi­ły się zna­ne uczu­cia: zło­ść, roz­cza­ro­wa­nie i roz­go­ry­cze­nie. Nie­na­wi­dzi­łam ojca za to, co zro­bił na­szej ro­dzi­nie. Stra­ci­li­śmy dom, psa i po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa. Wpraw­dzie nie by­łam już dziec­kiem, tyl­ko do­ro­słą ko­bie­tą, ale roz­wód ro­dzi­ców za­wsze jest trau­mą. Oj­ciec zdra­dził nie tyl­ko mamę, lecz ta­kże całą na­szą ro­dzi­nę. Łaj­dak! Nie chcę go wi­dzieć do ko­ńca ży­cia. Niech się za­pie­przy na śmie­rć z tą swo­ją Al­don­ką! Cho­ler­na zdzi­ra. Od pierw­sze­go na­sze­go spo­tka­nia na gril­lu u Szul­ców po­czu­łam do niej nie­chęć. Zi­gno­ro­wa­łam swo­je „trze­cie oko”, któ­re mnie przed nią ostrze­ga­ło, i po­zwo­li­łam ojcu ją za­trud­nić.

Roz­dział 3 Li­lia­na

Tak, to praw­da: Li­lia­na Ro­ma­ńska nie była zwy­kłą dziew­czy­ną jak jej ró­wie­śnicz­ki. Mia­łam dar. Dar pre­ko­gni­cji... i nie tyl­ko, bo kil­ka razy stwier­dzi­łam u sie­bie ce­chy psy­cho­ki­ne­zy. Na­praw­dę cza­sa­mi po­tra­fi­łam siłą woli prze­su­wać przed­mio­ty! Pierw­szy raz prze­ko­na­łam się o tym w ka­sy­nie, przy sto­le z ru­let­ką. Pew­ne­go wie­czo­ru Mi­łosz i jego ko­le­dzy wy­ci­ągnęli mnie do ka­sy­na, żeby mi po­ka­zać, jak wy­gląda przy­by­tek ha­zar­du. Wcze­śniej nie by­łam w po­dob­nym miej­scu. Mój brat za­glądał tu cza­sa­mi, dla­te­go po­dej­rze­wa­łam, że wła­śnie to było głów­ną przy­czy­ną jego fia­ska w bra­nży han­dlo­wej. Ni­g­dy się do tego nie przy­znał, ale gdy pa­trzy­łam na jego roz­go­rącz­ko­wa­ne oczy śle­dzące ru­chy bia­łej kul­ki rzu­co­nej przez kru­pie­ra i to­wa­rzy­szące temu pod­nie­ce­nie, stwier­dzi­łam, że miał za­dat­ki na za­wo­do­we­go ha­zar­dzi­stę, je­śli już nim nie był. Po­sta­wi­łam luc­ky chi­pa, któ­re­go do­sta­łam przy we­jściu, na cy­frę osiem. Ku mo­je­mu zdu­mie­niu kul­ka za­trzy­ma­ła się aku­rat na wy­bra­nym nu­mer­ku. Wy­gra­ną po­sta­wi­łam na licz­bie szes­na­ście. Chcia­łam, żeby wy­pa­dła szes­nast­ka, dla­te­go sku­pi­łam swój wzrok na kul­ce, moc­no się skon­cen­tro­wa­łam... i zno­wu kul­ka za­trzy­ma­ła się tam, gdzie pra­gnęłam.

– Lila, masz dziś szczęście! – za­wo­łał Mi­łosz. – Często się to zda­rza oso­bom, któ­re pierw­szy raz przy­cho­dzą do ka­sy­na. Szko­da, że nie ob­sta­wi­łem tak jak ty. Co te­raz ob­sta­wiasz?

Za­wa­ha­łam się. Nie chcia­łam, żeby brat się do­wie­dział, że siłą woli skie­ro­wa­łam kul­kę na swo­ją licz­bę.

– Trzy­dzie­ści – po­wie­dzia­łam i po­ło­ży­łam sto zło­tych na tej licz­bie.

Mi­łosz po­sze­dł w moje śla­dy. Na­to­miast ja wzro­kiem na­ka­za­łam kul­ce za­trzy­mać się zno­wu przy ósem­ce. I tak się sta­ło. No cóż, roz­cza­ro­wa­nie bra­ta spo­wo­do­wa­ło u mnie małe wy­rzu­ty su­mie­nia, bo po­czu­łam się, jak­bym go okra­dła, ale wła­śnie wte­dy w mo­jej gło­wie za­kie­łko­wał pe­wien plan.

Dzia­ło się to już po roz­wo­dzie ro­dzi­ców. By­li­śmy tuż po kup­nie miesz­kań i ich urządza­niu, dla­te­go ci­ężko było u mnie z go­tów­ką, a za­pra­gnęłam iść w han­dlo­we śla­dy mamy i otwo­rzyć sklep obuw­ni­czy. Mama na pew­no nie po­ży­czy­ła­by mi pie­ni­ędzy, gdy­by po­zna­ła cel po­życz­ki. Uwa­ża­ła, że po­win­nam roz­wi­jać się po li­nii za­wo­do­wej, zro­bić apli­ka­cję i zo­stać praw­ni­kiem. Z wia­do­mych względów oj­ciec rów­nież od­pa­dał jako po­ten­cjal­ny po­życz­ko­daw­ca, dla­te­go po­sta­no­wi­łam spró­bo­wać zdo­być po­trzeb­ne na to fun­du­sze przy zie­lo­nym sto­le. Tego wie­czo­ru nie za­gra­łam już wi­ęcej, ale bacz­nie ob­ser­wo­wa­łam gra­jących, do­py­tu­jąc Mi­ło­sza o ró­żne szcze­gó­ły i niu­an­se do­ty­czące gry w ru­let­kę. Mi­łosz ocho­czo wpro­wa­dzał mnie w taj­ni­ki ha­zar­du. Do­wie­dzia­łam się, że naj­wi­ęk­szą wy­gra­ną mo­żna uzy­skać, usta­wia­jąc „dużą gwiaz­dę”. Za­pa­mi­ęta­łam, ile mo­żna wy­grać, ob­sta­wia­jąc że­to­na­mi „split”, „cor­ner”, „stre­et” i „six line”. Po po­wro­cie do domu po­sze­rzy­łam wie­dzę na te­mat ru­let­ki. Nie wie­dzia­łam, że jej po­my­sło­daw­cą był sam Bla­ise Pas­cal. Spraw­dzi­łam, że rze­czy­wi­ście suma wszyst­kich liczb w ru­let­ce od 1 do 36 daje licz­bę 666, stąd się wzi­ęło okre­śle­nie „sza­ta­ńska gra”.

Ty­dzień pó­źniej wy­bra­łam się do ka­sy­na w ho­te­lu Ho­li­day Inn. Po­szłam tam sama, bez bra­ta. Usia­dłam przy sto­le wśród in­nych gra­czy i po­sta­wi­łam na sió­dem­kę, pra­gnąc, by wy­szła dzie­wi­ąt­ka. I tak się sta­ło. Dla zmy­le­nia kru­pie­ra i sąsia­dów przy sto­li­ku kil­ka razy wy­gra­łam, a kil­ka prze­gra­łam. Po pó­łgo­dzi­nie „py­ka­nia” że­to­na­mi, na­bra­łam po­wie­trza do płuc i usta­wi­łam że­to­ny o wy­so­kich no­mi­na­łach na „dużą gwiaz­dę”. Utkwi­łam wzrok w bia­łej kul­ce i całą uwa­gę sku­pi­łam na jej ru­chu. I sta­ło się – kul­ka za­trzy­ma­ła się na wy­bra­nej prze­ze mnie cy­frze osiem. Wy­gra­łam osiem­dzie­si­ąt sze­ść ty­si­ęcy zło­tych. Była to dla mnie ogrom­na suma, po­zwa­la­jąca za­in­we­sto­wać w obuw­ni­czy biz­ne­sik.

Przy sto­le na­stąpi­ło duże po­ru­sze­nie. Oczy wszyst­kich skie­ro­wa­ły się na mnie.

– Coś po­dob­ne­go! Pierw­szy raz coś ta­kie­go wi­dzę – za­wo­łał mój sąsiad z pra­wej. – Ale ma pani dziś szczęście!

Zgar­nęłam że­to­ny, ale jesz­cze nie wsta­łam od sto­łu. Tak jak przy­pusz­cza­łam, zmie­nio­no kru­pie­ra. Po­zwo­li­łam mu wy­rzu­cić inny nu­mer niż ten, któ­ry ob­sta­wi­łam. Wszy­scy przy sto­le prze­gra­li wraz ze mną, bo ka­żdy z gra­czy ob­sta­wił tak jak ja. Gra­łam jesz­cze przez kwa­drans, prze­gry­wa­jąc ty­si­ąc zło­tych. Po­dziw gra­jących stop­niał, wte­dy wsta­łam i wy­szłam z ka­sy­na.

Kie­dy zna­la­złam się w au­cie, przez chwi­lę sie­dzia­łam, gło­śno od­dy­cha­jąc. Całe moje cia­ło było po­bu­dzo­ne. Ręce mi drża­ły, a ser­ce wa­li­ło jak młot pneu­ma­tycz­ny. Podświa­do­mie wie­dzia­łam, że zro­bi­łam coś złe­go. Ow­szem, mia­łam pie­ni­ądze na otwar­cie skle­pu, ale zdo­by­te w nie­uczci­wy spo­sób. Nie cho­dzi­ło mi o stra­ty wła­ści­cie­la ka­sy­na; czu­łam podświa­do­mie, że prze­kro­czy­łam pew­ne za­sa­dy. Wy­stra­szy­łam się tego, co zro­bi­łam, bo na­ru­szy­łam nie­pi­sa­ne fun­da­men­tal­ne re­gu­ły, wy­ko­rzy­stu­jąc swój dar w nie­od­po­wied­ni spo­sób.

Noc prze­szła mi bar­dzo nie­spo­koj­nie. Śni­ły mi się dziw­ne sce­ny, jak z fil­mo­wych hor­ro­rów. Było mrocz­nie i zło­wiesz­czo. Cały czas by­łam prze­si­ąk­ni­ęta stra­chem i obez­wład­nia­jącym lękiem za­po­wia­da­jącym nie­szczęście. Rano, po prze­bu­dze­niu nie pa­mi­ęta­łam nic z tego snu, ale wsta­łam prze­ra­żo­na, spo­co­na i roz­dy­go­ta­na. Wie­dzia­łam, że ni­g­dy wi­ęcej cze­goś po­dob­ne­go nie zro­bię. I rze­czy­wi­ście, do­trzy­ma­łam zło­żo­nej so­bie obiet­ni­cy – ni­g­dy już nie zaj­rza­łam do ka­sy­na. Po­tem wy­czy­ta­łam w in­ter­ne­cie i w ksi­ążkach do­ty­czących zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych, że nie wol­no wy­ko­rzy­sty­wać swo­ich umie­jęt­no­ści w celu zdo­by­cia pie­ni­ędzy, bo się je stra­ci. Ba­łam się nie utra­ty swo­ich zdol­no­ści, tyl­ko dużo wi­ęk­szej kary. Na szczęście nic złe­go mnie nie spo­tka­ło, ale czu­łam podświa­do­mie, że nie wol­no mi po­now­nie tego zro­bić. Do­dat­ko­wo prze­ko­na­ło mnie o tym wła­ma­nie do mo­je­go świe­żo otwar­te­go skle­pu. Tej sa­mej nocy, kie­dy było jego otwar­cie, ukra­dzio­no mi kil­ka pu­deł z dro­gi­mi wło­ski­mi szpil­ka­mi, kom­pu­ter i smart­fon. Na szczęście ktoś z miesz­ka­ńców z sąsied­niej ka­mie­ni­cy prze­pło­szył zło­dziei. Wie­dzia­łam, że to kara za zła­ma­nie za­sa­dy. Dla­te­go ni­g­dy po­tem nie za­gra­łam na­wet w tot­ka ani w żad­ną tego typu grę.

Nie po­wie­dzia­łam ni­ko­mu, w jaki spo­sób zdo­by­łam pie­ni­ądze na sklep. Wszyst­kim wma­wia­łam, że po­ży­czy­łam pie­ni­ądze od zna­jo­me­go.

Od tam­te­go cza­su sta­ra­łam się nie wy­ko­rzy­sty­wać świa­do­mie swo­je­go daru. Wi­ęcej – nie tyl­ko go nie wy­ko­rzy­sty­wa­łam, lecz ta­kże chcia­łam, żeby te moje pa­ra­nor­mal­ne umie­jęt­no­ści za­ni­kły. Ba­łam się swo­jej od­mien­no­ści. Ba­łam się swo­ich prze­czuć, in­tu­icji i tych cho­ler­nych snów. Ku mo­jej uldze co­raz rza­dziej na­wie­dza­ły mnie wi­zje na ja­wie, tak jak to było w dzie­ci­ństwie, tyl­ko cza­sa­mi mia­łam dziw­ne sny, któ­re po­tem oka­zy­wa­ły się pro­ro­czy­mi. Na szczęście prze­wa­żnie szyb­ko za­po­mi­na­łam o tym, co mi się śni­ło. Wie­lo­krot­nie od­czu­wa­łam rów­nież déjà vu. Często mi się wy­da­wa­ło, że już by­łam w po­dob­nej sy­tu­acji albo że wcze­śniej ze­tknęłam się z nowo po­zna­ny­mi lu­dźmi, któ­rzy temu jed­nak za­prze­cza­li. Zda­wa­łam so­bie spra­wę, że ma to zwi­ązek z mo­imi sna­mi, a nie z re­al­ny­mi prze­ży­cia­mi.

Mało osób z oto­cze­nia wie­dzia­ło o mo­ich pa­ra­nor­mal­nych zdol­no­ściach – je­dy­nie ro­dzi­na. Na­wet Mi­łosz w ko­ńcu w nie uwie­rzył, cho­ciaż wcze­śniej trak­to­wał je scep­tycz­nie i wy­śmie­wał, gdy o tym mó­wi­łam. Uwie­rzył, gdy pew­ne­go dnia, ja­dąc z nim au­tem jako pa­sa­żer, ka­za­łam mu zmniej­szyć pręd­ko­ść kil­ka se­kund przed tym, gdy drze­wo zwa­li­ło się na dro­gę tuż przed ma­ską jego sa­mo­cho­du. Gdy­by nie zwol­nił, oka­za­ły klon przy­gnió­tłby na­sze auto i nie wia­do­mo, jak­by się to dla nas sko­ńczy­ło. Trud­no było ra­cjo­nal­nie wy­tłu­ma­czyć to zda­rze­nie, bo nie było wte­dy ani bu­rzy, ani wia­tru. Od tam­te­go cza­su Mi­łosz wi­ęcej nie lek­ce­wa­żył mo­ich ostrze­żeń i z pew­nym re­spek­tem za­czął trak­to­wać moje sło­wa i mnie samą. Nie­ste­ty, dzi­ęki moim zdol­no­ściom zy­ska­łam rów­nież przy­do­mek Wie­dźma.

– Uwa­żaj, dur­niu, co mó­wisz – za­wo­ła­łam, gdy pierw­szy raz tak mnie na­zwał. – Le­piej nie za­dzie­rać z oso­ba­mi, któ­re bra­ta­ją się z si­ła­mi nad­przy­ro­dzo­ny­mi, bo mogę za­mie­nić cię w ro­pu­chę, a wąt­pię, czy znaj­dzie się idiot­ka, któ­ra by się zde­cy­do­wa­ła cię po­ca­ło­wać.

Mi­łosz nie wy­stra­szył się mo­ich gró­źb i na­dal zwra­cał się do mnie tyl­ko tym prze­zwi­skiem. Od­wza­jem­ni­łam się, na­zy­wa­jąc go Gno­mem. Wie­dząc o kom­plek­sie Mi­ło­sza na punk­cie wzro­stu, li­czy­łam, że za­prze­sta­nie mnie tak prze­zy­wać, nie­ste­ty nie po­mo­gło. Mi­łosz nie był ni­ski, mie­rzył metr i sie­dem­dzie­si­ąt dwa cen­ty­me­try, mimo to miał pre­ten­sje do na­tu­ry i ro­dzi­ców, że za­fun­do­wa­li mu tak nik­czem­ny wzrost. Uwa­żał, że to nie­spra­wie­dli­we i podłe ze stro­ny losu, że jego młod­sza sio­stra jest od nie­go wy­ższa o dwa cen­ty­me­try. Nie wia­do­mo, dla­cze­go taki ko­nus uro­dził się w na­szej ro­dzi­nie, prze­cież oj­ciec miał metr i osiem­dzie­si­ąt pięć cen­ty­me­trów, a mama była po­dob­ne­go wzro­stu co ja.

– Nie na­rze­kaj. Ow­szem, je­steś kur­du­plem, ale bar­dzo przy­stoj­nym – po­cie­sza­łam bra­ta. – Masz rysy an­tycz­nych bo­gów i buj­ną, ciem­ną czu­pry­nę. Nie­je­den z two­ich wy­so­kich kum­pli wy­mie­ni­łby się z tobą na gło­wę, od­da­jąc swo­je cen­ty­me­try.

– Wo­la­łbym być łysy i brzyd­ki, ale wy­ższy o dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów – po­wie­dział w chwi­li szcze­ro­ści, gło­śno wzdy­cha­jąc.

Zro­bi­ło mi się żal bra­ta, więc po­sta­no­wi­łam nie na­zy­wać go już wi­ęcej Gno­mem, ale gdy usły­sza­łam „Cze­ść, Wie­dźma”, au­to­ma­tycz­nie od­po­wia­da­łam „Cze­ść, Gnom”. I na­dal tak do sie­bie mó­wi­my. Hmm, gdy ze sobą roz­ma­wia­my, co ostat­nio rzad­ko się zda­rza.

Roz­dział 4 Li­lia­na

Sie­dzia­łam na­prze­ciw­ko no­we­go zna­jo­me­go i słu­cha­łam jego dow­ci­pów i aneg­do­tek. Był cie­ka­wym roz­mów­cą. Ci­ężar pod­trzy­ma­nia roz­mo­wy spo­czy­wał na nim, nie na mnie, jak­by sam wzi­ął na sie­bie ten obo­wi­ązek. Do­wie­dzia­łam się, że jest de­ka­rzem, więc na­pra­wia da­chy, że zro­bił je­dy­nie li­cen­cjat z bu­dow­nic­twa lądo­we­go na po­li­tech­ni­ce i nie za­mie­rzał ro­bić ma­gi­ster­ki. Że nie ma już ro­dzi­ców, po­nie­waż uro­dził się, kie­dy prze­kro­czy­li czter­dziest­kę. Że ma dużo star­sze­go bra­ta, któ­ry miesz­ka w Sta­nach, i gdy go od­wie­dził w Ame­ry­ce, na­uczył się kryć da­chy. Że de­kar­stwo oka­za­ło się do­brze płat­nym za­jęciem, dla­te­go po po­wro­cie do Pol­ski za­ło­żył fir­mę, któ­ra te­raz pro­spe­ro­wa­ła.

– Nie wy­ra­biam się ze zle­ce­nia­mi. Bra­ku­je u nas de­ka­rzy, bo wi­ęk­szo­ść wy­je­cha­ła na za­chód. No cóż, dużo le­piej jest za­ra­biać w euro niż w zło­tów­kach.

– Dla­cze­go ty nie wy­je­cha­łeś?

– Bo ko­cham swo­ją oj­czy­znę i je­stem pa­trio­tą. – Uśmiech­nął się roz­bra­ja­jąco. – Usły­sza­łem w te­le­wi­zji, że pra­ca i pła­ce­nie w kra­ju po­dat­ków to wspó­łcze­sny ob­jaw pa­trio­ty­zmu. Pa­trio­tyzm po­pła­ca, bo gdy­bym na­pra­wiał nie­miec­kie da­chy, nie po­zna­łbym cie­bie. – Do uśmie­chu do­łączył po­włó­czy­ste spoj­rze­nie.

– Czy za­wsze tak ba­je­ru­jesz dziew­czy­ny?

– Nie za­wsze, je­dy­nie wte­dy, gdy mi się bar­dzo po­do­ba­ją.

Nie wie­dzia­łam, co od­po­wie­dzieć, dla­te­go tyl­ko wzru­szy­łam ra­mio­na­mi i zmie­ni­łam te­mat.

– My­śla­łam, że je­steś in­for­ma­ty­kiem – bąk­nęłam, żeby coś po­wie­dzieć.

– Dla­cze­go? – za­śmiał się. – Czy wy­glądam na czło­wie­ka z IT? Zgar­bio­ne­go, bla­de­go i w moc­nych oku­lar­kach od ci­ągłe­go ślęcze­nia przed kom­pem?

– Hmm, te­raz wszy­scy są in­for­ma­ty­ka­mi – burk­nęłam. – Gdzie tyl­ko się nie ob­ró­cę, tam sami pro­gra­mi­ści lub ad­mi­ni­stra­to­rzy sie­ci albo ana­li­ty­cy sys­te­mów. Na­wet mój brat, nie­uk i leń, zo­stał in­for­ma­ty­kiem.

– Tak? Gdzie pra­cu­je?

– Za­cze­pił się jako ad­mi­ni­stra­tor bez­pie­cze­ństwa, chy­ba pra­cu­je przy prze­le­wach. Nie wiem do­kład­nie, bo ze­rwa­łam z nim sto­sun­ki to­wa­rzy­skie.

– Tak? Cze­muż to?

– Bo jest li­zu­sem bez cha­rak­te­ru. Zresz­tą nie­wa­żne. – Mach­nęłam ręką.

– Nie od­po­wie­dzia­łaś mi, dla­cze­go my­śla­łaś, że je­stem in­for­ma­ty­kiem.

– Hmm, wiem, że się nie gar­bisz, je­steś opa­lo­ny i nie no­sisz oku­lar­ków, ale ku­po­wa­łeś dro­gi sprzęt kom­pu­te­ro­wy.

– Skąd wiesz, że dro­gi?

– Prze­cież po­wie­dzia­łeś mi to na ko­men­dzie.

– Czy nor­mal­ny czło­wiek nie może mieć wy­pa­sio­ne­go lap­to­pa?

– Za dwa­dzie­ścia ty­si­ęcy? W ży­ciu bym tyle nie dała.

– Ja też nie. – Zno­wu uśmiech. – Ku­pi­łem go dla syna klien­ta, któ­re­mu kry­ję dach. Miesz­ka w ma­łej dziu­rze w Biesz­cza­dach i po­pro­sił mnie, że­bym ku­pił, bo on nie tyl­ko się na tym nie zna, ale na­wet nie po­tra­fi ko­rzy­stać z kom­pu­te­ra.

– Są jesz­cze tacy lu­dzie na świe­cie?

– Są. Zresz­tą ja też sła­bo znam się na kom­pu­te­rze. Le­d­wo, le­d­wo po­ru­szam się w sie­ci. Znam tyl­ko pod­sta­wo­we ko­men­dy, te, któ­re mi są po­trzeb­ne.

Spoj­rza­łam na nie­go po­dejrz­li­wie.

– Nie grasz na kom­pie?

– W ży­ciu! Ni­g­dy mnie to nie raj­co­wa­ło. Mu­sia­łem od ma­łe­go pra­co­wać, bo ro­dzi­ce byli sta­rzy i scho­ro­wa­ni. Wo­la­łem prze­czy­tać do­brą ksi­ążkę, niż sie­dzieć przed kon­so­lą, któ­rej zresz­tą nie mia­łem. Bar­dziej prze­ma­wia do mnie Wie­dźmin z kar­tek ksi­ążki niż z ekra­nu mo­ni­to­ra.

– To tak jak mój tata. To zna­czy jak mój oj­ciec – szyb­ko się po­pra­wi­łam. – On też miał ci­ężkie dzie­ci­ństwo, a po­tem stał się za­mo­żnym czło­wie­kiem. I mu od­bi­ło – do­da­łam, z tru­dem sta­ra­jąc się opa­no­wać.

– Co ro­zu­miesz przez „od­bi­ło”?

– Olał ro­dzi­nę. – Nie do ko­ńca było to praw­dą, ale nie wi­dzia­łam sen­su wda­wać się w szcze­gó­ły. – Ty też masz pie­ni­ądze?

– Co za py­ta­nie – za­śmiał się. – Na pew­no nie mo­żna mnie na­zwać kre­zu­sem, ale nie na­rze­kam na brak for­sy. Cho­ciaż przy­da­ło­by się jej wi­ęcej.

– Gdy będziesz miał jej „wi­ęcej” i wej­dziesz w wiek śred­ni, to też ci od­bi­je.

– Aha, te­raz ro­zu­miem, co od­bi­ło two­je­mu ojcu. Mło­da ko­bie­ta?

Nie od­po­wie­dzia­łam, tyl­ko wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– Z tego wnio­sek, że nie war­to mieć za dużo pie­ni­ędzy – ci­ągnął.

– A że­byś wie­dział. Kto się roz­wo­dzi, kto ma ko­chan­ki? – za­py­ta­łam re­to­rycz­nie. – Tyl­ko fa­ce­ci, któ­rym się po­wio­dło fi­nan­so­wo. Bie­dak nie my­śli o zdra­dzie żony, tyl­ko jak opła­cić czynsz i me­dia, żeby star­czy­ło na nowe buty dla dzie­ci. Gdy oj­ciec nie miał for­sy, ro­dzi­ce byli szczęśli­wi – po­wie­dzia­łam smut­no.

– We­dług cie­bie tyl­ko bo­ga­ci mężczy­źni zdra­dza­ją? A ko­bie­ty są świ­ęte?

– Wiem, że tro­chę uogól­niam i wkła­dam wszyst­kich fa­ce­tów do jed­ne­go wora, ale prze­wa­żnie tak jest. Cóż, ko­bie­ty też cza­sa­mi zdra­dza­ją, ale dużo rza­dziej. Za­uwa­ży­łam, że z re­gu­ły od­bi­ja bo­ga­tym lu­dziom, któ­rzy wy­szli z bie­dy, a po­tem za­chły­snęli się bo­gac­twem, rzu­ca­jąc się w wir no­wych pod­niet i ży­cio­wych atrak­cji. – Od­chrząk­nęłam. – Zresz­tą zmie­ńmy te­mat.

– Bar­dzo chęt­nie. Hmm, masz o mnie już dużo in­for­ma­cji, a ja o to­bie pra­wie wca­le.

– Nie­praw­da. Prze­cież wiesz, że mam sklep obuw­ni­czy. A ja wiem, że je­steś de­ka­rzem, bo nie chcia­ło ci się da­lej uczyć.

– Nie tyle nie chcia­ło, ile nie wi­dzia­łem sen­su dal­sze­go stu­dio­wa­nia. Stu­dia wie­le nie na­uczą, dają tyl­ko pa­pie­rek. Chy­ba my­ślisz po­dob­nie, bo nie po­szłaś na stu­dia?

– My­lisz się, je­stem pa­nią ma­gi­ster.

– Cze­go?

– Pra­wa.

– Pro­wa­dze­nie skle­pu obuw­ni­cze­go to chy­ba nie po li­nii za­wo­do­wej praw­ni­ka? – Mil­cza­łam, a on mi się przy­glądał. – Mu­szę wszyst­ko od cie­bie wy­ci­ągać. Je­steś z kimś zwi­ąza­na?

– Gdy­bym była, nie by­ło­by mnie tu­taj – mruk­nęłam. – Na szczęście mój oj­ciec nie prze­ka­zał mi ge­nów nie­wier­no­ści.

– Je­steś więc wol­na. A do­kład­nie, pan­na czy roz­wód­ka?

– A może wdo­wa?

– Chy­ba za mło­da je­steś na wdo­wę. A więc?

– Sta­ra pan­na. Tak o mnie mówi moja bab­cia.

– Sta­ra? To ile mo­żesz mieć lat? Dwa­dzie­ścia pięć, dwa­dzie­ścia sie­dem?

– Dwa­dzie­ścia dzie­wi­ęć. Dla bab­ci sta­ro­ść ko­bie­ty za­czy­na się od trzy­dziest­ki.

– No to jesz­cze nie je­steś sta­ra.

– A ty ile masz lat?

– No cóż, ja je­stem sta­rym ka­wa­le­rem, mam trzy­dzie­ści trzy lata

– Je­steś w wie­ku chry­stu­so­wym.

– Tak. Pan Je­zus na­pra­wiał świat, a ja na­pra­wiam tyl­ko da­chy.

– Czy ty też ła­zisz po da­chach, czy tyl­ko twoi pra­cow­ni­cy?

– W tej bra­nży ci­ężko jest o so­lid­nych i do­brych fa­chow­ców. Je­śli mają ja­kieś po­jęcie o pra­cy, to prze­wa­żnie dzia­ła­ją na wła­sny ra­chu­nek, dla­te­go wi­ęk­szo­ść zle­ceń mu­szę wy­ko­ny­wać sa­mo­dziel­nie, ko­rzy­sta­jąc je­dy­nie z po­mo­cy in­nych. Mam za­trud­nio­nych tyl­ko dwóch pra­cow­ni­ków.

– Nie bo­isz się cho­dzić po da­chach?

– Już nie, to kwe­stia przy­zwy­cza­je­nia.

– Masz ko­goś?

– Oczy­wi­ście, że nie. Ina­czej by mnie tu nie było. – Prze­słał mi uśmiech.

– Gdzie miesz­kasz?

Za­wa­hał się na chwi­lę.

– Je­stem w trak­cie szu­ka­nia miesz­ka­nia. Wy­naj­mu­ję dom pod Kra­ko­wem.

– Je­stem w lep­szej sy­tu­acji, bo mam wła­sne miesz­ka­nie – po­chwa­li­łam się z dumą.

– Tak? Gdzie?

– W No­wym Bie­ża­no­wie.

Roz­dział 5 Li­lia­na

Spo­ty­ka­łam się z Fi­li­pem już dwa ty­go­dnie i nie ukry­wam, że co­raz bar­dziej mi się po­do­bał. Nie wie­dzia­łam, czy to była mi­ło­ść, bo ni­g­dy nie by­łam na­praw­dę za­ko­cha­na, czy tyl­ko ocza­ro­wa­nie. Ten fa­cet miał w so­bie to COŚ. Nie tyl­ko wi­zu­al­nie był atrak­cyj­ny, lecz ta­kże biła od nie­go uczci­wo­ść, em­pa­tia i pew­no­ść wła­snych war­to­ści. Do tego był in­te­li­gent­ny i bły­sko­tli­wy. Wy­da­je mi się, że na­wet mój oj­ciec do­ce­ni­łby wie­dzę Fi­li­pa i wy­ba­czył mu brak for­mal­ne­go pa­pier­ka. Zresz­tą prze­cież Fi­lip miał dy­plom in­ży­nie­ra, ma­gi­ster to tyl­ko ty­tuł za­wo­do­wy. Oso­bi­ście nie przy­wi­ązy­wa­łam wagi, ile kto sko­ńczył szkół oraz ile miał ofi­cjal­nych świst­ków po­twier­dza­jących spędze­nie se­tek go­dzin w ich mu­rach; mnie bar­dziej im­po­no­wa­ła rze­czy­wi­sta wie­dza i wro­dzo­na in­te­li­gen­cja. Po­do­ba­ło mi się, że Fi­lip nie tyl­ko nie wsty­dził się pra­cy fi­zycz­nej, lecz wręcz był z niej dum­ny. Rów­nież jego wy­gląd i spo­sób ubie­ra­nia za­da­wa­ły kłam utar­tym opi­niom, że pra­cow­nik fi­zycz­ny jest nie­do­my­ty i za­nie­dba­ny. Ni­g­dy nie czu­łam od nie­go za­pa­chu potu i za­wsze był schlud­nie ubra­ny, na­wet wte­dy, gdy przy­cho­dził na spo­tka­nie pro­sto z da­chu.

– Jak to ro­bisz, że masz tak za­dba­ne dło­nie? – za­py­ta­łam już na pierw­szej rand­ce, bo ten szcze­gół zwró­cił moją uwa­gę.

– Po­nie­waż pra­cu­ję w ręka­wi­cach. Ła­two się mo­żna ska­le­czyć, chwy­ta­jąc ostre kra­ńce bla­chy.

– Nie prze­szka­dza­ją ci w pra­cy? Ja nie po­tra­fię w ręka­wicz­kach na­wet umyć na­czyń.

– Kwe­stia przy­zwy­cza­je­nia. Ra­dzę ci, że­byś po­szła w moje śla­dy, szko­da rąk. Tym bar­dziej że si­li­ko­no­we i gu­mo­we są cien­kie, nie tak jak moje.

Nie tyl­ko dło­nie miał wy­pie­lęgno­wa­ne, cały pach­niał czy­sto­ścią i świe­żo­ścią.

– Czy ty na da­chu uwo­dzisz ja­kieś go­łębi­ce, że za­wsze je­steś tak wy­stro­jo­ny? – za­py­ta­łam, gdy przy­sze­dł na rand­kę pro­sto z pra­cy ubra­ny w czy­ściut­kie dżin­sy, od­pra­so­wa­ny T-shirt i ide­al­nie bia­łe adi­da­sy.

– Po pro­stu się prze­bie­ram, gdy wcho­dzę na bu­do­wę. Mam ro­bo­cze ogrod­nicz­ki i wy­god­ne buty, bo prze­cież w tych, któ­re mam te­raz na no­gach, ba­łbym się we­jść na dach. – W kąci­kach ust po­ja­wił mu się uśmie­szek. – Oprócz tego nie chcę pod­po­rząd­ko­wać się ste­reo­ty­pom, że „fi­zol” to bru­das i nie­chluj.

Lu­bi­łam na nie­go pa­trzeć. Na jego cia­ło, tęży­znę fi­zycz­ną zdo­by­tą przy pra­cy, a nie na si­łow­ni. Był taki zwin­ny, gib­ki, a przy tym bar­dzo sil­ny. Lu­bi­łam jego moc­ne ra­mio­na i za­dba­ne dło­nie. I jego twarz. Re­gu­lar­ne rysy, ład­nie wy­kro­jo­ne usta i zie­lo­ne oczy. Był przy­stoj­ny, ale nie w ten na­chal­ny spo­sób jak Ma­te­usz Szulc. Tam­ten lśnił. Wszyst­ko było w nim wy­po­le­ro­wa­ne, po­czy­na­jąc od zło­tych błysz­czących wło­sów, za­wsze do­brze ob­ci­ętych, przez opa­lo­ny i ide­al­nie umi­ęśnio­ny tors aż po bry­lan­to­we spin­ki w man­kie­tach ko­szu­li. Na­to­miast Fi­lip był schlud­ny i ele­ganc­ki w swoj­ski spo­sób.

Po­szłam do łó­żka z moim de­ka­rzem pod ko­niec dru­gie­go ty­go­dnia na­szej zna­jo­mo­ści. Pew­ne­go wie­czo­ru, kie­dy mnie od­pro­wa­dzał pod klat­kę, za­pro­si­łam go do miesz­ka­nia.

– Nie­po­trzeb­nie tu ze mną przy­je­cha­łeś tak­sów­ką. Te­raz będziesz miał da­le­ko do domu, za­pła­cisz ma­jątek.

– Wca­le nie, wy­na­jąłem miesz­ka­nie nie­da­le­ko stąd, na Ko­złów­ku. – Osie­dle na­zy­wa­ło się Na Ko­złów­ce, ale wszy­scy kra­ko­wia­nie mó­wi­li Ko­złó­wek.

By­łam tro­chę wsta­wio­na i po­bu­dzo­na, bo wcze­śniej za­ha­czy­li­śmy o dys­ko­te­kę. Nie chcia­łam, żeby wie­czór się już sko­ńczył.

– No to cho­dź do mnie. Zo­ba­czysz, jak miesz­kam – za­pro­po­no­wa­łam.

– Su­per. – Ucie­szył się. – Któ­re pi­ętro?

– Dru­gie.

Chwil­kę pó­źniej by­li­śmy już w środ­ku.

– Ład­nie tu u cie­bie – po­wie­dział, roz­gląda­jąc się wo­kół. – Praw­dzi­wa z cie­bie szczęścia­ra, że masz wła­sne miesz­ka­nie, i to spła­co­ne, nie w kre­dy­cie.

– Czy ja wiem? Mam miesz­ka­nie dzi­ęki temu, że nie mam domu – wes­tchnęłam na wspo­mnie­nie oko­licz­no­ści to­wa­rzy­szących za­ku­po­wi mo­je­go lo­kum. – Wo­la­ła­bym mieć je w kre­dy­cie i ro­dzi­nę w kom­ple­cie.

– Nie masz tak naj­go­rzej. Twoi ro­dzi­ce i brat żyją. – Te­raz on wes­tchnął. – A mój je­dy­ny krew­ny miesz­ka za oce­anem.

– Niby tak, ale to nie to samo.

– Może kie­dyś po­znam two­ją ro­dzi­nę.

– Mamę może po­znasz – burk­nęłam.

– A bra­ta i ojca?

– Mo­żli­we, że bra­ta rów­nież kie­dyś po­znasz, gdy przej­dzie mi na nie­go wście­kło­ść. Ale ojca, to wąt­pię. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– Ni­g­dy mu nie wy­ba­czysz, że roz­wió­dł się z mamą? – Wi­dząc, że nie od­po­wia­dam, za­py­tał: – A jak wam się wcze­śniej ukła­da­ło? Ja­kim był oj­cem? Su­ro­wym, wy­ma­ga­jącym? Bił cię?

– Co ta­kie­go?! Ależ skąd! Był do­brym tatą – wy­szep­ta­łam, ale za­raz się po­pra­wi­łam, przyj­mu­jąc ostrzej­szy ton: – Ow­szem, kie­dyś był do­brym oj­cem, ale po­tem znisz­czył na­szą ro­dzi­nę i w ten spo­sób prze­kre­ślił wszyst­ko, co wcze­śniej zro­bił do­bre­go.

Fi­lip przez chwi­lę przy­glądał mi się w mil­cze­niu.

– Lilu, je­steś jesz­cze bar­dzo dzie­cin­na – po­wie­dział z wy­ro­zu­mia­łym uśmie­chem w kąci­kach ust.

– Wy­pra­szam so­bie. Mam dwa­dzie­ścia dzie­wi­ęć lat i mogę mieć wła­sne zda­nie.

– Za­cho­wu­jesz się jak dziec­ko, któ­re­mu bra­ci­szek za­brał za­baw­kę, a ono w ze­mście znisz­czy­ło wszyst­kie wspól­ne, któ­ry­mi się ba­wi­li. – Spoj­rzał na mnie i przy­ci­ągnął do sie­bie. – Prze­pra­szam za szcze­ro­ść. Znisz­czy­łem na­strój.

Wy­su­nęłam się z jego ra­mion.

– Me­ne­lek, cho­dź, dam ci jeść – po­wie­dzia­łam do kota, któ­ry wy­sze­dł z któ­re­goś kąta i pod­sze­dł do mnie, ocie­ra­jąc się o moją nogę.

– Me­nel? Cóż za pa­skud­na na­zwa dla ta­kie­go sym­pa­tycz­ne­go zwier­zacz­ka.

– Nie Me­nel, tyl­ko Me­ne­lek. Me­nel jest brzyd­ko, a Me­ne­lek śmiesz­nie.

– Kto go tak na­zwał?

– Mój brat. Zna­la­zł jego i sio­strzycz­kę w krza­kach.

– A kot­kę jak na­zwał? Me­nel­ką?

– Nie, Krot­ką. To okre­śle­nie in­for­ma­tycz­ne. Struk­tu­ra da­nych będąca od­zwier­cie­dle­niem ma­te­ma­tycz­nej n-ki, czy­li upo­rząd­ko­wa­ne­go ci­ągu war­to­ści. Tak mi po­wie­dział Mi­łosz, ale nic mi to nie mówi. Po­dob­no za­pis kro­tek sto­su­je się w wie­lu języ­kach pro­gra­mo­wa­nia.

– Hmm, mnie też nic to nie mówi. Me­ne­lek brzmi faj­niej, bar­dziej po ludz­ku.

Po­tem sie­dzie­li­śmy obok sie­bie na ka­na­pie i po­pi­ja­li­śmy drin­ki, a trosz­kę pó­źniej już się ca­ło­wa­li­śmy. A po­tem... było faj­nie. Wi­ęcej – bar­dzo faj­nie. No cóż, nie na­le­żę do ko­biet, u któ­rych li­bi­do si­ęga ze­ni­tu, któ­re po­trze­bu­ją co­dzien­nej daw­ki do­bre­go sek­su. Wiem, że dość trud­no mnie roz­grzać w łó­żku i nie­wie­lu mężczy­znom się to uda­je. Tym­cza­sem bez tru­du do­ko­nał tego Fi­lip. Oka­zał się naj­lep­szym z mo­ich ko­chan­ków. Był na­wet lep­szy od Ma­te­usza Szul­ca! Chy­ba na­resz­cie zna­la­złam mężczy­znę mo­ich ma­rzeń. Jak do­brze, że to on zo­sta­nie moim mężem.